Emilja Plater/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Emilja Plater |
Podtytuł | Powieść historyczna z XIX wieku |
Wydawca | Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W Iłłukszcie Morozdyń był.
Morozdyń, więc jarmark wrześniowy, który na dzień Narodzenia Najświętszej Panienki do Iłłukszty mrowie luda zgromadzał, wszystkie bogactwa ziemi inflanckiej nad brzegami maleńkiej a czupurnej rzeczki Iłłuksztanki rozpościerał, co najprzemyślniejszych przekupniów a kramarzów aż z pod Rygi, Połocka, Wilna i Kłajpedy zwabiał, a przez dni siedem cichą, skromną mieścinę na pulsujące zgiełkiem i gwarem rojowisko zamieniał.
Juści pierwsze dni Morozdynia większym statkiem i spokojem się odznaczały, niż ostatnie. Ile że niedarmo podanie głosiło, że kościół i klasztor jezuicki Iłłukszcie pani wojewodzina Zybergowa, po pożarze, z sera i masła odbudowała. Niedarmo, ów przeor, gdy kościół i klasztor się pali, tak był zadufany w szczodrobliwość iłłuksztańskiej dobrodziejki, iż, aby papugę swoją z ognia wyniósł, a rozpaczających braciszków pocieszał wołaniem — „nasza opiekunka lepszy nam kościół wymuruje“.
Zbożni panowie władali w Iłłukszcie, zbożny przykład szedł z sąsiedniego Szlosbergu, tedy i Morozdyń iłłukszciański zbożnie się poczynał, a dzwonami odpustowemi ściągającemu ludowi się kłaniał.
Iłłukszta od wieków szczerze polską była. Na półtora tysiąca mieszczuchów, szaraków i majsterków ledwie z mendel łotyszów liczyła, z kopę niemców, a żydków aby tylu, bez ilu herbowi posesorowie okoliczni obejść by się nie mogli. Ba, ale w dni Morozdynia taż sama Iłłukszta zamieniała się w ciżbę tak różnojęzyczną a zmieszaną, jakby wszystkie nacje tu, na granicy Inflant polskich, spotkanie sobie wyznaczyły...
Jeżeli przecież łatwo było i w owych czasach wypomnieć miasto, w którem jeszcze większy zjazd nacyj się zdarzał, jeszcze większy ludów zamęt, to bodaj nigdzie nie znalazłby podobnej osobliwości, by tylu ludzi obcych sobie językiem, pochodzeniem, obyczajem, po trafiło się ze sobą porozumieć, a zawsze po swojemu, po rodzonemu mówić.
Prawda, że Litwa ze Żmujdzią już za Gedymina umiała z koroniarzami się dogadać, a od czasu Ostrobramskiej, — to do cna polską mowę pojęła; prawda, że i Białoruś, od poczęcia swego nie miała z lechickiem ozwaniem utrapienia, bo, choć dwie gałęzie różnego odchylenia, a pień zawżdy ten sam, kiwnie się jedna gałęź na lewo, druga ku prawej się ugnie, a pień precz trzyma. I próżno Białorusin ciągnie głosem, co Polak w uściech kurczy a tnie zamaszyście. Tłumacza im nie trza.
Tedy póki na Morozdyń iłłuksztański Litwa ze Żmujdzią i Białorusią jechały, nie można się było dziwować, że się między swoimi rozgadają. Jeszcze i Tatarzy-lipki nikogo by zdumieć nie mogli. Naród to opatrzny, jarmarków zwyczajny, od króla Jana ziemi, która go przytuliła, wierny.
Z lipkiem nie tylko na Litwie, ale i w koronie i w Inflantach, każdy swojak. Bełkocze taki lipek cudacznie, Allaha wypomina, w palce cmokta, księżycowi bije pokłony, na kazania do mułły chodzi, bo bisurman. Lecz sprawiedliwy człek, do ludzkiej mowy chętny i dla sprawy chrześcijańskiej grzeczny.
Nawet i Łotwa mogła była dowieść, żeć nie darmo, aby w połowie tylko Lutrowi ślubowała, a co w Inflantach polskich — przed jednym ołtarzem z iłłukszcianami się modliła.
Gdybyż atoli tu był koniec nacyj. Gdybyż na Morozdyń iłłuksztański nie zjeżdżali byli i Niemce nadbałtyccy, i Cyganie, i kupcy jarosławcy i moskiewscy, i Estończycy, i Czuchny, i Żydkowie z pod Królewca, i Grecy wędrowni, i Szwedzi, i kacapy z za Smoleńska, i łyki z pod Rygi, i Rumuni po bursztyn, i chmara mieszczuchów z Dyneburga, i Prusacy po konopie, po zboże, po drzewo, po wszystko, czego brak pruskim piachom!
A przecież ci rozmaici, jakby topnieli w Iłłukszcie, jakby całą swą cudzoziemską skórę zrzucali, jakby zgoła rodzonymi sobie byli.
Jedni Niemce chodzili samotrzeć. Lecz co zresztą, na jarmarku, wszędy taż sama gęstwa, jednako pstra, jednako żwawa, jednem sercem łomocząca, ku jednej mowie się kłoniąca.
Inaczej bo i być nie mogło. Inflanty polskie nie dla parady, ani politycznej racji polskiemi zwano.
Na wschód od Korony różnie bywało. Litwa, Żmujdź, Białoruś za jedno z Rzeczpospolitą szły, aleć po swojemu śród ludu gadały.
A ponieważ na wschodzie, ku północy, zwartą ławę tworzyły, tedy im dalej w głąb jechać było, tem więcej mowy polskiej zamglenia, tem mniej estymy dla zrazów i żuru, a coraz większa dla kołdunów. Jakoż na szczerym wschodzie kołduny na bliny się zmieniały, żupany na sarafany, a buty palone na chodaki parciane.
Tymczasem, gdy ku północy należało się tej samej metamorfozy spodziewać, a bodaj gorszej, boć ku północy, nad Bałtykiem, już i niemce siedzieli, a obok gromada grafów i baronów, co od komturów, czyli wprost od braci krzyżowych się wywodziła, tuż nad brzegami Dźwiny, wyrastała połać Inflant. Połać, tak mocno koroniarskiem nawyknieniem przejęta, tak w dźwięku wysłowienia czysta, jakby tę połać ziemi moce niebieskie z pod Lublina wyrwały lub Wielkopolsce wydarły i tu, nad brzegami Dźwiny, porzuciły.
I nie było na granicach Inflant polskich żadnego złagodzenia, ustopniowania. Jeszcze w pobliskich Jeziorosach lud na Wialnisa klął, a łacniej po łotewsku z nim do ładu było dojść. A tuż za Jeziorosami — koniec wszystkiego, co nie szczerze sarmackie, co nie koroniarskie.
Iłłukszta stała na wedecie Inflant polskich, strażowana od zachodu przez Szlosberg, który baczył święcie na testament imci pana Kazimierza z Broelu Platera, ostatniego podkanclerza litewskiego a dyneburgskiego starosty, i testamentem tym sięgał Krasławia, Indrycy, Świętmujży, Dweł, Antuzowa, Kurki, Liksny i Dusiat.
Iłłukszcianie oczywiście już na miesiąc naprzód sposobili się do Morozdynia a zabiegali, aby najdogodniej, ściągające na jarmark, tłumy rozlokować i ład powinny utrzymać. Rajcowie magistraccy głowili się zawczasu, co i jak zarządzić. Zadanie to było nielada. Morozdyń bowiem od roku tysiąc ośmset piętnastego, po latach ospałych, nieludnych, rósł tak, że w oczach się dwoił. Co roku rozszerzano zagrody na targach, co roku więcej klecono bud, komór, i komórek, co roku większy obszar pola, ku Dźwinie, dla ciżby jarmacznej dzierżawiono. Gdzie, co roku większa ciasnota, mniej przestworu dla bryk i wozów.
Aż ci, przed Morozdyniem roku trzydziestego, rajcowie i posesorowie iłluksztańscy na kieł wzięli. Do grafa Platera-Zyberga, do Szlosbergu, z pokłonem poszli i rzecz całą dokumentnie wyłożyli. Pan graf Michał turbacją iłłukszcian się zatroszczył serdecznie, a że przecież sam w inżynierach polskich niegdy majorzył, tedy bez mała własnoręcznie inny, znaczniejszy rozkład jarmarkowi wygotował. Dopieroż potem majsterków swoich, co sprawniejszych, aż z Podunaju, Anceniszek, Kamieńca i Anbelmyży zwołał i dalej nimi dowodzić.
Iłłukszcianom serce rosło na widok pana grafa zapalczywości. Toć im nie tylko szop przeróżnych nabudował, zagród i żłobów nastawiał, dojazdy wyrównał, lecz i drogi wymościł, nowych studzien nawiercił, pola na targi, koński i bydlęcy, przypuścił, prom na Dźwinie nowy przerzucił, ojcom bazyljanom piękne wrota ofiarował, misjonarzom mury klasztorne świeżo wyprawił, nie zapomniał i o szkole powiatowej, a co posesorom, mieszczuchom — niczego nie odmówił, byle domki swe i obejścia wyporządzili.
Jak Iłłukszta Iłłuksztą, jeszcze nigdy tak pięknie się nie przygotowała na powitanie Morozdynia, jak w roku trzydziestym.
Kiedy tuż więc, przed jarmarkiem, iłłukszcianie rozglądali się dokoła — serce im rosło. Gdzie teraz choćby i Święcianom było do Iłłukszty! Nawet i Dyneburg a i ten mógłby ochędóstwa pozazdrościć. Miejsca zaś wszędy tyle, że bodaj całą Koronę w gości prosić, jeszcze człek o człeka by się nie otarł.
Tymczasem zadufanie iłłukszcian srogą poniosło klęskę. Już na trzeci dzień jarmarku Iłłukszta wypełniła się po brzegi, na piąty zawrzała takim zgiełkiem, taką ciżbą, że ledwie można było się do rynku przecisnąć, ledwie kąta wolnego dopytać. Ba, a lud tymczasem precz ciągnął jeszcze. Łańcuchy wasągów, wozów, wózków, koni, krów, wołów, trzody wszelakiej wlokły się nieskończonemi pasmami ku Iłłukszcie. Aż dziw, skąd się brały.
Iłłukszcianom ręce opadły. Przygotowania poczynione i w połowie nawet nie starczyły.
Zjazd ten, tak niesłychany, tak mnogi, najwięcej podobno dokuczył panu Błażejowi Onoszce, który na rynku, tuż podle ruin zamku, budowanego niegdy przez wojewodę Józefata Zyberga, a po śmierci tegoż zaniechanego, trzymał cale przednią gospodę.
Gospoda licho się opłacała panu Błażejowi, a raczej tyle się opłacała, ile podczas Morozdynia utargować się dało. Pozatem, trochę grosza na Trzy Króle, na drugi jarmark, cale ubogi, a dalej tyle akurat bywało zysku, że pan Błażej ze swą połowicą i dwojgiem drobiazgu miał łyżkę strawy, dzban piwa i dach nad głową. Morozdyń tedy rozstrzygał zawsze o dobrym lub złym roku pana Onoszki. Stąd gospoda pod zamkiem na Morozdyń sposobiła się, niby do batalji, a co w tym właśnie roku — już całą kampanję wywojować chciała. Pan Błażej bowiem nie tylko, że ze szczodrobliwości grafa Michała stajnie sobie podwoił, nie tylko, że cichaczem kamienia i cegły z ruin zamkowych na dolepienie dwóch izdebek gościnnych uszczknął, lecz co najważniejsze, do Ginteliszek, pod Telsze, do stryjecznego swego się odwołał. Ów stryjeczny w Ginteliszkach, co Pociejów byty, a na Górskich przeszły, za komisarza służył. Dziedziców pędzało po świecie. Imć komisarz na miejscu siedział, a że nie był z kamienia, więc bardziej od kamienia porastał. Kmiotków łupił politycznie, kufami miód przedawał, komory, śpiżarnie miał do pułapu wyładowane, grosza pełne mieszki, do syta wszystkiego, no, i do jeszcze większego bogactwa łapczywość.
Pan Błażej bez trudu dowiódł stryjecznemu, jako w gospodzie pod zamkiem mógłby dwakroć więcej napoju i jadła na Morozdyń wyprzedać, gdyby zapasów nagotował i jako, gdyby komisarz zapasów mu pozwolił, z nielada procentem, po jarmarku należytość by wypłacił.
Dał się przekonać imć komisarz, dziesięć wozów czubatych wyszykował, bacząc, aby krewniaka na wadze i miarze conajpiękniej ocyganić, zaczem skrypt kazał sobie ułożyć i prowiant do Iłłukszty wyprawił.
Pan Błażej nie posiadał się z ukontentowania. Zdało mu się, że teraz dopiero gospodę zaopatrzył przystojnie, że teraz uniknie rwetesu, pomstowania, a żniwa tęgiego się doczeka.
Aliści, od pierwszego dnia Morozdynia, gospodę pod zamkiem taki tłum zaległ, że ani się obrócić, ani doliczyć wyszynku, ani opędzić nawoływaniom, ani nastarczyć oprzątaniem izdebek, noszeniem obroków dla koni, odpowiadaniem na pytania, sumitowaniem się, pilnowaniem izby gościnnej a zapisywaniem kredą na ścianie rachunków. Pan Błażej z początku zmagał się, napędzał parobków, fukał na połowicę, dziewkom perory prawił, by żwawiej się krzątały, gości uniżenie witał — aż ustał, zdrętwiał z wyczerpania, z utrudzenia.
Chmara taka do gospody waliła, że ani kąta wolnego, ani stołka, ani łyżki, ani miski. A w dodatku, co drugi gość — to szlachcic, co trzeci — to pan butny, czupurny, kpami sadzący. Te kpy właśnie najbardziej panu Onoszce dokuczały. Szlachcicem przecież był, Jacyną się pieczętował, kneziównę w rodzie miał, a o karmazyństwie swojem rad bąkał. Prawda, że przy karczmowaniu nauczył się lada wyrazu do serca nie brać, a conajwyżej podwójną kredką niestatecznych gości obliczał, aleć i w tem lubił obustronną miarę. Aż tu naraz, od rana do nocy, kiep za kpem jął walić w korpulentną postać imć Błażeja, krew szlachecką w nim burzyć, a i gorszych uchybień mu sporzyć.
Nadomiar, piątego dnia jarmarku, kiedy w gospodzie pod zamkiem ani izdebki wolnej nie było, zjechali oficerowie z Dyneburga. Pan Błażej w pierwszym impecie chciał brakiem miejsca się wymówić, tembardziej, że mu się nastręczyła nadewszystko obrzękła twarz i rude bokobrody majora Werculina. Ale tuż za Werculinem za skrzyły się buliony generalskie i pułkownickie epolety. Generał Schirman, z komendantem szkoły podchorążych, Helwichem, i kilku sztabowcami ukazali się oczom zafrasowanego imć Onoszki.
Ani myśli się wymówić.
Generał przecież stale gospodę pod zamkiem nawiedzał i nie raz ładny grosz dał zarobić, a co stary komendant, ten ci niemal dwa razy w tygodniu na swej siwej kobyle do pana Błażeja zajeżdżał. Nie sporo więc było dobrych gości odprawiać i zgoła niepolitycznie byłoby tak wielkich personatów nie przyjąć. Jeden major Werculin nie spodobał się panu Błażejowi, bo na kredyt pił, do chryi był zawsze gotów, a do płacenia nigdy. Lecz juści, w przytomności generała, należało i Werculina uhonorować.
Z tych racyj dla imć Onoszki nowy i nie mały kłopot wynikł, bo trzeba było co tchu własnych komnatek oficerom ustąpić, a samemu do komórek, na poddaszu, się wynieść.
Kuso było panu Błażejowi z dzieciakami i połowicą w komórkach, na słomie, nocować, lecz przekawęczył jakoś do świtu. Ba, a tu na świt znów pojazdy, znów gwałtowania o stancję, o kąt bodaj, o komórkę choćby. Ale imć Onoszka, po źle spędzonej nocy, zaciął się. Wejście na poddasze zawarł, aby mu kto ostatniego schroniska nie wypatrzył, a przybywających zbywał zaklęciem, że gdyby sam Napoljon z grobu wstał i z wyspy do Iłłukszty zjechał, to jeszcze by, w gospodzie pod zamkiem, skrawka miejsca nie znalazł.
Opędzał się tedy pan Błażej wcale tęgo natrętom, gdy w tem, około południa, na rzucone mu znów pytanie o stancję, zachłysnął się, oczy rozwarł, osłupiał bez mała.
Tuż przed nim, o krok, połać granatu niebieszczyła się w słońcu, a grała mu karmazynowem brzeżeniem.
Pan Błażej otrząsnął się, oczy przetarł.
Granat żwawiej się zarysował, karmazyn linję żołnierzy odciął, dwie dziarskie twarze ukazał i znów dwoma lampasami na granatowych furażerkach się rozśmiał.
Pan Błażej aż stęknął ze wzruszenia i, nie bacząc na pytania, zadawane mu przez dwóch śmigłych oficerów, zakrzyknął.
— A toż panowie oficjerowie chyba z pod Augustowa!
— Z Warszawy, mój gospodarzu — odparł raźno starszy z oficerów w kapitańskich epoletach. — Bacz na świat drogi i schronienia nam nie odmawiaj.
— Od trzech dni ani ławy wolnej! — wtrącił się z boku jegomość z waszecia ubrany. — Ale, jeżeli panowie oficjerowie pozwolą, to akurat mój pociotek...
Imć Onoszko zacietrzewił się.
— A panu Półnosowi co do tego! Swego patrzeć! Macie go, pociotka sobie wyspekulował! Ani ławy! Pewnie, że, co lepsze, to zajęte, aleć kąt musi się znaleźć. A co na jutro, cały alkierz się wyklaruje!
— Bóg zapłać — nam wiele nie trzeba.
Pan Błażej oficerów do izby gościnnej zaprosił, ordynansom kazał tłumoczki znosić, a sam skoczył do kuchni, spędził dziewki i z niemi na poddasze, do komórek, jął co tchu dla nowoprzybyłych mieszkanie gotować.
Pani Błażejowa, zajęta w izbie gościnnej, jeszcze zmiarkować nie zdołała, jacy to oficerowie rozsiedli się za stołem, pod oknem, gdy pan Błażej już zdołał komórki conajprzedniejszym dobytkiem przystroić, betami conajmiększemi zasłać a zgoła dostatnie pokoiki przygotować. Sprawność pana Błażeja potrafiła nawet i tego dokazać, że wszystkie gościnne izdebki musiały się złożyć na zaopatrzenie zaimprowizowanych pokoików. Jedna izdebka dała stół, druga stolik, trzecia kopersztych, czwarta poduszkę, piąta stołek. Tu i ówdzie protestowano, tu i ówdzie burzono się na zabieranie z pokoiku użytecznego przedmiotu, lecz imć Onoszko ani zważał. Wpadał, niby filistyn, porywał zdobycz, rzucał na odchodnem „zaraz odniosę!“ — i zmykał na poddasze.
Pani Błażejowa, zwabiona czynionym przez męża hałasem, podreptała na górę, do komórek, i aż krzyknęła ze zdumienia.
— Błażeju! a ty komu taki pałac...?
Imć Onoszko porwał babę w pół, zakręcił i wrzasnął jej do ucha.
— Dwóch prawdziwych „hułanów“ z Warszawy!
— Hułanów! Oszalałeś! A gdzież my, gdzież my się podziejemy!?
— My? — nic, kazałem już zamieść drewutnię.
Pani Błażejowa flegmatycznego była serca i nie skora do alteracji — a przecież, w godzinę po przybyciu nieszczęsnych „hułanów“, jęła wręcz pomawiać męża o rozumu zmieszanie. Toć raptem cały świat znikł mu z oczu. Nic go nie obchodziły nawoływania gości, nic pogróżki, nic hałasy. Parobcy dowodzili za szynkwasem. Leli w szklanki, co chcieli i komu chcieli, bez porachunku. Forysie, popasem stojący na podwórzu, sami baraszkowali w obrokach, zaglądali już do piwniczek, a imć Onoszko jeno „hułanami“ był zajęty, o nich tylko myślał, im służył, przy nich trwał.
Dwakroć pani Błażejowa usiłowała dobyć męża z tego hułańskiego opętania. Nawet na nią nie spojrzał, nawet nie słyszał. Babę żałość ścisnęła. Za szynkwasem przysiadła, dzieciakowi nos wytarła i już chlipnąć miała, gdy nagle pan Błażej wsunął się za szynkwas i jął wazę opatrywać a butle przezierać. Panią Błażejową poderwało.
— Rany Boskie, patrzże, co się dzieje! Goście gwałtują, a ty ciągle z tymi... tymi...
Imć Onoszko cmoknął przeciągle.
— Uważasz, starszy Krajewski, a młodszy Zabiełło. Pierwszy pułk księcia Oranji!...
— Człowieku, toć ten gruby szlachcic, co w dużym alkierzu stoi, od najgorszych klnie...
— Hm! Myślisz! Ale, nie pamiętasz, wszak ci u Łukaszów, w Ginteliszkach, była czwórka źrebiąt srokatych? Podaj mi arak! Co? Była!
— Zastanów się...
— Właśnie się zastanawiam, jeno nie jestem pewien, czy źrebięta były kasztanowato-srokate, czy gniado-srokate. A to ważne, bo konie trębackie, w pierwwszym pułku naszych hułanów, muszą być gniado-srokate! Inaczej ani weź! Taki przepis.
Babę zatchnęło na ten oczywisty obłęd. Imć Onoszko zaś jeszcze bąknął coś o białych pęcinach, zaczem do kuchni z wazą zawrócił, tam ponczu nasmaczył i poniósł na poddasze.
Około południa uciszyło się nieco w gospodzie. Kto żyw z przejezdnych na miasto wyległ. W izbie gościnnej dwóch łyków litkup zapijało, zresztą cisza.
Pan Błażej ukazał się za szynkwasem zafrasowany, skłopotany. Półkwaterkiem szurgnął, gorzałki łyknął, splunął i zaczął mierzyć wielkiemi krokami izbę.
Panią Błażejową pasja ogarnęła. Poprawiła fartucha i sypnęła przymówkami. Onoszko, za całą odpowiedź machnął ręką i wyszedł z izby na ganek od podjazdu.
Ale i tu snać nie danem było panu Błażejowi spokoju zaznać, bo zaledwie przysiadł na ławie, gdy z ciżby jarmarcznej, która kotłowała się tuż przed gospodą, wyrwała się czwórka siwków i zatoczyła z impetem pyłem okrytą nejtyczankę.
Z nejtyczanki wyskoczył żwawo urodziwy, choć kusy, młodzieniec, odrzucił lekki płaszcz z ramion i zakrzyknął raźno ku Onoszce.
— Hej, tam — gdzie gospodarz? Wołać mi gospodarza!
Imć Onoszko ani drgnął. Młodzieniec ściągnął zlekka brwi, musnął ciemnego wąsika i zwrócił się do swego stangreta po litewsku:
— Stałgajtys! Nie ma co, musimy tu popaść.
— Zważam, miłościwy paniczu.
— A gdzie Kasakajtys, obejrzyj no się z kozła.
Stangret dźwignął się, ręką oczy od słońca przysłonił, a dostrzegłszy w dali za sznurem straganów, brykę ładowną, odrzekł.
— Są, miłościwy paniczu! Ho-ho-tam! Już mnie widzą! Tylko strach — co luda!
— A widzisz, mówiłem, że lepiej było od Dowgieli na Brasław jechać! Licho nas na jarmark zapędziło!
Młodzieniec żachnął się, zerknął niechętnie ku stojącemu obojętnie imć Onoszce i dodał:
— A tu nawet ani się z kim dogadać!
W tejże chwili, tuż przed młodzieńcem, ukazał się opiekły jegomość z waszecia ubrany, o małych płowych oczkach i wielkim, czerwonym, guzowatym nosie. Młodzieniec skinął nań i zagadnął.
— Mój przyjacielu, gdzie tu gospodarza szukać!
Jegomość wydął bombiaste policzki.
— Ne suprantu, mój przyjacielu!
— Daruj acan, lecz supponowałem...
— Więc acan na drugi raz nie suponuj! I po ludzku się odzywaj!
Młodzieniec pokraśniał.
— Litewską mowę masz sobie za uchybienie!?
— Bom przyjacielstwa z acanem nie zapijał! Chcesz gospodarza, to się acan obróć! Sztuki dokażesz, jak się z nim lepiej dogadasz.
Młodzieniec mimowoli ku Onoszce znów spojrzał, lecz ten równocześnie, jakby w ciżbie kogoś upragnionego dostrzegł, bo rzucił się na przełaj przez stragany i wozy.
Jegomość roześmiał się jowialnie. Młodzieniec zaklął.
— A bodaj was z taką gospodą!
— Bodaj nie bodaj — potrzebujesz acan czego, tarabań się do gospody i hukaj, a może, coć trzeba, wyhukasz.
Jegomość z waszecia przy tych słowach ruszył obojętnie na ganek i znikł we drzwiach izby gościnnej.
W izbie gościnnej młodzieniec próbował rozmówić się z panią Błażejowa, lecz, gdy po raz szósty usłyszał „nie wiem, dobrodzieju“, odwrócił się od szynkwasu i ze złością jął sadowić się za stołem, pod oknem, napędzając swego pachołka, który był z puzderkami nadszedł, aby się żwawiej uwijał.
Pachołek, ku niemałemu zgorszeniu pani Błażejowej, zaczął z puzderek dobywać naczynia, garnuszki, słoje, butelki, a bez mała całą ucztę zastawiać przed młodzieńcem.
Jegomość z waszecia, który był w pobliżu zabawiał się kubkiem, ozwał się jowialnie.
— Ba — ba! Żeby Onoszko miał co dnia takich trzech, to by bez butów chodził.
— I wart tego, kiedy tak gospody pilnuje. Toć niesłychany obyczaj! Psa kulawego przed podjazdem!
— Hm! Kto Morozdynia nienawykły, temu dziwno.
— Może waszeć się przy siądziesz do stołu?
— Najpierw muszę wiedzieć do czyjego?
Młodzieniec pogładził wąsika.
— Jestem Grużewski!
— Z Kielm? Z rosieńskiego? Może, może syn imć pana Jakóba!?
— Tak!
Jegomość wyciągnął ręce do Grużewskiego.
— Patrzże, czyż bym się spodział! Półnos jestem, Półnos z telszewskiego, z Pikieli, z tych nad Łuszą.
— Niech pan siada, proszę! Więc znał pan mego ojca nieboszczyka?
— Nieboszczyka, mówisz dobrodziej! Hm! U Jędrzeja Soroki, pod Oszmianą, go widywałem! Pan Jakób! Pan generał! Pamiętam, pamiętam! Phy, a Kielmy! Fortuna magnacka. Jeden Podubiś z Gawżanami wart bogactwa. Dobrodziej sam dziedziczysz?
— Mam młodsze rodzeństwo.
— Starczy na dziesięcioro, byle trzymać, byle pilnować! Z ziemi, choć największej, łatwo, a do ziemi wrócić trudno, chyba po śmierci....
— Może półgęska?
— Aby oblizać, bom niegłodny. Uważ dobrodziej, z doświadczenia powiadam. Ojcowizna mi poszła na marne! Nie jadł, nie pił, a, co nie trza, prześlepił. Wysiudali, dobrodzieju. I cóż, Półnos jestem i bez ziemi jestem już dwadzieścia roków! Licho szlachcicowi bez ziemi.
— Niezawodnie! Kubeczek wina, francuskie!
— Uu! Francuzów, w dwunastym roku, to się napatrzyłem, ale co wina francuskiego — nie piłem! Osobliwe! Tedy nad Łuszą siedzę teraz, posesyjkę trzymam i brzuch ściskam, bo na swoje chcę wrócić! I wrócę, dalibóg, do ziemi!
Półnos kiwnął się w tem miejscu energicznie, wina pociągnął i, pochyliwszy się ku Grużewskiemu, dodał ciszej.
— Za rok będę na swojem! Tak! Ten jarmark ostatni widzi mnie samotrzeć na wózku. Za rok, ho-ho! Uważasz dobrodziej, trzysta rublów srebrnych uciułałem! Che-che! Klucza za trzysta rublów nie kupię, ale ziemi przedniej kawał będzie! Ba, lecz co dobrodziejowi powiadać o takich turbacjach. Wybacz, zwyczajnie, co serce uciska, to język miele! Syn Jakóba Grużewskiego. Dobrodziej pewno koników dobrać?
— Nie, właściwie przypadkiem. Jestem w drodze do Landskorony.
— Do Landskorony, do Landskorony!
— Znasz pan! Toż byś mnie z kłopotu dobył gdybyś mnie powiedział, jak się do Landskorony najkrócej dostać! Istne zamieszanie. W Kiejdanach mówili mi, żebym na Święciany się brał, w Wilkomierzu tłumaczyli, że Landskorona jest pod Dzisną, w Dowgielach, że pod Lucynem...
— Zaraz, niech wspomnę. Landskorona Borchów była, a teraz... Marcin Kamieki wziął ją razem z Borchówną! Znam dobrodzieju, wiem! Kanclerz Borch miał dwóch synów: wojewodę bełskiego i starostę lucyńskiego! Po tem — synów ledwie a córek nadto. Jednę z nich pojął Kamieki, drugą Tyman. Temu Landskorona wypadła, tamtemu Leymany. Tale! A Koniecpol przedał Borch marszałkowi Weyssenhofowi!
— Doskonale! Zdumiewam się pamięci pańskiej! Może kapeczkę!
— Che-che! Aby oblizać! Młodyś, dobrodziej, gdybyś tyle roków, co ja, przeżył, tyle świata, bez ziemi, zjeździł, pamiętałbyś także! Tak, tak, trzydzieści mil wkrąg, chcesz wiedzieć, co Łappa, co Żaba, co Komar, toć powiem! Ciekawyś, jak Dowgierdziszki od Dowgirda przez Paców i Sapiechów do Romerów przeszły, mnie pytaj! Myślisz, czemu w Siesikach siedzi Dowgiałło, a nie jaki Dowmunt-Siesicki, bez Półnosa, nie wymyślisz.
Grużewski się rozochocił.
— Istna księga z pana.
— Aby zwyczajny raptularz.
— Za pozwoleniem, a Kielmy, odkąd do Grużewskich należą?
— Chcesz dobrodziej brać mnie na popis? Hm! Roku ci nie powiem, bom do liczb nie chybki. Kielmy! Sołomoreckich były. Książę Witold wystawił im kościół, a Grużewski Jan dyssydencką bóżnicę!
Grużewski zagryzł usta.
— Ale ja nie przeszkadzam, niech każdy po swojemu pana Boga... przymówić nie chciałem...
— A pozwólcie, panie Półnosu — ozwał się z boku chropowaty głos — a Piwoszuny, której gubernji?
Półnos zerknął z podełba, a rozeznawszy rude bokobrody majora Werculina, który był wszedł niepostrzeżenie do izby i rozsiadł się na ławie, pod piecem, — odparł wymijająco.
— Musi piwoszuńskiej.
— Gubernja panu Półnosu nie po sercu?
— Okrutnie, okrutnie, jeno nie do wszystkiego człek zdarzony.
Werculin lewe oko zmrużył, znać było, że miał ochotę Półnosa lepiej zażyć, lecz Grużewski zagadnął politycznie.
— Ale, bośmy od rzeczy odbiegli. Więc jakbyś pan radził do Landskorony?
— Za Dźwinę wprost stąd się brać na Liksnę. Z Liksny na Ruszony, co pod Ruszońskiem jeziorem. W Ruszonach, po Falkerzambach, Żołędzie siedzą. Znaczny ród i poczciwy. Jak przystało na Żołędziów, Dębem się pieczętują. Owóż, jak dobrodziej staniesz w Ruszonach, to już trakt wielki do samego Peterburka. Jedź przed się, traktem do Rężycy, po tem w bok, i masz Lucyn. W Lucynie pytaj o Posiń. Łacniej ci powiedzą, bo w Posiniu dominikanie klasztor srogi mają. No, a Posiń tuż, podle Landskorony, dawniej jeden klucz z nią stanowił. A imć panu Marcinowi Kamickiemu pokłoń się, proszę, odemnie.
— Dziękuję, pamiętać będę. Pozwoli pan odrobinę?
— Aby oblizać.
— Gdyby jeszcze chciał mi pan rzec, jak się teraz dobyć z Iłłukszty, a jak się wziąć, żeby znów się nie wlec noga za nogą, toż byś mnie zgoła uradował.
— Pilno dobrodziejowi?
— Pilno nie pilno. Po rodzicu mam z panem Marcinem rewers do przeinaczenia. Wybrałem się trochę z ciekawości poznania Inflant, a trochę nie z ciekawości. Tak, czy owak, nie dlatego, aby tu ugrząść.
— Być może, lecz tem nie mniej ugrzązłeś dobrodziej. Pozwól! Jarmark dopiero jutro się skończy, a gwałt na drogach za dwa dni ledwie ucichnie. Dobrodziej wózkiem?
— Nejtyczanką, nadto bryka z tobołkami i pokojowcem.
— Więc zostać tu i poczekać.
— Ani myślę.
— Będziesz musiał tedy na żółwia się deklarować conajmniej aż do Ruszon. Co mówię! Pół dnia zmarnujesz, albo lepiej, zanim się doczekasz, że cię na prom wezmą na Dźwinie! Dalibóg, dobrodzieju! Nie ma co, trzeba zostawać. Pociotek mój ma wolną facjatkę. Wyboru nie ma. Tu, w gospodzie, ani izby!
Półnos prawił jeszcze o pociotku, o drogach zatarasowanych, o tłoku przy promie, a doradzał Grużewskiemu w Iłłukszcie przeczekać, aż w ostatku, widząc nieustającą Grużewskiego alterację, zakonkludował.
— Rozumiem, dobrodziejowi pewnie do panny pilno.
Grużewski się zaczerwienił. Półnos zarechotał.
— No tak, tak. Inaczej byś dobrodziej tak się nie burzył. Tylec dodam, żeś dobrodziej mazgaj! Che-che! Daj mi no swoje lata. Myślisz, żebym się koczobrykiem, czyli landarą, trząsł? Nieciłbym był dwa razy większym dziedzicem, niż dobrodziej, — to jeszcze białonóżkę, siwogrzywkę sobie bym dobrał i — hajda, w świat bym pędził! A tak, co? Zrobisz dziesięć mil w landarze — i piasta nie wiele warta, i oś wytarta. Pilnoć do buziaków, choćby i nie do buziaków, na koń siadaj, na siodle się pochyl i śmigaj.
— Z ust mi pan wyjąłeś! Mam nawet wierzchowca luzem przy bryce. Oczywiście, nejtyczanka z bryką dojdzie za mną powoli. Aż mi lżej!
Półnos skrzywił się pobłażliwie.
— Dobrodziej pewnie już ze dwadzieścia jeden lat żyjesz na świecie — hę?
— Dwadzieścia dwa! — skończyłem w czerwcu!
— Dwadzieścia dwa, — powtórzył smętnie Półnos i spojrzał w okno, jakby dali dla echa tych słów szukając. — Toś dobrodziej o czterdzieści trzy odemnie bogatszy! Dwadzieścia dwa lat, żebym je znów miał...
— Cóż byś pan uczynić mógł! — zauważył z dąsem Grużewski.
— Chcesz dobrodziej wiedzieć — patrz tam, na lewo, w tłumie, widzisz te granatowe z karmazynem mundury? Tak bym wyglądał!
— Cale przystojnie. Pierwszy raz widzę taki uniform.
— Dawniej innego nie bywało — mruknął Półnos. — Wszak ci to nasi ułani, szczerzy, koroniarscy, z Warszawy!
— Doprawdy, ani bym się spodziewał. Z polskiego wojska?
— Z naszego, mości dobrodzieju.
— Bez wątpienia, ale nam do niego świat drogi.
— Dlatego, że takim, jak dobrodziej, do niego nie pilno.
Grużewskiemu oczy błysnęły.
— Nie sądź pan, kiedy nie znasz!
Półnos szarpnął wąsa i odrzekł stłumionym głosem:
— Gdybyś dobrodziej inaczej myślał, to byś w mundurze chodził.
— Ale w jakim! Do Królestwa by mnie nie wzięli, bo nie wolno, trzeba by tutaj, do Dyneburga, do szkoły podchorążych...
— Więc nawet. O cóż idzie, żeby potrafić. Źle dziś szlachcicowi bez ziemi, ale jeszcze gorzej bez porucznikowskiego bodaj instrumentu. Szmat życia oglądałem, na wiatr nie powiadam. W dwunastym byłoby inaczej, gdyby potrafiono.
— A nadewszystko, gdyby służono jednemu sztandarowi, a nie dwóm.
— Prawda, lecz i z tych, co szli poczciwie, nie wielka była uciecha. Dziś trza prócz rąk sztuki oficerowania, inaczej znów okazja pójdzie na marne.
— Sądzisz pan, że się zanosi?
— Nic nie sądzę.
— U nas, w rosieńskiem, chodzą słuchy. Przed wojną z Turcją również bałamuctw było co niemiara. Mniemałem, iż acan wiesz lepiej.
— Wiem, wiem! — mruknął Półnos. — Dobrodziejowi akurat wiele by z tego przyszło! Ciekawyś, a więc tyle wiem, że tak dłużej być nie może.
— Oo! Ot, prawda jedna, panie Półnosu! — przyświadczył z boku Werculin. — Ot dobrze, a krótko powiedziane! Tak dłużej być nie może!
Półnos drgnął zlekka i spojrzał znacząco na Grużewskiego, lecz ten odwrócił się był właśnie ku majorowi, niby chcąc tym ruchem skarcić wmieszanie się majora do rozmowy. Werculin wszakże inaczej ruch Grużewskiego pojął, bo skinął mu przyjaźnie i do stołu się zbliżył.
— Pan pozwoli się przedstawić? Major Werculin, do sztabu fortecy odkomenderowany prosto z Kabardy!
Grużewski chciał coś odrzec, lecz major przysiadł się już do stołu.
— Pan Grużewski pozwoli, ale ot, jedno słowo i człowieka pod żebro dojmie. Pan Półnosu dobrze mówi, tak być nie może, i nie może. Cóż, ja dawniej też chodził w karmazynnym kołnierzu. Cały litewski korpus w karmazynnym był — a teraz co?!... Hę?
Półnos oczy zmrużył, wpił ust w kubeczek z winem i pociągnął z namaszczeniem.
— Samo idzie do gardła.
— I owszem, i owszem! — podchwycił Werculin. — Wypiję z panami, per bacco, wypiję. Pan Grużewski będzie łaskaw nalać — nie mogę odmówić, nie mogę.
Grużewski dość ociężale zabrał się do nalewania trzeciego kubka. Werculin nie tracił fantazji.
— Ot, wino, ot, kolorek! Pan Grużewski, proszu darować, odwykł po waszemu mówić. Z Moskalami musisz, to strach, czego nie zabędziesz! Wasze zdrowie!... Ach, ja rozumiem, panowie! Patrzycie na mnie i powiadacie — ot Moskal! A ja nie Moskal, tylko szczyryj Włoch! I nie Werculin, a Verzzulini. A Moskałów, uch, ja gorzej od was!... Per bacco!... Nie cierpię!
Grużewski potrząsnął głową.
— Nie pojmuję, co pan chce przez to powiedzieć. W każdym narodzie są ludzie źli i dobrzy.
Półnos na te słowa głowę przechylił i zabębnił palcami po stole. Werculin ku Grużewskiemu się przysunął.
— W każdym narodzie che-che! Rzeczywiście, lepiej głośno nie mówić. Co?! Pan pozwoli dokończyć. Włoch jestem, italiański Włoch. Małego rodzice odumarli. Pan Iliński, starosta perejasławski, wziął mnie i na dworze chować kazał. Aż potem, kiedy rekruta brali, to i mnie wzięli, w mundur zaszyli i Werculinem mianowali. A włoska krew taki włoską została. Włoska, więc jakby szczyra polska. Ot jak! Sami śpiewacie, że pan Dąbrowskij przyszedł do was z Włoszki. I ja też jestem z Włoszki, było jej Franceska Giowannówna. Teraz pan Grużewski wie, co czuję, a co myślę dla was, panów Polaków! Sobie tego nie życzę, czego wam życzę. Per bacco, wy chcielibyście, żeby Litwę przyłączyć do Królestwa! A ja — ja?! Zdaje się wam, że ja nie wiem, co znaczy „ajczyzna“? Hę? Ot, kiedy w dziesiątym roku na Krym, na lejtnanta, postąpiłem i kiedym apelziny zobaczył, to mi się tak moja włoska krew wzburzyła, że mi łzy grzechotem posypały się.
— Bardzo wdzięczny sentyment, — bąknął Grużewski. Półnos mocniej zabębnił po stole i jął pomrukiwać jakąś swywolną piosenkę. Major dolał sobie wina.
— I przychodzi sam z siebie.
— Mam jedną duszę, za trzy płacić muszę! — podśpiewywał coraz głośniej Półnos.
— Wasze zdrowie! Tak, pan Grużewski. Ja nie obcy wam, nie cudzy. Widzieliście tych ze mną oficerów? Mówię wam, że czasem ledwie mogę z nimi. Uważaliście tego majora w jegierskim mundurze? — To Daszków! Strach, jaki zakamieniały! Pan Półnosu wesoło, — ot, nie daj Boże wam z Daszkowem.
— Mam jedną duszę...
— Daszków i duszy waszej nie daruje! Niech taki znaczenia się doczeka, a przy nim i sam Nowosilcow będzie dla was barankiem. Na takich jest tylko jeden sposób, inaczej wasza „niepodliglość“ pod ziemię się zapadnie!
— Za pozwoleniem — przerwał cierpko Grużewski, — lecz nie rozumiem zgoła słów pana majora.
Werculin czknął przeraźliwie i zaśmiał się jowialnie.
— Cha-cha! Pan Grużewski nie rozumie! A ja z wami po włosku, po bratersku, po chrześcijańsku. Co tu gadać, u nas, w Italji, jest rewolucja!
— Jakto, więc już i w Italji! zdumiał się szczerze Grużewski.
— Za trzy płacić muszę! — zaintonował głośniej Półnos.
— Zostawcie, pan Półnosu!
— Kiedy bo major dobrodziej myślisz, że mam jedną duszę, a mam cztery!
— My o czem innem. Tak, pan Grużewski, rewolucja idzie...
— Zaraz, liczmy dobrodzieju! Jedna dusza własna, szlachecka i trzy „skazkowe“... do płacenia pogłównego. Uważ jeno, masz ziemię, czy nie masz, masz poddanego, czyli nie, kiedyś szlachcic, to płać za trzech drabów... Cztery dusze masz na jednym karku; Majorowi dobrze, bo ma aby jednę do noszenia i to włoską, — a ja za trzy płacić muszę...
— Zostawcie!
— Jakże mam ją zostawić, kiedy, akuratnie rzekłszy, jest jedna! — dowodził z ferworem pijackim Półnos.
Werculina niecierpliwość zdjęła. Chciał przerwać Półnosowi, lecz ten plótł bez wytchnienia trzy po trzy o duszach.
— Pan Półnosu by lepiej spać poszedł.
— Łatwo dobrodziejowi z jedną, duszą — a mnie ciężko. Szlachecka rada-by się zdrzemnąć a trzy skazkowe, poddańskie, burczą jej nad uchem...
Gadatliwość Półnosa zmęczyła w ostatku i Grużewskiego. Ale, nim zdobył się na przyświadczenie majorowi, uczuł na swej nodze lekkie miarowe uderzenie. Grużewski skonfundował się, usunął nogę, lecz uderzenie powtórzyło się wyraźniej, wymowniej. Grużewski spojrzał na majora, lecz ten, zwrócony do Półnosa, upominał go z wrastającem rozdrażnieniem.
— Przestańcie raz, pan Półnosu, pluńcie na wszystkie dusze, dajcie mówić per bacco.
Półnos kiwnął się Werculinowi i łysnął nieznacznie przygasłemi oczyma ku Grużewskiemu.
— Daję, dobrodzieju mój! Daję! Niech każdy sobie, co potrza. Jeden z duszami ma turbację, drugiemu do panny pilno, trzeciemu na jarmark. Kiedyś szlachcic, to bez ziemi możesz być, a bez trzech dusz skazkowych ani dudu...
Major splunął przez zęby. Grużewski podniósł się. Półnos ucichł raptownie.
— Czas na mnie, wielki czas.
— Jakto, pan Grużewski? Toć bodaj wina dopić...
— Bardzo żałuję, muszę w drogę.
— Hm-hm! Pan Grużewski z rosieńskiego? No, to się spotkamy jeszcze. Do Wilna się staram. W Dyneburgu oddechu niema. Może zdarzy się sposobność, odwiedzę, nie zapomnę. Kielmy! Doskonalnie. A jak pan Grużewski będzie miał kiedy kłopot z dezerterami, to do mnie, wprost do mnie! Do rekruckiej komisji!
— Z dezerterami? — powtórzył machinalnie Grużewski.
— Uu! Przecież u każdego dobrego szlachcica musi być dezerter. Nie od dziś w komisji chodzę. Ale ja szanuję obyczaj. Verzzulini to nie Daszków zakamieniały, a brat i przyjaciel.
Grużewski skłonił się majorowi, skinął na swego pokojowca, który był właśnie do izby się wsunął, i kazał mu zbierać naczynia do sepecików spiżarnianych. Sam zaś ku Półnosowi się zwrócił, aby go pożegnać, lecz szlachcic bez ziemi chwiał głową, wspartą na ręku, tak sennie, tak nieprzytomnie, jakby mu nietylko skazkowych dusz, ale i własnej zabrakło.
Werculin tymczasem wysączył resztę wina z butelki i jeszcze żartobliwą przymówką do Półnosa skierowaną chciał pożegnanie z Grużewskim przedłużyć. Grużewski atoli zbył grzecznie majora; rzucił pani Błażejowej srebrny pieniądz na stół i wyszedł z izby na ganek, i stąd ku nejtyczance podążył.
Grużewski snać do serca wziął radę Półnosa, bo ze stangretem długą rozmowę wszczął, aby mu jasno wyłożyć, jak ma popasy odprawiać, jak baczyć na brykę, a kędy do Landskorony podążać. Poczem dopiero, uwiązanego do bryki, gniadosza kazał siodłać, mantelzaczek podręczny układać, a do siodła go przytraczać.
Gdy nareszcie gniadosz był gotów do drogi, Grużewski wysunął się nieco przed gospodą, aby łatwiej się zorjentować, którędy będzie mu snadniej z ciżby, zalegającej rynek, się wydostać a w którą stronę należy zawrócić, aby do Dźwiny dotrzeć.
Grużewski wpatrywał się długo. Usiłował przypomnieć sobie, wylotem której ulicy przed gospodę zajechał. Napróżno. Zgiełk, wrzawa mąciła mu uwagę. Dziedzic Kielm już chciał zakląć siarczyście, gdy tuż napatoczył mu się jakiś przemyślny wyrostek iłłukszciański i, na rzucone mu pytanie, wspiął się żwawo na drabinę woza, stojącego tuż, i objaśnił.
— O, zaraz jak ten kościół widać i później maluteczko k’sobie, za tym węgłem, i ulicą przed się na trakt i do promu na Dźwinie.
— Aa!
— Ooo! — dodał raźno wyrostek. — Widzą, panicz dobrodziej, akurat, jak wielmożna grafianka tu zawraca do nas.
— Grafianka? Co za grafianka?!
Wyrostek zdumiał się nieświadomości Grużewskiego.
— Przecież nasza! z liksnoskiego dworu!
— Z jakiego dworu?
— Oo! Toć jedna grafianka na świecie! Niech panicz uważają!
Grużewski rzucił baczniej wzrokiem w stronę, którą mu wyrostek wskazywał.
W oddali, ponad falą ludzkiego pogłowia ukazała się wiotka, nikła postać niewieścia, niby z pyłków, igrających w warkoczach słonecznych, ulepiona. Aż powoli jęła się w wyraźniejsze kontury stroić, pełniejszemi linjami zdobić.
Grużewski poglądał, jeszcze oczyma nie dosięgał, jeszcze nie odgadł, a już urok zaparł mu oddech, już go zatrwożeniem przejął.
Postać niewieścia zbliżała się, płynęła. Tłum przed nią rozstępował się i chylił przyjaźnie, niby zbożny łan, tchnieniem zefiru muskany. Zgiełk przycichł w obliczu postaci, zamienił się w rozhowor.
Naraz, tuż przed Grużewskim, ukazała się w całej pełni kształtna, smukła kibić czarnej amazonki. Z pod czarnego, nasuniętego głęboko na tył głowy, kapelusika, mignęły mu dwa promienie lśniących, złotopopielatych włosów, z pod ciemnych, szeroko rozłuczonych brwi, spojrzały nań przelotnie wielkie, smutne, zadumane oczy. Grużewski ledwie zdołał ogarnąć wzrokiem nieznajomą, gdy rosły, kary anglez łysnął mu rozognionem ślepiem, poniósł hardo swą panią i ukrył w tłumie jarmarcznym.
— Musi do Owsianków pojechała — zakonkludował wyrostek, zsuwając się z woza — bo u nich troje zachorowało z zarazy, co ją burłaki z pod Smoleńska przywlekli.
Grużewski poruszył się i zagadnął niepewnie.
— Mówisz, że z liksnowskiego dworu? Jak się nazywa?
— Niby nasza grafianka? zafrasował się wyrostek. — A jej co z nazywania! Dość powiedzieć: grafianka — każdy zrozumie...
— Ależ...
— A co, a co, spodobała się?! — zarechotał tuż za plecami Grużewskiego głos majora. — No, no, to ja powiem za pana Półnosu! Panna Emilja Plater, córka grafa Platera, oficerska żmijka! Czterech poruczników ususzyła, generała, komendanta fortecy trubadurem zrobiła, cały sztab drugiej dywizji rozkochała, a teraz artyleryjskiego kapitana, baronka, piecze sobie, gołąbeczka, na męża.
Grużewski skrzywił się niechętnie.
— Hę, może złe objaśnienie? Pan Półnosu lepszego nie da, bo już prawie pod ławą leży.
— Bardzo obowiązany, mogę jedynie radować się, że pan major nie uległ wpływowi czarodziejki.
Płowe, szklane oczy Werculina drgnęły.
— To jej szczęście, nie moje. Nauczyłbym ją innego obyczaju, ażeby na mnie trafiła. I trafi, per bacco, trafi powoli.
Grużewskiego kolnęło coś, chciał odpowiedzieć przymówką, lecz w tejże chwili kamień przeleciał nad uchem majora.
Werculin drgnął i obejrzał się niespokojnie.
— Co to? Kto? Uważałeś pan!
— Nie. Sługa majora.
— Odprowadzę pana do promu. Ej, Sidor!
— Niech się pan nie trudzi.
— Pozwól pan, mam jeszcze....
Grużewski nie słuchał, dopadł gniadosza, uchylił kaszkietu i nie bacząc na udzielone mu przez wyrostka wskazówki, zawrócił tam, kędy stłoczone wozy nieco wolnego zostawiły przejazdu. A dalej, skręcił na oślep w pierwszą z brzega szerszą ulicę, byle czemprędzej ujść natrętnemu kompanowi.
Dopiero, kiedy, po ujechaniu kilkunastu stajań, gniadosz łeb dźwignął i zarżał z zadowoleniem na widok rozległych łąk, Grużewski zastanowił się nieco. Lecz los mu sprzyjał widocznie, — bo w dali, pod pasmem wzgórza, dostrzegł srebrzącą się wstęgę rzeki.
Młody dziedzic Kielm nie mitrężył więcej. Puścił cugle, przesadził rów przydrożny i wyjechał na łąki. Gniadosz wyrzucił łbem, szyję wyciągnął i ruszył z kopyta.
Grużewski aż się rozśmiał do samego siebie.
— Bodajże go, tego Półnosa! Miał stary rację!
W pobliżu wił się skośnie trakt iłłukszciański, wypełniony po brzegi łańcuchami, wlokących się noga za nogą, wozów.
Grużewski ścisnął konia napiętkami. Gniadosz szczupakami zaczął sadzić. Cztery dziewuchy, skulone na wyładowanej bryce-kamieniarce, wyszczerzyły zęby do dziarskiego jeźdźca. Jeździec wlot powitanie pochwycił i odwzajemnił się. Młodość skłoniła się młodości.
— Którędy do promu?!
— Tędy, tędy — już widać! — pisnęły równocześnie cztery głosy.
— Dziękuję!
— li! za co! — zawtórzyly cztery głosy tak smętnie, jakby skarżyć się chciały, iż panicz o więcej nie pytał.
Koń cwałował jeszcze naprzełaj łąkami, aż ustał raptem. Woda prysnęła mu z pod kopyt, na szlak mokradeł trafił.
Grużewski musiał pogodzić się z traktem, do niego się przysunąć i ścieżynką nad rowem podążać. Mitręga jednak nie zdała się Grużewskiemu wielką, bo Dźwina już grzbietami „strugi“ ku niemu poglądała, a przeciwległy brzeg strzechami białych chat coraz pełniej się stroił.
Aliści, raptem, tuż na trakcie, ukazał się szeroko rozpostarty wał wozów, bryk i wózków.
— Co to! Dlaczego?
— Prom, panie!
— Gdzież u licha!?
— A prosto! Do nocy zejdzie, zanim na nas przyjdzie.
Grużewskiego aż poderwało na siodle. W bok koniem zatoczył, aby od brzegu Dźwiny promu dosięgnąć. Lecz i z tej strony ten sam mur wozów, koni i ludzi.
O przebyciu go roić nie było podobna, gdyż miejsce wylądowania promu na kilka stajań, wzdłuż rzeki, było zatarasowane.
Nadąsał się Grużewski, przemówił niepolitycznie i Dźwinie i promowi — i powlókł się stępa nad brzegiem, w dół rzeki.
Trzeba było wracać do Iłłukszty. Z dwojga złego snadniej w mieście przeczekać, niż tu, między ciżbą, odprawiać godzinki.
Grużewski odwrócił się i spojrzał ku Iłłukszcie, lecz wspomniał na majora. Nie miał się do kogo śpieszyć. Im później wróci, tem pewniej uniknie ponownego spotkania. I tak mu dokuczył, okrutnie dokuczył.
Młodzieniec nachmurzył się raptem i ciął harapnikiem w powietrze. Gniadosz szarpnął się i w kłusa wpadł, lecz Grużewski zdarł go znów na stępa.
Właściwie cale niepotrzebnie i tego szlachcica telszewskiego do konfidencji przypuścił. Może sobie dobry człek. Dobrych pełno na świecie. Tylko gadatliwy i namolny. Już by nauki dawał, już by się wtrącał, już by za pan brat chciał być dlatego, że go się Grużewski o drogę do Landskorony spytał i że ojcu Grużewskiego, na sejmiku powiatowym, do pasa się skłonił. Takiemu, aby przyzwolić, a z Jagiełłą kumoterstwo swoje wyprowadzi. A tak, u niego Półnos i Grużewski to jedno. Ojca znał, syna zna, czubek baszty kielmeńskiej z za płota oglądał — więc przyjacielstwo. Półnos z Lubiczem Grużewskim, co parantelą od Ogińskich i Potockich aż do Turlajów i Sackenów sięga, co fortuną mógłby iść z nielada książątkiem w zawody! Magnat na trzech duszach skazkowych! Ucieszny stary — ale, skąd jemu do prawienia, co Grużewskiemu przystoi! I z tego jakiż morał, — iż jęzorem póły z całym światem będzie wojował, póki na asesora nie trafi i do loszku nie pójdzie albo, gdzie mu się nie śniło, pojedzie. Półnos — musi koroniarz. Zanim słowo powie, trzy razy zełże, cztery razy się skłoni i, ani spostrzeżesz, a w pole cię wyprowadzi. Wielka ci dopiero dla Grużewskiego uciecha porucznikostwa się dobijać, albo w Wilnie, w akademji, z Pelikanem się wodzić i z filaretami wiersze koncypować! I co jeszcze? Może lada kogo słuchać! Grużewski urodził się nie do słuchania. Mundur! Dobrze było by w takim mundurze chodzic. Niech ich i koroniarzy. O sobie myślą, opływają i mundurami świecą! Wielka rzecz — mundur! Jak wróci z Landskorony, to całej służbie taką barwę każe uszyć, że w Sołach, u samego Morikoniego, piękniejszej nie znajdzie. Dopiero zobaczą, co Grużewski! A niech potem nowy pałac zbuduje w Kielmach! I zbuduje. Ale wpierw psiarnię i stajnie dla cugów... Tymczasem przeczeka trochę, bo i nie godzi się. Mogiła rodzica nieboszczyka jeszcze się nie zazieleniła. Nadto i świata dobrze najpierw zobaczyć. Gdyby nie nowiny, które od Staniewiczów przyszły przed tygodniem, byłby już za pruską granicą. Do Paryża by jechał. Ciotka zaklęła, by został, póki rewolucje się nie uciszą. Trudno było uporem przyczyniać matce zmartwienia. Zresztą, ma tymczasem podróż do Landskorony, a co ważniejsze, na Lucyn...
Grużewski rozśmiał się do myśli o Lucynie i do wąsika sięgnął.
— Toż skrypt pana Marcina Karnickiego prawie że z nieba mu spadł. Gdyby nie skrypt, ani sposobu by nie było, bez zwrócenia uwagi, do Lucyna, do Marysi Raszanowiczówny się dostać! Nie dość, choćby nawet coś by się dało wymyśleć, żeby pani matka nie postrzegła, to jeszcze nijako było w Lucynie, w domu stryjostwa Marysi, się prezentować!... Aż ci skrypt Karnickiego się znalazł. Tedy nie tylko racja w Lucynie popas dłuższy odprawić, lecz i u pana Rejenta Raszanowicza rady, co do skryptu, zasięgnąć...
Grużewski oczy zmrużył, ożywczem tchnieniem, idącem ze skradającego się ku Dźwinie zagajnika, odetchnął.
Pięć lat, cale pięć lat zeszło od chwili, gdy po raz ostatni na mur, okalający klasztor benedyktynek krożańskich się wspinał, gdy po raz ostatni, za krzem głogu, rączkę Marysi Raszanowiczówny w ujęciu miał!
A przed tem! Kiedy go ojciec nieboszczyk, za radą księdza Kłągiewicza, do gimnazjum krożańskiego zawiózł na dokończenie domowej edukacji, to cała piąta klasa już była w Marysi rozmiłowana. Osobliwie Rajecki. Grużewski, skuszony ciekawością, na mszę niedzielną, między katolików, się wmieszał i tam, u benedyktynek, Marysię ujrzał. I odtąd najpilniej do kościoła uczęszczał. Nie podobało się to księdzu Kłągiewiczowi, bo nie chciał, aby go ojciec, szczery dysydent, pomówił, że mu syna od kalwiństwa odrywa przemocą. Ale Grużewski potrafił tak gładko się przymilić księdzu prefektowi, że ten ani poczuł wilczka, co się do benedyktyńskiej owczarni skradał.
W trzy miesiące niespełna Grużewski już do ogrodu benedyktynek trafił i na orzechu wysiadywał, czyhając na sposobność zobaczenia Marysi. Raz panny bawiły się na polance, w pobliżu orzecha. Grużewski, ukryty na drzewie, wodził za rozbawioną Marysią tęsknem spojrzeniem, a że orzechy były pod ręką, więc je chrupał. Wtem, w gromadzie dziewcząt, zawołano: — w chowanego! — Grużewski nie zdołał ledwie co obranego orzecha połknąć, gdy Marysia zafurkotała spódniczkami i — bęc, pod orzechem, przycupnęła.
Grużewskiemu serce załomotało. Miał pełne usta orzechów, lecz nie wytrzymał, w dół się pochylił i wyjąkał z przejęciem: — Kocham i dla ciebie tu siedzę! — Ona odskoczyła od drzewa, zarumieniona, przeszyła go oczyma i szepnęła.
— Czy bardzo? — Od tej chwili spotykali się co tydzień, we czwartki... Czasem pod wiśnią, czasem pod gruszą, aż w ostatku — w głogach. Rajecki wciąż jeszcze się łudził, precz układał na cześć Marysi łacińskie heksametry, cała klasa wzdychała do „pulchry“ benedyktyńskiej, a on już promień jej kasztanowatych włosów nosił na dnie sakiewki.
Trwało tak rok, licząc już i wakacje... Zdradził ich list z podpisem „Juljusz“... Nie było drugiego Juljusza w gimnazjum. Ksieni posłała list prefektowi, prefekt posłał go dyrektorowi, dyrektor ojcu. Ojciec zabrał go natychmiast do Kielm...
I w kilka tygodni do Mitawy, na dokończenie nauk wyprawił.
Rozdzielono ich, rozerwano najokrutniej!
Ileż wycierpiał! Prawda, żeć dziećmi prawie się pognali, żeć on po żakowsku nie raz się zachowywał na schadzkach, a ona za łapczywie zjadała rodzenki, które jej przynosił. Mnóstwo śmieszności bywało, ileż chwil szczęścia!
Zamknął się w sobie i milczał. A jakich że męk mu nie zadawano. Ileż nasłuchać się musiał morałów, ileż przymówek znieść, ileż tortur. Tęsknił za śnioną, ani wiedząc, gdzie się podziewa, a stary Rydwin precz mruczał pod nosem: „niewiasty są niewierne i swarliwe“.
W rok ucichło wokół. Zaniechano wypominania benedyktynek krożańskich. Grużewski do Kielm powrócił, odetchnął i czaił się na sposobność. Długo nie nadchodziła. Rodzic go na krok samego z Kielm nie puszczał. Dopiero przyjaźń z Karolem Jawtokiem, który zjechał na pomiary lasu do Kielm, stała się dla zbolałego serca ukojeniem. Jawtok przyrzekł wiadomość zebrać o Marysi. I dotrzymał słowa. Marysia miała jeszcze półtora roku klasztoru, gdyż życzeniem matki było, aby na nauczycielkę się wypromowała. Jawtok równocześnie powiadomił Grużewskiego, że Marysia jest córką podupadłego posesora, nawet zgoła biednego, bo z ostatniej posesyjki, którą od Tyszkiewicza dzierżawił, musiał ustąpić i do Wilna się przenieść. Grużewski zaklął Jawtoka, aby mu dopomógł przesłać Marysi kilka słów bodaj. Jawtok długo się wahał. W ostatku, mocniej obligowany, jął napomykać, że lepiej by zaniechać tego kroku, że Raszanowicze z dobrego są gniazda, lecz nie z takiego, aby możnemu rodowi Grużewskich przypadali, zwłaszcza teraz, gdy bieda z kretesem ich zjada, że panna Marysia musi pamiętać o ciężkim obowiązku nauczycielstwa, że benedyktynki darmo ją uczą i że wtóre wykrycie listu od Grużewskiego może całą dolę przyszłą dziewczyny zwichnąć.
Grużewski odpowiedział Jawtokowi. Nie pomni teraz dobrze, co odpowiedział, lecz odpowiedział tak gorąco, że poczciwy Jawtok w objęcia go porwał.
Upłynęły znów długie tygodnie, zanim Jawtok nie zjechał do Kielm z nowiną, że nareszcie znałazł drogę do klasztoru. Posłem miała być daleka powinowata Jawtoka, Anetka Tomaszewska, trzynastolatek, lecz nad wiek rezolutny i jurny. Anetka była również w Krożach u benedyktynek.
Grużewski ułożył wówczas zdanie bardzo zawiłe o tęsknocie i stałości. W trzy miesiące nadeszła sentencja o kalinie, która na górze Miedziekalnie, pod Krożami, rosła i „dumała smutnie, że ją Mendog odszedł i krzyżakom zostawił okrutnie“.
Odtąd każdy przyjazd Jawtoka do Kielm był dla Grużewskiego wieścią od ukochanej. Wieścią zawiłą, najczęściej niezrozumiałą dla zacnego geometry, lecz dla Grużewskiego zawsze jasną, zawsze do nieskończonych marzeń sposobiącą.
Wyjazd Marysi z Kroż, do stryja, rejenta, a bardziej jeszcze choroba i śmierć ojca Grużewskiego przerwała korespondencję. Dopiero przed kilku tygodniami, Jawtok, wysłany już wprost do Lucyna, wrócił z odpowiedzią... „Marja miłuje i czeka“...
Grużewski westchnął i spojrzał niechętnie ku rzece.
— Licho nadało i Dźwinę. Żeby choć most — ale rzeka bez mostu. Dzień cały przyjdzie zmitrężyć. Żeby nie ten nikczemny jarmark, już by pod Lucynem był albo i lepiej! Maryś serdeczna! Gdzie takiej drugiej!... Ciotka Aniela brzęczała mu nad uchem, na pocieszenie: — Juliś, de nie surcz, nie biadaj, nie wiedzieć — a ładniejszą spotkasz! — Dobre ciotczysko, jeno nie dalekiego lotu. Marysi nie widziała, tedy plotła!... Hm!... Ale ta... ta grafianka Platerówna! — Zapewne Major gadał z przekąsem... Wierzyć takiemu niepodobna. Chociaż nie bez tego, aby w tem odrobiny prawdy nie było... Za barona wychodzi. Wielkie państwo — baron! W Kurlandji baronów, jak baranów. Dziw nawet, że Platerówna... Marysi na ślubny podarek musi takiego karego angleza... i taki strój czarny... I kapelusik taki sam doniczkowaty...
Grużewski uśmiechnął się do myśli, jak Marysia Raszanowiczówna będzie wdzięcznie wyglądała, i jął sobie ją wyobrażać — i z takiem przejęciem, że kasztanowate włosy Marysi dwa złotopopielate promienie z pod kapelusika czarnego wychyliły, że roześmiane jej oczy zadumą spłynęły, zamaszysta kibić wnet delikatniejszego nabrała kształtu, a żwawe kolory „pulchry“ benedyktyńskiej ustąpiły miejsca śnieżno-białym, zlekka zaróżowionym. Wreszcie, gdy tak wystrojona Marysia karego angleza dosiadła, — Grużewskiemu aż serce zadygotało, tak mu się zdała piękną, tak pociągającą... a tak bardzo, bardzo do hrabianki podobną...
Gniadosz przystanął raptownie i uszy nastawił.
Grużewski zawstydził się czegoś, czoła potarł, jakby zeń ślad myśli natrętnej zacierał, poczem zebrał cugle i rozejrzał się dokoła.
Las szczery, brodaty coraz bliżej podpierał zagajnik nad rzeką. Łąki już zczezły za kępami leszczyny. Przeciwległy brzeg pławił się w promieniach, chylącego się ku zachodowi, słońca, a wyniosłe swe, żółte, ścierniskami przetykane, garby grzał. Dźwina toczyła wartko stalowe fale, migocąc odblaskami.
Grużewski zawrócił konia w stronę Iłłukszty i ruszył kłusa.
Dziedzic Kielm był potrosze niespokojny, bo ani wiedział, gdzie się znajduje, ani — ile drogi ma z powrotem, a tu słońce już nadobre poczerwieniało i pięło się ku wierzchołkom drzew.
Gniadosz kłusował zawzięcie. Grużewski atoli precz nie miarkował, czyli daleko mu jeszcze, bo przedtem był i tego zagajnika nie widział i tego skrętu Dźwiny nie zauważył.
Nareszcie, po godzinie drogi, z poza rzednących kęp leszczyny, wychyliła się, lekkiemi oparami spowita, dal łąk, a hen, na Dźwinie, ukazała się ciemna sylwetka nadpływającej strugi.
Grużewski zwolnił biegu koniowi. Gniadosz odsapnął z zadowoleniem i przeszedł w stępa. Gdy naraz... chrapy rozwarł, uszami zastrzygł, zarżał przeciągle i ruszył z kopyta. Krótkie rżenie, tuż w zagajniku, odpowiedziało gniadoszowi.
Grużewski mocniej ujął za cugle, lecz, nim konia w niespodziewanym kłusie pohamował, z poza leszczyny wypadł kary anglez, unosząc w szalonym galopie czarną amazonkę.
Gniadosz, porwany przykładem angleza, rzucił się w ślad za nim. Grużewski nie bronił mu więcej. Na siodle się zaparł i chłonął oczyma postać pędzącej przed nim amazonki.
Pościg ten przypadkowy trwał krótko. Anglez bowiem raptem, jakby ustał. Grużewski pomiarkował gniadosza, aby przystojną zachować odległość, gdy anglez skręcił gwałtownie w lewo ku cyplowi, zawieszonemu ponad nurtem Dźwiny.
Grużewskiemu krew w żyłach zastygła. Chciał zawołać, ostrzec, ale, nim głosu dobył, anglez już nogi zebrał i skoczył w rzekę.
Woda zakotłowała się i bryznęła w górę. Lekki okrzyk jej zawtórował.
Grużewski ciął harapem po gniadoszu i cypla dopadł. Przez chwilę tak sobą nie władał, iż w oczach mu się ćmiło, iż bał się bystrzej spojrzeć, bał dla strasznego przeczucia potwierdzenie znaleźć.
— Aoho! Ao!! — ozwały się z góry rzeki pomięszane nawoływania.
Grużewski drgnął całem ciałem. Widział teraz, jak anglez pruł fale, widział, jak mocował się, widział, jak łeb wydłużał...
Anglez już środka rzeki dosięgnął.
Grużewski lżej odetchnął. Wytrzyma, dopłynie! — Szaleństwo, czy przypadek? — Już się zbliża, zbliża...
W tem anglez silniej zaszamotał się w wodzie zaczął w bok spływać coraz dalej, dalej, w dół rzeki. Postać amazonki zanurzała się coraz więcej, nikła.
Grużewskiemu skry z oczu trysnęły.
Sparł konia, ku dołowi rzeki, kilka susów dał, zaczem puścił cugle i świsnął harapem. Gniadosz rzucił się w rzekę.
Gniadosz dobrym był pływakiem, bo odsądził się tak, że ledwie Grużewski z wody, która mu do oczu chlusnęła, się wyprychał, już był tuż, niedaleko amazonki.
Grużewski całą przytomność natężył.
Koń pod nim dyszał gwrałtowrnie, chrapał, lecz płynął zawzięcie ku anglezowi.
Grużewski widział już czarne wstążki, unoszące się nad wodą, kapelusika, zdołał dostrzec nawet promień złotopopielatych włosów. Jeszcze chwila, jeszcze jeden wysiłek, a sięgnie ręką, pociągnie ją za sobą, ocali z toni.
Grużewski nacisnął gniadosza. Gniadosz aż łbem wyrzucił. Pewno by z anglezem się zrównał, gdy nagle stanął w miejscu, a wzamian wszystko wokół zaczęło płynąć. Więc nietylko anglez, lecz i zarośla nad wodą i brzeg, i drzewa, i chaty. Grużewski tylko jeden z gniadoszem swoim stał w miejscu, zresztą uciekało, płynęło wszystko...
Jakiś dźwięczny głos rozległ się w oddali.
Grużewski uczuł, że siodło pod nim się zapada, że koń coraz gwałtowniej chrapie, coraz trudniej oddycha, że tonie...
Grużewski w oka mgnieniu zsunął się z siodła i zaczął płynąć tuż przy gniadoszu. Ten, zbywszy się ciężaru, nowych sił nabrał.
Brzeg był tuż prawie, już badyle sitowia wyciągał przyjaźnie, już najdogodniejsze miejsce do wylądowania wskazywał.
Byle sitowia dosięgnąć, byle oparcie znaleźć, a wyratuje ją, musi wyratować.
Gniadosz nagle rzucił się, jak szalony, wodę skotłował i szarpnął ku górze.
Grużewski zachłysnął się, wyciągnął rękę, aby konia się chwycić, lecz wtóry snop wody zalał go, a tępe uderzenie kopyt ubezwładniło mu ramię i zepchnęło w głębię.