<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Ewangelistka
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1883
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Feliks Mierzejewski
Tytuł orygin. L'Évangéliste
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
DOM AUTHEMAN.

Kto widział dom sławnych bankierów Authemanów przed dziesięciu laty, za życia starej matki, ten z trudnością poznałby go teraz. Był to jeden z najpiękniejszych i najstarożytniejszych gmachów, pozostałych w Marais. Jego wieża, wznosiła się na rogu ulicy Parée, wysokie opleśniałe mury, nierówne okna, zdobne we frontony i kapitele, facyatki na wysokich dachach okolone były girlandami. W owym czasie, wyglądał on jak wogóle dawne książęce siedziby, przerobione na domy handlowe, pełen był życia i ruchu przemysłowego. Przez szeroką bramę przeciągały ciągle wozy, kursujące pomiędzy głównym domem w Paryżu i rafineryą złota w Petit-Port.
W głębi na szerokim kamiennym krużganku stał brat samej pani, stary Becker, z piórem za uchem, zapisujący przybycie i wysyłkę sztab złota w oplombowanych pakach.
Authemanowie handlowali bowiem wówczas zlotem i dostarczali go w stanie surowym złotnikom w całej Francyi.
W rozległych salach na parterze, ściany których pokryte były mitologicznemi malowidłami, zasiadała stara jejmość nad biurkiem, na wzniesieniu, ubrana strojnie, w kapeluszu, w starannie zapiętych rękawiczkach, z papugą obok niej, siedzącą na grzędzie. Z wysokości śledziła ona przez okienko za kratami wagi, tak przy kupnie jak i sprzedaży i od czasu do czasu, przygłuszając brzęk złota i szmer kupujących, wołała na subjekta: „Mojżeszu, popraw swój rachunek, zapisałeś dziesięć centygramów za dużo”.
Lecz to wszystko zmieniło się kiedy po śmierci matki, znikły po obu stronach bramy, czarne marmurowe tablice, z inkrustowanym złotem napisem: Dom Autheman założony w roku 1804. Sprzedaż i kupno złota. Dziś dom ten trudni się tylko bankowemi interesami, operując sztabami złota i wprowadzając w ruch majątek publiczny, bez pomocy wozów i pak oplombowanych. Tylko kareta pani Autheman zatętni czasami na bruku podwórza.
Gdy Lina przestąpiła próg domu, jednego ranka, odnosząc swe tłómaczenia, zdumioną była uroczystą ciszą tych starych murów.
Odźwierny, ubrany w długi surdut i biały krawat, wyglądał na kościelnego sługę. Gdy weszła na lewo w bramę, na kamienne bardzo dawne wschody, pełne zakrętów, oświetlone z góry wpadającem światłem, jakby w katedrze, z powodu nieregularności budowli, dwukrotny odgłos dzwonka, oznajmiający jej przybycie, pobudził tyle ech w owych miejscach pustych, samotnych i uroczystych, że serce jej zaczęło bić mocniej, w skutek nieokreślonego wzruszenia.
Anna de Beuil, wyszła na jej spotkanie, szorstka, z ochrypłym głosem, z małemi oczkami, wyglądającemi z pod ogromnych brwi, zawiadomiła, że prezydująca zaraz się z nią zobaczy. „Masz pani modlitwy? — Daj mi je”. Poczem znikła za wysokiemi drzwiami, których malowidła były zatarte ciemną farbą, nadającą się więcej do mebli i obicia tego parlatoryum.
Elina czekała siedząc na drewnianej ławce, podobnej do ławek kościelnych; było ich tam więcej, a wszystkie ustawione do koła ścian lub skupione w głębi koło harmonium, przykrytego płóciennym pokrowcem. Okna z kolorowemi szybami, przepuszczały tak mało światła, że biedna dziewczyna nie mogła się dobrze rozpatrzeć w tem dziwacznem miejscu, ani przeczytać napisów na staroświeckich boazeryach, gdzie dawniej można było widzieć sploty amorków sypiących róże; również jak Pomonę i Florę z ich wiecznie świeżemi emblematami.
Z sąsiedniego pokoju dolatywały skargi, łkania i szept głosu gromiącego. Gdy się usunęła na koniec ławki od tych smutnych dźwięków, wywierających na niej przykre wrażenie, obudziła owym ruchem kogoś w tej sali, która zdawała się być pustą i jakiś głos krzyknął prawie nad jej uchem: „Mojżeszu, Mojżeszu, popraw swój rachunek”.
Promień światła, wpadający przez szczelinę uchylonych drzwi, oświecił w tej chwili, papugę w ogromnej klatce, ogołoconą z piór, z łysym łbem; żywy dowód podań o długowieczności tych ptaków.
— Prezydująca oczekuje panią, przemówiła panna de Beuil, przechodząc przez parlatoryum, w towarzystwie jakiejś istoty długiej, bladej, z wzrokiem obłąkanym, z oczami zaczerwienionemi od płaczu pod podróżnym woalem. W tejże samej chwili spostrzegłszy papugę, krzyknęła „A ty heretyckie plugastwo, jeszcze tu jesteś!“ Porwała klatkę z dzikiem uniesieniem, potrząsając nią wraz z wodą, ziarnem i rozbitem lusterkiem, ptak, z uporem właściwym starości, złamanym głosem wołał najgłośniej: „Mojżeszu, Mojżeszu, popraw swój rachunek”.
Elina weszła do pani Autheman, którą zastała siedzącą przy biurku; w ogromnym gabinecie, wyglądającym na kancelaryę. Za pierwszym rzutem oka, zwróciły jej uwagę: czoło wązkie i wypukłe, włosy czarne gładko zaczesane, nos cienki, usta wklęsłe.
— Usiądź moje dziecko, rzekła.
Głos jej był spokojny i chłodny, jak cera twarzy; odbijała się w nim niknąca młodość, miała bowiem lat trzydzieści pięć. Z pewną kokieteryą, właściwą pięknym kobietom, ubraną była w gładką i ciemną suknię, podobną do zakonnej szaty jak Anna de Beuil, tylko z droższego sukna, chociaż jednego koloru. Wyprostowana jak pastor anglikański, pisała powoli, starannie.
— Skończywszy list, zapieczętowała go, poczem zadzwoniła i oddała całą pakę pism lokajowi, wskazując każdy, głosem urywanym i ostrym:
— Do Londynu, Genewy, Zurichu, Port-Sauveur”. Wyglądało to na chwilę wysłania kuryera, w wielkim domu handlowym.
Potem strudzona, oparła się o poręcz twardego fotelu i ze skrzyżowanemi rękami na pelerynie, wpatrzyła się w Elinę z uśmiechem tkliwym, od którego oczy zamiast świecić płomieniem, wydały błękitnawy odbłysk lodu.
— Więc to jest ten cud świata, pomyślała. Głośno zaś obsypała wielkiemi pochwałami tłómaczenie, które na prędce przejrzała.
— Żaden z moich traktatów nie był tak doskonale pojęty i oddany inteligentnie i dokładnie. Mam nadzieję, iż będziesz dla mnie często pracowała.
— Ale, ale, muszę ci zapłacić.
Wziąwszy pióro zrobiła prędko rachunek na rogu papieru, z wprawą kasyera: tyle za angielskie... po piętnaście centymów, za niemiecki przekład tyle. Wręczyła panience czek na sumę do podniesienia w kasie na dole; potem widząc, że się zabiera do wyjścia, zatrzymała ją dłużej, ażeby pomówić o matce, którą niegdyś znała na pensyi pani Bourlon i o Babuni, zmarłej tak niespodzianie.
Wpatrując się w Elinę przenikliwym i bystrym wzrokiem, zapytała: czy się przynajmniej pojednała ze Zbawicielem przed zgonem?
Lina zmieszana nie wiedziała co odpowiedzieć. Niezdolna skłamać, nawet gdyby prezydująca nie była tak widocznie świadoma najdrobniejszego szczegółu ich życia. Co prawda, staruszka nie była gorliwą w praktykach religijnych. W ostatnich szczególnie latach, bądź przez indeferentyzm, bądź przez obawę zabobonną; nie mówiła nigdy o religii, czepiając się materyalnej strony niknącego życia. Potem, ten nagły jej koniec jakby od piorunu, pastor przybywający, kiedy już wszystko było skończone, kiedy była ubraną na śmierć i ciało owinięte w białe całuny. O nie! nie można powiedzieć że Babunia pojednała się ze Zbawicielem.
— Biedna dusza! pozbawiona widoku chwały Bożej...
Rzekła głosem zmienionym i z założonemi rękami stanęła w pozie kaznodziejskiej.
— Gdzie jesteś teraz, biedna duszo... O jakże musisz cierpieć i złorzeczyć tym, którzy cię pozostawili bez pomocy...!
W tym tonie proroczym, ciągnęła dalej swą mowę, lecz Elina jej nie słyszała. Najprzód była zawstydzona, potem ściskało się jej serce i gotowa była wybuchnąć płaczem na myśl, iż jej Babunia może cierpieć z jej powodu. Elina Ebsen pod powłoką spokoju, miała w uśpionym jeszcze stanie kobiety z północy, duszę uczuciową i skłonną do mystycyzmu. „Babunia cierpi”, myśl ta ją dręczyła, łkania ją dusiły.
— Przestań... uspokój się...
Pani Autheman zbliżyła się i ujęła ją za rękę. Wiedziała od pana Birk, że jest to dziewczyna zacna i według świata, pełniąca obowiązki chrześcijanki; lecz Bóg wymagał więcej i szczególnie od osoby żyjącej śród obojętnych w sprawie religii. Trzeba, żeby zdobyła wiarę za tych co jej nie mają, wiarę szeroką, szczytną, opiekuńczą, podobną do tego wielkiego drzewa, na którem ptaki niebieskie wiją gniazda. Jakiż na to sposób? Szukać otoczenia duchowego i dusz, które łączą się tylko w Chrystusie.
— Odwiedzaj mię często tu albo w Port-Sauveur, z przyjemnością będę cię przyjmowała u siebie. My tu w Paryżu miewamy zgromadzenia pobożne. Wkrótce jedna z moich robotnic, położyła nacisk na tym wyrazie, właśnie ta, którą widziałaś wychodzącą, ma złożyć publicznie uznanie Ewangelii. Gdy przyjdziesz i posłyszysz jej krzyk, rozpłomieni twoją gorliwość. A teraz możesz odejść, bo mój czas drogi.
Zrobiła gest, jakby ją żegnała lub nawet chciała błogosławić.
— Przedewszystkiem nie płacz... Polecę cię temu, który zbawia i wybacza. Powiedziała to tonem tak pewnym siebie, jakby mówiła o kimś, kto nie ma jej nic do odmówienia.
Elina wyszła tak wzburzona i zmieszana, że zapomniała o czeku; powróciła więc na szeroki krużganek, gdzie było troje wielkich oszklonych drzwi, zasłoniętych do połowy szyb, zielonemi firankami. Był to zwyczajny kantor domu bankowego, z okienkami w kratkach; pełen ludzi przychodzących i wychodzących lub oczekujących oraz stosów monet, które ciągle przerzucano. Lecz i tu jak i na górze, wszystko przejmowało chłodem; panowała jakaś surowość, jakaś sztywność w zachowaniu się urzędników. Alegoryczne malowidła na suficie, ścianach i nad drzwiami, stanowiące niegdyś chwałę, starożytnego domu Authemanów, tak samo jak na górze, powleczone były ciemną farbą.
Elinę skierowano do okienka otwartego pod napisem: Port-Sauveur. W klatce okratowanej; stał, za plecami kasyera, mężczyzna wpatrzony przez plecy w to co tenże pisze. Podniósł on głowę na widok czeku nieśmiało podawanego przez okienko i okazał twarz wychudłą, z zapadłemi oczami i policzkiem obrzmiałym, zasłoniętym czarną opaską; tylko profil pozostawał wolnym, a wyraz jego był gorzki i bolesny. Elina pomyślała: „to Autheman... jakiż on brzydki!” — „Czyż nieprawda?” zdawał się mówić uśmiech bankiera, smutno na nią patrzącego.
Przez całą drogę prześladowana tym uśmiechem trędowatego, zapytywała siebie: jakim sposobem, młoda dziewczyna mogła wybrać takiego męża.
Czy powodowała nią dobroć, czy litość kobieca dla upośledzonych? Surowa protestantka, którą przed chwilą widziała, zdawała jej się wyższą nad podobne słabości i za nadto wzniosłą, ażeby nędzny pieniądz mieć na celu.
A więc cóż to było? Lecz żeby wyjaśnić tę dziwaczną naturę, to serce zamknięte jak świątynia w dnie powszednie, skazane na próżnię i ciszę pustego kościoła, trzeba było znać historye owej Joanny Châtelus, dawniejszej uczennicy z pensyi pani Bourlon.
Ojciec jej miał w Lyonie jeden z najbogatszych składów jedwabi pod firmą: Châtelus et Treillhard. Urodziła się w Brotteaus nad szeroko rozlanym Rodanem, który tak wiernie odbija tamtejszą rasę ludzi, popędliwych a zimnych, charakteru stałego i skłonnych do melancholijnej egzaltacyi. Joanna miała usposobienie wspólne całej okolicy, tylko silniej rozwinięte pod wpływem otoczenia i okoliczności.
Matka jej młodo odumarła; ojciec cały oddany sprawom handlowym, powierzył jej wychowanie starej ciotce, protestantce ciasnych pojęć, posuniętych do egzageracyi; oddającej się drobiazgowym praktykom religijnym. Jedyną rozrywką Joanny było pójść w niedzielę do kościoła; w zimie jednak kiedy deszcz padał, — a w Lyonie często się to zdarza, — obrzędy religijne spełniały się w domu. Wówczas otwierano wielki salon i na meblach okrytych pokrowcami, zasiadali: ojciec, ciotka, guwernantka angielska i służba.
Ciotka nosowym głosem czytała długo modlitwy i rozmyślania, ojciec zaś, zasłaniając ręką oczy, udawał przejęcie się, kontemplacyą a rzeczywiście, myślał o kursach giełdowych i swoich jedwabiach. Joanna, poważna już nad wiek, pogrążała się w zadumie o śmierci, o przyszłej karze za grzechy, o grzechu pierworodnym. Odrywając czasem oczy od książki nabożnej, przez szyby mokre od deszczu, widziała wielki Rodan, bladawy i gwałtowny, toczący swe wzburzone fale, jak morze po burzy. Takie wychowanie utrudniało rozwój sił fizycznych dziewczynki. Była ona delikatną, nerwową; dla tego zalecali doktorzy, udawać się w góry w Engadinie, do Montreux, w pobliżu Genewy, nad brzegiem Jeziora Czterech Kantonów.
Joanna miała lat ośmnaście gdy się osiedlili na jedno lato w Gründewald, wśród Alp Berneńskich w małej wiosce, zamieszkałej przez przewodników, na płaszczyźnie u stóp Wetterhornu, Silberhornu i Jungfrau, której szczyt oświecony słońcem, jaśniał pośród mnóstwa śnieżnych wierzchołków i lodowników.
Zwykle podróżni udający się na wycieczkę, tam zatrzymują się na śniadanie i najmują przewodników i konie. Przez cały dzień, na jedynej uliczce idącej w górę, jest tłum i zgiełk przybywających i wracających turystów, z kijem alpejskim w ręku.
Ciotka Châtelus, wynalazła jednakże, w głębi pewnego ogrodu hotelowego, szalet do wynajęcia. Stał on zdala nieco od przepływu udających się w góry, w prześlicznem położeniu, popod lasem sosnowym, którego świeże powiewy żywiczne, zapełniały zapachem pokoje; u stóp odwiecznych śniegów, gdzie w pewne pory dnia ukazywała się tęcza, z cudowną grą barw błękitnej i różowej.
Cisza tam przerywaną była tylko szumem potoku pieniącego się po kamieniach, odgłosem pięciu nót rogu alpejskiego — które powtarzały niezliczone echa, albo też gromem spadającej lawiny i wystrzałem armaty, w grocie na drodze do małego lodownika.
Czasami nocną porą, burza zrywała się z północy a rankiem, pod olśniewającem niebem, biały śnieżny pyłek, jakby przezroczystą koronką przykrywał stoki gór, sosny i pastwiska; w południe zaś topniał, tworząc tysiące strumyków, spływających z wyżyn, pomiędzy zielenią i kamieniami.
Lecz te wszystkie cuda alpejskiej natury nie istniały dla Joanny i jej ciotki, które spędzały popołudniowe godziny w szalecie, otoczone gronem starych nabożniś angielskich i genewskich, organizujących mityngi dla wspólnej modlitwy. Przy spuszczonych firankach i zapalonych świecach śpiewały pieśni pobożne, lub czytały modlitwy; potem każda rozbierała jakiś tekst z Biblii, tak drobiazgowo, jakby kaznodzieja z powołania.
Nie brakło też i pastorów w hotelu „Jungfrau”, ani też studentów z kursów teologicznych z Lozanny i Genewy; lecz ci, będąc po większej części członkami klubu Alpejskiego, zajęci byli wspinaniem się po górach. Rano pięli się po ścieżkach z tykami, sznurami i przewodnikami; wieczorem zaś dla odpoczynku grali w szachy, czytali dzienniki, a nawet młodzi lubili potańczyć przy fortepianie lub śpiewali wesołe piosenki.
— Oto nasi księża! mówiły stare mumie, potrząsając ze zgorszeniem siwemi włosami lub suto garnirowanym czepkiem.
Ach, gdyby im było wolno głosić Ewangelię, brałyby się do dzieła z większym zapałem, z wiarą, któraby rozpłomieniła i ogarnęła świat cały. To marzenie apostolstwa kobiecego, powtarzało się ciągle wśród rozpraw. Dla czegóż-nie ma kobiet — księży, jak są nauczycielki i doktorki? Rzeczywiście, można je było brać za starych pastorów anglikańskich, z temi twarzami rozognionemi i blademi, w sukniach gładkich, niczem ich płci nie cechujących.
Joanna Châtelus przenikała się otaczającym ją mistycyzmem, potęgowanym jeszcze przez młodzieńczy jej zapał. Najciekawszą stroną tych mityngów hotelowych było komentowanie Pisma Świętego przez tę ośmnastoletnią piękną dzieweczkę z włosem czarnym, gładko uczesanym, z usty zaciśnionemi pod wpływem silnej woli i cichych rozmyślań.
Podróżni udawali pobożnych, aby ją usłyszeć, a miejscowa służąca tęga, silna szwajcarka, w wysokim czepcu tiulowym, przenikniona kazaniami, dochodziła prawie do szału; przy rannej czekoladzie płakała nad swemi grzechami, mówiła sama do siebie i prorokowała, zamiatając pokoje i szorując korytarze.
Przytaczano jeszcze więcej przykładów pobożnego wpływu Joanny. Pewien przewodnik z tej wioski, Chrystian Inebnit, który spadłszy ze skał, strasznie potłuczony i znaleziony został na dnie przepaści — od dziesięciu dni konał wśród ogromnych cierpień, napełniając swą norę wyciem i bluźnierczemi krzyki, pomimo częstych odwiedzin pastora. Joanna udała się do niego, usiadła na tapczanie w głowach i powoli, cierpliwie pogodziła nieszczęśliwego ze Zbawicielem. Tak spokojnie, tak bezwiednie usnął on na wieki, jak jego bobak, którego znaleziono uśpionym pod dachem z gałęzi, na całe sześć miesięcy zimowych.
Te sukcesa ostatecznie rozegzaltowały młodą Lyonezkę; wyobraziła sobie iż jest stworzoną do missyj ewangelistycznych. Wieczorami pisywała w swoim pokoju modlitwy i rozmyślania. Stawała się coraz poważniejszą, mówiła uroczyście, jakby na mityngu, przytaczając ciągle w rozmowie teksta i sentencye biblijne.
Kobieta zgubiła świat, kobieta powinna go odkupić. Oto zuchwała dewiza, którą później odciskała na papierze listowym i wewnątrz bransolet i pierścionków, gdzie inne kobiety zwykły mieścić czułą pamiątkę, lub cyfrę miłosną. Dewiza ta niewyraźnie pozostawała w jej młodej główce, myśl stowarzyszenia pań ewangelistek, kiełkowała już lekko, niejasno, pośród tysiąca myśli nieokreślonych, projektów w jej przejściowym wieku! Lecz niespodziewany wypadek, stanowczo zawyrokował o jej życiu.
Pomiędzy uczestniczkami mityngów, pewna Genewka, interesowała się nią więcej od innych; była to matka studenta teologii, tęgiego chłopca, który postanowił poświęcić się misyom oddalonym, lecz zanim się udał do Bassutów, żeby ich nawracać, piął się po górach, jeździł konno, pił szwajcarskiego szampana i śpiewał na całe gardło pieśni pasterzy Oberlandu. Genewka upatrzywszy w bogatej pannie Châtelus dobrą partyę dla syna, zręcznie przygotowywała małżeństwo, wynosząc bohaterskość młodego misyonarza, gotowego skazać się na wygnanie dla miłości Jezusa.
Coby to za radość była dla niej, mówiła, gdyby jej biedne dziecko, przed opuszczeniem ojczyzny, mogło znaleść żonę, prawdziwą chrześciankę, któraby się zgodziła pójść za nim na misyę ewangeliczną, pomagać mu, a czasem zastąpić go w razie potrzeby. Co za wzniosłe powołanie dla kobiety, jaka piękna sposobność do apostołowania!
Myśl ta zagnieździła się w głowie Joanny.
Przy pomocy trafu i zabiegów matczynych, młodzi ludzie podobali się sobie. Jakkolwiek panna Cbâtelus była tak mało ziemską, widocznie zręczna postać młodego teologa, twarz smagła i energiczna, kryjąca się pod białą uniwersytecką czapeczką, zrobiły na niej przyjemne wrażenie.
Powoli przywykła myśleć o nim, zespalać go z zamysłami na przyszłość; niepokoiły ją częste i niebezpieczne jego wycieczki. Skoro go nie ujrzała wieczorem, przypatrywała się do późnej nocy ze swego okna, światełkom na niedostępnych wyżynach, owej latarce wystawianej przez Klub Alpejski, na wszystkich cyplach gór, w przytułkach, gdzie turyści mogą znaleźć ogień i łóżko z twardych desek.
Zimna ta dziewczyna myślała z błogiem uczuciem: „On tam... nic mu się złego nieprzytrafiło”, zasypiała szczęśliwa i dziwiąc się trochę, że ona, wychowana bez matki i bez tkliwych uczuć, która znała tylko miłość Boga i nienawiść grzechu, czuje teraz inny obraz w sercu, nie Chrystusa? Namiętność religijna, brała jednak wielki udział i w tej miłości.
Kiedy mówili o swych zaręczynach bez świadków, na brzegu morza Lodowatego, przed tym horyzontem wód, skrzepłych wśród ruchu fal, słowa ich mogły być powtórzone w świątyni. — Zapewnienia i obietnice chłodne były, jak powiew wiatru zimowego, który dawał się już czuć w pierwszych dniach września z zapowiedzią śniegu.
Przysięgali żyć jedno dla drugiego, poświęcić się rozpowszechnianiu ewangelii, chwały i słowa prawdziwego Boga. On miał się uczyć jeszcze przez rok cały, zanim zostanie pastorem; ona zaś postanawiała przygotować się do misyi świętej. Przyrzekali co tydzień pisać do siebie.
Po zawarciu tej umowy, zaprzysiężonej ręka w rękę, siedzieli w milczeniu przytuleni do siebie. Genewczyk prozaiczniejszy od swej towarzyszki, podnosił kołnierz, trzęsąc się od zimna; ona trawiona gorączką prozelityzmu, tak była rumianą, jak szczyt Jungfrau, oblany światłem zachodzącego słońca.
Pisywali do siebie przez cały rok, mieszając teologię z miłością: była to korespondencya Heloizy z jej mistrzem, poprawiona i ostudzona przez protestantyzm. Ponieważ Joanna chciała się na seryo poświęcić tej misyi, pojechała do Paryża, w celu wyuczenia się angielskiego języka i geografii na pensyi pani Bourlon, gdzie miała pozostać kilka miesięcy, to jest do ślubu.
Chociaż wydała się dziwaczną, bogatym i zalotnym paryżankom, jednakże wkrótce zapanowała nad niemi głębokością przekonań religijnych, postawą Sybilli legendą o zaręczynach i wkrótce mającym nastąpić odjeździe na misyę. Zresztą prowadziła ona tam życie całkiem oddzielne, zajmując osobno pokoik za sypialnią, w którym dwie lub trzy jej przyjaciółki, ze starszych panien, przesiadywały z nią wieczorami.
Tam, również jak i pod platanami w czasie rekreacyi, Joanna opowiadała Słowo Boże; próbowała siły magnetycznej słów swoich i wejrzenia, swej niezachwianej woli prozelityzmu, tworząc koło siebie prawdziwe katechumenki. Pomiędzy niemi górowała Debora Becker, żydówka z rudemi włosami, siostrzenica wdowy Autheman.
Tej pięknej Debory mleczna płeć, właściwa rudym włosom, pokryta była śladami dziedzicznej choroby w tej rodzinie. Przy każdej zmianie pory roku, na twarzy i ramionach, pokazywały jej się zaognione, krwawe liszaje, jakby tylko co wyszła z krzaków ciernistych i w skutek tego, zmuszoną była pozostawać w infirmeryi, obłożona mączką krochmalną i maściami.
Inne pensyonarki, zazdroszcząc jej ogromnych bogactw, mówiły: „że się poci złotem Authemanów.” Lecz Joanna wskazywała jej w tem karę Opatrzności, gniew Boży, ciążący na rasie, niechcącej go uznać. Dręczyła tę słabą duszę: kazaniami, długiemi kontrowersjami teologicznemi, nawet pod cieniem drzew w Petit Port u wdowy Autheman, gdzie ją Debora, często zabierała z sobą.
Córa Izraela, czuła się zachwianą i gotową była wyrzec się swej wiary, opuścić ojca, rodzinę i żyć wraz z Joanną i jej mężem pod namiotem, jak Ś-ty Paweł na puszczy. Do takiego stopnia umiała już ta Ewangelistka, odrywać dusze od uczuć przyrodzonych i poświęcać je Jezusowi, drgające jeszcze i zbolałe od pozrywanych więzów.
W czasie kiedy się to działo, w Lyonie przypadł kryzys handlowy; dom Châtelus et Treillhard zbankrutował do szczętu; skutkiem czego młody teolog wyrzekł się zamierzonego małżeństwa.
Nastąpiło zerwanie pod pozorem, że przyszły misyonarz, nie ma dosyć zdrowia, żeby znieść tak dalekie podróże, jakie go czekały; nadmienił zarazem, że dobrze pojmuje, iż cnoty i wysokie zdolności apostolskie panny Châtelus, niemogłyby się w całej świetności rozwijać, na skromnem probostwie kantonu Appenzell, na jakiem on poprzestać zamyśla.
Joanna niewydała skargi i nic po sobie nieokazała, jednakże to nikczemne i upokarzające zerwanie, było dla niej okropnym ciosem. Podczas ostatnich dwóch miesięcy, spędzonych u pani Bourlon, nikt prócz Debory, niewiedział o tej nagłej zmianie jej losu. Prowadziła dalej wykład biblii dla starszych panien, udając dawną pogodę usposobienia, kryła w sercu zniechęcenie i wzgardę dla człowieka i dla życia, oraz otwartą przepaść w duszy przesyconej goryczą z przyczyny doznanego zawodu, w pierwszej i jedynej miłości.
Głowa i namiętność do mystycyzmu paląca tę iluminatkę, przetrwały jedynie tę klęskę. Jej manja religijna wzrosła, lecz stała się nieubłaganą, drapieżną, czepiającą się tekstów rozpaczliwych, formuł klątwy i kary. Marzyła ciągle o tem, żeby głosić Ewangelię, zbawiać świat. Dręczył ją wciąż skryty gniew na niemożność dokonania tego, przez brak pieniędzy. Jakże się udać teraz samej jednej, pomiędzy niewiernych?
Przyszło jej na myśl wstąpić do grona dyakonis z ulicy Reuilly; lecz znała regułę tych mniszek nawpół światowych, zajętych przedewszystkiem odwiedzaniem i pielęgnowaniem chorych i ubogich. Otóż starania około znikomej powłoki ludzkiej, budziły w niej odrazę a litość nad taką niedolą wydawała jej się niereligijną, gdyż rany moralne i fizyczne uważała za błogosławione próby, jakie Bóg zsyła, aby nas zbliżyć do siebie. Więc cóż począć?
Pewnego czwartku wywołano ją do parlatorium, gdzie zastała starą panią Autheman w swym wiekuistym białym kapeluszu i jasnych rękawiczkach. Zawiadomiona o zerwaniu z młodym misyonarzem, przybyła ona, ażeby Joannie zaproponować małżeństwo z jej synem.
Joanna poprosiła o tydzień czasu do namysłu. Widywała ona często w Petit-Port tego wysokiego chłopca, który był zawsze milczący i zachmurzony w skutek kalectwa twarzy, przy stole starał się zakryć ręką czarną opaską, kryjącą jego rany — i jak się to zdarza, twarzy będącej pod lekką zasłoną lub maską — w oczach skupiało się całe życie, niezwyczajny ogień i zapał. Przypominała to sobie bez strachu. Wszystkich mężczyzn w jednem świetle podówczas widziała i przypisywała im jedną wartość. Wszyscy byli dotknięci brzydotą zewnętrzną lub wewnętrzną.
Lecz bogactwo ją kusiło, bogactwo olbrzymie, które mogła spożytkować na pobożne cele. Byłaby natychmiast przyjęła propozycyą, lecz wstrzymywała ją myśl, że zaślubi żyda-potępieńca. Po godzinie rozmowy z Authemanem, szalenie w niej zakochanym, ustąpiły skrupuły. Ślub odbył się w kościele, nie w synagodze, pomimo krzyków całego Izraela.
Joanna natychmiast zaczęła szerzenie ewangelii w samym Paryżu, jak gdyby się znajdowała śród Kafrów. Kasa Authemanów była dla niej otwartą. Wysokie piece w Petit-Port, gorzały dzień i noc, złoto się pławiło w tyglach, wozy przewoziły ciężkie sztaby; było więc za co wykupywać dusze całego świata.
Urządziła zebrania pobożne w swoim salonie na ulicy Parée, kazania z początku oględne, które wdowa Autheman słyszała co wieczora, idąc do siebie na górę. O jej uszy obijały się śpiewy, z to warzyszeniem harmonium, a na wschodach spotykała jakieś dziwaczne, wygłodniałe twarze jakby podległych hallucynacyom; odzienie łatane, płaszcze zabłocone. Była to smutna, wierna gromadka znędzniałych katechumenów. Dziwiło ją trochę życie surowe i wyrzeczenie się świata tej młodej i pięknej kobiety; ale syn był szczęśliwy i to jej wystarczało. Może upatrując w tych komedyach, nowe zabezpieczenie szczęścia dla biednego kaleki, wcale niepowstrzymywała synowej, lecz owszem ułatwiała jej misyę. — Ach gdyby wiedziała, że syn jej był najgorętszym neofitą nawróconym przez Joannę, że czeka tylko śmierci matki, ażeby zostać „powołanym” na łono chrześciańskiego kościoła i wyrzec się publicznie wiary swych ojców!
Przyjęcie Izraelity Authemana na łono kościoła w świątyni „de l’Oratoire”, było jednym z wybitnych wypadków w końcu cesarstwa. Od tego czasu co niedzielę, widywano na ławce przed amboną, twarz ostrą jak klinga noża; policzek w ranach i zasłonięty, sławnego kupca złotem. Dzięki jego nawróceniu, Joanna pozyskała prawdziwy wpływ.
Stała się ona panią Guyon w protestantyzmie; w życiu swem prosta i w celach swych wytrwała, szanowana była nawet przez tych, którzy jej zapał jako obłęd traktowali. Ażeby opowiadać ewangelię, na czterech rogach Paryża, wynajęła w najludniejszych dzielnicach wielkie sale, gdzie miewała kazania w pewne dni tygodnia.
Z początku jedyną jej współpracowniczką, była stara panna de Beuil, pewna infirmerka i gospodyni pani Bourlon; zajadła kalwinistka. Pochodziła ona ze szlachetnego rodu z Chaventes, który zubożał przez prześladowanie i schłopiał napowrót.
Wiara Anny de Beuil, nacechowana była fanatyzmem dzikim i nieubłaganym, jak za czasów reformacyi i wojen religijnych. Skutkiem tego Anna miała oko badawcze, podejrzliwe, duszę gotową do męczeństwa i walki, wzgardę dla śmierci i śmieszności. Obok tego wszystkiego była nieokrzesaną i wymowę miała prowincyonalną.
W dni kazań chodziła do warsztatów, pralni, nawet do koszar, sypiąc pieniądze, jeżeli tego była potrzeba, ażeby zwabić jak najwięcej ludzi, na zgromadzenia Ewangeliczne.
Jednocześnie i pałac na ulicy Parée, zmienił swą postać. Joanna, pozostawiwszy nietykalnym dom bankowy, skasowała handel złotem, który zanadto tchnął żydowszczyzną. Wuj Becker przeniósł się w inne miejsce; tam gdzie istniały rafinerye złota w Petit-Port, (przemianowano go na Port Zbawiciela Port-Sauveur) postawiono świątynie i szkoły ewangelickie.
Wkrótce z dawnego domu Authmanów, pozostała tylko stara papuga matki, do której bankier czuł pewne przywiązanie, Anna de Beuil nienawidząc ją, wypędzała z pokoju do pokoju, jako jedyny zabytek dawnych czasów i jako obraz starej handlarki, do której ptak ten podobny był z drewnianego głosu i z krzywizny hebrajskiej nosa.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: Feliks Mierzejewski.