Ewangelistka/Tom I/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ewangelistka |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1883 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Feliks Mierzejewski |
Tytuł orygin. | L'Évangéliste |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Roman! Roman!
Okrzyk ten malej Fanny, gdy pociąg zatrzymał się na dworcu w Ablon, ściągnął do drzwiczek cały szereg rozciekawionych i hałaśliwych paryżan, którzy się wyrwali z miasta na pierwszą wiosenną wycieczkę. Pragnęli oni odetchnąć świeżem powietrzem pól, wesołym blaskiem słońca i dla użycia tych przyjemności, wybrali poniedziałek wielkanocny. Komiczna postać małego człowieczka i małpi śmiech, do którego otwierał usta od ucha do ucha, sprawiły iż rozochoceni podróżni zaczęli wołać:
— Roman! dzień dobry Romanie! Hej! Romanie!
Wszystkie te okrzyki dały poznać Romanowi, stojącemu na peronie, upajającą rozkosz popularności.
— Czego oni chcą od ciebie, mój biedny? zapytała przestraszona Sylwanira, pierwsza wyskakując z wagonu z Fanny na rękach.
— Wesoło im, bawią się... ale „cré cochon”! ja jeszcze więcej od nich uradowany i naginając się ku różowym policzkom żony, wycisnął na nich tak głośny całus, że się wzmogły jeszcze wybuchy śmiechu u drzwiczek. Obrócił się potem czemprędzej, aby podać rękę pani Ebsen i jej córce, lecz Lorie, będący w wagonie uprzedził go i pomógł damom wysiąść, z tak uroczystą etykietą, jak niegdyś przyjmował cesarzową Eugenię, wylądowującą na nadbrzeżu w Cherchell.
— A gdzie Maurycy? spytała Fanny nie widząc brata koło Romana.
— Pan Maurycy jest przy tamie, panienko. Pozostawiłem go, ażeby pomagał w robocie. Tędy przejście, proszę państwa.
Dźwigając okrycia i parasole całego towarzystwa, drobnym przyśpieszonym krokiem, jak gdyby go brała chętka do biegania, dozorca tamy, puścił się ku rogatce. Tymczasem pociąg, ziejąc parą, oddalał się, przy tysiącu wesołych krzyków:
— Romanie! hej! Romanie!
Był to pomysł Sylwaniry, ażeby znękanego naukami ucznia Borda, wysłać dla wypoczynku na świeże wiejskie powietrze. Lorie tem chętniej zgodził się na to, że mając zawsze użytek na celu, liczył także na to, że chłopiec z praktyki dużo skorzysta.
Maurycy bawił nad tamą od trzech tygodni, kiedy wybrawszy dzień wolny od lekcyj i zajęć biurowych, postanowiono odwiedzić go całą gromadą.
Jakże był dumny Roman z tego, że przyjmuje u siebie swego dawnego prefekta i te dwie eleganckie panie. Jakże był rozradowany, że widzi Sylwanirę w swoim własnym domu, gdzie może niedługo... lecz sza! Była to tajemnica pomiędzy nimi tylko.
Z Ablon do Petit-Port, liczą tylko trzy kilometry, które można przebyć w omnibusie; lecz Roman dla większego uprzyjemnienia drogi, wziął łódź służbową, obszerny statek świeżo pomalowany na zielono, w którym się pomieściła cała gromadka. Fanny usiadła pomiędzy Eliną i panią Ebsen na tyle łodzi, Lorie na ławeczce naprzeciw nich, cały przód zajmowała z nim Sylwanira, w błękitnej, jakby liberyjnej wszystkich sług, sukni i w czepku białym dobrze karbowanym.
Roman zwinny jak szczur, ostatni wskoczył na statek, odpychając go nogą od brzegu i ujął za wiosła. Łódź była obciążona a Sekwana trudna do żeglugi.
— Zmęczysz się, poczciwcze.
— Proszę się nieobawiać, panie Lorie.
Mały człowieczek wiosłował tęgo, to śmiejąc się, to wykrzywiając twarz od silnego blasku słońca, to schylając kędzierzawą głowę aż do kolan żony i ciągle kierował na środek rzeki, gdzie prąd był silniejszy.
— Romanie, czy Petit-Port, jest po drugiej stronie rzeki?
— Nie, panie Lorie, ale to robię ze względu na łańcuch.
Nikt nie rozumiał, co chciał przez to powiedzieć, dopóki nie rzucił nagle wiosła i z pomocą bosaka nie zaczepił swej łodzi do ostatniego z przechodzącego szeregu statków, ciągnionych łańcuchem.
Była to rozkoszna przeprawa bez utrudzenia i wstrząśnień. Uderzenia szruby i brzęk łańcucha, słychać było tylko zdaleka. Pod czystem wesołem niebem wiosennego dnia, migotały wybrzeża rzeki i wesołe domki, okolone młodzieńczą zielenią i bzem rozkwitłym.
— Ach jak tu dobrze! mówiła Fanny, siedząc pod rękę z Eliną, a ten dziecięcy głosik, doskonale wyrażał ogólne usposobienie. Wszystkim im było dobrze!
Po raz pierwszy od śmierci Babuni, pod wpływem przyrody, która koi i pociesza, Elina miała twarzyczkę czerstwą i ożywioną radosnym uśmiechem. Pani Ebsen, jak zwykle osoby, które wiele przeżyły i przecierpiały, spokojnie używała chwili swego wypoczynku. Lorie przypatrywał się drobnym blond włoskom muskającym z powiewem wiatru czoło, skronie i szyję Eliny, wyobrażając sobie, że dziecko tuląc się do jej serca i jego serce do niej zbliżało. Najszczęśliwszy był Roman, siedząc na przodzie statku obok żony mówił do niej po cichu z filuternym uśmiechem, spoglądając od czasu do czasu na parę siedzącą na przeciwko.
— Oto Petit-Port, powiedział po chwili, wskazując na lekką pochyłość, gdzie pośród ogrodów warzywnych, grzęd kwiatów i jarzyn, domki o czerwonych dachach, rozciągają się pod Ablon na lewym brzegu Sekwany. Za kwadrans będziemy u tamy.
Na urwistym brzegu, wznosiła się starożytna, pańska siedziba: dachy jej były otoczone balustradą. Okna stojące długim szeregiem, zasłonięte szaremi żaluzyami. Gmach ten wznosił się wśród rozłożystych i poprzycinanych grabów. Naprzeciw głównego wchodu rozciągał się gazon w kształcie półksiężyca, ogrodzony kamiennemi słupkami, które łączyły z sobą łańcuchy.
Po za pałacem, widniał rozległy park, na stoku wybrzeża; mnóstwo wielkich drzew rozmaitego gatunku, przerżniętych w środku kamiennemi schodami, pełnemi zieleni i trawy pomiędzy płytami. Z obydwu stron tych wschodów, zagiętych w łuk, była poręcz. Poprzez rzadkie jeszcze liście widać było na ścianie w górze, ciężki krzyż kamienny, świeżo wzniesiony, jakby na grobie familijnym lub nad kaplicą.
— To zamek Authemanów, odpowiedział Roman, na skierowane ku niemu pytające spojrzenia.
— Więc to być musi Port Zbawiciela? żywo odezwała się Elina.
— Tak jest, panienko; tak nazywają ten zamek w tej okolicy, wygląda jak pudło, a to ich wieś! Trzeba by długo szukać w departamencie Sekwany i Oazy, a nawet i w całej Francyi, żeby coś podobnego wynaleźć.
Jakiś niewytłomaczony niepokój ogarnął nagle młodą dziewczynę: znikł dla niej powab pięknego wiosennego słońca i powietrza przepełnionego zapachem fijołków. Przypomniała sobie bytność na ulicy Parie i wymówki pani Autbeman z powodu, że Babunia umarła, niepojednawszy się najpierwej z Bogiem.
Niemogła oderwać oczu od tych zamkniętych żaluzyj, od parku głębokiego i tajemniczego, nad którym wznosił się krzyż cmentarny. Jakiż wypadek ją tu sprowadził? Był że to prosty traf, czy wyższa wola, Boska przestroga?
W miarę jak się zbliżali do brzegu i, mogli objąć okiem cały pałac, tracił on pozory złowrogiego zjawiska. Widać już było tamę, przerzynającą rzekę, swą srebrną pianą; coraz głośniej dawał się słyszeć jej szmer, gdy dopływali do szluzy, której brama otwierała się na przepuszczenie szeregu statków.
Roman wskazał Sylwanirze, na drodze ciągnienia statków pod wodę, domek wyglądający jak kostka do gry, którego czarne punkta dosyć dobrze naśladowały okna i drzwi.
— Jesteśmy u siebie, szepnął po cichu z załzawionem okiem, odczepiając swą łódź od statku i kierując się ku nadbrzeżu.
Maurycy zajęty czemś na szluzie z chłopcem od tamy, ujrzał gości z daleka, przybiegł wydając okrzyki Karaiba, powiewając czapką, na której woda i słońce, powyjadały złoto z galonów. On sam opalony, z nosem czerwonym, zgrubiałym, prawdziwy marynarz, jak mówił Roman. Zrobił się z niego tęgi zuch wskutek ćwiczeń na wodzie.
— Hę! Maurycy? Borda! wykrzyknął rozradowany ojciec, niedostrzegając przestrachu biednego chłopca na wzmiankę o jego powołaniu.
Na szczęście przybyli już do domu. Domek był parterowy o kilku wschodach w ganku. Otaczał go ogród, pełen dobrze utrzymanych zielonych grzęd. Wewnątrz był obszerny pokój z dwoma żelaznemi łóżkami, dla dozorcy tamy i jego sługi. W kącie zegar drewniany, manipulator i cały aparat telegraficzny, łączący wszystkie tamy na Sekwanie. Obok znajdowała się kuchnia, w której błyszczały nieużywane jeszcze statki.
— Żyję jak kawaler, mówił Roman do żony i opowiadał jej, że się stołuje Pod zgłodniałym w Damour, w oberży marynarzy o dwa kroki od domu, sławnej z zupy z jarzyn i linów duszonych.
Tamto zamówił śniadanie. Potem z tajemniczą miną, wprowadził gości do pokoju ciemnego, z powodu zamkniętych okiennic. Lecz gdy otworzył okno i zajrzało światło dzienne, rozległ się okrzyk podziwienia. Ujrzano piękne mahoniowe łóżko, dywany w jaskrawe róże, komodę, nad nią lustro, w którem odbijały się cacka, nabyte na jarmarku i obicia w żółte kwiaty, ozdobione obrazkami wyciętemi z żurnali. Była to prawdziwa niespodzianka, ten pokój przeznaczony dla Sylwaniry i urządzony z oszczędności dozorcy; o nim nie wspomniał żonie, zachowując go na chwilę kiedy... kiedy...
— Już dobrze, dobrze! zawołała Sylwanira i z obawy aby za wiele nie powiedział, wyprowadziła go, pozostawiając panie, ażeby przed nowem lustrem, poprawiły kapelusze, które im wiatr trochę uszkodził.
Fanny pozostawszy z Eliną i jej matką, powiedziała im tajemniczo:
— Wiem dla czego Roman jest w tak doskonałym humorze. Oto oni się wkrótce połączą...jak tylko będziemy mieć inną mamę...
Elina zadrżała.
— Inną mamę? Któż ci to powiedział?
— Sylwanira, dziś ubierając mnie rano, — lecz cicho! to wielka tajemnica.
Pobiegła potem do brata, który ją wołał.
Panie spojrzały po sobie.
— Skryty... powiedziała pani Ebsen z uśmiechem.
Elina oburzała się:
— Co za niedorzecznośd, żenić się w jego wieku? Ręka jej się trzęsła, gdy wpinała szpilkę dżetową we włosy.
— Ależ moja Linetko, pan Lorie nie jest stary, zaledwo ma czterdzieści lat, nawet i na to nie wygląda. Przytem taki dystyngowany.
Czterdzieści lat, Elinie wydawał się starszy; może z powodu miny poważnej i sztywnego układu. Ta niespodziewana wiadomość o jego zamiarach, sprawiła na niej wrażenie ze względu na Fanny, którą pokochała jak własne dziecko, lękała się że ją ta kobieta odbierze. Lecz cóż to za kobieta? Lorie nigdy o niej nie wspomniał... on nigdzie nie bywa... nikogo nie widuje...
— Trzeba to z niego wydobyć, mamy cały dzień przed sobą.
Udały się do reszty towarzystwa na małą szluzę.
Roman tłomaczył panu Lorie system tamy. Pokazywał stawidła podnoszące się i opuszczające się z pomocą drążka, klamry wprawione w kamień, których się trzymając, w ubraniu skafandra, schodził pod wodę naprawiać drzwi w szluzie.
— Sławny wynalazek „cré cochon” te tamy! Dawniej całe te trzy miesiące, biedni marynarze, pozostając bez roboty, ginęli z głodu z żonami i dziećmi, albo upijali się z pustym żołądkiem, ztąd powstała nazwa oberży Pod zgłodniałym, obecnie woda ciągle płynie i roboty niebrak.
Lorie przysłuchiwał się tym wyjaśnieniom z poważną miną znawcy i podprefekta rewidującego prace swego okręgu.
Elina nie słuchała; myślała o dziecku, które się w porę zjawiło, ażeby jej zapełnić życie i zaspokoić ten popęd do macierzyństwa, jaki się w niej zaczął rozwijać.
Dla Fanny miała prawdziwie macierzyńskie uczucia: cierpliwość niewyczerpaną, troskliwość, dbałość o utrzymanie jej osóbki. Nie tylko interesowały ją postępy w nauce, ale także krój sukienek, kolor kapelusika i wstążki we włosach.
To do niej tylko należało, gdyż Sylwanira ustąpiła swych praw, oceniając jej smak i wdzięk, a teraz...
Maszyna od łańcucha gwizdnęła. Robotnicy spożywszy obiad, śpieszyli na brzeg; wkrótce holownik buchający parą, wszedł we wrota szluzy i przepłynął powoli, ciągnąc za sobą cały szereg statków.
Przed odejściem ze szluzy, dozorca przedstawił Baranquin’a, swego chłopca, chociaż ta nazwa była trochę za młodą, bacząc na twarz zgrubiałą i pomarszczoną, na całą postać wykrzywioną reumatyzmem, chodzącą jak rak morski. Stary mruknął jakieś pozdrowienie, głosem który zdawał się jakby wychodzącym z kuźni. Nie zatrzymano się tam długo.
Roman nie pijał wina ani wódki, co było osobliwem w starym majtku. Opowiadał on nie bez dumy, że za młodu, był największym pijakiem z całej floty; lecz uderzywszy raz podoficera, został oddany pod sąd wojenny, którego rygorowi musiałby uledz, gdyby go nie zwolniono, jak widzieliśmy powyżej. Poprzysiągł wówczas, iż pić nie będzie i wytrwał w postanowieniu, pomimo kpin kolegów, zakładów ich i pokus. Na widok kieliszka wina doznawał wstrętu i natomiast polubił słodycze: kawę mleczną, bawarkę, orszadę. Wiecznie podchmielony towarzysz, wcale nie był dla niego odpowiednim.
— Co robić? mówił prowadząc gości, to nie jest wina tego biedaka, tylko pałacu. Od czasu jak został Nawróconym, ma zawsze pieniędzy więcej niż mu potrzeba.
— Nawrócony? Jak to?
— A tak, każdy raz co idzie do kościoła przyjmuje komunię, od właścicielki Petit-Port, dostaje: czterdzieści franków i surdut. To gubi tego chłopca.
Oberżę Pod zgłodniałym, widać było zdaleka na wzgórzu po nad tamą, stojącą na tarasie. Mnóstwo tam było tunelów z trejlarzy oplecionych winem i różne przyrządy do gier na wolnem powietrzu, jako to: gra w pierścień, huśtawki, trapezy, sznury z węzłami.
Gości uderzył przyjemny zapach zupy, codziennie gotowanej dla robotników. Przyjęła ich gospodyni zakładu pani Damour, zajęta nakrywaniem stołu w oddzielnej salce, bardzo czystej. — Ona także była bardzo schludnie odziana, twarz jej prawie surowa, rozchmurzała się tylko dla Romana, jej ulubionego „stołownika”.
Podczas kiedy się krzątała, Roman opowiadał po cichu, że dawniej nie było weselszych ludzi jak małżonkowie Damour, ale się zmienili po stracie córki, pięknej dziewicy w wieku panny Eliny. Z rozpaczy mąż zaczął pić i skończył życie w szpitalu waryatów w Vandruse, a żona, pozostawszy sama jedna, straciła na zawsze chęć do śmiechu „cré cochon”.
— Od czego ta biedaczka umarła? — zapytała pani Ebsen, z przestrachem spoglądając na swą Elinę, w pełnym rozkwiciu lat dziewiętnastu.
— Podobno, podobno pani z Petit-Port, dała jej się czegoś złego napić, powiedział Roman z miną jeszcze bardziej tajemniczą.
Widząc zaś oburzenie Eliny, dodał:
— Ja mówię com słyszał od matki. To jest niezawodnem, że to dziecko umarło w pałacu i że o tem jeszcze mówią w tych stronach, chociaż już upłynęło sporo lat.
Gospodyni w świecącym jak złoto rondelku, przyniosła lina, złowionego przez Romana; para z tego wiejskiego przysmaku, objaśnienia dozorcy, apetyt podbudzony żeglugą, wyrugowały z pamięci okropną legendę, wprędce rozwianą przez lekki wietrzyk od Sekwany. Wiejąc przeciw prądowi rzeki popod tarasem, rozbijał ją na tysiące srebrnych łusek i odbijał swe migocące światełka, na szklankach, karafkach i żółtym grubym obrusie.
Lekkie wino burgundzkie, ostatecznie rozweseliło towarzystwo i tak już podbudzone, śmiechem dzieci i szaloną radością Romana, siedzącego na uboczu, pod oknem, z Sylwanirą.
Ach jakże był uszczęśliwiony nasz dozorca tamy, w towarzystwie żony, śniadaniem, pierwszem możе od dwóch lat, od czasu ich pobrania się: tak mu było jak gdyby tylko co powrócili od ślubu.
Lecz to mu bynajmniej nie przeszkadzało doglądać biesiady; chodził od stołu do kuchni, żeby gościom jego nie zbywało na niczem. Chciał własną ręką przyrządzić kawę po algiersku, na ulubiony sposób swego pana, z fusami na dnie filiżanki; postawił uroczyście tacę z filiżankami na długim stole, ten wydał nagle dźwięk pod obrusem.
— Cóż to? — fortepian?
Rzeczywiście był to stary klawikord, kupiony na licytacyi, w jednym z tych starożytnych zamków, jakich się jeszcze dużo znajduje na tem wybrzeżu Sekwany.
Przeżywszy czas, kiedy przy dźwiękach jego tańczono gawota, w sukniach à paniers, niemodny już klawikord, służył w garkuchni, ku rozrywce niedzielnych paryżan.
Lecz delikatne paluszki Eliny, wydobyły z niego na chwilę dawne tony, chociaż już trochę chrapliwe; jego melancholijny głos, odpowiedni był do pożółkłych klawiszy.
Gdy Elina po raz pierwszy od śmierci Babuni, zaczęła grać zwrotkę, starej narodowej pieśni: „O Danio! z twemi wspaniałemi polami i łąkami”, — zdawało się, iż jej nieboszczka wtóruje swym trzęsącym się głosem.
Potem zagrała Mozarta, niby pełne życia świegotanie ptasząt, zamkniętych w klawikordzie, którym wtórowały z wybrzeża pliszki, fruwające w krzakach. Po skończeniu jednej sonaty rozpoczęła drugą, potem trzecią, pociągnięta urokiem starego instumentu. Odwróciwszy nagle głowę, ujrzała iż jest sam na sam z panem Lorie. Roman z Sylwanirą poszli dla przyjemności dzieci na wybrzeże. Pani Ebsen zaś, aby się tam swobodnie wypłakać.
Lorie pozostał, nieprzestając słuchać, wzruszony do głębi duszy, nawet więcej niż przystawało dygnitarzowi administracyi.
Elina ożywiona muzyką, była tak piękną, z błyszczącem okiem i paluszkami, jak motyle latającemi po klawiszach. Byłby chciał jak najdłużej przeciągnąć tę chwilę, by módz na nią patrzeć. Nagle gwałtowny krzyk dziecka, krzyk przestrachu, rozległ się w powietrzu.
— To Fanny! zawołała Elina; biegnąc wybladła do okna. Lecz tam się teraz śmiano serdecznie.
Lorie wyjrzawszy przez okno, zrozumiał powód całego zamieszania. Oto Roman przybrany w strój skafundra, gotował się zstąpić pod tamę.
— Ach jakżem się przelękła!
Elina, której powoli powracały na twarz kolory, a bicie serca się zmniejszało, wsparła się o mały balkonik i ręką przykrywając oczy zarumieniona i żywym blaskiem słońca oblana.
— Jak pani jesteś dobrą dla tego dziecka, wyszeptał Lorie.
— Prawda, kocham ją, jakby moją była i boli mnie to, że będę zmuszoną jej się wyrzec.
Przestraszył się, przypomniawszy sobie projekta matrymonialne, jakie niegdyś pani Ebsen przed nim rozwijała. Nieśmiało, z obawą, że się czegoś dowie, zapytał:
— Wyrzec się jej, dla czego?
Elina się wahała patrząc ciągle w dal.
— Dla tego, że pan masz zamiar, dać jej drugą matkę.
— Kto to powiedział? Nigdym nie pomyślał...
Ale czy się mógł oprzeć temu jasnemu wejrzeniu, które z jego okiem się spotkało? Rzekł więc:
— Tak rzeczywiście czasami... zdarza się czasami... Tak smutno żyć samemu, nie mając z kim dzielić się radością lub smutkiem, jakich się doznało w ciągu dnia. Życie bez żony takie smutne. Sylwanira odejdzie nie dziś to jutro; zresztą ona nie zastępuje matki. Ja sam pomimo zdolności organizacyjnych, nie potrafię domu prowadzić, chociaż gotów byłbym rządzić całym Algierem.
Mówił to wszystko z prostotą, z lekkiem pomieszaniem i z miłym, naiwnym uśmiechem.
Elinie z pewnością podobał się teraz lepiej, onieśmielony i lękający się życia, niż kiedy przybierał, swą świąteczną napuszoność.
— Oto dla czego myślałem ożenić się powtórnie, lecz tylko w głębi ducha, przynajmniej niezwierzałem się i mocno mnie to zaciekawia, kto pani mógł to powiedzieć?...
Elina przerwała mu mowę, pytając:
— Czy przynajmniej dobra, ta o której pan zamyślasz?
Trzęsąc się cały Lorie, odpowiedział:
— Dobra, piękna, doskonałość jednem słowem.
— Czy będzie kochać pańskie dzieci?
— Już je kocha! Zrozumiała go i zmieszała się bardzo.
Ujął ją za rękę i począł mówić po cichu, nie wiedząc dobrze co mówi, lecz ona w drżeniu głosu, odgadywała melodyę miłości.
Podczas kiedy najczulsze zapewnienia, obietnice na przyszłość, tłumnie cisnęły się na usta jej przyjaciela, ona ciągle zamyślona nie przestawała patrzeć w dal. Zdawało jej się, że widzi przed sobą, życie spokojne i gładkie, jak ów krajobraz nad Sekwaną, o regularnie pokrajanych zagonach, z kiełkującem na nich zbożem, oświeconem to mocniej to słabiej, stosownie do kierunku słońca.
Może marzyła o czemś innem, o przestrzeniach szerszych, o życiu ruchliwszem? W młodości lubimy łamać się z przeszkodami, przebywać lasy zaczarowane. Lecz to małżeństwo, które jej proponowano, w niczem nie zawadzało jej uczuciom: mogłaby wychowywać Fanny i matki nieopuszczać.
— O! to nigdy, przysięgam ci Lino!
— A więc rzecz skończona, będę matką pańskich dzieci.
Sami nie wiedząc jak i kiedy stali się narzeczonymi, w jednej chwili związali się na całą przyszłość.
Gdy się pani Ebsen pokazała na tarasie, odgadła wszystko, widząc ich ręka w rękę, wychylonych z okna i przypatrujących się razem swej dziatwie.