Gösta Berling (Lagerlöf, 1905)/Tom II/Młoda hrabina
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Gösta Berling Tom II |
Rozdział | Młoda hrabina |
Wydawca | Józef Sikorski |
Data wyd. | 1905 |
Druk | Józef Sikorski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Józefa Klemensiewiczowa |
Tytuł orygin. | Gösta Berlings saga |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Młoda hrabina sypia do dziesiątej zrana i domaga się na śniadanie codzień świeżego pieczywa. Umie ona pięknie haftować i przepada za wierszami. Na gotowaniu i tkactwie nie rozumie się zgoła, bo młoda hrabina jest dzieckiem pieszczonem.
Ale wesoła jest, a ta jej wesołość rozlewa się na wszystko. Wybaczają jej więc chętnie późne wstawanie i świeże pieczywo, bo jest przytem rozrzutną w świadczeniu dobrodziejstw i uprzejmą dla wszystkich.
Ojciec młodej hrabiny był szwedzkim szlachcicem, który całe życie spędził we Włoszech, gdzie jedna z pięknych cór tamtejszej ziemi zabrała mu serce. Kiedy hrabia Henryk Dohna zjawił się we Włoszech, przyjęto go gościnnie w domu szlachcica, poznał się z córkami domu i w końcu jednę z nich przywiózł z sobą do Szwecyi jako żonę. Ona, która zawsze po szwedzku mówiła i tak była wychowaną, że lubiła wszystko, co szwedzkie, znalazła się w tym dzikim kraju, jak wśród swoich. Tak ochoczo tańczy, tak chętnie bierze udział we wszystkich zabawach, które urządzają wzdłuż jeziora, że zdawaćby się mogło, iż z dawien dawna tu żyła. Jednego tylko: nie potrafi być hrabiną. Nic w tej kobiecie nie ma sztywności, godności, umiejącej się zniżać.
Zwłaszcza starsi panowie zachwycali się młodą hrabiną; była u nich w szczególniejszych łaskach. Jeżeli się z nią spotkali, można było być pewnym, że wszyscy, zarówno sędzia z Munkerud, jak proboszcz z Bro i Melchior Sinclaire i kapitan z Borgi, swoim żonom na ucho mówili, iż gdyby byli młodą hrabinę spotkali przed trzydziestu, czterdziestu laty... to...
— Tak, tak, ale wtedy jej nie było jeszcze na świecie — odpowiadały panie. I najbliższym razem żartowały sobie z młodej hrabiny, że im bałamuci mężów.
Starsze panie spoglądają na nią z pewnym niepokojem. Przychodzi im na myśl hrabina Marta. Ona była również wesoła, dobra, kochana, kiedy przybyła do Borgu, a zmieniła się w próżną, żądną użyciu zalotnicę, która teraz o niczem innem nie myśli, jak byle się zabawić jaknajlepiej.
— Ach, gdyby ona miała męża, któryby ją mógł zachęcić do pracy! — wzdychały. — Żeby się na tkactwie rozumiała naprzykład. To jest pociechą na wszystkie zmartwienia, to myśl pochłania i niejednokrotnie staje się deską ratunku.
Młoda hrabina pragnie bardzo być dobrą gospodynią. Nie wyobraża sobie nic piękniejszego, jak być szczęśliwą małżonką w miłem ognisku domowem; na dużych zebraniach przysiada się często do pań starszych.
— Henryk chciałby, żebym była dobrą gospodynią, jak matka jego — mówi. — Nauczcie mnie tkactwa!
Tedy wzdychają staruszki po dwakroć: raz nad hrabią Henrykiem, który może wierzyć, że matka jego jest dobrą gospodynią, a drugi raz nad trudnością, jaką przedstawia wtajemniczenie tej młodej, niedoświadczonej kobietki w takie zawiłe sprawy. Gdy zaczęto jej wymieniać techniczne wyrazy i poszczególne części warsztatu, zaczynało się jej wszystko mącić w głowie, cóż by było, gdyby się doszło do bliższych szczegółów!
Nikt, widząc młodą hrabinę, nie może zrozumieć, jak mogła wyjść za głupiego Henryka Dohna.
Biedni ci głupcy! Biedni gdziekolwiek żyją: — ale najgorzej głupcom, żyjącym w Wermlandzie.
Dużo krążyło opowieści o głupocie hrabiego Henryka, a przecież był to dopiero początek. Opowiadano sobie, jak swojego czasu zabawiał Annę Stjärnhök na jakimś kuligu.
— Jesteś piękną, Anno — powiedział.
— At, głupstwo, Henryku!
— Jesteś najpiękniejszą w całym Wermlandzie!
— Nie, nie jestem nią.
— Ale najładniejszą tu, na tym kuligu jesteś.
— Nie, Henryku i tu także nie jestem.
— Dobrze, ale najpiękniejszą na tych saniach to przecież jesteś, temu chyba nie zaprzeczysz!
Rzeczywiście nie mogła, bo hrabia Henryk piękny nie jest, przeciwnie, jest równie brzydki, jak głupi. Mówiono o nim, że głowa, którą obecnie nosi na karku, była dziedziczną w rodzinie od kilkuset lat, dlatego mózg ostatniego dziedzica jest taki wyczerpany.
Głowa jego służyła już ojcu i dziadowi, bo dlaczegożby innego włosy jego były takie rzadkie, broda tak skąpa, a wargi takie bezkrwiste? — mawiano.
Zawsze otaczają go kpiarze, wyciągający go na głupstwa, które potem puszczają w obieg w poprawnem wydaniu. Prawdziwem szczęściem dla niego, że sam się na tem nie poznaje; on jest zawsze majestatyczny, zachowuje się z godnością, to też nie może sobie wyobrazić, iż ktoś może być innym. Godność przeszła mu w krew, porusza się miarowo, kroczy sztywno, nie odwraca głowy, aby się całe ciało razem nie obracało.
Ale młoda hrabina kocha go pomimo jego głowy starca. Nie przeczuwała przecież, widząc go w Rzymie, że w ojczyźnie unosi się nad nim taka aureola głupoty! Tam było w nim coś z blasku młodzieńczego, a przytem zaręczyli się wśród dziwnie romantycznych okoliczności. Trzeba było słyszeć młodą hrabinę opowiadającą, jak to on ją porwał! Księża i kardynałowie byli oburzeni, iż chciała porzucić religię matki i przejść na protestantyzm. Wzburzony tłum otoczył pałac jej ojca. Na Henryka czatowali zbóje, matka i siostry błagały ją, by zerwała. Ojciec jednak nie posiadał się z gniewu, że ta hołota włoska chce mu rozkazywać, komu dać własną córkę! I kazał hrabiemu Henrykowi ją wykraść. Skoro tedy ślub ich w żaden sposób nie mógł się odbyć w domu, przemknęli się cichaczem z Henrykiem tylnemi uliczkami do szwedzkiego konsulatu. A kiedy tam wyrzekła się swojej katolickiej wiary i przyjęła protestantyzm, dano im ślub i wysłano na północ w zamkniętym powozie, zaprzężonym w parę ognistych rumaków.
— Na zapowiedzi nie było czasu, jak widzicie — zwykła kończyć młoda hrabina, — niemiło też było ślub brać w biurze, zamiast w którymś z naszych pięknych kościołów — ale inaczej nie byłby mnie przecież dostał Henryk. Tam są wszyscy tacy krewcy, zarówno tatko jak mama i kardynałowie i księża wszyscy tak łatwo się gniewają. Dlatego musiało się to wszystko odbyć tak tajemniczo, bo gdyby ludzie byli nas ujrzeli przemykających się, byliby nas oboje zabili, aby tylko uratować mą duszę — Henryka przecież uważali za wyklętego.
Młoda hrabina kochała swego męża i w spokojnych czasach, kiedy zjechali do ojczyzny, do Borgu. Kochała w nim blask starożytnego nazwiska i dawnych przodków. Miło jej było widzieć, jak słodycz jej łagodzi jego sztywność, słyszeć głos jego mięknący, gdy z nią rozmawiał. A przytem on ją kochał, pieścił — no i wreszcie przecież była jego żoną. Młoda hrabina nie może sobie wyobrazić, jakby to mogło być inaczej: zamężna kobieta musi kochać swego męża.
Pod pewnym względem odpowiada on też jej ideałowi mężczyzny: jest szlachetny, prawdomówny, nigdy nie złamał danego słowa — prawdziwy szlachcic.
Ósmego marca obchodzi sędzia Szarling dzień swoich urodzin — roi się wtedy od gości wzgórze Broby. Dążą ze wschodu i zachodu, znajomi i nieznajomi, proszeni i nieproszeni! A wszyscy są jednakowo mile widziani. Jedzenia i picia starczy dla wszystkich, a w sali jest miejsca na tancerzy ze wszystkich siedmiu gmin.
Młoda hrabina też się wybrała. Stawia się ona wszędzie, gdzie może się spodziewać tańca i zabawy. Ale nie jest wesoła, jak zwykle, jak gdyby miała jakieś złe przeczucie.
Jadąc, przypatrywała się zachodowi słońca. Zapadało ono na niebie, zostawiając po sobie małe, złote pasma lekkich obłoczków. Blado-szary zmierzch z zimnemi, ostremi podmuchami spadł na okolicę. Młoda hrabina patrzyła, jak dzień walczył z nocą i jak wszystko, co żyło, opanował lęk i strach przed tą potężną walką. Konie pędziły z ostatnią furą, aby się jaknajprędzej znaleźć pod dachem. Rębacze śpieszyli z lasu do domu, dziewczęta opuszczały zabudowania gospodarskie. W gęstwie leśnej wyły zwierzęta. Dzień, radość i wesele ludzi, został pokonany.
Piękne barwy znikły, światło zagasło: zimno i brzydko, gdzie oko zwróciła. I wszystko, czego się spodziewała, co kochała i co zdziałała, wszystko; przed okiem jej duszy przysłoniło się szarością zmierzchu. Jak na całą przyrodę, przyszła i na nią godzina znużenia, upadku, niemocy. Przyszło jej na myśl, że jej własne serce, które obecnie życie purpurą i złotem zdobi, kiedyś może straci moc ożywczą.
— Ach niemocy, niemocy mojego własnego serca! — westchnęła. — Ty dusząco szara godzino zmierzchu, kiedyś zapanujesz też i nad moją duszą! Wtedy życie wyda mi się szkaradnem i bezbarwnem jakiem nie jest, wtedy moje włosy posiwieją, grzbiet się pochyli, mózg osłabnie.
W tejże chwili sanie skręciły na podwórze, a gdy młoda hrabina podniosła oczy, padły one na zakratowane okna w bocznym budynku, a za szybą dojrzała twarz z parą złością nabrzmiałych oczu.
Twarz to była majorowej z Ekeby. — Młoda kobieta czuła, że dziś wieczorem nie odzyska wesołości, bo można być wesołym, gdy się nie widzi smutku, lecz słyszy się tylko o nim, jak o czemś dalekiem; trudniej jest zachować w duszy wesele, gdy się zetknie twarzą w twarz z nieszczęściem.
Hrabina wiedziała, że majorową uwięziono i oskarżano o gwałt, którego się dopuściła owej nocy na balu na Ekeby. Ale nie myślała, że zamknięto ją we dworze sędziego tuż obok sali balowej, zkąd będzie można zaglądać do jej pokoju tak blizko leżącego, że mogła słyszeć muzykę i gwar wesoły. A myśl o niej głuszy jej radość.
Hrabina tańczy wprawdzie walce i kadryle, pląsa w menuecie i anglezie, ale między jednym tańcem a drugim musi podejść do okna i spojrzeć w boczne skrzydło budynku. W pokoju majorowej się świeci, widzi ją przechadzającą się. Zdaje się, jakby nigdy nie miała spocząć, lecz musiała chodzić wciąż, bez odpoczynku. A każdym razem, po każdej takiej przerwie ciężej wlokły się w tańcu nogi hrabiny, a śmiech dławił ją w gardle.
Żona sędziego widziała ją ścierającą rosę z szyb, aby lepiej widzieć i podeszła ku niej.
— Ach jakie nieszczęście! jakie nieszczęście! — szepnęła.
— Nie mogę wprost tańczyć dziś — odpowiada jej hrabina także szeptem.
— Nie moja w tem wina, że wydajemy bal, gdy ona tam siedzi — mówi pani Szarling. — Przez cały czas bawiła w Karlstadzie, ale teraz mają sądzić jej sprawę i przysłano ją tu dziś. Nie mogliśmy ścierpieć, aby siedziała w nędznej celi więziennej, umieściliśmy ją więc w izbie tkackiej. Byłaby zajęła mój pokój, gdyby ci wszyscy ludzie nie byli się dziś zjechali. Pani hrabina ją zaledwie znała, ale dla nas wszystkich była ona jednocześnie matką i królową. Co ona myśli o nas, którzy tu tańczymy, gdy ona znajduje się w takiej niedoli? Szczęściem, przeważna część gości ani przypuszcza, że tam siedzi.
— Jej nie powinno się było zamykać — mówił hrabina surowo.
— Rzeczywiście, święte słowa, ale nie mogło być inaczej, skoro się ją chciało ocalić od większego nieszczęścia. Nikt nie mógł jej zabronić podpalić swojej własnej słomy i wypędzić rezydentów, ale major urządził na nią obławę. Bóg wie, co onby gotów był zrobić, gdyby się jej nie było zamknęło. Szarling dużo miał nieprzyjemności z tego powodu. Nawet w Karlstadzie niezadowoleni byli, że nie przymknął oczu na to, co się stało na Ekeby. Ale działał w najlepszej myśli.
— Teraz ją zapewne skażą? — zapytała hrabina.
— Ależ nie, bynajmniej, majorową z Ekeby uwolnią, ale to, co przez te dni wycierpiała, było już na nią zawiele. Pomyśl pani tylko, taka dumna kobieta, traktowana jak zbrodniarka! Może być, iż lepiej było puścić ją wolno, byłaby może zdołała uciec.
— Pozwól jej pani ujść teraz.
— Mógłby to uczynić ktokolwiekbądź, ale właśnie nie żona sędziego — szepce pani Szarling. — My musimy jej przecież pilnować, zwłaszcza tej nocy, gdy tylu jej przyjaciół u nas bawi; dlatego też dwóch ludzi trzyma straż u jej drzwi zamkniętych i zaryglowanych, tak, że nikt wejść nie może. Gdyby jej ktoś chciał jednak ułatwić ucieczkę, cieszyłoby to zarówno mnie, jak męża.
— Czy nie mogłabym przynajmniej pójść do niej?
Pani Szarling chwyciła ją żywo za rękę i pociągnęła za sobą. W sieni okryły się szalami i pobiegły przez podwórze.
— Bardzo być może, że nawet nie będzie chciała mówić z nami — powiada pani Szarling — ale niechaj przynajmniej się przekona, żeśmy o niej nie zapomniały.
Przeszły przez pierwszy pokój, gdzie siedzieli dwaj mężczyźni, strzegący jej drzwi i bez przeszkody dostały się do majorowej. Zamknięto ją w obszernej izbie, gdzie znajdowały się krosna i inne podobne przyrządy. Była to izba tkacka, w potrzebie jednak używana jako więzienie, dlatego też okna miały żelazne kraty, a drzwi silne rygle.
Majorowa odbywała swoją wędrówkę, nie zwróciwszy na nie uwagi. Temi dniami czeka ją daleka droga. Nie może teraz o niczem innem myśleć, tylko o tem, że musi odbyć owe trzydzieści mil do matki, która głęboko w lasach mieszka i na nią czeka.
Niema więc czasu na odpoczynek. Musi iść, pilno jej — matka ma lat dziewięćdziesiąt, już nie długo jej życia.
Wymierzyła już długość izby na łokcie, teraz składa z łokci sążnie, a z sążni mile.
Ciężka, długa zda się jej droga, a przecież nie może spocząć. Brnie przez głębokie ławice śnieżne. Słyszy lasy szumiące w stronie, w którą dąży. Odpoczywa w kurnych chatach Finnów, w lepiankach węglarzy. Niekiedy, gdy w milowym kręgu nie natrafi na siedzibę ludzką, musi sobie nałamać gałęzi na legowisko i spać pod obaloną jodłą.
Nareszcie dotarła do celu, przebyła owe trzydzieści mil, las się przerzedza, czerwone zabudowania widać na zaśnieżonem podwórzu. Strumień pieni się i huczy, tworząc szereg małych wodospadów — znany jej ten szum, wie, że już jest w domu.
A matka, widząc, iż przybyła jako żebraczka, jak sobie tego życzyła, wychodzi naprzeciw niej.
Dotarłszy myślą dotąd, majorowa odwraca głowę, ogląda się, widzi zamknięte drzwi — i wie już, gdzie przebywa.
Wtedy zadaje sobie pytanie, czy jest obłędu blizką i siada znów, aby myśleć i odpoczywać. Po chwili jednak znów chodzi, liczy łokcie, sążnie i mile, zatrzymuje się po chatach, nie sypia ani w dzień, ani w nocy, póki nie przejdzie owych mil trzydziestu.
Przez cały czas uwięzienia niemal wcale nie spała.
A obie kobiety, które przyszły ją odwiedzić, patrzą na nią z trwogą. Tej chwili młoda hrabina nie mogła nigdy zapomnieć. Widywała ją później często w snach swoich. Obudziła się z oczyma łez pełnemi i skargą na ustach.
Staruszka zmieniła się bardzo: włosy wyglądają takie rzadkie, a luźne strzępy wymykają się z maleńkiego warkocza. Twarz zaostrzyła się i zapadła, suknie na niej nieporządne i podarte — mimo to pozostało w niej tyle z wielkiej damy, że nie budziła litości, ale cześć.
Najbardziej wbiły się jednak hrabinie w pamięć oczy — zapadłe, zwrócone do wnętrza, jeszcze niepozbawione światła rozumu, lecz blizkie tego, mające w sobie taką dzikość, czatującą w głębi, iż lęk zbierał, że staruszka już, już rzuci się, gotowa gryźć i drapać.
Stały tak już chwilę, gdy nagle majorowa zatrzymała się przed młodą hrabiną i spojrzała na nią surowo. Tamta cofnęła się i chwyciła ramię pani Szarling.
Rysy majorowej nabierają nagle życia i wyrazu, oczy jej znów patrzą przed siebie jasno.
— Ach nie, tak źle jeszcze nie jest, moja kochana, młoda pani — mówi z uśmiechem.
Zaprasza je, by usiadły i sama siada. Przybiera pozę wielkopańską z czasów przyjęć na Ekeby i balów dworskich w pałacu namiestnikowskim w Karlstadzie. Zapominają o łachmanach i więzieniu, a widzą jedynie najdumniejszą, najbogatszą panią Wermlandu.
— Moja droga hrabino — mówi — co sprawiło, że pani opuściła salę balową i przybyła do mnie, samotnej kobiety? Zawiele dobroci.
Hrabina Elżbieta nie odpowiada, wzruszenie głos jej tamuje. Więc pani Szarling odpowiada za nią, że nie może tańczyć, nie daje jej bowiem spokoju myśl o majorowej.
— Kochana pani Szarling — czyż do tego doszło, że psuję młodzieży zabawę? — pyta majorowa. — Nie płacz nademną, kochana, młoda hrabino — ciągnie dalej — jestem niegodziwa, stara kobieta, która zasłużyła na swój los. Pani przecież nie sądzi, żeby godziwem było bić własną matkę.
— Nie, ale...
Majorowa przerywa jej, odgarniając jej z czoła jasne kędziory.
— Dziecko, dziecko, jakżeś ty mogła poślubić głupiego Henryka Dohna!
— Ależ ja go kocham!
— Rozumiem wszystko, wiem wszystko — mówi majorowa. — Dobre dziecko i nic więcej, płacze ze smutnymi, śmieje się z wesołymi. Musi „tak“ powiedzieć pierwszemu, który przyszedł i powiedział: „kocham cię“ — Tak, tak to bywa! znam to. Niechże pani wróci i tańczy, moja droga hrabino. Tańcz pani i wesel się! W pani niema nic złego.
— Ale ja tak pragnę uczynić coś dla pani majorowej.
— Dziecko — odezwała się majorowa uroczystym głosem — mieszkała w Ekeby stara kobieta, która wiatry ujarzmiała. Teraz ona sama jest uwięziona, a wiatry są wolne. Czyż to tak dziwne, że burza przeciąga nad krajem?
— Ja stara, widziałam ją już, hrabino. Znam ją. Wiem, że Boży gniew na nas spadnie. Już to huczeć będzie nad wielkiem państwem, to znów nad małemi, zapomnianemi. Spadnie na wielkich tego świata i na maluczkich. Wspaniała to rzecz widzieć zbliżający się gniew boski.
— Boży gniewie, ty błogosławiony wichrze, owioń ziemię! Wy, głosy powietrza i wody, zabrzmijcie, budząc postrach! Sprawcie, aby gniew Pański brzmiał potężnie, aby siał grozę! Niechaj burza huczy nad krajem, niech się szamoce z chwiejącemi się ścianami, niech rozbija zardzewiałe zamki, niech obala zgniłe domy!
— Groza niech się rozpostrze nad krajem. Małe gniazdka ptasie niechaj spadają z gałązek. Jastrzębie gniazdo z wierzchołka jodły niech spadnie na ziemię, a wiatru smoczy język niechaj świszcze aż po sowie gniazdo, wciśnięte w rozpadlinę skalną.
— Zdawało nam się, że u nas wszystko dobrze, a to nieprawda. Potrzeba nam oczyszczającej burzy. Rozumiem to i nie żalę się. Pragnę jedynie dostać się do domu, do matki!
Nagle osłabła.
— Idź już teraz, młoda kobieto — odezwała się po chwili. — Nie mam już czasu. Muszę iść. Odejdź, a strzeż się tych, którzy spadną na skrzydłach burzy!
I rozpoczęła znów swoją wędrówkę. Rysy martwieją, wzrok zatapia się na wewnątrz.
Hrabina z panią Szarling widzą, że nie pozostaje im nic innego, jak odejść.
Skoro tylko weszły na salę balową, podeszła młoda hrabina prosto do Gösty Berlinga.
— Przynoszę panu pozdrowienie od majorowej — rzekła. — Spodziewa się, że ją pan uwolni z więzienia.
— Może długo czekać, pani hrabino!
— Ach, ocal ją pan przecież, panie Berling!
Gösta ponury wzrok wlepił przed siebie.
— Nie — odzywa się — dlaczegoż miałbym to czynić? Za co mam jej się odwdzięczać? Wszystko, co zrobiła, sprowadziło na mnie nieszczęście.
— Ależ panie...
— Gdyby nie ona — odparł gwałtownie — spałbym już teraz w odwiecznych lasach. Czyż obowiązany jestem życie za nią narażać za to, że mnie uczyniła rezydentem? Czy pani sądzi, pani hrabino, że to stanowisko bardzo zaszczytne?
Bez odpowiedzi odwróciła się młoda hrabina oburzona.
Przejęta goryczą z powodu niegodziwości rezydentów, wróciła na swoje miejsce. — Przybyli tu z wiolonczelami i skrzypcami, smyczkami przeciągają po strunach, póki nie pękną, nie myśląc o tem, że skoczne tony dochodzą do nędznej izdebki uwięzionej. Przyszli tu do upadłego tańczyć, nie pamiętając o tem, że dawna ich dobrodziejka dojrzy ich cienie, przemykające się koło jej okien. Ach, jakież szare i brzydkie jest jednak życie! Ach, jakiż cień rzuca na jej duszę niedola i okrucieństwo ludzkie! — duma młoda hrabina.
Po chwili zbliża się Gösta i prosi ją do tańca. Ona wręcz odmawia.
— Pani hrabina nie chce ze mną tańczyć? — pyta zaczerwieniony.
— Ani z panem, ani z żadnym z rezydentów — odpowiada.
— Czyż nie godni jesteśmy tego zaszczytu?
— To żaden zaszczyt, proszę pana. Ale nie znajduję przyjemności w tańczeniu z ludźmi, którzy tak zapominają o wszelkich względach wdzięczności.
Gösta nie dosłuchał końca.
Scena ta miała wielu świadków — wszyscy przyznali słuszność hrabinie. Niewdzięczność i okrucieństwo rezydentów względem majorowej wywołały powszechne oburzenie.
Ale w tych dniach jest Gösta Berling niebezpieczniejszy od dzikiego zwierzęcia. Od chwili, gdy wróciwszy z polowania, nie zastał Maryanny, serce jego było jedną otwartą raną. Wciąż miał ochotę wyrządzić komuś krwawą krzywdę, siać smutek i zmartwienie naokół.
— Skoro tak chce — mówi w duchu — niechajże więc ma. Ale nie będę jej oszczędzał. Hrabina przecież marzy o porwaniach, uprowadzeniach. Sprawię jej więc przyjemność. Awanturki, to mój gust. Tydzień żałoby po żonie — to wystarczy.
Przywoływa zatem Beerencreutza, pułkownika, Chrystyana Berga, siłacza i powolnego Krzysztofa i naradza się z nimi, jak ratować dotknięty honor rezydentów.
Nadszedł koniec zabawy. Długi szereg sań zajeżdża. Panowie wdziewają futra, panie szukają swoich ciepłych okryć wśród rozpaczliwego zamieszania, panującego w garderobach.
Młodej hrabinie spieszno opuścić ten bal wstrętny. Ona też jest pierwsza z pań gotowa. Uśmiechnięta stoi w pokoju i przypatruje się ogólnemu zamieszaniu, gdy nagle drzwi się otwarły i na progu stanął Gösta Berling.
Żadnemu mężczyźnie nie było wolno wchodzić do tego pokoju. Starsze panie, zdjąwszy czepeczki, pokazują tu śmiało swoje łyse głowy, młode podjęły suknie wysoko pod futrami, aby się nie pomięły w saniach.
Nie zwracając uwagi na krzyki zaskoczonych kobiet, przyskakuje Gösta Berling do hrabiny i chwyta ją. Chwycił ją na ręce i wybiega z nią do sieni, a ztąd na schody.
Kobiety przerażone wybiegają za nim, widzą, jak z hrabiną na ręku wskoczył do jakichś sanek. Posłyszały głos woźnicy, popędzającego konie, które też puściły się cwałem. Poznały woźnicę — to Beerencreutz: poznały konia — to „Don Juan.“ I głęboko stroskane o losy hrabiny, wzywają do pomocy panów.
Ci, nie tracąc czasu na wypytywanie, dopadają sań. Z hrabią na czele polują na rabusia kobiet.
Tymczasem on siedzi w sankach i trzyma hrabinę mocno. Zapomniał żalu, a porwany szaloną przygodą, śpiewa pełnym głosem pieśni o miłości i o różach. Trzyma ją silnie, przyciskając do piersi — ona nie usiłuje uciekać. Jej twarz blada, kamienna, spoczywa na jego piersi.
Ach, cóż ma czynić mężczyzna, gdy blade, bezbronne oblicze znajdzie się tak blizko niego, gdy widzi odsunięte jasne włosy, które zwykle okalają promiennej bieli czoło i gdy powieki ciężko opadają na szare, filuterne zazwyczaj oczy? Całować, naturalnie, tylko całować blade usta, przymknięte oczy, białe czoło.
Wtem oprzytomniała młoda kobieta i odskoczyła elastycznie, jak sprężyna. Musiał z całej siły borykać się z nią, aby nie wyskoczyła z sań — wreszcie powiodło mu się pokonaną, ale drżącą usadowić w rogu.
— A więc, pani hrabina jest trzecią z rzędu porwaną przezemnie tej zimy — odezwał się Gösta spokojnym głosem do Beerencreutza. — Ale tamte zawisły mi na szyi i całowały mnie, ta zaś nie chce mnie całować i nie chciała ze mną tańczyć. Możesz ty pojąć te kobiety, stary?
A kiedy Gösta wyjechał ze dworu, kiedy kobiety wyprawiały krzyki, a mężczyźni klęli, gdy dzwonki u sań dźwięczały a baty trzaskały, kiedy wszędzie panował hałas i zamęt, dziwne uczucie ogarnęło tych, którym strzedz polecono majorowej.
— Co się tam dzieje? co to za krzyki? — pytali się wzajemnie.
Nagle otwarto szeroko drzwi i głos jakiś zawołał: Porwano ją!.. Teraz ją uwożą!
Tamci wybiegli, jak szaleni, nie przekonawszy się, czy to majorowa, czy ktoś inny umknął.
Szczęście im sprzyjało — znalazło się nawet dla nich miejsce w saniach. Ujechali spory kawał drogi, zanim spostrzegli, kogo gonią.
Tymczasem Berg z Krzysztofem podeszli spokojnie pod drzwi, wyważyli je i otworzyli majorowej.
— Pani majorowa jest wolna — powiedzieli.
Wyszła. Stali sztywni jak posągi z obu stron drzwi, nie patrząc na nią.
— Na dole czekają sanie — dodali.
Zeszła ze schodów, wsiadła do sań i odjechała. Nikt jej nie gonił. Nikt też nie wiedział, dokąd podążyła.
Don Juan tymczasem zjeżdżał z pagórka Broby ku lodem ściętemu jezioru. Hardy rumak pędził. Mroźne powietrze tnie ostro twarze jadących. Dzwonki brzęczą, gwiazdy i księżyc migocą, śnieg skrzy się i błyszczy niebiesko.
W Göście budzą się poetyczne myśli.
— Oto jest życie — mówi do towarzysza. — Jak Don Juan mknie z tą młodą damą, tak umyka czas wraz z ludźmi. Ty jesteś gorzką koniecznością, która kieruje, ja pożądaniem, które ujarzmia wolę. I w ten sposób bezsilny spadam coraz niżej.
— Nie gadałbyś tak dużo! — krzyknął Beerencreutz zły. — Doganiają nas. — I silnem uderzeniem bata popędza Don Juana do szalonej jazdy.
— Tamto wilki, a oto zdobycz! — woła Gösta. — Don Juanie wyobraź sobie, że jesteś młodym łosiem. Skacz przez zarośla, brodź po trzęsawiskach, zeskakuj ze skały w jasne jezioro, płyń przez nie z podniesioną głową i zniknij w zbawczym mroku ciemnego lasu jodłowego. Pędź, Don Juanie, stary uwodzicielu kobiet! Pędź, jak łoś młody!
Szalone jego serce wzbiera radością podczas tej błyskawicznej jazdy. Krzyki goniących są dla jego uszu okrzykami weselnemi. Jego zuchwałe serce raduje się, gdy spostrzegł, że powieki hrabiny drżą z przestrachu, że zęby jej szczękają.
Nagle rozluźnia się żelazny uścisk, którym ją trzymał. Stojąc w saniach, wymachuje czapką i woła:
— Jestem Gösta Berling, pan tysiąca pocałunków i trzynastu tysięcy listów miłosnych! Hurra, niech żyje Gösta Berling! Niech go chwyta, kto potrafi!
A za chwilę już szepce do ucha hrabiny: — Alboż nie wspaniała to jazda, nie kawalerska? Za jeziorem Löf leży jezioro Vennern, a za jeziorem Vennern leży morze. Wszędzie bezkresna przestrzeń kryształowego, granatowego lodu, a za tym znów świat cudny. Huczący grzmot pękającego lodu, wrzaskliwe krzyki za nami, gwiazdy, spadające w powietrze i dźwięk dzwonków przed nami. Naprzód, byle naprzód! Czy pani ma ochotę odbyć w mojem towarzystwie tę piękną podróż, pani hrabino?
Puścił ją a ona odpycha go jeszcze dalej.
Tuż potem leży u jej nóg na kolanach.
— Nędznik, nędznik ze mnie! Czemu mnie pani hrabina rozdrażniała? Stała pani taka dumna i pewna, że dłoń rezydenta nigdy jej nie dotknie. Niebo i ziemia kochają panią — więc nie powinna pani już kamienia dorzucać na tego, którym gardzą niebo i ziemia.
Ujmuje jej ręce i dotyka niemi swojej twarzy.
— Gdyby pani wiedziała, co to znaczy świadomość, że się jest wyrzutkiem. Wszystko wtedy człowiekowi jedno, co robi — zgoła wszystko jedno.
W tej chwili spostrzegł, że hrabina ma gołe ręce. Wyciągnął natychmiast z kieszeni parę ogromnych, futrzanych rękawic i włożył jej. I nagle uspokoił się zupełnie. Usiadł jak najdalej od hrabiny.
— Niech się pani hrabina nie boi. Czyż pani nie widzi, dokąd jedziemy? Pojmie pani chyba, żeśmy nie chcieli wyrządzić jej krzywdy?
Dotąd była prawie nieprzytomna z przerażenia, ale teraz spostrzegła, że przejechali już jezioro, a obecnie Don Juan wspina się z trudem na stromy pagórek, na którym leży Borg. Zatrzymali konia przed drzwiami głównego budynku i odstawiają hrabinę do jej własnego domu.
Kiedy się zobaczyła w otoczeniu swojej służby, która wybiegła na jej przyjęcie, wróciła jej odwaga i przytomność umysłu.
— Weźcie w opiekę konia, Andersenie — mówi — panowie, którzy mnie odwieźli, zapewne będą łaskawi wejść do nas. Hrabia nadjedzie niebawem.
— Jak pani hrabina rozkaże — odrzekł Gösta, wysiadając z sań równocześnie. Beerencreutz bez namysłu rzucił lejce fornalowi. Młoda hrabina jednak idzie przodem i ze źle ukrywaną złośliwością wiedzie ich do sali.
Widocznie przypuszczała, że rezydenci będą się wzdragali wejść i czekać na męża. — Nie wiedzą chyba, jaki surowy i sprawiedliwy on jest — pomyślała. Nie boją się więc kary, którą wymierzy im za to, że ją gwałtem porwali i zmusili jechać z sobą? — Tak pragnie słyszeć, jak będzie im zakazywał przestąpić kiedykolwiek próg tego domu, jak weźmie służbę i przedstawi jej rezydentów jako tych, których nigdy nie mają wpuszczać w bramy Borgu. Pragnęła usłyszeć, jak wypowie swoją pogardę nie tylko dlatego, co z nią uczynili, lecz zarazem za ich zachowanie się względem starej majorowej, ich dobrodziejki. Bezwątpienia on, który dla niej był uosobioną słodyczą i względnością, uniesie się słusznym gniewem przeciw jej prześladowcom. Miłość doda ognia jego słowom. On, który ją osłaniał, jako istotę delikatniejszą od innych, nie ścierpi, ażeby niegrzeczni ludzie ośmielili się porwać ją i unieść jak jastrząb gołębia. Mała kobiecina goreje tedy pragnieniem zemsty od stóp do głów.
Beerencreutz, pułkownik, z gęstemi, siwemi wąsami, wszedł śmiało do jadalni, kierując się prosto w stronę kominka, na którym zawsze płonął wesoły ogień, ilekroć hrabina wracać miała z zabawy.
Gösta zaś pozostał w cieniu, u drzwi i przypatrywał się w milczeniu hrabinie, której służący pomagał zdjąć okrycie. Gdy tak stał i patrzył na młodą kobietę, rozradowała mu się dusza, jak od lat nie pamięta. Nagle spadła na niego, jak gdyby objawienie, pewność, że w niej mieści się najpiękniejsza dusza. Długo spoczywała w głębokim śnie, ale ona się kiedyś zbudzi. Czuł się tak nieskończenie szczęśliwym, odkrywszy wszystką tę czystość, pobożność, niewinność, które w jej sercu mieszkały. Omal nie śmiał się z niej, widząc ją tak zagniewaną, z płomiennem licem i zmarszczonem czołem. — Sama nie wiesz, jaka jesteś dobra i łagodna — pomyślał.
Od tej chwili musiał Gösta Berling stać się jej sługą, jak służyć się musi wszystkiemu, co piękne i boskie. Nie mógł żałować poprzedniego gwałtownego postąpienia wobec niej, bo gdyby nie był jej tak nastraszył, gdyby go była nie odpychała tak silnie, gdyby nie był czuł, jak drży przed jego zuchwalstwem, nie byłby się nigdy dowiedział, jaka piękna i szlachetna mieszka w niej dusza.
Dotąd nie miał sposobności przekonać się o tem. Ona miała przecież opinię lekkiej, wesołej, a przytem popełniła taką niedorzeczność i poślubiła głupiego Henryka Dohnę.
Teraz do śmierci będzie jej niewolnikiem — psem i niewolnikiem, jak zwykł mawiać kapitan Chrystyan.
Siedział więc u drzwi Gösta Berling i niejako modły odprawiał. Od owego dnia, kiedy po raz pierwszy poczuł nad swoją głową ognisty płomień natchnienia, nie zaznał podobnej podniosłości ducha. Nie wyrwało go z tego nastroju nawet wejście hrabiego Dohny z towarzyszami, którzy klęli i wymyślali na głupie figle rezydentów. On myślał o czem innem, Beerencreutzowi pozwolił odeprzeć pierwszy atak.
Ten tymczasem stał zupełnie spokojnie przy kominku, jednę nogę postawił na kracie, łokieć oparł na kolanie, a podbródek ujął dłonią i patrzał na wchodzących.
— Co to wszystko ma znaczyć? — piszczał mały hrabia.
— To znaczy, że póki istnieją kobiety, nie zbraknie nigdy głupców, którzy będą tańczyli, jak one im zagrają — odparł rezydent.
Mały hrabia poczerwieniał.
— Pytam, co to ma znaczyć? — powtórzył.
— Właśnie i ja sam ciekawy jestem — odezwał się tamten. — Czy wolno mi zapytać, co to miało znaczyć, że małżonka hrabiego Henryka Dohny nie chciała tańczyć z Göstą Berlingiem?
Hrabia zwrócił się do żony z pytającem spojrzeniem.
— Nie mogłam, Henryku! — zawołała. — Nie mogłam tańczyć ani z nim, ani z żadnym innym rezydentem. Wciąż stała mi w pamięci majorowa, której pozwolili gnić w więzieniu.
Mały hrabia wyprostował się i odrzucił w tył swoją głowę starca.
— My rezydenci — mówił Beerencreutz — nie pozwalamy się nikomu obrażać. Kto więc nie chciał z nami tańczyć, musiał jechać z nami. Nie stała się przeto hrabinie żadna krzywda i na tem niech będzie koniec całej sprawy.
— Wcale nie — zaprzeczył hrabia — nie może się tak skończyć. Ja muszę odpowiadać za czyny mojej małżonki. A teraz pytam, dlaczego Gösta Berling nie zwrócił się do mnie, żądając odemnie satysfakcyi, gdy go moja żona obraziła?
Beerencreutz uśmiechnął się.
— Nie pyta się lisa o pozwolenie, gdy się go chce obedrzeć ze skóry — odrzekł.
Hrabia położył rękę na swojej wązkiej piersi.
— Powiadają, że jestem mężem prawym — deklamował. — Mogę sądzić służbę swoją, dlaczegoż nie miałbym wydać sądu na moją małżonkę? Rezydenci nie mają prawa jej sądzić. Karę, którą oni jej nałożyli, ja znoszę. Ja o niej nic nie chcę wiedzieć. Rozumiecie, panowie, dla mnie ona nie istniała?
I hrabia powtórzył te słowa najwyższym falsetem.
Beerencreutz szybko obrzucił zgromadzonych okiem. Wszyscy oni Sintram i Daniel Vendig i Dahlberg i kto tam jeszcze nie był — wszyscy uśmiechali się pod wąsem z głupoty hrabiego Henryka.
Młoda hrabina nie odrazu spostrzegła, o co chodzi. — Cóż to on uważa za niebyłe? — duma. — Jej niepokój, szorstkie dotknięcie się jej delikatnego ciała, dzikie śpiewy, dzikie słowa, dzikie pocałunki — to wszystko ma uważać za niebyłe?
— Ależ Henryku.
— Milcz! — rozkazał, pusząc się i jął wygłaszać swoje kazanie. — Biada ci, że ty, jako niewiasta, ośmieliłaś się sądzić mężczyznę. — Biada ci, że jako żona moja odważyłaś się obrażać kogoś, komu ja rękę podaję? Co ciebie obchodzi, że rezydenci wtrącili majorową do więzienia? Alboż nie byli w prawie? Nigdy nie zdołasz zrozumieć, jak mężczyzną wstrząsa głęboko sprawa niewierności kobiecej. Czy może sama zamierzasz puścić się na tę ślizką drogę, skoro bronisz takiej kobiety?
— Ależ Henryku!
Jęczała jak dziecko i wyciągała ręce, gdy chciała odwrócić od siebie te niegodziwe słowa. Nigdy w życiu nie zwracano się do niej z tak ostremi wyrzutami. Bezbronna stała wśród wszystkich tych srogich mężów, a jedyny jej obrońca także się przeciw niej zwrócił. Nigdy już serce jej nie odzyska mocy rozsiewania światła naokół.
— Ależ Henryku, powinienbyś przecież stanąć w mojej obronie!
W tej chwili — co prawda nieco za późno — ocknął się Gösta Berling. Nie wiedział, co robić. Tak pragnął jej dobra, ale nie śmiał stawać między mężem a żoną.
— Gdzie Gösta Berling? — zapytał hrabia.
— Tu — i usiłując wszystko w żart obrócić, dodał: Pan hrabia, zdaje się, miał mowę, a tymczasem ja się zdrzemnąłem. Coby pan hrabia na to powiedział, gdybyśmy pojechali do siebie i spać się położyli?
— Gösto Berlingu, ponieważ żona moja nie chciała z tobą tańczyć, rozkazuję jej ucałować twoją rękę i prosić cię o przebaczenie!
— Mój kochany hrabio Henryku — odezwał się Gösta z uśmiechem — to nie ręka nadająca się do całowania. Wczoraj czerwona była od krwi ubitego łosia, jutro będzie czarna od sadzy po bitce z jakim węglarzem. Pan hrabia wygłosił szlachetny, wielkoduszny wyrok. Jest to dostateczne zadośćuczynienie. Chodź, stary!
Hrabia zagrodził mu drogę. — Nie odchodźcie. Żona moja musi mnie słuchać. Chcę, aby małżonka moja przekonała się, dokąd prowadzi samowola.
Gösta przystanął niezdecydowany. Hrabina zbladła, ale nie ruszyła się z miejsca.
— Chodź! — zawołał hrabia.
— Henryku, nie mogę!
— Musisz! — rzekł szorstko. — Musisz. Ja wiem, czego ci się zachciewa. Chcesz zmusić mnie do pojedynku z człowiekiem, którego przez kaprys jakiś nienawidzisz. Dobrze! Skoro ty mu nie chcesz dać satysfakcyi, ja cię zastąpię. Szczególniejsze jakieś upodobanie mają kobiety w tem, aby mężczyźni za nie ginęli. Tyś zbłądziła, ale nie chcesz błędu swego naprawić. A zatem będę się pojedynkował, pani hrabino! Za kilka godzin będę już trupem.
Spojrzała na niego przeciągiem spojrzeniem. I ujrzała go takim, jakim był w rzeczywistości: głupim, nędznym, nadętym pychą i próżnością, najmarniejszym, jakim sobie tylko wyobrazić mogła.
— Bądź spokojny — rzekła lodowatym głosem — uczynię, co trzeba.
Ale teraz oburzył się Gösta Berling.
— Tego pani hrabina nie może uczynić — nie powinna uczynić! Pani jest przecież dzieckiem, słabem, niewinnem dzieckiem i miałaby mnie w rękę całować! Dusza pani taka czysta, taka piękna. Już się nigdy więcej nie zbliżę do pani. Ja przynoszę zgubę i śmierć wszystkiemu, co jest dobre i niewinności pełne. Niech się pani mnie nie dotyka. Lękam się pani, jak ogień wody! Niech pani tego nie czyni — wołał, chowając ręce za siebie.
— Nic mi nie zaszkodzi, panie Berlingu! Teraz mi to już nie szkodzi. Przepraszam pana. Proszę, niech mi pan pozwoli ucałować swoją rękę.
Gösta wciąż trzymał ręce na plecach, a spoglądał po sali i cofał się ku drzwiom.
— Jeżeli nie przyjmiesz satysfakcyi, jaką ci daje moja żona, musiałbym się z tobą pojedynkować, Gösto, a jej musiałbym większą karę wymierzyć.
Hrabina wzruszyła ramionami.
— On przecież stracił zupełnie zmysły ze strachu — szepnęła. — Niechże pan pozwoli, przecież to wszystko jedno, czy się upokorzę, czy nie, zresztą przecież sam pan tego chciał.
— Chciałem? Więc pani sądzi, że ja chciałem? Teraz, gdy nie będę miał rąk, któreby pani całować mogła, przekona się pani, że nie chciałem! — zawołał.
Podbiegł ku kominkowi i wsadził weń ręce. Płomienie ogarnęły je, skóra popękała, jakiś paznogieć zatrzeszczał. W tejże chwili jednak chwycił go Beerencreutz za kołnierz i odrzucił na pokój. Zatoczył się na jakieś krzesło i padł na nie. Zawstydził się swojego czynu. Ona gotowa przypuszczać, że zrobił to z chełpliwości. W ten sposób się zachować wobec tylu ludzi, to przecież musi wyglądać na głupią komedyę. O niebezpieczeństwie nie było mowy!
Zanim się podniósł, ujrzał hrabinę u nóg swoich. Chwyciła czerwone, ciemne od dymu ręce i przypatrywała im się długo.
— Ucałuję je, ucałuję — mówiła — gdy nie będą tak poranione i obolałe. Łzy trysnęły jej z oczu, gdy patrzyła, jak pęcherze tworzyły się pod opaloną skórą.
To było dla niej śliczne objawienie. Że też na świecie mogło się jeszcze wydarzyć coś podobnego! że dla niej można było uczynić coś takiego! Cóż to za człowiek zdolny do wszystkiego, mocarz tak w dobrem, jak i w złem, człowiek wielkich czynów, silnych słów, wielkich przymiotów! Bohater, bohater! Z innego materyału, niż wszyscy inni. Niewolnik kaprysu, ulegający chwili, dziki i straszny, ale posiadający ogromną siłę, nie lękający się niczego w świecie!
Cały wieczór czuła się tak przygnębioną: widziała tylko smutek, okrucieństwo, tchórzostwo, ale teraz poszło wszystko w zapomnienie, znów jest wesoła, rada z życia. Ponure cienie pierzchły, widziała znów światła, barwy i świat pełen słońca.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
A gdy się wkrótce potem dowiedziała, że majorowa została wypuszczoną, wydała bal wielki na cześć rezydentów. Tem rozpoczęła się długoletnia jej przyjaźń z Göstą Berlingiem.