Głownia piekielna/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Głownia piekielna |
Wydawca | S. Orgelbrand |
Data wyd. | 1849 |
Druk | S. Orgelbrand |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Oskar Stanisławski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Bal ten, jak na prowincyą, zuchwała nowość, miał się odbyć tegoż samego wieczoru u pana Bonnewal, bogatego negocyanta i teścia pierwszego prezesa trybunału w którym Iwon Cloarek urzędował. Wszyscy członkowie wydziatu sprawiedliwości zostali zaproszeni na tę uroczystość; ponieważ zaś przebranie się było koniecznym warunkiem, przeto umówili się przywdziać czarne domina lub kostiumy charakteru poważniejszego ażeby nie narazić swéj urzędowéj godności na jakie lekceważenie.
Cloarek, jakeśmy już powiedzieli, był w liczbie zaproszonych: pomimo że wieść o jego pojedynku i skarceniu jakie dał owemu wieśniakowi, rozeszła się już po całem mieście, nawet wieczorem nie doszła ona jeszcze uszu pani Cloarek.
Zatem dom urzędnika był zupełnie spokojny, i zajmowano się w nim wyłącznie, jak w wielu innych domach przygotowaniami do wieczornéj maskarady, gdyż podówczas nie było jeszcze na prowincyi magazynów utrzymujących tego rodzaju ubiory. Jadalny pokój w skromnem mieszkaniu sędziego podobny był więcéj do krawieckiego warsztatu, w którym były porozrzucane okrawki materyi rozmaitych kolorów i szczątki jedwabnych lub szychowych tasiemek.
Trzy młode szwaczki gadatliwe jak szpaki, szczebiotały ustawicznie, pracując pod nadzorem kobiety mającéj około lat trzydziestu, osoby uprzejméj, z postawą otwartą i ujmującą. Panienki te nazywały ją z uszanowaniem panią Robertową. Zacna ta kobieta, dawniéj mamka córki Iwona, mającéj już teraz lat pięć, pełniła obecnie przy pani Cloarek obowiązki panny służącéj, albo raczéj powiernicy, gdyż, skutkiem poświęcenia i najgorliwszych zawsze usług, nastąpił pomiędzy nią a jéj panią pewien rodzaj szczeréj i serdecznéj poufałości.
— Jeszcze jeden ścieg, a ta haftowana wstążka będzie już przyszytą do kapelusza, — rzekła jedna z młodych robotnic.
— Co do mnie skończyłam już obrąbianie szarfy. — dodała druga.
— A ja, — zawołała trzecia szwaczka, — mam już tylko przyszyć kilka srebrnych guziczków na taśmach téj kamizelki.
— Bardzo dobrze, moje dziecię, — rzekła pani Robertowa, — zaręczam, że kostium pana Cloarek będzie jednym z najszczęśliwiéj pomyślanych na dzisiejszym balu.
— Ale... moja pani Robertowa... zawsze to jest śmiesznie...
— Co takiego?
— Sędzia przebrany.
— 1 cóż, — odezwała się druga robotnica, — czyż oni to nie są codziennie przebrani, kiedy na siebie włożą swoje togi?
— Wiedzcie o tem, moje dziewczęta, — rzekła surowo pani Robertowa, — że sędziowska toga nie jest żadnem przebraniem lecz ubiorem urzędowym.
— Proszę mi darować, — odpowiedziała panienka zarumieniwszy się po same uszy; — mówiąc to nie miałam nic złego na myśli.
— Jaka to szkoda, że pani Cloarek nie chce korzystać z téj sposobności, ażeby się także przebrać, — odezwała się znowu inna szwaczka, chcąc przerwać tę poważną rozmowę.
— Ah! zawoła jedna z jéj towarzyszek z smutnem i zazdrosnem westchnieniem, — gdybym była na miejscu pani Cloarek, nie opuściłabym tak pięknéj sposobności jaką jest bal kostiumowy. Takie szczęście, być może że się tylko raz jeden w życiu przytrafi.
— Gdybyście wiedziały moje panny, — odpowiedziała pani Robertowa, — dla czego pani Cloarek pozbawia się tego szczęścia, pewniebyście się nie dziwiły tak bardzo.
— Cóż więc panią sędzinę wstrzymuje od pójścia na tę zabawę?
— Nie można tego powiedzieć takim młoym panienkom, — odpowiedziała powiernica Pani Cloarek głosem uroczystym, gdy tymczasem młode szwaczki zaczynały zabierać się do domu, ponieważ noc się już zbliżała.
W chwili kiedy dziewczęta wychodzić miały, nowa osoba przybyła do jadalnego pokoju.
— Ah! otóż pan Segoffin! zawołały szwaczki głosem poufałym i szyderskim. — Dobry wieczór panie Segoffin! — Jakże się pan Segoffin miewa?
Przybyły męzczyzna miał około lat czterdziestu, wzrostu był wysokiego i nadzwyczajnie chudy; nos miał bardzo długi, na końcu lekko zadarty, co szczególny wyraz nadawało jego twarzy; zresztą cera jego była tak wynędzniała, twarz jego bez zarostu tak bez żadnego znaczenia, że można ją było poczytać za pierwszy najlepiéj odbiły exemplarz maski pajaca, tylko dwoje czarnych i przenikliwych oczu, którym nie zbywało na pewnéj złośliwości, ożywiało jego blade dziwnéj poczciwości rysy; mała peruczka, krótka, okrągła i czarna, zdaleka podobna więcéj do jedwabnéj kalotki, powiększała jeszcze karnawałową śmieszność tego człowieka; długa szara opończa z posrebrzanemu guzikami, spodnie orzechowe, ścągnięte sznurkiem przy kostkach, dozwalające widzieć pończochy w niebieskie i czerwone pasy, na których odznaczały się czarne skórzane trzewiki z szerokiemi srebrnemi sprzączkami, oto cała postać pana Segoffin, który pod pachą trzymał czerwony parasol a w ręku trzyrożny kapelusz.
Zostając dwadzieścia lat w usługach ojca pana Cloarek, dawnego urzędnika, Segoflin po jego śmierci, pozostał przy jego synie, którego znał jeszcze dzieckiem i któremu oddany był z zupełnem poświęceniem.
Jakeśmy już powiedzieli, Segoffin zaraz na wejściu powitany został szyderskim głosem szwaczek.
— Ah! otóż i pan Segoffin!... Dobry wieczór panie Segoffin.
Człowiek ten ze zwykłą obojętnością, najprzód złożył kapelusz i parasol na krześle, potem z największą powagą wyciągnął ręce dla uściskania jednej z najładniejszych swawolnic a mimo krzyku i szamotania z jéj strony, złożył głośne pocałowanie na obu rumianych jéj policzkach. Nadzwyczajnie zadowolony tym wstępem, zabierał się już do powtórzenia swych czułości, gdy pani Robertowa, pociągnąwszy go za połę surduta, zawołała na niego z oburzeniem.
— Segoffin! Segoffin! prawdziwie, jakież to zuchwalstwo, jaka nieprzyzwoitość...
— Co się stało, odstać się nie może; rzekł Segoffin głosem stanowczym, głaszcząc kościstą, ręką swoje usta jak gdyby rozpamiętywał całą przyjemność tych pocałunków, gdy tymczasem młoda szwaczka wychodziła z pokoju ze swemi towarzyszkami i wszystkie trzy śmiejąc się jak szalone, wołały jeszcze:
— Dobranoc, panie Segoffin, dobranoc:
Pozostawszy z nim sam na sam, pani Robertowa zawołała:
— Tylko ty jeden na świecie zdolny jesteś dopuścić się podobnéj niecnoty z taką obojętnością i to jeszcze w czcigodnym domu urzędnika.
— Patrzaj! rzekł Segoffin z naiwnym uśmiechem, — cóż takiego?
— Jakto? co takiego! ściskać i całować tę dziewczynę w mojéj obecności, kiedy mnie zawzięcie prześladujesz twojemi miłosnemi oświadczeniami?
— Zazdrosna.
— Zazdrosna! ja? Nie nabijaj tem sobie głowy wcale! Jeżelibym kiedy miała iść za mąż, od czego zachowaj mnie Boże, to pewnie bym nie ciebie wybrała.
— Niewiadomo...
— Jakto, już to ja wiem o tem dobrze.
— Co ma być... to będzie, moja kochana.
— Ależ...
— Dajmy temu pokój... dajmy pokój, — rzekł flegmatyk przerywając Zuzannie Robertowéj z najpewniejszą o sobie zarozumiałością, — pragniesz tego jak najgorzéj ażeby mnie zaślubić. Co ma być, to będzie, nie mówmy już o tem.
— O! Chryste Panie! — zawołała powiernica sędziny, urażona do żywego taką zarozumiałością tego człowieka; poczem wyrzucając sobie podobne uniesienie, dodała z szyderczą spokojnością: — Masz słuszność, panie Segoffin... nie mówmy już o takiem głupstwie. Nie pozostaje nam teraz jak tylko rozmowie się o Panu... Oto, kostium jego już gotowy... trzeba mu go odnieść do pokoju, bo zapewne w krotce powróci z trybunału.
— AH! — westchnął Segoffin kiwając głową, — trybunał...
I jeszcze głębsze wydał westchnienie.
Westchnienie było rzeczą tak rzadką wzwybajach tego obojętnego na wszystko człowieka, że pani Robertówa nadzwyczajnie ztrwożóna, zapytała go skwapliwie:
— Co ci jest, czego tak wzdychasz, ty, którego zwykle nic wzruszyć nie zdoła?
— Spodziewałem się tego, — odpowiedział Segoffin kiwając znowu głową. — Prędzej czy późniéj, zawsze to powinno było nastąpić.
— Ale co takiego, na miłość Boską, cóż się stało?
— Pan Cloarek, — rzekł Segoffin z nowem westchnieniem, — wyrzucił oknem prezesa.
— O! mój Boże!
— Co się stało, odstać się nie może.
— Czyby to być mogło...
— Zresztą było to tylko z sali parterowéj, ale zawsze dosyć wysoko... Najwięcej jeżeli jeden sążeń wysokości, dodał Segoffin z wyrazem człowieka zdecydowanego na wszystko, — a prezes, według swojego zwyczaju, upadł na nogi... bo to zręczny filut... oho! potrafi on się zawsze wykręcić.
— Słuchaj, Segoffin, nie wierzę ani jednemu słowu, z tego co mi tu pleciesz... Znowu to będzie jedna z twoich dykteryjek, ale doprawdy, nie godzi się tak żatować... z Pana, którego znasz od dziecka... i który dla ciebie jest taki dobry.
— Niech i tak będzie, — odpowiedział Segoffin obojętnie, — myśl sobie że ja żartuję... Ale tymczasem, daj mi kostium Pana, bo polecił mi żebym go zaniósł do jego pokoju, a zapewne też w krótce nadejdzie.
— Niestety!... więc to jest prawda, — zawołała Zuzanna, nie wątpiąc już wcale o téj nieszczęsnéj wiadomości, jaką jej Segoffin przyniósł, — więc znowu zaszło jakieś nieporozumienie, pomiędzy Panem a jego prezesem!
— Nieinaczéj, — odpowiedział Segoffin, — kiedy go oknem wyrzucił.
— Mój Boże! mój Boże! Ależ tym razem, to Pan niezawodnie już straci swój urząd.
— Dla czego?
— Jakto dla czego? po tokiem zgorszeniu, i to ze strony urzędnika, odbiorą mu urząd, powiadam ci jeszcze raz; a nasza biedna Pani! znowu nowy cios dla niéj; i to jeszcze w stanie w jakim ona się znajduje... ależ, mój Boże! cóż to za życie... być w ciągłéj niespokojności, w ustawicznéj obawie! ubóstwiać swego męża, a w każdéj chwili lękać się skutków gwałtowności jego charakteru...
— Moja droga, przypomnij sobie co ja ci zawsze mówiłem, stosownie do przysłowia w naszéj staréj Bretanii powtarzanego, — odpowiedział Segoffin głosem uroczystym... dla wilka las... dla gołębia strzecha; otoż, Pan Iwon...
— Ah! ty mnie do rospaczy przyprowadzasz swojemi przysłowiami i twoją obojętnością! — zawołała Zuzanna. — Powiedzże mi przynajmniéj, jakim sposobem przytrafiło się to nieszczęście.
— Słuchaj więc; przed godziną, poszedłem do pałacu Sprawiedliwości, ażeby Panu odnieść odpowiedź na list pewien. Znalazłem cały Pałac w okropnem zamieszaniu.
— Ah! Mój Boże! zapewne z powodu naszego pana?
— Wysłuchajże mnie cierpliwie! Adwokaci i wszyscy urzędnicy biegali jak opętani pytając się wzajemnie: „Czy wiesz? — Nie wiem! — Cóż takiego? — Zdaje się że po audyencyi, prezes kazał zawołać pana Cloarek do swego gabinetu. — Ah! tak, z powodu jego pojedynku..“
— Jego pojedynku! — zawołała pani Robertowa! — Jakiego pojedynku?
— Z powodu jego dzisiejszego pojedynku, — odpowiedział Segoffin poważnie i korzystając ze zdumienia Zuzanny mówił daléj: — Inni znowu mówili: — „Nie, prezes kazał go zawołać do siebie w sprawie pewnego wieśniaka, którego wniesiono do jednego sklepiku.“
— Jakiego wieśniaka? — pytała Robertowa z coraz większem zadziwieniem.
— Tego co to wiesz, — odpowiedział Segoffin naiwnie, — „Zdaje się tedy, — mówiono w Pałacu, — że poszedł do gabinetu prezesa że się tam pokłócili i że go nareszcie oknem „wyrzucił.”
— O! mój Boże! — westchnęła Zuzanna składając ręce z przerażeniem.
— Wtedy, ja, — dodał Segoffin z uśmiechem wewnętrznego zadowolenia, — ja, co znam pana bardzo dobrze, powiedziałem sobie zaraz: jeżeli był ktoś wyrzucony przez okno, to pewnie tamten, i miałem słuszność; koniec końcem, co się stało, odstać się nie może. Teraz odniosę kostium do pokoju Pana.
— Co się stało, odstać się nie może; zawsze tę jednę piosnkę masz na języku! Czy ty się nie domyślasz żadnych skutków z tego wszystkiego?
— Stało się... rzecz skończona.
— Piękna pociecha! Wszakże to już po raz trzeci nasz Pan naraża się na utratę miejsca z powodu gwałtowności swego charakteru; czy wiesz teraz, co na nieszczęście, koniecznie nastąpić musi? Oto, Pan z pewnością dostanie dymissyę tym razem.
— Ba... jeżeli dostanie dymissyę, to ją schowa do kieszeni.
— Prawda, a ponieważ on potrzebuje swojego urzędu dla chleba, ponieważ ma żonę i córkę, i ponieważ za kilka miesięcy przybędzie mu drugie dziecię, bo Pani jest przy nadziei, cóż się zatem stanie z nim i z jego rodziną, jeżeli swoje miejsce straci?... Odpowiedzże mi teraz na to... ty... z twojemi przysłowiami.
— Dla wilka las... dla gołębia strzecha, jakem ci to powiedział przed chwilą, moja kochana.
— Otóż, — zawołała Zuzanna, — znowu to mądre przysłowie! Co to może naszego Pana dotyczyć?
— Dotyczy go o tyle, że Pan, przy którego urodzeniu byłem prawie świadkiem, ponieważ widziałem go jeszcze małym chłopczykiem biegającym po żwirowych wybrzeżach Penhoet, gdzie dla rozrywki nieraz obsypywał guzami dziatwę rybaków i sam je od niej odbierał, zawsze był jak kogut zacietrzewiony, prawdziwy Bretańczyk, gotów z samym diabłem pójść w zapasy; jak się tylko rozgniewał, już wtedy po głowie, musiał koniecznie wygrzmocić kogo, to kochane panisko; zawsze on był takim... niestety! na swoje nieszczęście. Ale przecież nigdy nie przyszło do tego, ażeby aż prezesów przez okna wyrzucał. Co robić, co się stało... odstać się nie może.
Poczem zabrawszy kostium swego pana, Segoffin powiedział do Zuzanny:
— Więc tu już nic nie brakuje... do tego ubioru?
— Jakto... czyś ty już zupełnie rozum stracił?... To pan sędzia miałby jeszcze myśleć pójść na tę zabawę?
— Nie wiem czy myśli o tem lub nie... kazał mi tylko mieć swój ubiór w pogotowiu, ażeby się mógł wcześniéj ubrać.
— Co znowu? po tem wszystkiem co zaszło, onby miał pójść na bal?
— Mnie się tak zdaje.
— To być nie może!
— Zobaczysz.
— Onby miał pójść na bal dany właśnie przez teścia pana prezesa.
— Tym ważniejszy powód.
— Powtarzam ci, że to być nie może... Pan nie śmiałby pokazać się na téj zabawie, po zgorszeniu jakie się w tym dniu nieszczęsnym przytrafiło... Całe miasto oburzyłby przeciw sobie...
— On się też tego spodziewa.
— Spodziewa się tego?
— Niewątpliwie, ale to go pewnie nie odwiedzie... przeciwnie, — odpowiedział Segoffim głosem tryumfującym. — Wszakże widziałem pana zaraz po jego rozmowie z prezesem. Mój drogi panie Iwon, — rzekłem do niego, — czy się pan obawiasz, ażeby pana nie aresztowano. „Nikt nie ma prawa mieszać się do tego, co zaszło prywatnie między mną a prezesem, dopókj on skargi na mnie nie zaniesie, — odsiedział mi pan sędzia, — o! niechaj on poda tę skargę, będzie musiał wyjawić powody mego uniesienia, a wtedy spali się chyba od wstydu“ — Takie były, moja Zuzanno, własne słowa pana. — Ale, — zapytałem go jeszcze, — czy pan pomimo tego wszystkiego pójdziesz na ten bal? — „Czy pójdę?... niezawodnie... pragnę nawet przybyć pierwszy a wyjść ostatni z niego. Inaczéj myślanoby że żałuję tego com uczynił, albo że się obawiam. Jeżeli moja obecność na tej zabawie zgorszy innych gości, jeżeli mi to dadzą poznać... albo jeżeli cośkolwiek podobnego spostrzegę... potrafię wtedy odpowiedzieć i działać... bądź tylko spokojnym; wracaj do domu, i powiedz ażeby mój kostium był zupełnie skończony przed mojem przybyciem.“
— Ah! cóż to za człowiek! co za charakter żelazny! — rzekła Zuzanna z westchnieniem. — Zawsze ten sam; a nasza biedna pani, ona niczego się nie domyśla.
— Zabieram tedy kostium, — dodał Segoffin, — i zaczekam na pana w jego pokoju... bo że pójdzie na bal, to jest rzeczą tak pewną jak to, że ty mnie zaślubisz, moja droga, — pamiętaj więc o tem.
— Jeżeliby to nieszczęście miało kiedy nastąpić, odpowiedziała pani Robertowa z gniewem; — to przeciwnie, starać się będę nigdy o tem nie myśléć!
I wychodząc drzwiami przeciwleglemi tym któremi Segoffin przybył, poczciwa kobieta zastraszona tem wszystkiem o czem się dowiedziała, poszła do pani Cloarek.