<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Głownia piekielna
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1849
Druk S. Orgelbrand
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Oskar Stanisławski
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ V.
W dwanaście lat po wypadkach któreśmy wyżej opowiedzieli, w ostatnich dniach marca 1812 r. około godziny drugiej z południa, przybył pieszo podróżny pewien do oberży pod Cesarskim Orłem, jedynéj w miasteczku Sorville, gdzie podówczas był drugi przeprząg pocztowy na drodze z Dieppe do Paryża.

Podróżny ten, człowiek w sile wieku, miał ceratowy kapelusz na głowie i był okryty grubym płaszczeni granatowym z miedzianemi guzikami, na których była wybita kotwica; powierzchownością swoją podobny był do niższego oficera lub dowódzcy mniejszego statku marynarki kupieckiéj. Włosy i faworyty miał rude, cerę bladą, wyraz twarzy zimny i surowy; mówił po francuzku bez żadnego zatrącana, chociaż był Anglikiem.
Po chwili wahania, wszedł do głównéj sali oberży i odezwał się do gospodarza, łatwo dającego się poznać po bawełnianéj szlafmycy i białym fartuchu.
— Nie mógłbyś mi pan powiedzieć, — rzekł do niego, — czy tu nie był dzisiaj rano pewien podróżny, ubrany mniéj więcéj jak ja, twarzy bardzo śniadéj, i zatrącający z włoska; nazywa on się Pietri.
— Nie widziałem, panie nikogo, z taką twarzą i z takiem nazwiskiem.
— Czy pan pewny jesteś?
— Najpewniejszy.
— A nie masz tu czasem drugiéj jakiéj oberży w tem mieście?
— Nie, nie, mój panie... dzięki Bogu! Jest tu tylko moja jedna... dla tego też wszystkie dyliżanse i pojazdy pocztowe do mnie zajeżdżają, co dla podróżnych jest bardzo dogodnem, bo konie przeprzęgają się prawie pod memi drzwiami.
— Ah! wtrącił Anglik którego ta okoliczność zdawała się uderzać, — to przeprząg odbywa się w bliskości téj oberży?
— Po drugiéj stronie ulicy, prawie naprzeciwko...
— Czy mi pan możesz dać jeden pokój i przygotować śniadanie na dwie osoby? Czekam tu na kogoś co będzie się pytał o pana Dupont, jest to moje nazwisko.
— Bardzo dobrze, panie.
— Skoro ta osoba przyjdzie, każesz pan przynieść śniadanie do mego pokoju.
— Rozumiem... A pańskie rzeczy, gdzie i posłać po nie?
— Nie mam żadnych rzeczy. Przybywam spacerem z okolicy Dieppe.
— Do djabła! wiesz pan, ze jak na marynarza... bo jesteś pan nim niezawodnie... ja to zgadłem od razu...
— Rzeczywiście, jestem marynarzem.
— Powiadam tedy, że jak na marynarza, to pan doskonale chodzisz po krowiéj posadzce, jak to powszechnie mówią, toć to daleko jest od nas do Dieppe.
Anglik nie bardzo zdawał się być żartobliwym i rozmownym; zamiast bowiem odpowiedzieć na żart oberżysty, zapytał go:
— Czy dzisiaj dużo przejechało powozów pocztowych przez wasze miasto?
— Ani jeden, panie.
— Żaden, ani z Paryża ani z Dieppe?
— Nie, panie, ani z Paryża, ani z Dieppe.... Ale kiedy mówimy o Dieppe, skoro pan z tamtąd idziesz, musiałeś tam widzieć owego sławnego bohatyra, o którym tu wszyscy mówią?
— Jakiego bohatyra?
— Ej do licha... tego sławnego korsarza.... który jest postrachem dla Anglików! walecznego kapitana Kamienne-serce (prawdziwe nazwisko korsarskie), zdaje się że on ze swoim brygiem Głownia-Piekielna (i to także drugie sławne nazwisko) który zwija się jak ryba, nie wypuści ani jednego statku Angielskiego, każdy musi mu się dostać w ręce... jest tego świadkiem ów ostatni transport zboża, który pochwycił, stoczywszy pierwéj zaciętą walkę.... I co to za szczęście! zboże było takie drogie w okolicy, a zdobycz tego transportu zapewne je zniży w cenie i będziemy mieli obfitość zamiast niedostatku... Dzielny korsarz mospanie... jakie to szczęście powiedzieć sobie, że przecież zawsze są ludzie gotowi przetrzepać tych łotrów Anglików; nie prawdaż panie? powiadają że w Dieppe obnoszono go w tryumfie? Zresztą, jemu jakaś szczęśliwa gwiazda przyświeca, bo powiadają, że chociaż się bije jak lew, nigdy jeszcze nie był ranionym! Czy to prawda? Czy go pan znasz? jakże on wygląda? nie wystawiam sobie jego postaci; ale musi być straszna; powiadają że zawsze ubrany jest dziwacznie? Pan, co jesteś marynarzem, musiałeś widzieć tego bohatyra?
— Nigdy, — odpowiedział sucho podróżny, który nie zdawał się podzielać uwielbienia oberżysty dla korsarza, poczem dodał: — Proszę mi pokazać mój pokój i przyprowadzić następnie osobę, która się będzie pytała o pana Dupont... nie zapomnij pan tylko.
— Bądź pan spokojny.
— Jak tylko ta, osoba przybędzie, dasz nam pan śniadanie.
— Dobrze... teraz zaprowadzę pana do jego pokoju.
— Czy okna wychodzą na ulicę?
— Nie inaczéj, panie... dwa piękne okna.
— Podasz nam pan swoje najlepsze wino.
— Niech się pan nie troszczy, będzie pan zupełnie zadowolony, — odpowiedział oberżysta.
Poczem zaprowadził podróżnego do jego pokoju i odchodząc rzekł do siebie:
— Rzecz szczególna... ten marynarz zdawał się prawie niezadowolonym tem wszystkiem, com mówił o owym sławnym korsarzu, a jednak... obaj są jednego stanu... kiedy obaj są marynarzami! Ale... ba!... jaki ja też głupi... właśnie dla tego że są jednego stanu, musiało go to gniewać kiedym chwalił tamtego; to zupełnie jak ja, gdyby mi kto powiedział o oberżyście, chcącym się tutaj osiedlić... oh! dopierożbym ja go błogosławił, tego drugiego!...
Oberżysta oddawał się jeszcze tym myślom świadczącym o smutnem zdaniu jakie miał o ludzkości, gdy drugi podróżny wszedł do sali jego hotelu.
Człowiek ten był odziany szeroką opończ okrętową. Jego cera brązowa, włosy czarne i gęste, równie jak brwi, szeroka zarosła broda, rysy grube, prawie odrażające, składały jakąś złowrogą postać; był to Maltańczyk, którego akcent zbliżał się bardzo do akcentu włoskiego. Rzuciwszy ciekawym wzrokiem po sali, przybywający rzekł do oberżysty łamaną francuzczyzną:
— Czy tu nie był pewien podróżny?
— Podróżny, nazwiskiem pan Dupont? nie prawdaż?
— Tak jest.
— Pójdź pan ze mną, zaprowadzę go do pana Dupont.
Połączywszy Anglika z Maltańczykiem, i podawszy im śniadanie, gospodarz otrzymał rozkaz ażeby im nie przeszkadzał i nie wchodził do pokoju, dopóki na niego nie zadzwonią.
Gdy obaj cudzoziemcy zostali sam na sam, Maltańczyk uderzywszy z gniewem pięścią o stół, zawołał po angielsku:
— Ten przeklęty kontrabandzista cofa się, wszystko zgubione.
— Co mówisz?
— Prawdę mówię... prawdę tak niemylną, jak to, że z radością utopiłbym nóż w sercu tego nędznika który nas zdradza.
I blady z gniewu, Maltańczyk utkwił, nóż w stole.
— Do pioruna! — zawołał Anglik wychodząc nareszcie ze zwykłéj sobie obojętności. — A dzisiajszego wieczoru z nadejściem nocy, kapitan ma przejeżdżać tędy...
— Jesteś tego pewnym?
— Dzisiaj rano, w chwili kiedym z Dieppe wychodził... nasz wysłannik upewniał mnie jeszcze, że kapitan kazał na poczcie konie zamówić na godzinę czwartą po obiedzie, będzie więc tu pomiędzy piątą i szóstą, a tam stanie z nadejściem nocy.
— Tysiąc piorunów... wszystko nam sprzyjało, i gdyby nie ten łotr kontrabandzista...
— Pietri... rzekł Anglik wróciwszy znowu do dawnéj spokojności, — może nie wszystko jeszcze stracone, gwałtowność do niczego nie prowadzi, pomówmy tylko z zastanowieniem.
— Mówić z zastanowieniem! kiedy mnie wściekłość o mało nie zadusi...
— Ślepy nigdy nie widzi swéj drogi.
— Ale kiedyś taki spokojny, toć ty chyba nie czujesz nienawiści dla tego człowieka?
— Ja!
Trudno byłoby powiedzieć z jakim przyciskiem Anglik wyrzekł ten jeden wyraz, ja.
Po chwili milczenia odezwał się głosem ponurym.
— Muszę go więcéj nienawidzieć aniżeli ty... Pietri, kiedy go jeszcze zabić nie myślę.
— Wąż zdeptany nie kąsa.
— Tak, ale wąż zdeptany już nie cierpi! a ten człowiek powinien w dumie swojéj wycierpieć tysiąc męczarni gorszych od saméj śmierci;... on musi odpokutować za swojo obelżywe i dzikie tryumfy, które są zgrozą i hańbą naszych statków; musi odpokutować chwałę dwukrotnego zwycięztwa nademną; musi odpokutować ostatnią zniewagę jaką mi wyrządziła jego obelżywa wspaniałomyślność... Ha! do pioruna! jestem więc nieprzyjacielem tak godnym jego pogardy, że mnie udarował wolnością, zamieszczając na liście jeńców zamienionych, po téj ostatniéj bitwie, która nas tyle złota i tyle krwi. kosztowała... gdy tymczasem on ani jednéj kropli nie uronił... bo możnaby powiedzieć, ze ten człowiek nie może nigdy być zranionym... O! przysięgam na piekło! chcę się pomścić... chcę pomścić Anglię.
— Przed chwilą jeszcze, — odpowiedział Maltańczyk z szyderskim uśmiechem, — Kapitan Russell wyrzucał mi gwałtowność słów moich... a teraz oto sam ślubuje zemstę... kiedy ta zemsta z rąk nam się wymyka.
— Masz słuszność, — rzekł Russell uspokoiwszy się nieco. — To uniesienie jest niestosowne, nie rozpaczajmy jeszcze... A przedewszystkiem, powiedz mi co zaszło pomiędzy tobą a kontrabandzistą?
— Wypłynąwszy dzisiejszej nocy z Dieppe na statku rybackim, dzisiaj rano przybyłem do Hosey, i trzymając się brzegów, kazałem się zaprowadzić do chaty kontrabandzisty stojącej nad morzem.
— Nazywacie się Bezelek? — rzekłem do niego.
— Tak jest.
— Przychodzę do was od pana Kellera.
— Jakie wasze hasło?
Wszędzie — przechodzę.
— Dobrze... czekałem na was; łódź moja gotowa na wasze usługi. Morze przybiera dzisiaj o dziewiątéj wieczorem, a wiatr jeśli się nie zmieni, sprzyjać będzie przeprawie do Anglii. Czy pan Keller powiedział wam o co idzie?
— Wiem... idzie o odprawienie kogoś do Folkeston.
— Idzie o odprawienie go z dobréj woli lub przymusem...
— Tak; ale bez żadnego szwanku, to jest aby jego życie nie było narażone na żadne niebezpieczeństwo. Jesieni kontrabandzistą ale nie zabijam. Przyprowadźcie więc wieczorem waszego podróżnego, a zaręczam wam, że jutro przed wschodem słońca już będzie w Anglii.
— Czy Keller wam powiedział, ażebyście oddali do mego rozporządzenia czterech lub pięciu najśmielszych waszych majtków?
— A to na co?
— Do pomocy w porwaniu człowieka o którego nam chodzi, podczas jego przyjazdu głównym traktem, o trzy mile od waszéj chaty.
— Pan Keller nic mi o tem nie mówił, i niech mnie djabli wezmą, jeśli ja albo moi ludzie wmieszamy się do takiej zasadzki; zła to sprawa; przyprowadźcie tutaj waszego pasażera, a ja podejmuję się jego przewiezienia. Oto wszystko, jeśli się zechce opierać, mogę przypuścić że jest pijany, i że to dla jego dobra zamierzają go przeprawić; ale pomagać w porwaniu kogoś na trakcie bitym... Tego nie chcę.”
— Takie były ostatnie słowa tego nędznika: nalegania, prośby, grośby, wszystko było bezskuteczne ażeby zmienić jego postanowienie.
— Ah! to nieszczęście, okropne nieszczęście!...
— Widzisz więc Russell, że trzeba się wyrzec tego środka; przy całéj naszéj odwadze, niepodobieństwem byłoby we dwóch przedsięwziąć to porwanie.. przypuszczając że pocztylion zostanie bezstronnym; kapitan według otrzymanych doniesień, będzie w towarzystwie swego pierwszego kanoniera, tego nieustraszonego i oddanego mu duszą i ciałem człowieka, który go nigdy, ani na ziemi, ani na morzu nie opuszcza; obaj są silni i zapewne dobrze uzbrojeni... Cóźbyśmy więc zrobili.... stawając naprzeciw równéj siły... nic... Irzebaby chyba być szalonym.
— To prawda... — mruknął Anglik zniechęcony.
— Ale gdzie siła upada... tam podejście tryumfuje, — dodał Maltańczyk po chwili namysłu, — i możnaby...
— Wytłomacz się...
— Słuchaj... przybywając tutaj od strony morza... obejrzałem drogę należycie... Wszedłem na trakt bity może o milę drogi od tego miasteczka, w miejscu naznaczonem kamiennym krzyżem, gdzie jest bardzo stromo wzgórze, a potem spadek nadzwyczajnie przykry.
— Więc?
— Kapitan, przejechawszy przez tutejszo miasteczko, gdzie mu konie przeprzęgą, najprzód o milę stąd napotka to wzgórze.
— Dobrze.
— Na tem wzgórzu my się zaczaimy... noc już wtedy nadejdzie... a konie będą musiały zwolna iść pod górę... W oznaczonéj chwili zbliżymy się do pojazdu... i udając się za majtków zdążających do portu, zażądamy od kapitana jakiéj pomocy... ty z jednéj a ja z drugiéj strony drzwiczek... ażeby zatrudnić jego i jego towarzysza... obaj będą zupełnie bezpieczni... a nasze dubeltowe pistolety dobrze nabite... i nasze sztylety za pasem... wtedy...
— Nigdy! — krzyknął Russell, — alboż ja to jestem zbójcą? nie chcę śmierci tego człowieka... morderstwo to byłoby hańbą dla Anglii a zresztą to morderstwo pomściłoby mnie tylko w połowie! Nie, nie, ja pragnę nasycić się, pragnę napawać się wściekłością, hańbą tego nieugiętego człowieka, kiedy, zostawszy naszym więźniem, zaczem go wyprawiemy na pontony[1], wystawiony będzie na szyderstwa i zniewagi tegoż samego tłumu, dla którego jego imię było tak często postrachem... Nigdy tygrys uwięziony w klatce nie okazał większéj wściekłości i wspanialszego gniewu jak on w swojéj niewoli. Oto, czego ja chciąłem, i wierzaj mi, że taka męczarnia i ciężka niewola na pontonach byłaby tysiąc razy dla niego okropniejszą jak śmierć sama... Ale odmowa tego przeklętego kontrabandzisty niweczy wszystkie moje zamiary... Po przejeździe tutejszéj stacji nie możemy już rachować na bliskość morza... a na statku zostającym pod naszemi rozkazami... wszelkie porwanie staje się niepodobnem... co tu zrobić.. co począć?
— Pójść za moją radą, odpowiedział uporczywie Maltańcżyk, — wierzaj mi, śmierć mniéj jest okrutna.... ale pewniejsza jak zemsta; a zresztą, w téj chwili zemsta ta staje się niepodobną... gdy tymczasem mamy w naszem ręku życie tego człowieka.
— Milcz... — zawołał Russel głosem ponurym, — milcz... kusicielu.
— Co nam zważać na środki... byle tylko Anglia została uwolnioną od jednego ze swych najstraszniejszych nieprzyjaciół.
— Milcz... powiadam ci!
— Pomyśl o tylu statkach pojmanych... i spalonych... o tylu krwawych bitwach, z których ten zuchwalec zawsze wyszedł zwycięzcą, zawsze bez szwanku pomimo mniejszej liczby sił swoich.
— Daj mi pokój.
— Pomyśl o trwodze jaką samo imię jego budzi w naszych marynarzach krążących po tutejszych wodach... w pierwszych marynarzach świata... wszakże w czasie naszéj ostatniej podróży, słyszałeś ich pewnie mówiących zabobonnie, że powodzenie tego niezwyciężonego i nigdy nie mogącego być rannym człowieka, zwiastuje może upadek morskiéj potęgi Anglików, i że morze, równie jak ląd otrzyma swego Napoleona?... Pomyśl o zgubnych skutkach tego przesądu, gdyby on się rozszerzy! w obecnéj chwili, kiedy Anglia próbuje ostatniego środka zwalenia Bonapartego i poniżenia Francyi.
— Ależ taka zdrada... zabójstwo.... podle morderstwo!
— Morderstwo? nie... Anglia prowadzi wojnę z Francyą; korzystać z zasadzki, podejścia, ażeby uderzyć na nieprzyjaciela, to jest prawem wojny.
Russell nic nie odpowiedział, zakrył twarz rękoma i pogrążył się w zamyśleniu.
Maltańczyk równie zdawał się jeszcze namyślać.
Obaj zatopieni byli w milczeniu, gdy w tem zadrżeli nagle usłyszawszy daleki turkot powozu, trzaskanie z bicza pocztyliona, i brzęk coraz wyraźniejszy dzwonków koni pocztowych.
Anglik spojrzawszy na swój zegarek, zawołał:
— Piąta godzina... to on zapewne... ten powóz przybywa z Dieppe.
I obaj rzucili się do okna, podnosząc jego firanki, ażeby lepiéj mogli dojrzeć.
Wkrótce spostrzegli stary zakurzony koczyk o dwóch siedzeniach, zaprzężony w parę koni który zatrzymał się przed pocztą na drugiéj stronie ulicy i prawie naprzeciwko oberży.
Po chwili, Anglik, zbladłszy okropnie z gniewu i rzuciwszy na ulicę okiem nieubłaganéj zemsty, zawołał:
on... on niezawodnie.
— Jest tylko sam jeden, — dodał spiesznie Maltańczyk, — sam jeden.
— Wchodzi do naszéj oberży.
— Wszystko nam sprzyja... musiał zostawić w Dieppe swego kanoniera, — rzekł Maltańczyk. — Jest nas dwóch, a on tylko jeden.
Russell, olśniony zapewne jakąś niespodziewaną myślą, uderzył się w czoło, jego twarz martwa i wybladła, zarumieniła się lekko, iskra szatańskiéj radości zabłysła w jego szarych oczach, i rzekł do swego towarzysza głosem dyszącym, w którym przebijała się jakaś złowroga nadzieja.
— Wszakże w każdym razie możemy dzisiaj liczyć na kontrabandzistę?
— Tak jest... gdyż chcąc sobie zapewnić, w razie potrzeby, środki do ucieczki... powiedziałem mu ażeby na nas czekał.
— Jeszcze jest nadzieja, — zawołał Russell dzwoniąc gwałtownie, — ufność i odwaga!
— Co mówisz?... — zapytał Maltańczyk, — co chcesz uczynić?
— Dowiesz się późniéj... ale milcz, któś nadchodzi.
Rzeczywiście, oberżysta wszedł do pokoju.
— Śniadanie pana było wyborne, — rzekł do niego Russell, — ile się za nie należy?
— Razem z pokojem, sześć franków.
— Proszę... a to w dodatku na piwo dla chłopca.
— Bardzo pan łaskaw... spodziewam się że pan w przyszłości domu mego nie pominiesz.
— Niezawodnie; ale powiedz mi, panie gospodarzu, zdaje mi się, że słyszałem pojazd pocztowy zatrzymujący się przed oberżą. Czy to jaki podróżny stanął u pana?
— Tak, panie, dopiero co przybył i umieściłem go w pięknym niebieskim pokoju, wychodzącym na ogród.
— Pewnie to jest jedna z dawnych pana znajomości, bo gościom przyjemnie jest wracać do porządnego hotelu?
— Prawdziwie, pan zbyt dobry jest dla mnie... ale tego podróżnego widziałem dopiero raz pierwszy.
— Zapewne ma liczny dwór z sobą?... kilku służących? czy długo tu zabawi?
— Nie, panie, tylko tyle czasu ażeby cóś przekąsił; zresztą, nie jest to żaden magnat... podróżuje sam jeden i zakrawa tylko na jakiegoś porządnego obywatela... śpiewa sobie cóś pod nosem, bębni na szybach i wygląda bardzo wesoły... musi to być przyjemny jakiś człowiek.
— Zdaje się, że nasz pan gospodarz jest wielki fizyonomista, — odpowiedział Anglik głosem szyderskim.
Poczem, skinąwszy na swego towarzysza, rzekł do oberżysty:
— Do zobaczenia; przejdziemy się jeszcze trochę po mieście, a potem wracamy do Dieppe.
— Jeśli panowie zechcecie poczekać na dyliżans paryzki, to będzie tędy przejeżdżał o ósméj godzinie.
— Dziękujemy. Chociaż jesteśmy marynarzami, potrafimy przecież doskonale chodzić, i zresztą wieczór jest prześliczny.
— A więc do zobaczenia z panami.
I ukłoniwszy się podróżnym, oberżysta wrócił do swoich zatrudnień.







  1. Więzienie urządzone na starych okrętach.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Oskar Stanisławski.