Głowy do pozłoty/Tom I/Rozdział IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Głowy do pozłoty |
Pochodzenie | Dzieła Jana Lama |
Wydawca | Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta |
Data wyd. | 1885 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cała powieść |
Indeks stron |
O. Makary nie wezwał mię był do swojej celi dla objaśnienia mu gramatyki Ollendorfa, ale we własnym moim interesie. Musiałem pójść z nim do prefekta, i zdać tam powtórną relacyę o stosunkach moich z p. Klonowskim. Następnie obydwaj księża udali się do drugiego pokoju i radzili coś długo i szeroko, a zapewne w skutek tej narady Mykietiuk zaniósł nazajutrz na pocztę dwa listy O. Makarego, jeden adresowany do Żarnowa, do p. Wielogrodzkiego, a drugi do p. Klonowskiego w Hajworowie. O. Makary, który był tego zdania, że jako sierota powinieniem był wiedzieć więcej o moich interesach, niż wiedzą zwykle dzieci w moim wieku, nie taił przedemną bynajmniej treści tych dwóch listów. Dowiedziałem się od niego, że w imieniu przełożonego klasztoru udał się do mojego opiekuna z przedstawieniem, iż fundacya dobroczynna, na mocy której klasztor utrzymuje bezpłatnie kilku uczniów, przeznaczoną jest dla dzieci absolutnie ubogich i pozbawionych wszelkiego funduszu. Ponieważ zaś doszło do wiadomości przełożonego, iż p. Klonowski ma w swojem ręku dość znaczny kapitalik, będący moją własnością, więc księża zaklinają mego opiekuna, aby nie krzywdził innych sierot, bardziej odemnie potrzebujących wsparcia, i przytem, ze względu na moje dobreprowadzenie się, znakomite postępy w naukach i wielką chęć do nich, gotowi są umieścić mię w konwikcie, przeznaczonym dla płacących, za wynagrodzenie, wynoszące tylko 100 złr. rocznie. List zaś do p. Wielogrodzkiego, jako do znajomego i przyjaciela ś. p. rodziców moich, zawierał doniesienie, iż przedstawiony przez p. Klonowskiego jako sierota pozbawiony wszelkich środków do życia, umieszczony zostałem w konwikcie ubogich, i księża proszą o informacyę, o ile podanie p. Klonowskiego zgodne jest z prawdą. O „leguminach i wiktuałach“ nie było ani słowa.
Wszystko to dało mi wiele do myślenia, i spotęgowało we mnie żywą niechęć, jaką czułem ku mojemu opiekunowi. Nie przypuszczałem Wprawdzie ani na chwilę, aby człowiek tak majętny i tak słynący z rzetelności w interesach, mógł mieć zamiar wyrządzenia mi krzywdy pieniężnej; sądziłem owszem, iż posuwa on tylko w mojem imieniu i w moim interesie skąpstwo do tak wysokiego stopnia, aby mi jak najwięcej zostało funduszu na przyszłość. Ale mimo tego przypuszczenia, skąpstwo takie wydało mi się oburzającem, i ów ustęp z listu ks. Makarego, który mówił, iż dla mnie skrzywdzono inne dzieci, dotknął mię bardzo boleśnie. Na to, abym kiedyś miał więcej pieniędzy, miałem teraz mieszkać w „niższym konwikcie“ razem z Mykietiukiem, i pozbawiać potrzebniejszych tego, jakkolwiek bardzo nieświetnego umieszczenia! Jeżeli w tem wszystkiem była jaka życzliwość dla mnie ze strony p. Klonowskiego, to życzliwość ta objawiała się w sposób bardzo nieprzyjemny, dość mi było przypomnieć sobie krótki mój pobyt w Hajworowie i sceny w domu zajezdnym...
W jednostajności życia szkolnego utonęły powoli wszystkie te moje refleksye — pięć godzin dziennie spędzałem w klasie, resztę czasu rozdzielałem między powtarzanie lekcyj z małym Kowalskim, i ćwiczenia szkolne i francuskie z O. Makarym. Za protekcyą tego ostatniego uzyskałem wstęp do biblioteki klasztornej. Była to ogromna sala sklepiona, zawierająca kilkanaście tysięcy tomów różnych ksiąg, przeważnie starych, począwszy od oprawnych w pergamin Ojców Kościoła i scholastyków wieków średnich, aż do pisarzy francuskich z końca 18go stulecia. Jeden i ten sam pył okrywał tutaj Tomasza z Akwinu i Russa, św. Augustyna i Woltera. Z wielką żarłocznością rzuciłem się — oczywiście na przystępniejszą część tych skarbów, a ponieważ teologowie i scholastycy do tej części nie należeli, więc łatwo każdy pojmie, że w krótkim czasie ksiądz katecheta, gdyby był mógł zajrzeć do mojej mózgownicy i zobaczyć, co się tam układało, byłby mi zaaplikował tyle trójek, ileby ich się było zmieściło w katalogu. Ponieważ jednak zacny ten pedagog zajmował się przeważnie tylko temi narościami powierzonych jego opiece głów, które ozdabiają na zewnątrz nasze organa słuchu, — pod którą to figurą retoryczną rozumiem peryodyczne naciąganie i kręcenie nam uszu — więc nie domyślił się nigdy, ile kacerstwa krzewiło się pod jego bokiem W murach klasztornych.. Będę miał niezawodnie później sposobność pomówienia o moralnych skutkach tej mojej lektury, — nateraz nie chcę przerywać chronologicznego porządku w mojem opowiadaniu.
W parę tygodni po owej pierwszej rozmowie mojej z O. Makarym zjawił się w klasztorze listonosz, który po długiem rozpytywaniu o jakiegoś Monlarda czy Moularda, doręczył mi list opatrzony pięcioma pieczęciami, na który musiałem podpisać recepis. Było to pismo Herminy, długie, poczciwe, serdeczne, i bez wszelkiej interpunktacyi, jak Wszystkie epistoły kobiece. Nie wiem, czy ñzyologowie zwrócili uwagę na ten charakterystyczny szczegół, że przecinki i kropki, średniki itd. należą do tych rzeczy, któremi płeć piękna najbardziej pogardza. Łatwiej jest przekonać kobietę, że matematyka nie zna „mniejszej“ i „większej“ połowy, ale że obydwie połowy każdej rzeczy muszą być równe-łatwiej wyperswadować jej, że pisząc bydź zamiast być popełnia nonsens, bo niema trybu bezokolicznego, któryby się kończył na dź — niż przekonać ją o potrzebie przedzielania zdań temi drobnemi znaczkami, które dodają akcentu i kolorytu martwocie pisanego słowa. Snać tak się ona spieszy z oddaniem tego co myśli, z wylaniem tego co czuje, tak niema przestanku i wytchnienia w jej umyśle i sercu, że niema go i w jej pismie. Miłe to spostrzeżenie dla braci, kochanków, dla przyjaciół, ale bardzo niemiłe dla tych, którzy otrzymują telegramy, kopiowane przez telegrafistki, i dla dozorców szkół, w których kobiety są nauczycielkami...
Hermina pisała, jak smutno jej było po moim odjeździe, jak bardzo pragnęłaby mię zobaczyć, opisywała mi szczegółowo, czem się zajmuje, co czyta i co robi, i co się stało nowego przez czas mojej nieobecności. Gdym doszedł do tej części jej listu, krew uderzyła mi do twarzy, nie chciałem wierzyć moim oczom.
„Był u nas niedawno pan Klonowski — pisała Hermina. — Tatko nie chciał się z nim widzieć, i kazał powiedzieć, że wyszedł, rozmawiał więc tylko z mamą. Szczerze ci mówię, kochany Edmundzie, że to wszystko, co mówił, zabolało i zasmuciło nas niezmiernie, tj. mnie i mamę. Wynurzał się z jak największą życzliwością dla ciebie, ale ze łzami w oczach skarżył się na twoje postępowanie. Mówił nam, że okazałeś się krnąbrnymi zuchwałym wobec niego, i że dajesz jak najgorszy przykład jego synowi, który ma być bardzo dobrem dzieckiem i z którym ulokował cię razem na pensyi w klasztorze własnym kosztem. Opowiadał nam także, że egzamin twój wstępny poszedł bardzo źle, i że profesorowie tylko z łaski i z grzeczności dla niego przyjęli cię do trzeciej klasy, choć nie umiesz i dziesiątej części tego, co jego Gucio, który chorował kilka miesięcy i w ogóle nie ma zdrowia. Jeden z — profesorów teraz już nawet pisał do p. Klonowskiego, aby cię zabrał, i księża trzymać cię dłużej nie chcą, bo nie uczysz się i wyprawiasz jakieś ogromne awantury... Struchlałam na to opowiadanie i spłakałam się ogromnie... “
I ja struchlałem. Nie mogłem czytać dalej — głoski pływały przed mojemi oczyma i tworzył się z nich chaos niezrozumiały. Czułem, że wszystka krew zbiegła mi do serca; byłbym niezawodnie zemdlał, gdybym nie miał zdrowszej i silniejszej konstytucyi od niektórych bohaterów powieściowych, którzy z grzeczności dla autora mdleją i padają plackiem na ziemię, ułatwiając sobie i jemu wyjście z zawikłanej a tragicznej sytuacyi. Byłem i ja nieprzytomnym przez chwilę, ale z wściekłości, z szalonego gniewu wobec tego pierwszego, rozmyślnego, a tak strasznego kłamstwa, z jakiem spotkałem się w życiu. Przez chwilę, w dziecinnym szale, nic nie wydawało mi się naturalniejszem i prostszem, jak wpaść do kuchni klasztornej, porwać tam jakie ostre, zabójcze narzędzie, biedz z niem do Hajworowa i zamordować mego opiekuna. Zostawiam czytelnikowi wszelka wolność sądu o tym porywie mojego młodocianego serca i powiem tylko, że skoro wybiegłem na korytarz, mroźne powietrze przypomniało mi dobitnie niewykonalność mego złego zamiaru, uczułem się bezsilnym i bezwładnym, i z płaczem oparłem się o framugę okna. W tej pozycyi zastał mię ksiądz Makary, wracający z modłów nieszpornych do swojej celi. Zabrał mię z sobą, mówiąc, że ma do powiedzenia mi coś ważnego.
— Uspokój się, moje dziecko; co się tobie stało? — rzekł do mnie, gdyśmy już byli sami. Zamiast odpowiedzi, drżąc na całem ciele, podałem mu list Herminy. Kazał mi koniecznie wypić szklankę wody i usiąść, a potem przebiegł podane mu pismo z jakimś gorzkim i łagodnym oraz uśmiechem na twarzy.
— Czy przeczytałeś ten list do końca? — zapytał mię po chwili.
— Nie.
— To weź i przeczytaj. Nie bądź takim gorączką, mój kochany, zbadaj zawsze wszystko dokładnie i gruntownie, co cię obchodzi, a będziesz miał mniej powodów do smutku i do rozpaczy.
Machinalnie wziąłem list i czytałem dalej:
„Mama zmartwiła się także bardzo i tłómaczyła cię przed panem Klonowskim, że byłeś rozpieszczonym jedynakiem i nigdy nie miałeś sposobności obcowania z twoimi rówieśnikami, przyczem nie mogła utaić zdziwienia, zkądby ci się wzięły takie złe nałogi, skoro znamy cię tak dawno inigdy nic podobnego nie spostrzegłyśmy. To samo i ja myślałam, i coś mi mówiło w głębi duszy, że p. Klonowski albo mija się z prawdą, albo przesadza i przekręca ją, albo też jakiś zły człowiek oszukał go i okłamał. Wiesz, co tatko mój zawsze mówi o zakonnikach i jakie złe ma o nich wyobrażenie, wszystko to przyszło mi na myśl w tej chwili i przypomniały mi się straszne intrygi jezuitów, o których czytaliśmy razem w „Wiecznym Żydzie“, iż nawet małych dzieci nie oszczędzali“. (Faktem jest, że wpadł nam był raz w rękę pierwszy tom „Wiecznego Żyda“ iże przeczytaliśmy go do połowy, póki nam go nie odebrano.) „Błagałyśmy p. Klonowskiego, by miał wzgląd na twoje położenie — ach, nie daruję sobie tego nigdy, że całowałam po rękach tego szkaradnego człowieka! Mój Boże, mój Boże, jak to być może, aby tacy źli ludzie istnieli na świecie — tacy, tacy źli i szkaradni! Zaledwie wyszedł, wpadłyśmy do tatkowego pokoju i Opowiedziałyśmy wszystko, co nam mówił. Przelękłyśmy się jednak na razie tego naszego dzieła — wiesz, jak lekarze zawsze straszą tatka apopleksyą i jak każą mu się wystrzegać wszelkiej irytacyi. Otóż w pierwszej chwili stanął cały tak szkarłatny od gniewu i tak okropnie zacisnął pięście, że przestraszyłyśmy się okropnie. Na szczęście przyszedł wkrótce do siebie, i dopieroż miała mama kłopot, bo ojciec porwawszy cybuch, chciał biedz za p. Klonowskim na miasto, i krzyczał w takim gniewie, w jakim go nigdy nie widziałam: „Łotr, złodziej, on powinien w kajdanach zamiatać miasto, a nie wodzić rej między szlachtą W całej okolicy!“ Zaledwie udało się mamie zatrzymać i uspokoić ojca. Gdy przyszedł do siebie, opowiedział nam, że wszystko, co mówił p. Klonowski, jest nieprawdą, że jakiś ksiądz Makary, twój profesor, pisał do niego, tj. do mego ojca, że chwali cię bardzo, tak co do pilności, jak i co do zachowania się, i z tego samego listu pokazuje się, iż p. Klonowski chce sobie przywłaszczyć spadek po twoich rodzicach — wiesz, ten jakiś kapitał, o którym słyszeliśmy ich raz rozmawiających z sobą. Nie uwierzysz, a jeżeli uwierzysz, to może mi będziesz miał za złe kochany Edmundzie, że mię ta wiadomość ogromnie ucieszyła, i może to jest nieroztropnem z mojej strony i nieżyczliwem, ale wolałabym, abyś był bardzo ubogim niż bardzo złym. Tatko powiedział nam zresztą, że choć nigdy nie lubi mięszać się w cudze interesa, i choć mu zdrowie nie dopisuje, tym razem obowiązek kazał mu postąpić inaczej, był więc już w sądzie i zaskarżył p. Klonowskiego, aby mu odebrali opiekę nad tobą — a tymczasem napisał do księży, u których ten obrzydliwy człowiek umieścił cię zupełnie bezpłatnie, za pomocą swoich wpływów — mówią bowiem, że ma wpływy bardzo wielkie u obywatelstwa, u rządu, u sądów i wszędzie. W głowie mi się to pomieścić nie może, jakim sposobem taki człowiek może mieć wpływy — wszak go wszyscy ludzie unikać powinni, chybaby wszyscy byli tacy źli jak on, albo tacy nieroztropni jak my kobiety, które nie poznałyśmy się na sztuczkach p. Klonowskiego i byłyśmy gotowe uwierzyć mu, że dzień jest nocą. Sądzę teraz, że bardzo mało musi być ludzi tak szlachetnych i tak rozumnych jak mój tatko, i jestem bardzo dumna z tego, że jestem jego córką.“
„Kochany Edmundzie, nie bierz sobie tego bardzo do serca, że masz do czynienia ze złymi ludźmi — choć tatko mówi, że u nas jezuityzm wszystko opanował, to przecież jezuici Pana Boga opanować nie mogą i On się nami opiekuje. Bądź dobrym i dobrej myśli, i nie zapominaj o twojej szczerej przyjaciółce
„P.S. Tatko i mama kazali cię ucałować. Tatko dołącza do tego listu jakieś pieniądze, bo powiada, że mogą ci być potrzebne.“
Nim zdołałem ochłonąć z wrażeń, jakie ten list na mnie sprawił, O. Makary wyjął ze stolika inne pismo, które mi kazał przeczytać. Był to list pana Wielogrodzkiego, pisany do niego, i zawierał o opiece p. Klonowskiego nademną te same szczegóły, o których donosiła mi Hermina, i które zresztą czytelnik wyrozumiał już zapewne z całego mojego opowiadania, bo znane mi były przedtem i nie pojmowałem tylko ich znaczenia i związku — rzecz aż nadto, naturalna w moim wieku. List p. Wielogrodzkiego kończył się temi słowy:
„Byłoby to krzywdą dla Edmunda i krzywdą dla innych sierot, gdyby pozostał dłużej w konwikcie przeznaczonym dla dzieci bezwzględnie ubogich. Gdy jednak na razie władza opiekuńcza nad nim przysługuje wyłącznie p. Klonowskiemu, więc chciej, Ojcze Wielebny, donieść mi, ile będzie kosztowało umieszczenie Edmunda w pensyonacie klasztornym, przeznaczonym dla uczniów płacących. Dołączam kwotę, która wystarczy na część roku szkolnego, resztę natychmiast po zawiadomieniu odeszlę. Ponieważ zaś chłopiec ma, jak dostrzegłem, wiele ambicyi, więc racz go Ojcze Wielebny uspokoić, że pożyczam mu tylko te pieniądze, i że po ukończeniu procesu z Klonowskim mogą mi być zwrócone. Wszak nie licząc kapitału, który Klonowski wziął od śp. Moularda, i prawa do połowy kupionej za to wioski, zostało po nieboszczce matce Edmunda gotówką i ze sprzedaży ruchomości itd. przeszło tysiąc złr., których Klonowski zataić nie zdołał. Polecam to dziecko szlachetnemu sercu Wielebnych Ojców i proszę przyjąć itd...“
Wszystko to razem spadło tak niespodzianie na mój wrażliwy umysł, że nie wiedziałem, któremu uczuciu, której z myśli krzyżujących się po mojej młodej głowie mam się oddać. Wyrwał mię z osłupienia ksiądz Makary.
— Doniosłem już o wszystkiem księdzu prefektowi i innym księżom; dziś, zaraz, masz się przeprowadzić do górnego konwiktu. O czem tak myślisz, czy cię to frasuje? Wszak niema mowy, musisz przyjąć, co ci ofiaruje p. Wielogrodzki. Chleb tam na dole, jest chlebem ubogich, lepiej jest zawsze pożyczyć, niż żyć z jałmużny, jeżeli się ma fundusz na oddanie długu. No, rozwesel-że się trochę, moje dziecko, co cię tak trapi?
Przyszła teraz kolej na księdza Makarego pomódz mi do rozwiązania wielkiej trudności — większej niestety, niż kwestya imiesłowu francuskiego. Nie wahałem się wcale przyjąć ofiary p. Wielogrodzkiego, wiedziałem, że miał majątek, i wierzyłem, że będę mógł oddać mu, co mi pożycza., Nie miałem oczywiście wyobrażenia o terminach, delatach, replikach i duplikach, o rekursach i o restytucyach, ani o żadnych innych rzeczach, za których pomocą procedura sądowa zabija prawo — zdawało mi się rzeczą zupełnie jasną i pewną, że kto ma słuszność, ten wygrywa proces. Ale trudziłem się nad rozwiązaniem innego pytania. Ten p. Klonowski, w którym ojciec mój i matka pokładali nieograniczone zaufanie, o którego zacności nikt nie śmiał powątpiewać i który trząsł swoją okolicą, władzami i sądami i opinią współobywateli — mógłże być w istocie człowiekiem: tak nikczemnym, jakim się okazywał w mojej sprawie, a jeżeli nim był, czy mógł być tak ograniczonym, by mniemał, że proste oszustwo nie wyjdzie na jaw? Wyjawiłem — O. Makaremu te moje refleksye.
— Ograniczonym! — zawołał — Klonowski nie jest człowiekiem ograniczonym! Ty tego nie rozumiesz, i nie prędko to zrozumiesz, Edmundzie! To jest klątwa niebios, która cięży nad tym nieszczęśliwym krajem, to jest ciemnota i lekkomyślność i głupota ogółu, i oparta na niej rachuba szalbierzy publicznych! U nas, moje dziecko, kto raz pozorami uczciwości, dbałości o dobro powszechne i bezinteresowności, zręcznie nieraz użytym blichtrem poświęcenia. zyska mir, i uznanie, i sławę, ten staje się powagą, której nic oprzeć się nie zdoła, ten owłada wszystko! A im ciemniejszy i gnuśniejszy świat wkoło, tem łatwiej otumanić go i wodzić na pasku; byle raz oszust stanął na piedestalu, złożonym z reputacyi i fortuny, może kraść grosz publiczny, niszczyć wdowy i sieroty, rozbijać i rabować pod pozorami prawnemi, szkodzić ogółowi, ile zechce, a wszystko ujdzie mu bezkarnie! Niech kto uczciwy i śmiały podniesie głos oskarżenia przeciw jednemu z takich fałszywych proroków, wnet cała ich szajka, poznawszy, że interes wspólny jest zagrożony, stanie w jego obronie, i oskarżyciel, wśród oklasków głupiego motłochu, runie pod zarzutami kalumniatorstwa, bluźnierstwa, niekarności, pod ciosami grubej i prostackiej broni, przeciw której rozum, dowcip i uczciwość tylko u rozumnych i uczciwych ludzi popłacają! O, weź, przeczytaj!
Słuchałem z zadziwieniem i jakąś grozą nieokreśloną tych gorżkich słów, powiedzianych z niewymownym zapałem i z głębokiem przekonaniem. Napisałem je tu i odczytuję z dreszczem — wielki Boże! dwadzieścia parę lat przeszło nad moją głową od czasu, gdy je słyszałem, a każdy rok szepce mi do ucha, że ojciec Makary mówił prawdę... Nie, z tym szeptem w uchu żyć nie można, będę pracował nad tem, aby się stać optymistą!
To, co mi ks. Makary dał do przeczytania, do optymizmu skłonić mię nie mogło. Był to list p. Klonowskiego, w odpowiedzi na pismo, które mu przesłał mój zacny protektor, i list ten zawierał te słowa:
„Dziwi mię mocno i boli, że mąż tak światły i zacny jak Wiel. Ojciec Profesor, mógł dać wiarę głupiej gadaninie. jakiegoś smarkacza. Ten stary opój, komornik Wielogrodzki, plecie po pijanemu nieraz duby smalone, i nie byłoby w tem nic nadzwyczajnego, gdyby Moulard usłyszał był od niego, że Klonowski zrabował kasę cesarza chińskiego.albo otruł kacyka Patagończyków. Będę jednakowoż zmuszony pokazać temu wiecznie podchmielonemu niedołędze, co znaczy Klonowski, i o czem zresztą wie kraj cały. Co się tyczy małego Moularda, samo przez się ma się rozumieć, że nie ma on u mnie żadnych innych pieniędzy, oprócz deponowanych w sądzie, po odtrąceniu kosztów pogrzebu, pertraktacyi masy itd. 717 zł. i 23½ kr., z których niepodobna opłacać za niego stancyi. Jeżeli klasztor cofa dobrodziejstwo, wyświadczone mu na moje prośby, to będę zmuszonym dać go do terminu u szewca albo innego rzemieślnika, bo i bez tego dosyć mamy w kraju tak zwanej „inteligencyi“, stroniącej od wszelkiej uczciwej i pożytecznej pracy.“
Podpisano: Klonowski (eques Bończa in Klonow &), prezes tego i owego, członek owego i tego zakładu i towarzystwa, tej i owej wysokiej i wyższej jeszcze korporacyi... Na pieczątce: herb, znamię cnót rycerskich, lojalności i prawości...
Opowiedział mi Ojciec Makary, że list ten przywiózł.do Ławrowa arendarz hajworowski — zapewne ten sam, który mię zabrał był od państwa Wielogrodzkich — i przywiózł, go wraz z furą rozmaitych „pośladów“, które p. Klonowski w „przypisku“ ofiarował klasztorowi, na karmienie Wieprzów, oprócz kilku garncy siemienia dla kanarków ks. prefekta. Kanarki te były jedyną słabością czcigodnego ks. Bernakiewicza, a wywodzone, wychowywane i pielęgnowane były z takim uczonym rygorem i taką starannością, której dziesiąta część, użyta przez ogół pedagogów, wystarczyłaby była niezawodnie, aby z młodzieży krajowej pod względem fizycznym i umysłowym zrobić rasę Tytanów, duszących Centaury, przenoszących góry z miejsca na miejsce, do nieba
sięgających po laur zwycięstwa. Na nieszczęście, ks. Bernakiewicz był człowiekiem chorowitym, otoczonym pomocnikami, z wyjątkiem O. Makarego, przejętymi indolencyą bez granic, i niepoczuwającymi się do posłannictwa, które na nich ciężyło — kończyło się tedy wszystko na kanarkach. Co do tych ptaszków, przypominam sobie, że p. Klonowski, ile razy był W Ławrowie, zachwycał się niemi bez końca i miary, i z niezmierną uwagą słuchał spostrzeżeń ornitologicznych ks. prefekta — nie było też listu, pisanego w interesie Gucia do klasztoru, w którymby — bodaj w przypisku — opiekun mój z wszelką troskliwością nie dopytywał się o zdrowie i postępy tych skrzydlatych pupilów ks. Bernakiewicza. Nie miałem nigdy pociągu do zoologii wogóle, ani do ornitologii w szczególności — nie cierpię owszem psów, kotów, królików, morskich świnek, gołębi, kanarków itd., pielęgnowanych w pokoju, a do amatorów sportu tego rodzaju radbym nie zbliżać się nigdy bez flakoniku z wodą kolońską w kieszeni — ale muszę im oddać świadectwo, że są to ludzie z gruntu poczciwi i uczuciowi — zbyt uczuciowi może, i dla braku serc pokrewnych, wylewający zbytek swojego uczucia na pierwsze lepsze istoty żywe, na martwą naturę nieraz, na kwiaty i drzewa. Takim człowiekiem był O. Bernakiewicz; czy był nim i mój opiekun, skoro interesowały go w niezwykły sposób kanarki ks. prefekta? O ile sobie przypominam, p. Klonowski nie był miłośnikiem natury. Pamiętam, że wśród żółtych piasków, w które obfitowała pewna część jego majątków, posiadał on staw, a na tym stawie dużą kępę, którą porastały olchy wcale potężne, podszyte gęstą krzewiną. W braku innego schronienia, słowiki z całej okolicy szukały tam przytułku, a cała ta wyspa bujną i jasną swoją zielonością stanowiła niezmiernie miły punkt oparcia dla oka, znużonego widokiem ciemnych szpilkowych lasów i nieskończonych obszarów równiny, uprawionej pługiem, dręczonej broną, koszonej kosą — równiny, której każdy sążeń kwadratowy mówił ci: Zdeptał mię człowiek, i wyciągnął ze mnie tyle a tyle groszy zysku. Otóż pamiętam sentymentalną ekonomowę, która mieszkała na folwarku W pobliżu owej kępy, i pamiętam, jak pewien wędrujący syn Hanny, czy innej okolicy morawskiej, uzyskał pozwolenie od p. Klonowskiego wyłapania słowików z owej kępy, i jak później opiekun mój sprzedał owe piękne cichy, i jak pod ciosami siekiery wyłysiała kępa, i żółciła się później piaskiem i sągami, symetrycznie ustawionemi, i jak z dworu hajworowskiego oko szukające spoczynku nie widziało już nic, oprócz owych procentujących się sążni kwadratowych, uprawnej ziemi, oprócz żyta, i owsa, i jęczmienia, i koniczyny, i kawałka nieurodzajnego piasku z łachą wody dokoła i pamiętam także, jak sentymentalna ekonomowa wzdychała głęboko i opłakiwała los słowików, sprzedanych spekulantowi morawskiemu, i los olszyny, sprzedanej żydowi... Pamiętam, że deklamowałem jej przy tej sposobności przecudne wiersze, któremi wielki poeta odzywa się do Niemna:
I twoje, dotąd szanowano brzegi,
Topor — z zielonych ogołoci wianków;
Huk dział — wystraszy słowiki z ogrodów!...
Musiałem jej w skutek tego napisać cały Wstęp „Wallenroda“ w jej album, między „księżycem, który zszedł, gdy psy się uśpiły“, a „gwiazdeczką, co błyszczała“, i musiałem w nagrodę wypić ogromną szklankę złej kawy z wyborną śmietanką. Kto wie, gdybym był starszy, byłaby to niezawodnie pierwsza moja „konkieta“ — ale nie oto chodzi mi w tej chwili. Faktem jest, że mój opiekun nie kochał się w przyrodzie, ani w słowikach, ani w jakichkolwiek ptaszkach — kochał się wyłącznie w kanarkach ks. prefekta, jak długo Gucio chodził do szkół w Ławrowie. Owej atoli fury „pośladów“ i siemienia kon0pnego nie przyjął klasztor, i nie wiem co arendarz zrobił z temi „leguminami“, mającemi niby stanowić kompensatę za kaszę i pierogi, które ja zjadałem. O. Bernakiewicz oświadczył arendarzowi, że zamierza karmić wieprze, kanarki i mnie bez pomocy p. Klonowskiego. W skutek `tego odpisano p. Wielogrodzkiemu, że klasztor ofiarowawszy się raz przyjąć mię do „górnego“ konwiktu za 100 złr. rocznie, trwa przy swojej ofercie i że kwota przysłana wystarczy do końca roku — mnie zaś kazano natychmiast przeprowadzić się na „górę“.
Nie mogę powiedzieć, aby to podwyższenie mojego socyalnego stanowiska nie sprawiło mi pewnej wewnętrznej satysfakcyi, tembardziej, gdy dotknęło ono w sposób bardzo niemiły mojego kolegę, Gucia Klonowskiego, z którym zostawaliśmy w ciągłej wojnie. Miał on do mnie żal, iż nie chciałem mu dostarczać pensów i preparacyj pisemnych, ani podpowiadać w szkole, i byłby chętnie doniósł profesorom, że czyniłem to dla drugich, gdyby nie ów teroryzm studencki, karcący wszelkie donosicielstwo, który już raz na moją korzyść dał się we znaki Mykietiukowi. Natomiast umiał mi Gucio przy niejednej sposobności dać uczuć przepaść ñnansową, która nas dzieliła, a ponieważ w tym wypadku wygramolenie się na kilkanaście schodów wystarczało zupełnie, aby tę przepaść zapełnić, więc gramoliłem się na nie z wielkiem ukontentowaniem. Ale z drugiej strony, jużem się był oswoił z dotychczasowymi moimi towarzyszami, z Mykietiukiem miałem wcale znośny modus vivendi, mały Kowalski nie mógł obejść się bezemnie i zagrożony był ciągłym postem i ciągłemi plagami, gdybym mu nie pomagał w jego mozolnych studyach niemieckich, a Hawryłowicz, jakkolwiek miał już wąsik i śpiewał basem na chórze, przepisywał bez skrupułu moje zadania, nazywał mię „łepakiem“ i z wdzięczności ochraniał mię nieraz swoją silną piersią od różnych despektów, które mogły mię były spotkać poza godzinami szkolnemi w różnych dziecinnych zajściach z kolegami. Poczciwy to był chłopak, ale łacina i matematyka, greka i fizyka, „ani weź“ nie chwytały się jego głowy. Po dwa i trzy lata zgłębiał erudycyę, jakiej udzielano w każdej klasie, aż nakoniec w „syntaksymie“ (tj. w 4tej od dołu gimnazyalnej) ugrzązł bez ratunku i później straciłem go z oczu. Teraz dopiero dowiedziałem się, że został z czasem „preparandzistą“, tj. kandydatem na nauczyciela ludowego, upadł przy trzech egzaminach, i wróciwszy na wieś, otrzymał z kolei posadę dyaka i nauczyciela szkółki wiejskiej. Mówią, że pielęgnuje specyalnie filologię słowiańską i podobnoś coś o niej napisał czy mówił publicznie na jakiemś zgromadzeniu pedagogów. Smutny to rezultat długoletnich studyów — ale innego niepodobna było spodziewać się po uczniu, który dręczony przez kolegów żartobliwemi pytaniami, zażądał raz odemnie w sekrecie wyjaśnienia, czy w istocie futurum słowa dominus jest: dabominus? Miał już nieborak widocznie predestynacyę na filologa...
Wszyscy ci trzej towarzysze moi z pewnym żalem — może z zazdrością, patrzyli na moje wywyższenie konwiktorskie, i to była przykra strona całej tej sprawy. W „górnym“ konwikcie dawano na śniadanie kawę, w „dolnym“ zaś tylko mleko, W „górnym“ obiad był obfitszy, a na podwieczorek chleb z masłem lub z powidłami, o czem na dole krążyła tylko skłaniającą do połykania ślinki legenda. Dla mnie najważniejszą różnicą było to, że konwiktor z „góry“ pod żadnym warunkiem nie mógł być zawezwanym do wyczyszczenia butów któremukolwiek z przełożonych, podczas gdy na dole potrzeba było trzymać mocno w szachu szanownego Mykietiuka, aby ujść podobnej insynuacyi — dla mnie zawsze bardzo boleśnej — nie wiem, czy to z arystokratycznego, czy z demokratycznego instynktu. Zdaje mi się atoli, że przeświadczenie o obowiązku wyczyszczenia butów wyższemu od siebie, jest przeświadczeniem arystokratycznem — bo uważałem zawsze, że wielcy panowie z chęcią i upodobaniem większym od siebie czyszczą ich, buty... moralne. Z pewnem tedy rozrzewnieniem pożegnałem ponure ściany pierwszego mojego mieszkania w Ławrowie i moich trzech towarzyszy, starając się jak najmniej, obrażać ich uczucia lub chełpić się ze zmiany losu, jaka mię spotkała. O dokonanej już translokacyi mojej doniósł O. Makary natychmiast p. Wielogrodzkiemu; ośmieliłem się prosić go, aby przy tej sposobności zaprzeczył dobitnie temu wszystkiemu, co na mnie nagadał był p. Klonowski. O. Makary uśmiechnął się na to dobrodusznie i przyrzekł spełnić moją prośbę, dodał jednakowoż, że jest ona zbyteczną, bo p. Wielogrodzki i Hermina z pewnością nie uwierzą już p. Klonowskiemu ani słowa.
— Kobiety są z natury łatwowiernemi — mówił mi — i niezawodnie W pierwszej chwili taki p. Klonowski mógł Wprowadzić je w błąd swojem opowiadaniem. Ale po wyjaśnieniach p. Wielogrodzkiego, którego obydwie kochają i szanują, masz u nich teraz taką opinię, że musisz być jeszcze pilniejszym i lepszym, nim na nią w istocie zasłużysz. Kobieta wierzy ślepo człowiekowi, którego kocha i szanuje, tak ślepo, że ani fakta, ani dowody jakiekolwiek, nie są w stanie zachwiać tej wiary. To też gdzie jest w domu mężczyzna godny miłości i szacunku, człowiek szlachetny i rozumny, tam zwykle znajdziesz także rozumne i dobre kobiety; gdzie zaś pan domu taki, jak p. Klonowski, tam znajdziesz otoczenie kobiece, mimo wrodzonych może lepszych popędów, spaczone, pełne śmiesznych lub niedorzecznych uprzedzeń i narowów. Widzisz z listu panny Herminy, jaka się tam musiała odbyć scena w Żarnowie, i możesz być zupełnie spokojnym; tam już cię potwarz nie dosięgnie.
O. Makary miał z pewnością słuszność, choć nie wiem, czy miał słuszność rozmawiając ze mną, jak z człowiekiem dorosłym. Muszę tu zauważyć, że popadł on w ten błąd stale, i że od czasu owej kwestyi imiesłowu francuskiego byliśmy z sobą na stopie zupełnej równości; wydało mu się zapewne, że mam umysł zbyt rozwinięty, aby mię uważać za dziecko. To też nieraz rozmawialiśmy o rzeczach, o wiele przechodzących pojęcia mojego wieku, a gdy ks.
Makary postąpił w francuzczyźnie o tyle, że mógł korzystać z francuskiej części biblioteki klasztornej, którą ja już przewertowałem, dyssertacye nasze przybrały zakrój, który powinienby był zaniepokoić zwierzchność zakonną, gdyby to doszło było do jej wiadomości. Wyobrażam sobie, coby się było działo jakiemu katolickiemu pedagogowi, gdyby był zaglądnął do tej celi napełnionej dymem, i ujrzał siwiejącego już mnicha i chłopaka z niższego gimnazyum, siedzących przy stole i rozmawiających na podstawie zasad czystego deizmu o katechizmie Ojca Prokopiusza, tak trudnym do pogodzenia z fizyką i z historyą naturalną!... Jakkolwiek kto sądzić może o tym dość niezwykłym sposobie wychowania, przekonany jestem, że zawdzięczam mu bardzo wiele. O katechizmie owym prawie Wszyscy zdolniejsi uczniowie wyrabiali i wyrabiają sobie zdanie pełne nieokreślonych różnych wątpliwości, póki z czasem nie wydadzą stanowczo odmownego sądu o dogmatycznej stronie tej książki; skoro zaś odpadnie wiara, jako podstawa całej nauki, etyka uwiśnie w powietrzu na takim cieniutkim włosku, że przy najlżejszej sposobności ani ślad jej nie zostaje w umyśle...
Otóż lepiej może, pod rozumnem kierownictwem zastąpić katechizm jaką inną wiarą, znaleść inne jakie podstawy etyczne, niż zaglądnąwszy kiedyś do własnego serca i do własnej głowy, znaleść tam zupełną próżnię moralną. O. Makary, spostrzegłszy walące się już w moim umyśle gotyckie sklepienia katechizmu, zrozumiał, że zapóźno już podpierać je, pomógł mi Więc tylko usunąć rumowisko i pospieszył wystawić nowy budynek na jego miejscu, biorąc materyał do tej budowy z wrodzonych człowiekowi pojęć o tem, co dobre, piękne i prawdziwe.
W „górnym“ konwikcie Oprócz p. Krutyły i Gucia, stał W jednym pokoju ze mną Józio Starowolski. Był to chłopak swawolny, pusty, ale pełen dobrego serca i niepozbawiony zdolności do nauk. Uczył się, bo tak chciał jego ojciec, ale uczył się tylko tyle, ile koniecznie musiał, bo zbytek zdrowia i wesołości nie pozwalał mu nigdy usiedzieć długo na jednem miejscu. Gdy chciał, i gdy tego było koniecznie potrzeba, mógł zrobić Wszystko, co do niego należało ale swoją drogą wolał po szkole swawolić, taczać się W śniegu, rzucać kamykami na Wróble, niż przygotować się z tłómaczeniem Korneliusza Neposa albo mordować się nad dzieleniem polinomu przez binom. Tak był przytem otwarty, serdeczny i przyjacielski, że nieraz, choć wałęsał się po ogrodzie i po kurytarzu, podczas gdy Gucio przyciśnięty przez p. Krutyłę pocił się nad łaciną albo algebrą — chętnie wyręczałem go w pracy, a syn mojego opiekuna wykluczony był stanowczo od tych koleżeńskich przysług. Stosunki moje z tym ostatnim były bardzo zimne i naprężone, tembardziej, gdy jakaś nieokreślona pogłoska o zajściach z powodu opieki jego ojca nademną krążyła między studentami i stała się powodem, że Guciowi ad honores nadano przydomek „żydziuka“, a ojca jego tytułowano „hrabia żyd“. Józio rozgłosił był, że stary Klonowski czyni usilne zabiegi, aby zostać hrabią — mówiono o tem w domu jego rodziców — i ztąd wzięła się ta dziwna kombinacya tytułów. Starowolscy ponoś mogli być hrabiami, ale nie chcieli, Klonowscy chcieli, ale nie mogli — Starowolscy co kilka lat sprzedawali jednę wieś, a Klonowski od czasu do czasu jednę kupował. Był więc antagonizm między rodzicami, który odzywał się często także między ich synami. Gucio wyobrażał sobie, że największym człowiekiem na świecie jest prezes, a Józio że pułkownik; Gucio marzył o czwórce i o długim trzaskającym biczu, Józio o wierzchowcu i o lancy z chorągiewką. Zdarzało się nieraz, że poczubili się o te swoje ideały — wówczas Józio nacierał pięściami, a Gucio uzbrajał się w linię albo w scyzoryk; Józio szedł przebojem, a Gucio lubił uderzać znienacka i podstępem.
Niemniejsza różnica zachodziła między ojcami tych moich kolegów. P. Starowolski, którego sąsiedzi powszechnie nazywali „rotmistrzem“, był mężczyzną słusznego wzrostu, silnie zbudowanym, miał głęboką kresę przez całe czoło i zawiesisty wąs, szpakowaty, równie jak krótko strzyżona czupryna. Służył dawniej krajowi jako żołnierz, gdy rany i wiek uczyniły go do tego niezdolnym, służył swoim majątkiem, tak, że każde wstrząśnienie uszczuplało jego fortunę o jeden folwark przynajmniej, i jak na zrębie drzewa po liczbie słojów można policzyć lata, przez które ono rosło, jak w okolicy Starej Woli po liczbie folwarków, które zczasem Izaakowicze i Jeremiaszowicze zakupili od Starowolskich, można było policzyć burze, które przeszły nad krajem, i klęski, które go dotknęły. Starowolski jeżeli dawał, to dawał pełną dłonią i nie opowiadał tego nigdy, o Klonowskim zaś możnaby raczej powiedzieć, że dawał pełną — gębą, o każdej setce bowiem, której pozbył się na cele publiczne, opowiadały bez końca gazety, opowiadali klienci, opowiadała żona, córka, syn i on sam przy każdej sposobności. U władz i sądów, o ile Klonowski miał wzięcia i wpływu, o tyle Starowolski był persona ingrata, a komisye, rewizye, sekwestracye i egzekucye były niejako chroniczną chorobą, która trapiła Starą Wolę. W okolicy swojej p. Starowolski używał niemniej Wielkiego poważania, jak p. Klonowski, ale w gruncie rzeczy bano go się więcej, niż go szanowano — i przy wyborach pomijano go zwykle, szepcąc sobie do ucha, że to gorączka, że narobi jeszcze jakiego „bigosu“, podczas gdy p. Klonowski uchodził za człowieka wytrawnego i pełnego rozumu, na którego padały wszystkie głosy.
Antagonizm między mną a Józiem z jednej, a Guciem z drugiej strony, przyszedł do jaskrawego wybuchu przy sposobności pierwszych świąt Wielkanocnych, które nas zastały W klasztorze. Na Boże Narodzenie panowały tak straszne mrozy, że ani Józia, ani Gucia nie wzięli rodzice do domu — natomiast cieszyli się obydwaj nadzieją, że pojadą na Wielkanoc, i układali sobie różne plany zabaw, każdy podług swojego gustu, licząc w gorączkowem oczekiwaniu dnie i godziny, które ich dzieliły od tego wielkiego zdarzenia. Tymczasem, wśród Wielkiego postu, cały Ławrów zadrżał straszną wieścią, że zjeżdżał tam W celu zbadania postępu uczniów i sposobu udzielania nauk dozorca szkół gimnazyalnych, figura tak wysoko postawiona w oczach uczniów, nauczycieli i rodziców, że nikt bez zawrotu głowy nie śmiał podnieść oczu do wysokości, na której ona się znajdowała. Już na kilka dni przed jej przyjazdem czuć było w klasztorze i w całem gimnazyum, ba, w całem mieście, wielkość zdarzenia, które nas czekało. Korepetytorowie łamali linie na swoich małych elewach, profesorowie zadawali lekcye popisowe uczniom, na których zdolności i postępy szczególnie liczyli, i do których ja miałem zaszczyt należeć — na hebesów wcale nie zwracano uwagi, i ci mieli de facto rekracye, bo chodziło o to, aby szkoła jak najmniej skompromitowała się wobec dozorcy i ćwiczono tylko celujących uczniów. Ale p. dozorca szkół W okropny sposób pokrzyżował wszystkie te zabiegi i przygotowania. Gdy nadszedł wielki dzień próby, i my — wybrani, wywoływani z kolei przez profesorów, wyrecytowaliśmy od ucha wszystko cośmy umieli — straszny ten potentat kazał sobie pokazać katalog, i nie zważając na to, jak mocno zbladł p. przełożony klasy, począł wywoływać i egzaminować jednego po drugim hebesów, zostawionych na drugim planie. Przyszła kolej ina nieszczęsnego Gucia, który złożył świetne dowody, że nie nauczył się nic od czasu, kiedy rozróżniał ułamki „prawdziwe“ i „fałszowane“. Z początku zbladł był i trząsł się ze strachu — dozorca, człowiek ludzki, dodał mu jednak otuchy, i kiedy chłopak przez połowę odzyskał przytomność, począł go dopiero ciągnąć za język. Gucio plótł niestworzone rzeczy — dozorca, zwróciwszy się do O. prefekta, skonstatował sucho, że uczeń ten ma numer 17ty między 60ma należącymi do tej samej klasy — gimnazyum skompromitowane było śmiertelnie a biedny Gucio stał się odtąd pośmiewiskiem kolegów i przez długie lata nicowano później na jego koszt wszystkie odpowiedzi, których się był dopuścił przy tej sposobności. Mniejszaby było o to, ale ksiądz prefekt doniósł jego ojcu o całej tej okropnej klęsce, a na domiar nieszczęścia, dozorca szkół w dalszym ciągu swojej podróży spotkał się sam z p. Klonowskim, który pospieszył zabrać z nim znajomość. — Ihr Sohn ist ein radicaler Esel, ein Krautesel — oświadczył on mojemu opiekunowi, i w wilią Kwietnej Niedzieli, zamiast ekwipażu, któryby młodszego dziedzica rodu Klonowskich zawiózł do Hajworowa, pojawił się tylko ów złowrogi arendarz z listem, w którym stało, że p. Gustaw robi wstyd ojcu i za karę nie pojedzie na święta. Nic tedy z błogich marzeń o wózku, zaprzągniętym kucami, o długich biczach, przy których pomocy świetny ten zaprząg Opisywać miał „ósemkę“ przed gankiem w Hajworowie, nic z bab i mazurków i całego święconego!... Rozpacz Gucia nie znała granic, złościł się i płakał naprzemian, podarł wszystkie swoje książki i zeszyty i przysięgał, że odtąd już zupełnie nie uczyć się nie będzie — za chwilę jednak wpadał znowu w ton lamentujący i płakał nieborak tak rzewnie, że mi go się szczerze żal zrobiło. Cóż on temu zresztą był winien, że miał mało zdolności, i że przez wzgląd na bogatego ojca profesorowie patrzyli przez palce na jego próżniactwo i niezdarność? Kara była zbyt srogą, w stosunku do winy — musiałem to uznać i zbliżyć się do Gucia, aby go pocieszyć.
— Idź precz odemnie, ty drapichruście, kowalu! — żachnął się kochany koleżka. Kowal oznacza w szkołach pilnego studenta, który wykuwa starannie każdą lekcyę i kompromituje przez to drugich, mniej pilnych. Nazwa ta nierozłączna jest od pojęcia pewnego świętoszkowstwa, i nie należy do zaszczytnych w świecie studenckim.
— A ty także nie pojedziesz nigdzie, bo jesteś zawołoką, który nie ma domu, rozumiesz! Ty musisz kuć, bo inaczej zostałbyś chyba pastuchem, aja będę miał majątek jak tylko umrze mój ojciec, i ty będziesz mi się jeszcze kłaniał zdaleka.
— Et, ktoby się tam kłaniał takiemu głupcowi — natrącił Józio. — A powiedz-no mi, jakiem ty prawem przezywasz Moularda zawołoką, ty, zwierzyno dardańska, ty! — I Józio stanął w pogotowiu do bójki.
— Dajcie pokój — przerwałem — Klonowski ma dzisiaj zmartwienie i można mu przebaczyć, cokolwiek powie. Ja zresztą nie dbam o jego zdanie, a że nie mam gdzie jechać na święta, to prawda... I rozkwiliłem się z kolei także, bo talent do mazgajstwa posiadałem zawsze niepospolity.
— A widzisz ty... — zawołał Józio w największej pasyi — to dlatego, że on sierota, będziesz mu to wypominał? Czekaj-no ty, żydziuku, dorobkiewiczu, ja ciebie nauczę!
— Mój ojciec taki szlachcic, jak i twój, tylko że mój ma pieniądze, a twój siedzi w długach po uszy!
— Nieprawda, nieprawda, mój ojciec od twego nic nie pożyczył!
— Bo-by się źle wybrał, mój ojciec nie pożycza takim, co nie płacą długów. Wy wszyscy jeszcze będziecie kiedyś chodzili bez butów, a ja będę panem, i co mi zrobicie?
Józiowi brakło tym razem konceptu, bo w istocie, argument Gucia nie dopuszczał żadnej repliki. Co można zrobić — „panu?“ To pytanie, na które jeszcze i dziś nie znalazłbym odpowiedzi!
— Słyszysz, Mundziu — odezwał się Józio po chwili — co zrobimy Klonowskiemu, gdy będzie panem?
— Zapytamy go się, do jakiego rodzaju roślin należy gerundium! — Była to najsłabsza strona Gucia, bo przy owej wizycie inspektorskiej pomięszało mu się było gerundium i geranium, o którem miał niejakie senne pojęcia, oparte na rozmowach z ogrodniczkami w Hajworowie. Ztąd do licznych epitetów Gucia przybył był przydomek „gerundium“ i dość było wymówić to słowo, aby go rozgniewać. Józio rozśmiał się W głos, a „gerundium“ rzucił się na mnie z wściekłością. Młody Starowolski w rycerskim swoim zapale nie dał mu przystąpić do mnie, i poczęli obydwaj borykać się zawzięcie.
— Ho, ho! A to co, Tatary, czy Prusaki? — ozwał się gruby głos, brzmiący przyjemnie i serdecznie. Zapaśnicy rozskoczyli się; we drzwiach stali: p. Starowolski, O. Makary i O. Prokopiusz.
— Co to za bójka? — zapytał p. Starowolski surowo zawstydzonego swojego syna. — Co to jest? — pytali nas wszystkich profesorowie. Józioi i Gucio nie śmieli ust otworzyć; na żądanie O. Makarego musiałem opowiedzieć powody całego zajścia, ograniczyłem się jednakowoż tylko do kwestyi „państwa“ i „gerundiów“. P. Starowolski rozśmiał się, zmierzył małego Klonowskiego wzrokiem i powiedział mu od niechcenia:
— Mój kochany, ty nigdy nie będziesz panem, bo zawcześnie myślisz o tem. A ty, mój chwacie — dodał zwracając się do mnie — nie drwij z drugich, bo można znać kapitalnie wszystkie gerundia i supina, a być głową do pozłoty. Ty zaś, smarkaczu — przemówił do swego syna, biorąc go lekko za ucho — nie wdawaj mi się w żadne bójki. No, a teraz, cóż, chłopcy, macie parę tygodni rekreacyi, pogoda śliczna, wiosna i zieloność, aż się serce raduje, miło wam będzie od książki i z klasztoru wyrwać się na wieś, na świeże powietrze, wybiegać się trochę, pobawić się, pofiglować! Cóż, nieprawda?
Józiowi aż się oczy świeciły, ale my, dwaj towarzysze jego, minami naszemi smutnemi stanowiliśmy jaskrawy kontrast do wesołych słów p. Starowolskiego.
— Jakto? — zapytał on księży — ci dwaj studenci zostaną w klasztorze przez święta?
— Zostaną, niestety — odrzekł O. Makary. — Klonowski zostanie za karę, bo się źle uczy, a Moulard... — tu zacny ksiądz przystąpił bliżej i pocałował mię w czoło — Moulard jest Wprawdzie pierwszym co do postępów W swojej klasie, ale nie ma gdzie jechać, jest sierotą... To jest właśnie ów pupil p. Klonowskiego, o którym wspominałem p. dobrodziejowi...
— O, jakże to być może, aby się chłopak nie rozerwał trochę i nie wyprostował członków na świeżem powietrzu, kiedy zasłużył na rekreacyę! Jeżeli księża pozwolą, to go zabiorę wraz z Józiem, muszę zaraz pójść poprosić ks. prefekta o pozwolenie! Cóż, kawalerze, zapraszam cię na święta do Starej Woli, czy przyjmujesz moje zaprosiny?
Jak tu nie przyjąć, kiedy Józio z radości aż podskoczył, i naprzemian to ojca całował w rękę, to mnie ściskał i tańczył ze mną po pokoju! Nagle zatrzymał się, zrobił minę seryo i przemówił do Gucia:
— Widzisz, widzisz, przezwałeś Moularda „zawołoką“, „znajdą“ — teraz masz, zostaniesz się w klasztorze sam z panem Krutyłą!
— To bardzo źle — ozwał się p. Starowolski, rotmistrzowskim swoim organem — to bardzo źle, jeżeli młody p. Klonowski umie przemawiać w ten sposób, i gdybym był jego ojcem, skarciłbym go surowo! Każdy człowiek ma wartości tylko o tyle, o ile ma honoru, i umie honor drugich szanować, a kto pomiata drugim dla jego ubóstwa, ten nie wart, do kroćset... ale chodźmy do księdza prefekta. Do widzenia, p. Klonowski, a Spodziewam się, że w samotnej refleksyi, przez święta, przybędzie ci rozumu!
O — rodzie „Kirkorów“, gotowych pędzić do Palestyny w obronie Chrystusa, ująć się za każdym pokrzywdzonym i skarcić wszelką niesprawiedliwość — rodzie prawdziwych szlachciców i prawdziwych rycerzy! Giniesz z dniem każdym, twoją ziemię wykupują Izaakowicze i Efraimowicze, twojemi herbami pieczętują się Klonowscy, tradycya nawet wkrótce zaginie o tobie — rodzie krótkowidzących, a prawych, rodzie litościwych i miękkiego serca, a dzielnych i niezłomnych!... Starowolscy byli jednymi z niewielu potomków tego rodu.