<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Grobowiec Rodrigandów
Pochodzenie cykl Ród Rodriganda
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III
Z BARCELONY DO VERACRUZ

Starym hiszpańskim zamkiem rodowym hrabiego de Rodriganda y Sevilla rządził od lat siedemnastu fałszywy hrabia Alfonso wraz z rodzicami: Klaryssą i adwokatem Gasparinem Cortejo.
Klaryssa i Gasparino siedzieli pewnego wieczora styczniowego 1867 roku w jednym z wielu pokojów zamkowych. Ogień, trzeszczący w wspaniałym marmurowym kominku, ogrzewał tę parę, wygodnie siedzącą na kanapie. Na stole stała obfita kolacja.
Rozległo się ciche pukanie do drzwi. Po chwili wszedł lokaj. Niósł pocztę, którą mu przed chwilą wręczył posłaniec. Gdy wyszedł, Cortejo rzucił okiem na koperty.
— List z Meksyku! — zawołał na widok jednej z nich.
Szybkim ruchem rozerwał kopertę i zaczął czytać. Oczy jego znieruchomiały. Westchnął głęboko i padł na poduszki kanapy. Klaryssa popatrzyła nań z trwożliwem zdumieniem. Wyjęła mu list z ręki i odczytała, co następuje:

Drogi Stryju!

Piszę w największym pośpiechu z hacjendy del Erina. Stało się coś bardzo ważnego i zarazem okropnego. Hrabiemu Fernando udało się zbiec z niewoli i powrócić do hacjendy. To jednak jeszcze nie wszystko. Oto, ku memu przerażeniu, wyrośli jak z pod ziemi inni nasi wrogowie, o których śmierci byliśmy oddawna przekonani. U boku Fernanda znajdują się: Sternau, obydwaj Ungerowie, Bawole Czoło, Niedźwiedzie Serce, Emma Arbellez, Karja i Mariano! Landola wywiódł nas w pole. Ci, których miał zgładzić ze świata, żyją. Wywiózł ich na bezludną wyspę. Uciekli. Przebywają teraz w forcie Guadelupie, u naszego wroga Juareza. Jestem chora, ojciec wyjechał. Zawiadomiłam go o wszystkiem, aby przedsięwziął odpowiednie kroki. Jeżeli się nie uda unieszkodliwić tych ludzi, jesteśmy zgubieni.

Twoja do głębi poruszona
                    Józefa.

Czytelniczka listu powyższego, tak samo jak i sprzymierzeniec jej Gasparino, nie przeczuwali nawet, że podane w liście fakty są już grubo spóźnione. Nietylko wrogowie Corteja, lecz sam Pablo i Józefa Cortejo znajdowali się w tej chwili w mocy niesamowitego doktora Hilaria.
Klaryssa opuściła bezwładnie rękę, w której trzymała list.
— Więc wszyscy żyją! Jakie okropne niebezpieczeństwo! Nie będziemy mogli spożywać w spokoju owoców naszej pracy.
— Daj spokój tym zawodzeniom! Nie doprowadzą do niczego. Trzeba działać. Musimy zacząć od początku, od hrabiego Fernanda. Mści się na nas łagodność Pabla.
— Nie była to tylko miękkość serca. Przecież sam mówiłeś, że Pablo chciał przez tę pozorną łagodność przyłożyć nam nóż do gardła.
— Było to niewątpliwie podstawą jego działania. Ma córkę, a ja syna. Syn mój dziedziczy hrabstwo; miał ożenić się z Józefą, aby dziewczyna mogła być wspólniczką w zyskach. Alfonso nie chciał jej. Pablo i Józefa nie przebaczyli nam tego nigdy, choć zostawiliśmy im meksykańskie dobra.
— Masz rację, Gasparino. Cóż jednak sądzisz o pojawieniu się reszty? To chyba sztuczka Józefy?
— Nie. Jestem przekonany, że Landola z własnego popędu darował życie tej całej bandzie.
— Ale poco? Darowałby na własną szkodę.
— Tak, teraz. Inaczej jednak rzecz miała się przed ucieczką. Wynagrodziłem go sowicie, ale człowiek ten wyciska z przyjemnością, ile się tylko da. Od niego zależała sprawa oswobodzenia więźniów; upatrzył sobie w niej pompę do wypróżniania moich kieszeni. Nie rozumiem tylko, dlaczego jeszcze nie zaczął pompować.
— Jeszcze się zgłosi!
— To dopiero łotr! Jak mądrze wszystko uplanował. Przecież Rodrigandowie byli zupełnie obezwładnieni. Hrabia Manuel nie mógł literalnie nic zrobić. Nieraz śmiałem się do rozpuku z bezradności tego starca, którego zgubił własny testament. Musiał przyglądać się zdaleka, jak sępy wdzierają się do jego gniazda, z którego przepędziły sokoła wraz z potomstwem. Tak, była to wesoła farsa! A teraz? Chciwość Landoli podważyła wszystkie nasze zdobycze. Jesteśmy znowu tam, gdzieśmy byli przed siedemnastu laty. Można oszaleć!
— Cóż teraz robić? Trzeba tych ludzi sprzątnąć jak najprędzej.
— Zostawiam to memu bratu. Dla mnie osobą ważniejszą od Sternauów i Marianów jest Landola. Bez świadectwa tego człowieka niewiele nam będzie można udowodnić.
— Musisz go zabić.
— Naprzód muszę z nim pomówić. Może lepiej będzie wyzyskać go jeszcze dla naszych celów.
— Czy przebywa w Barcelonie?
— Tak. Na pewno popełnił w Niemczech jakąś nieostrożność, gdyż ukrywa się nawet przed hiszpańskimi ajentami. Napisz zaraz do Madrytu do Alfonsa. I on powinien się dowiedzieć, co zaszło. Trzeba będzie obmyśleć wspólnie plan działania. Tymczasem wszystko przygotuję. Dziś jeszcze wyjeżdżam do Barcelony. W takich sprawach nie wolno tracić ani chwili czasu.
Cortejo ruszył w drogę tejże nocy. Przybywszy do Barcelony, zostawił powóz w gospodzie i zapuścił się pieszo w jedną z niepokaźnych uliczek bocznych. Wszedł do biednego krawca, który odnajmował jeden pokój w swem skromnem i ciasnem mieszkaniu. Sublokatorem był kapitan Henrico Landola, który ukrywał się tu pod fałszywem nazwiskiem.
Gdy tylko Cortejo zamknął drzwi za sobą, Landola zaczął się skarżyć na nudy.
— Nie martwcie się z tego powodu — rzekł Cortejo. — Przynoszę polecenia, które rozpędzą nudę.
— Bardzo mnie to cieszy. Zresztą, i tak nie mógłbym tutaj długo wytrzymać. Zaprzestano poszukiwań mojej osoby, a to mi nie odpowiada. Wolę bowiem walkę i pracę od spokoju i gnuśności.
— Doskonale! W takim razie natychmiast dam wam robotę.
— Jakiego rodzaju?
— Chodzi o podróż do Meksyku. Pewne wysoko postawione osoby wyraziły bowiem niezadowolenie z faktu, że ciało hrabiego Fernanda leży w Meksyku, a nie w grobowcu rodzinnym Rodrigandów. Trzeba zapobiec dalszym wyrzutom i postarać się, aby ktoś przywiózł trumnę wraz z zawartością. Podjęlibyście się tego?
— Niech djabli porwą! — odparł Landola. — Trup na pokładzie przynosi zawsze nieszczęście.
— Przesąd! Nie zauważyłem dotychczas, żebyście byli przesądni.
— Niech leży chłop, gdzie go zakopano!
— Gdzież to?
— No, w Meksyku. A gdzieżby indziej?
— Może w niewoli?
Landola skoczył jak oparzony i popatrzył na Corteja tępym wzrokiem.
— W niewoli? Co przez to rozumiecie?
— Chciałem powiedzieć, żeście hrabiego sprzedali. Nie będziecie temu chyba przeczyć?
— Któż wam opowiedział te bajdy?
— Kłamstwo? Znam dokładnie każdy szczegół waszej zdrady. Alfonso już dawno powiedział mi o wszystkiem.
— Do licha! A więc brat wasz nie utrzymał języka za zębami i zwierzył się siostrzeńcowi?
— Do poleceń Pabla przywiązywaliście większą wagę, niż do moich?
— Tak. Przecież wypadki tam się rozegrały. Musiałem się z nim liczyć.
— Pięknie, pięknie! Czy i później stosowaliście się do jego poleceń? Naprzykład w sprawie Sternaua i towarzyszy?
— Przecież nie żyją!
— A może są również w niewoli?
— Nonsens!
— Może wysadzono ich na wyspę?
— Pozwólcie sennor, że zapytam, czy się wam nie roi?
— Tak; miałem sen. Śniło mi się, żeście z pewnych przyczyn nie potopili tych jeńców. Śniło mi się, żeście ich zawieźli na bezludną wyspę, aby na wypadek jakiegoś zatargu ze mną mieć ich pod ręką. Wszyscy ci ludzie chodzą teraz wolni po Meksyku, a raczej, ściśle mówiąc, siedzą w głównej kwaterze Juareza.
Landola pochylił się naprzód, usiłując ukryć przerażenie.
— Musiały to być upiory!
— W takim razie upiorem musiałby być i don Fernando, który, zdaniem waszem, pozostał przecież przy życiu.
— Hrabia Fernando? Jest z nimi?
— Tak. Są wszyscy razem.
— Don Fernando razem z nimi? Cóż za bajki wam opowiedziano?
— Bajki? — zawołał Cortejo. — I to wy macie czelność mówić! Więc przypuszczacie, że poto kazałem zaprzęgać i przyjechałem z Rodrigandy do Barcelony, aby opowiadać bajki?
Landola zdołał się opanować. Nie wątpił już, że jest zdemaskowany. Postanowił więc sparaliżować zamiary przeciwnika ostrem wystąpieniem.
— Mówicie o czelności? — rzekł tonem pozornie chłodnym, który jednak świadczył o najgłębszem wzburzeniu. — Proszę was bardzo, dajcie spokój tego rodzaju wyrażeniom, trudno mi bowiem prowadzić rozmowę w tym tonie. Nie jestem łotrem.
Cortejo, obrzuciwszy go groźnem spojrzeniem, wzruszył ramionami i rzekł:
— Czy można nazwać inaczej człowieka, poszukiwanego przez policję?
— Sennor! — rzekł gniewnie Landola podniesionym głosem. — Dochodzenia policyjne przeciw mnie są tylko rezultatem mojej działalności politycznej. Wiecie przecież, że jako wywiadowca hiszpański objeżdżałem Europę Centralną. Prusy żądają wydania mojej osoby.
— Tylko dlatego, żeście byli wywiadowcą? To kłamstwo!
— Sennor Cortejo!
— Powtarzam: to kłamstwo! Ministrowi pruskiemu nie przyjdzie nawet do głowy żądać od Hiszpanji, aby was wydała. Hiszpanja zaś wyśmiałaby go za to żądanie. Nie wydaje się przestępców politycznych. Gdybyście działali w interesie Hiszpanji, rząd wystąpiłby w waszej obronie. A tymczasem poszukują was. Wytłumaczcie mi, dlaczego się to dzieje?
— To gra pozorna, celem uspokojenia Niemiec.
Pah, znam lepiej całą sprawę! Sądzicie, że nie mam stosunków w tych kołach? Wypłacono wam dużo pieniędzy, abyście mogli wykonać dane wam polecenia i zapłacić komu należy. Zatrzymaliście wszystko dla siebie. Poprostu sprzeniewierzyliście pieniądze.
— Sennor, czy nie odwołacie tego natychmiast?
— Ani mi się śni. Władze tutejsze poszukują was ze względu na te sprzeniewierzenia. Chcą was unieszkodliwić, nie myślą zaś wcale o wydaniu Prusom.
— Niech spróbują. Nie sądzę, by się udało mnie schwytać.
— Nie bądźcie zbyt pewni siebie! Cóżbyście powiedzieli, gdybym zawołał pierwszego z brzegu policjanta i powiedział, żeście Landola?
— Miałbym w więzieniu towarzysza, opowiedziałbym bowiem wszystko, co mi o was wiadomo.
— Nie zdobylibyście się na odwagę, ponieważ, jako współwinowajca, wypełniający moje plany i pomysły, musielibyście ponieść przynajmniej równie surową karę, co ja.
— Sądzicie, że mogłoby mnie to powstrzymać?
— Jestem pewien — odparł Cortejo tonem zdecydowanym.
— Mylicie się bardzo! Przed chwilą sami mówiliście, że poszukują mnie i chcą unieszkodliwić. Grozi mi więc śmierć, lub długoletnie więzienie. Jeżeli tak, to zdradzając wasze postępki, nie pogorszę swego losu.
— Mniejsza o to! Psu się zda na budę wasze gadanie. Niktby nie uwierzył.
— Przedstawiłbym dowody. Mam ich poddostatkiem. Wystarczyłyby listy i polecenia, któreście mi przesyłali.
— Tego się nie lękam. Papiery są zniszczone.
— Naprawdę? — rzekł wzgardliwie Landola.
— Przecież postanowiliśmy solennie niszczyć wzajemnie wszystkie papiery.
— To prawda. Jestem przekonany, żeście spalili wszystkie moje listy.
— Oczywiście!
— Naprawdę? — zapytał Landola, obrzucając go badawczem spojrzeniem.
— Nie mam ani jednego. Dotrzymałem słowa.
— Postąpiliście bardzo uczciwie, a bardzo głupio! — zawołał Landola z uczuciem ulgi. — Przecież mieliście dzięki tym listom świetne dowody przeciwko mnie!
Cortejo roześmiał się szyderczo:
— Uważacie mnie za głupca? Pomyślcie raczej o własnej krótkowzroczności! To przecież byłyby dowody i przeciwko mnie.
— Tak; wskazywały bowiem, że rozkazy wasze zostały spełnione. Sądzicie, że i ja zniszczyłem wasze dokumenty? Mylicie się grubo. Mam wszystkie przy sobie.
— Jesteście zdrajcą i kłamcą! Ale listy te będą dowodem przeciw wam.
Oho! Któż mi dowiedzie, że byłem posłuszny waszym rozkazom?
— Ja. Zdradzę, żeście piratem morskim Grandeprise.
— Przecież inicjatywa wyszła od was. Statek należał do was. Daliście pieniądze i otrzymywaliście połowę zysków.
— Połowę? Jestem przekonany, żeście mnie bez skrupułów oszukiwali.
Landola znowu się uśmiechał.
— Może macie w tym wypadku rację, czcigodny mój sennorze. Rzecz zrozumiała sama przez się, że dziewięćdziesiąt procent zysku pakowałem do własnej kieszeni.
— Dziewięćdziesiąt... procent! — — Dziewięćdziesiąt! — zawołał posępnie Cortejo.
— Tak. Siedzieliście spokojnie w domu i czekaliście na pieniądze, a tymczasem ja z moimi chłopcami ponosiłem odpowiedzialność. Dlatego otrzymywaliście dziesiątą część. I tak był to wielki majątek.
— Do licha! Mieliście dziewięć razy tyle, co ja. Miljony! Cóżeście, na Boga, zrobili z temi pieniędzmi?
— Przehulałem, przegrałem, przepiłem.
— Do djabła! Niemądry z was człowiek.
— Niemądry? Pah! Trzeba chwytać każdą chwilę, jeżeli nie wiesz, czy cię jutro nie powieszą. Aby was jednak nieco uspokoić i pocieszyć, wyznam szczerze, że schowałem nieco pieniędzy.
— Ach, tak! Więc jednak ukryliście coś?
— Tak. To mi zupełnie wystarczy, abym do końca życia nie potrzebował pracować.
— Gdzież jest ten schowek?
— Przypuszczacie, że i to powiem?
— Dobrze, zostańcie przy swojej zbójeckiej zdobyczy! Bądźcie jednak przekonani, że będę z wami postępować tak samo, jak wy ze mną.
Landola skinął spokojnie głową.
— Może mi to bliżej wyjaśnicie? — rzekł, przyglądając się Cortejowi badawczo.
— Zapomnę o względach, któremi się kierowałem, i będę żądał porachunku.
— Za co?
— Za to, że don Fernando żyje!
— Dajcie mi przedewszystkiem dowód, że tak jest istotnie.
— Pisze o tem moja siostrzenica.
Landola zbladł.
— Nie zginął przecież na życzenie waszego brata.
— Czy brat mówił wam, dlaczego trzeba usunąć don Fernanda?
— Tak. Aby uprzątnąć miejsce dla Alfonsa.
— W takim razie poinformował was również, z jakich to powodów nie chciał dopuścić do śmierci hrabiego?
— Ani jednem słowem! Sam się domyśliłem. Czy wiadomo wam, że sennorita Józefa była zakochana w Alfonsie? Chciała zostać hrabiną de Rodriganda. Gdyby nią została, nie byłoby mowy o naruszaniu „mogilnego snu“ hrabiego. Ale don Alfonso nie chciał o niej słyszeć...
— Ja również. To straszydło na wróble miałoby zostać hrabiną de Rodriganda!
— Może macie rację. Józefa i jej ojciec wściekali się z tego powodu. Wraz z Alfonsem byliście panami wszystkiego, oni nie mieli nic. Chcieli również uzyskać jakąś cząstkę, chcieli zawładnąć meksykańskiemi posiadłościami rodu Rodrigandów.
— Dopięli tego. Z meksykańskich włości nie otrzymałem ani pesa.
— Nie żądaliście pieniędzy?
— Owszem. Ale napróżno.
— Zaczynam rozumieć, dlaczego brat wasz przestał interesować się starym hrabią. Chciał mieć broń przeciw wam na wypadek, gdybyście mu robili przeszkody w inkasowaniu pieniędzy. Chciał mieć możność sprowadzenia hrabiego. Zgubiłoby to i was i Alfonsa.
— Pablo musi za to odpokutować! Ale, do kroćset djabłów, jakżeż mogliście dopuścić, aby mi tak bróżdżono?
Pah! Płacili dobrze. Najgorliwiej służę temu, kto najwięcej płaci.
— Łotr z pod ciemnej gwiazdy! Macie teraz skutki. Don Fernando wypłynął znowu na powierzchnię.
— Jakże mu się udało zbiec?
— Nie wiem. Dokąd go uwieźliście?
— Do Harraru. Dostęp do tego kraju jest niezwykle trudny. Byłem przekonany, że uciec niepodobna. Nie pojmuję, w jaki sposób don Fernando się wydostał.
— Zapewne dowiemy się kiedyś szczegółów. Jakże wygląda sprawa pozostałych, o których zatopieniu pisaliście?
Landola zdobył się na wymuszony uśmiech.
— Uważacie, że żyją jeszcze? Oświadczam więc, że nie utonęli wtedy.
Cortejo odparł z gniewem:
— Kpicie jeszcze ze mnie? Nie widzę powodu do żartów. Sprawa jest poważna i niebezpieczna. Dlaczego nie pozabijaliście wtedy tych ludzi?
— Po pierwsze otrzymałem za mało pieniędzy, po drugie zaś śmierć tych ludzi nie przyniosłaby mi żadnych korzyści. Nie wszystkie kanalje są uczciwe. A myśmy obaj kanalje. Myślałem o tem, że może przyjść chwila, w której zapomnicie o wdzięczności. Przewidując tę okoliczność, zachowałem jeńców. Umieściłem ich na wyspie, położonej na Oceanie Spokojnym.
— Postąpiliście głupio! Przecież coraz więcej statków krąży po oceanie.
— Głupio? Mylicie się. Tylko ja znam tę wyspę. Noga ludzka na niej nie stanęła.
— A jednak stanęła. Jeńcy uciekli. Postąpiliście nader lekkomyślnie.
— Przeklęta sprawa! I niebezpieczna — rzekł Landola po chwili namysłu.
— Tak. Niebezpieczeństwo tem większe, że są teraz w głównej kwaterze Juareza.
Landola przeszedł się kilkakrotnie po pokoju, potem stanął przed Corteją i rzekł:
— Mam wrażenie, że trzeba będzie do Meksyku pojechać i nadrobić to, cośmy zaniedbali.
— A więc zabić ich? Któż ma się tem zająć?
— Ja.
— Wy? Muszę się nad tem zastanowić. Muszę zachować w tej sprawie wyjątkową ostrożność. Przystąpię do interesu jedynie w tym wypadku, gdy będę miał pewność, że nie zostanę oszukany.
Hm. Ileż dajecie?
— Nic. Czekam na propozycję.
— Pamiętacie, ileście mi wtedy zapłacili? Dziesięć tysięcy duros, czy tak? Dacie dwadzieścia tysięcy?
— Nie. Najwyżej pięć.
— W takim razie nie mamy o czem gadać — rzekł ostro Landola.
Oho! — syknął Cortejo. — Tak nie uchodzi. Pięć tysięcy, albo nic. Jeżeli się nie zgadzacie, sam pojadę. I sam będę tym razem doglądał zlecenia.
Landola cofnął się o krok i zapytał urażony:
— Chcecie jechać razem ze mną?
Cortejo skinął głową.
— Przedewszystkiem chciałbym odwiedzić mego kochanego brata Pabla. Poza tem pragnąłbym poznać bliżej szanowną moją bratanicę Józefę.
— Dlaczegóż właśnie teraz?
— Bo mi się tak podoba! Oszukaliście mnie; Pablo mnie też oszukał. Teraz chcę iść na pewniaka.
— Ach, tak! Chcecie roztoczyć nad nami dozór? Sądzicie, że pozwolimy na to?
— Nie powiedziałem, że myślę tylko o dozorze nad wami. Będziemy pracowali razem.
— To zmienia postać rzeczy — rzekł po namyśle urażony Landola. — Bądź co bądź nie należy tracić czasu.
— Ruszymy przy najbliższej sposobności. Dowiem się zaraz, jakie okręty stoją w porcie.
— To zbyteczne. Jestem dobrze poinformowany. Na kotwicy stoi tylko jeden statek; odpływa pojutrze do Rio de Janeiro.
— Bardzo dobrze. Znikniecie z oczu policji, a z Rio będzie nam łatwo dostać się do Meksyku.
— Może macie rację. Ale jak się dostać na pokład? W Barcelonie wiedzą dobrze, że wysłano za mną list gończy.
— To drobiazg. Czy wiecie, co to takiego colle de face?
— Wiem. Słynna francuska szminka, która starą kobietę zmienić potrafi w młodą dziewczynę. Można nią wygładzić najgłębsze zmarszczki.
— Oprócz tego można włożyć perukę i przykleić brodę. Koroną zaś przeobrażenia jest fałszywy paszport — rzecz doskonale wam z pewnością znana.
Landola uśmiechnął się:
— Fałszywy paszport? To wynalazek szatana!
— Dobrze, dobrze. Wszystkiego wam dostarczę. Sam również muszę się zaopatrzyć. W Meksyku spotkamy z pewnością Sternaua i innych znajomych; musimy więc strzec się, aby nas nie poznali.
— Pocóż przebierać się przed przybyciem do Meksyku?
— To konieczne. Może nie będziemy mieli okazji do zmiany nazwisk, wyglądu i paszportów. A zresztą, musimy wyglądać tam tak samo, jak tu w chwili wsiadania na okręt.
— Słusznie. W przeciwnym razie mogłyby powstać podejrzenia.
— Uważajcie! — Pojadę jako Antonio Veridante, adwokat i pełnomocnik hrabiego Alfonsa de Rodriganda. Zadaniem mojem jest lustracja meksykańskich posiadłości hrabiego. Mam wystarczające pełnomocnictwa...
— Wystawicie je sobie sami, nieprawdaż?
— Z paszportem nie będzie również trudności. Wezmę jednak na wszelki wypadek swoje prawdziwe papiery.
— Pamiętacie o każdym drobiazgu.
— Oczywiście będzie mi potrzebny sekretarz.
— Ja nim będę. Co za zaszczyt, co za honor!
Omawiali jeszcze przez jakiś czas szczegóły nowego planu. Wreszcie Landola rzekł:
— Musimy jeszcze ustalić, gdzie i kiedy się spotkamy.
— Będziecie mieli odwagę opuścić miasto w biały dzień? — zapytał Cortejo.
— Nie, zwłaszcza z pakunkami.
— Pozostanę więc tutaj do zmierzchu. Wieczorem staniecie pod laskiem, ciągnącym się wzdłuż rzeki do Manrezy. Kiedy się zbliży powóz, zagwiżdżecie początek Marsyljanki. No, teraz idę do portu zasięgnąć języka. Adios!
Adios!
Rozstali się. — —
— Do licha! — zaklął Landola. — A więc te kreatury uciekły! A to dlatego, że przez cały czas nie interesowałem się nimi. Któż się jednak mógł spodziewać takiego końca? Oczywiście, mnie ten powrót nie szkodzi, trzeba będzie tylko pomyśleć o ukryciu się. Ale Cortejo i jego ludzie są zgubieni, jeżeli im się nie uda zdusić niebezpieczeństwa w zarodku. Pięć tysięcy duros! Nie zgadzam się jeszcze! Niech płaci szelma, niech płaci! Potem znajdę sobie jakiś piękny, ukryty zakątek, w którym będę mógł w radości i spokoju używać bogactw. — —
Zasięgnąwszy potrzebnych informacyj, Cortejo przesiedział w gospodzie do wieczora i, skoro zapadł zmrok, udał się w drogę powrotną. Pod umówionym laskiem ktoś zaczął gwizdać Marsyljankę. Kazał woźnicy zatrzymać konie. Landola umieścił kufry na koźle i wsiadł do powozu. Ruszyli.
— Załatwiliście rzecz z kapitanem? — zapytał były rozbójnik morski. — Kiedy ruszamy?
— Nie potrzebowałem wcale pytać. Na pomoście wisi zawiadomienie. Pojutrze o dziewiątej rano. Zdążymy więc, jeżeli przyjedziemy nocą.
Poza tą krótką rozmową nie mówili aż do przybycia do Rodrigandy ani słowa. Landola bał się pokajać w świetle latarni. Nie chciał, by go ktokolwiek poznał.
Cortejo zaprowadził pirata do pokoju gościnnego i sam podał mu posiłek. Potem zajrzał do Klaryssy.
Klaryssa czekała nań oddawna.
— Mój Boże! — rzekła. — Zaniedbujesz mnie. Przyjechałeś przed pół godziną i dopiero teraz się zjawiasz.
— Miałem coś do załatwienia. Przywiozłem Landolę.
— Ten Landola, za którym rozesłano listy gończe? Gasparino, nie lękasz się?
— Niema najmniejszego niebezpieczeństwa. Jestem pewien, że go tu szukać nie będą.
— Jak długo pozostanie
— Do jutrzejszego wieczora. Potem odpłynie.
— Czy się przyznał?
— Tak. Powiedział wszystko.
— Ach, zdrajca! Dlaczegóż tak postąpił?
— Dla własnej korzyści. Chciał mieć broń przeciw mnie. Zresztą Pablo zapłacił dobrze za usunięcie don Fernanda.
— A więc Pablo źle z tobą postąpił?
— Tak. Już ja się z nim porachuję. Możesz być pewna, że mu to na dobre nie wyjdzie.
— Jakże to zrobisz, nie będąc w Meksyku?
— I na to znajdzie się rada, moja droga.
Klaryssa zapytała z przerażeniem:
— Co takiego? Czy mnie słuch nie myli? Czy chcesz jechać do Meksyku?
— Tak. Uspokój się. Sytuacja tego wymaga.
— Kiedy chcesz ruszyć w drogę?
— Jutro w nocy.
— Chyba nie sam pojedziesz?
— Landola jedzie ze mną.
— Ten zdrajca! Nie boisz się oddać pod jego opiekę?
Pah! Raczej jego zapytaj, czy się nie boi!
Klaryssa usiadła i obrzuciła Corteja pytającem spojrzeniem:
— Cóżto znaczy?
Notarjusz uśmiechnął się dumnie.
— Czy słyszałaś kiedy, żebym rozprawiał o banialukach?
Hm. Widzę po twojej minie, że coś planujesz.
— Oczywiście — odparł z uśmiechem. — Jesteś znawczynią ludzi. Cóż czytasz w mojej twarzy?
— Nic dobrego, ani miłego. Czy tak jest w istocie?
— Może.
— Czy Landola opowiedział jakieś nowe, nieznane szczegóły?
Cortejo powtórzył dokładnie swoją rozmowę z kapitanem.
— A więc chcesz się również przebrać i zmienić wygląd? Nie rozumiem, poco? — rzekła Klaryssa.
— To zupełnie jasne i proste. Nie chcę, aby ktokolwiek zauważył, że jadę do Meksyku, Przypomnij sobie Reinswalden. Czy nie śledzono nas ustawicznie?
— To prawda. Może śledzą i dzisiaj.
— Jestem przekonany, że tak. Nie wierzą, żeby to był rzeczywisty Alfonso. Doniesiono zapewne, że zaginieni się odnaleźli. Kto może wiedzieć, co im napisali? Ponadto nie wiem, jak stoją sprawy w Meksyku. Brat mój skompromitował nasze nazwisko. Nie mogę występować jako Cortejo.
— Rozumiem. Przebranie jest konieczne. Przekonałeś mnie. Nie widzę tylko konieczności twej podróży na tamtą stronę oceanu.
— Co, zdaniem twojem, zrobi don Fernando po powrocie do stolicy?
— Będzie żądał zwrotu wszystkich swych posiadłości.
— Oczywiście. Dotknęłoby to jednak w pierwszym rzędzie mego brata. Ale grób, grób!
Ach! Otworzonoby go.
— I to jeszcze nie najgorsze. Don Fernando leżał wszak jedynie w letargu. Rozumiesz, co to znaczy?
— Letarg jest podobno okropnym stanem. Mówią, że dotknięty letargiem widzi i słyszy wszystko, co się dokoła niego dzieje.
— No więc! Don Fernando był pozornie martwy. A nasz Alfonso rozmawiał nad trupem z bratem mym i Józefą. Hrabia słyszał wszystko, może zna całą naszą tajemnicę.
Madonna! To niedobrze! Musi zginąć!
— Śmierć jego jest koniecznością, jest rzeczą postanowioną. Nietylko żądałby zwrotu swych posiadłości, lecz domagałby się również surowej kary na nas. Jednak, to jeszcze nie wszystko. Sternau jest równie niebezpieczny, jak hrabia.
— Zdaje się, że przeczuwał już coś podczas operacji hrabiego Manuela.
— Tak. Obserwowałem go. Nie uważał Alfonsa za prawowitego następcę don Manuela.
— I on musi zginąć!
— Śmierć jego jest również rzeczą postanowioną. To samo odnosi się do całej bandy.
— Wielki Boże, iluż ludzi chcesz skazać na śmierć, drogi mój Gasparino?
Cortejo wyciągnął się na kanapie i zaczął wyliczać:
— Don Fernando, Pedro Arbellez, jego córka, Karja, Marja Hermoyes, Sternau, Mariano, obydwaj Ungerowie, Bawole Czoło, Niedźwiedzie Serce i Juarez.
— Juarez! — przerwała Klaryssa z najwyższem przerażeniem.
— Tak — odparł ze spokojem. — W jego ręku koncentrują się wszystkie nici. Jest o wszystkiem lepiej poinformowany, niż reszta. Trzeba się będzie dowiedzieć, kto jeszcze zna tajemnicę. Czy przypuszczasz, że mogę się w tej sprawie zdać na Landolę, lub na Pabla?
— Nie. Obydwaj nas oszukali.
— Zresztą, Pablo jest prześladowany i ścigany. Będzie mu trudno świadczyć nam pomoc.
— Masz rację. Nabieram coraz głębszego przekonania, że będziesz musiał jechać.
— Prawda? Wyjeżdżam niechętnie, droga Klarysso.
— A ja cię puszczam niechętnie. Musimy jednak znieść rozłąkę ze względu na naszego syna. Jeżeli zwyciężymy, spotkanie nasze będzie tem radośniejsze. Proszę cię jednak, miej się przed tym Landolą na baczności.
— Nie obawiaj się.
— Kiedy mu wypłacisz pieniądze? Czy masz zamiar dać zgóry?
Na twarzy Corteja pojawił się ironiczny uśmiech.
— Pieniądze? — rzekł. — Nie dostanie ich nigdy.
Klaryssa popatrzyła nań z wahaniem.
— Chcesz je zatrzymać? Chcesz go oszukać?
— Oszukać? Hm. Czy można oszukać nieboszczyka?
Klaryssa zerwała się na równe nogi.
— Nieboszczyka? A więc i on ma zginąć?
— Oczywiście. Zginie, kiedy już nie będzie potrzebny. Kto chce mnie oszukać, lub przechytrzyć, tego nie minie zapłata, choćby nawet był mym bratem.
Klaryssa popatrzyła nań badawczo.
— Czy to ma znaczyć... — rzekła wolno.
— Co?
— Brat twój również cię oszukał.
— O, jeszcze bardziej, aniżeli inni. To on wszystkiemu winien! — Uderzył pięścią w stół. — To on namówił Landolę, by uratował życie don Fernandowi. Postępując tą drogą, kapitan odważył się później darować życie i pozostałym.
— Masz rację, ale przecież to twój brat, — rzekła, patrząc nań badawczo.
Cortejo uśmiechnął się z zadowoleniem.
— A więc i tu jesteśmy zgodni. Chciałabyś, abym brata również ukarał?
— Gniewasz się? Nie chcę się mieszać do tego, ale jakiem prawem Pablo zagarnia własność naszego syna?
— Jakiem prawem ją trwoni?
— Jakiem prawem rzuca nasze bogactwa w paszczę rewolucji?
— Stoi u kresu swej śmiesznej roli. Musi mi dopomóc do pokonania wrogów. Gdy się to stanie, podzieli los Henrica Landoli.
Przeszedł ją zimny dreszcz.
— A córka jego Józefa? — zapytała, oddychając z wysiłkiem.
— Zginie razem z nim.
Klaryssa uśmiechnęła się zadowolona i objęła ramieniem szyję Gasparina.
— Dziękuję ci, dziękuję! — zawołała. — A więc nareszcie Alfonso będzie prawdziwym hrabią de Rodriganda! Będzie rządził się sam na wszystkich posiadłościach, a my, jego rodzice, będziemy rzeczywistymi parami! — —



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.