Hasło (Orzeszkowa, 1888)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hasło |
Pochodzenie | Stare obrazki |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1888 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Jednak była ona teraz surową i cichą, napełnioną takiém tchnieniem, jakie dokoła siebie rozlewać zwykły duchy o wysokościach zamyślone i zapatrzone w głębie.
Miasto sprzętów, wysłanych miękkiemi puchy i drogiemi kruszcami świecących, łoże twarde i proste, z parą zwierzęcych skór za całą ozdobę i pościel; miasto wspaniałéj uczty, zastawionéj w naczyniach nieobliczonéj ceny, — trochę owoców i wina w kryształowych czarach; miasto strojnéj i gwarnéj gromady dworaków, — stół wielki, zwojami pergaminów spiętrzony i otaczające go stołki, z drogocennéj lecz twardéj kości słoniowéj, na wzór senatorskich, kurulnych siedzeń urobione. Snadź dostojnicy państwa, naradzający się nad jego sprawami, dosiadać je zwykli. I tylko złoty posąg Fortuny rzucał w półmrok téj komnaty, migotliwe, ogniste błyski. Na kwiecistém tle kobierca, postać bogini szczęścia, opiekującéj się rodem Antoniuszów, zarysowała linią niewymownéj czystości i gracyi. Lekko jedną stopą wsparta na wysadzaném dyamentami kole, ze wspaniałym wdziękiem wyciągnęła ramię, lejąc z tulipanowego rogu potoki kwiatów, owoców i kłosów. Przepaski na oczy tu jéj nie dano. Owszem, źrenice jéj, nieruchome a gorejące, ze świadomością wyboru i uśmiechami obietnic, patrzały wprost na tego, który był jéj wybrańcem.
Ale Marek Aureliusz w obliczu bogini szczęścia nie szukał dla siebie wróżb, nie poił oczu czarowną harmonią jéj kształtów, ani radował się dyamentową rosą, usiewającą obręcz i oś jéj koła. Wodny zegar, łagodnie szemrzący za ścianą z kobierców, nie dokonał jeszcze jednego swego obrotu, odkąd ministrowie, senatorowie i najwyższą ufnością władcy obdarzeni wymyśliciele, z tych otaczających stół siedzeń powstali i, odszedłszy, pozostawili go ciszy, pełnéj jeszcze surowych głosów ich napomnień. Absolutnego władcę połowy świata, doradcy i powiernicy jego, dziś upominali z surową szczerością. W tych upomnieniach brzmiało wciąż drogie mu imię jego brata.
— Nad postępkami Werusa, zaciąż cesarką swą dłonią!
— Płochość Werusa przykroć, Cezarze!
— Z rąk brata swego wyjm potęgę, którą go obdarzyłeś!
— Niech brat twój, Werus, przestanie razić oczy naszych synów, które sam przyzwyczajasz do widoku cnoty!
A uczony prawnik, Scewola, który wraz z nim pracował nad przekreślaniem wielu dawnych, a kreśleniem nowych ustaw państwowych, powstając, rzekł:
— Kiedy, Cezarze, znajdziesz się w Kuryi, w gronie całego zgromadzonego senatu, przedstaw do obrad ustawą, która-by nakazywała usuwać z oczu ludzkości takie szkodliwe i rozhulane dzieci, jakiém jest Lucyusz Werus!
Tak oni mówili o bracie jego, a on, ze spuszczonemi powiekami, słuchał i czekał... Czekał na dźwięk jednego jeszcze imienia, najdroższego mu już ze wszystkich imion na ziemi i czuł, że jeśli wymówią je, boleść i wstyd uderzą mu w oblicze bladością albo płomieniem. Nie wspomnieli go przecież. Nie chcieli może zapuszczać ostrzy w dwie zarazem rany jego życia. Cesarzowa zresztą niewiastą była, od steru państwa daleką; a z tém zaś szkodliwém i rozhulanem dzieckiem, jak cesarskiego brata nazwał Scewola, niepojęta dobroć Aureliana podzieliła się tytułem, bogactwy i władzą Cezarów.
Za drzwiami, osłoniętemi kobiercem, słyszéć dały się śpieszne kroki. Biała jak liść lilii, kształtna, jakby ją grecki mistrz wyrzeźbił, drogocennemi pierścieniami połyskująca ręka, uchyliła ciężką zasłonę; do komnaty cesarskiéj wszedł Lucyusz Werus.
Gdyby Ganimed, to pacholę tak śliczne, że je sobie na ukochanego pazia Jowisz wziął z ziemi do nieba, dorósłszy w niebie, na ziemię wrócił, nie wyglądał-by inaczéj jak ten współtowarzysz dostojności i władzy Aureliuszowéj. Nie tylko dorosłym był, ale już dojrzałym; jednak młodzieńczą, dziewiczą niemal była gibkość i delikatność wysmukłéj jego kibici. Śnieżna i barwistemi hafty okryta suknia nie osłaniała mu połyskliwéj białości ramion i stóp, ubranych w kobiece sandałki, a świecących zdobiącemi palce ich pierścieniami. Dokoła twarzy liliowo-białéj i gładkiéj, któréj linie zakreślały wytworny owal, jak strugi roztopionego złota spływały włosy płowe, zalotnemi skręty wijące się po ramionach i plecach, miałkiém złotem osypane, napojone lotnemi woniami. W gęstwinie tych włosów tylko co zdjęty z nich wieniec pozostawił tu i owdzie pąki róż i więdnące fiołki. Do fiołków barwą swą podobne były jego oczy, których dziecięcą prawie wesołość przysłaniała zlekka łzawa mgła długich rozkosznych upojeń. Po łabędziéj szyi Lucyusza wił się sznur turkusów, kołysząc mu na piersiach misternie ze złota wyrzeźbiony wizerunek ulubionego konia jego, lotnonogiego ptaka cyrkowych aren Awisa.
Krokiem zalotnéj dziewczyny przebył komnatę i różowemi ustami serdeczne pocałunki złożył na policzkach brata. Potém z miną dziecka, któremu przerwano miłą zabawę i z miękką gracyą ruchów opuścił się na futrami usłane łoże. Rubinowe, szmaragdowe, szafirowe blaski, z szyb okna padające, zamigotały mu w złotych włosach i splotły się nad czołem w ruchomą tęczę. We wpół leżącéj postawie wsparł głowę na dłoni i fiołkowe oczy utkwiły w twarzy Aureliusza. Głos jego, — gdy mówić zaczął — pełen był tonów śpiewnych, srebrnych, pieszczotliwych.
— Wezwaniem swém, Aureli, przerwałeś mi bardzo wesołą zabawę. W chwili, gdy twój posłaniec przybywał do mojéj wilii, z Agaklitem, Eklektem i innymi przyjaciołmi mymi grałem w kości, a Fortuna była mi tak przyjazną, jak gdyby opiekować się chciała najmniéj nawet godnym jéj łask członkiem Antoniuszowego rodu. Przez dwie godziny ani razu nie wyrzuciłem asa, a pięć razy same szóstki wypadły mi z rogu. Boski rzut Wenery! Miałem go dziś pięć razy i szósty miałbym pewno, gdyby nie oznajmiono mi, że ty mnie wzywasz. Posłuszny ci jestem, jak kochający syn dobremu ojcu. Przybyłem natychmiast. Ale wracać mi pilno. Czego ode mnie żądasz, o bozki?
Ojciec i syn, — takiemi imionami każdy-by nazwał tych braci, których dzieliła nieznaczna różnica lat. Brunatną togą okryta, wysoka postać Aureliusza zarysowywała w półcieniu linie pełne spokojnéj siły. Tłem jéj były rzeźbione poręcze wysokiego krzesła, na którem siedział, stopy wspierając o zadumaną głowę bronzowego sfinksa. Lecz nic mniéj podobném nie było do sfinksowéj tajemniczości, jak jego oblicze, z czołem wielkiém, przedwczesnemi bruzdami zoraném, lecz otwartém i jasném, jak szczerość i prawość. Oczy jego, niemające do ukrywania nic, posiadały dziewiczą przejrzystość, lecz zarazem i głębią taką, że w niéj, jak w bezdennych toniach oceanu, dojrzéć można było pogodę szczytów i mroki otchłani. Wszelkie blaski i cienie ziemi, życia i dusz ludzkich, przejrzały się w tych oczach mądrych, czystych i dalekim ogniem gorejących. Morze cierpienia wypić musiały usta jego, przedwcześnie pobladłe, — lecz gorzkie i zdradliwe pocałunki ziemskie, które wyssały z nich młodzieńczą krasę, nie zdołały wyssać rozlanego po nich morza dobroci.
W krótko ostrzyżonych włosach i długiéj brodzie młodego jeszcze Cezara bielało srebro siwizny. Wyciągnął rękę ku temu pięknemu dziecku, które, z tęczą nad czołem, gibkie swe członki wyciągało na skórze tygrysiéj i ze smutnym wyrzutem zawołał:
— Cezarze! Cezarze! Cezarze!
— Do kogo mówisz, Aureli, do siebie, czy do mnie? Jeżeli do mnie, dla czego mi przypominasz wysoką dostojność, którą mniéj swoim żądaniom, ile twéj łasce zawdzięczam.
— Dla tego to uczyniłem, Lucyuszu, abyś pomyślał, że błogosławionemi są te tylko szczyty, z których spływają zdroje czyste i krzepiące. Przekleństwo jest echem tych, którzy, wyniesieni nad innych, jako wulkany ogniem i popiołem, zieją na ludzkość błotem występku i pianą szaleństwa.
Różowe usta Lucyusza zadrgały śmiechem.
— Na Adonisa, boga czarownéj wiosny! Już ci ta szronem okryta zima mnóstwo czarnych rzeczy naszeptać musiała o mnie! Mówię to o ukochanych twoich uczonych i filozofach. Nie z wnętrzności kobiecych wyszli ci ludzie, ale z makówek wysypał ich Morfeusz, gdy mu się raz zachciało świat uśpić na śmierć! O jakież winy oskarżają mię teraz kapłani nudy?
— Naśladujesz, Lucyuszu, tych, którzy byli trądem świata. Jak Kaligula dnie i noce spędzasz na grze i piciu. Jak Nerona widują ciebie najohydniejsze oberże Rzymu. Jak Domicyan odrywasz niewiasty od ognisk domowych. Jak Witeliusz, stoły swe zastawiasz tak wykwintnemi potrawy, że w mowie rzymskiéj nazw, a w żołądkach biesiadujących miejsca im braknie.
Śmiałém spojrzeniem spoglądał oskarżany w twarz oskarżającego; migotała w nim tylko ironiczna nieco wesołość.
— Wszystko, coś rzekł, Aureli, czyniłem.
— Obyś był czynił to tylko! Lecz w czasie wojny, na którą cię wysłałem, gdzieżeś przebywał i czém się trudniłeś? Awidyusz, Stacyusz, Marcyusz zwyciężali Partów, zdobywali Armenią, do Babilonii i Medyi docierali rzymskim orężem. Tyś zimę w ciepłéj Leodycei, a lato w marmurowéj Antyochii spędzał, wolen od trudów właściwych głównemu wodzowi, same nawet lubieżne ludy Wschodu zdumiewając sztuką wysysania z życia wszystkich jego rozkoszy niższego rzędu. Potemeś z Antyochii zabrał i tu z sobą przywiózł gromady harfiarzy, zalotnic, kuglarzy i skoczków. Tymi napełniłeś swój dom, a sława stu-trąbna głosi, żeś kosztem narodu, nie Partów i Armeńczyków zwyciężył, ale... histrionów.
— Wszystko, coś rzekł, Cezarze, uczyniłem.
— Konia Awisa złoty wizerunek na piersi swéj nosząc, żywisz to zwierzę strawą mieszaną z daktyli i winnych jagód. W bezmyślnych walkach stronnictw cyrkowych, „błękitni“ lżą cię publicznie za popieranie „zielonych“. Ohydne boje gladyatorów ty szerzysz i wspierasz. Rozrzutność twa granic nie zna. Cóżeś to przed nie wielu dniami uczynił? Wyprawiłeś ucztę, któréj każdy uczestnik, od twego stołu wstając, otrzymywał w darze pięknych paziów i rzadkie zwierzęta, dyamentami wysadzane czary i wieńce splatane ze złotych tasiem, powozy, zaprzężone mułami i srebrną uprzęż na muły... Kiedy do wojny zbroi się wojsko a nędza pożera lud, tyś sześć miljonów sestercyi wrzucił odrazu w brzuchy i garście swoich dworaków!..
— Wszystko coś rzekł, Cezarze, uczyniłem.
Ze spuszczonemi powiekami i głosem tak zniżonym, jakby lękał się, aby go nie usłyszał ktokolwiek z bogów, czy ludzi, karcić zmuszony, a szczędzić pragnący, Aureliusz rzekł:
— Wszystko, coś czynił, było występkiem, —
Atłasowego czoła Lucyusza nie zmącił żaden cień wstydu ni zasmucenia. Przeciwnie, podniósł on je z nad dłoni, i wyraźniejsza ironja zaigrała na jego delikatnych wargach.
Z wesołą przekorą patrząc w twarz brata, mówić zaczął:
— Różnemi przymioty natura darzy śmiertelnych. Jak paciorki, przebrałeś te, które są moją własnością; pozwól, najdostojniejszy, abym wzajemnie, znizał twoje na nić méj pamięci. Złożymy przez to hołd sile twórczéj, wydającéj ze swego łona tak doskonałe sprzeciwieństwa. A ponieważ imię występków dałeś moim czynom, powiem z kolei jak twoje nazywam.
— Mów, Lucyuszu. Natura nie odmówiła ci rozumu i przenikliwości, a szczerość jest sercem przyjaźni, które, gdy bić przestaje, przyjaźń umiera.
— Mędrcem jesteś, Aureli, od lat dziecięcych zapatrzonym w oblicze Minerwy. Filozofią i pracę wziąłeś sobie za nierozłączne kochanki. Właściwém mianem twojém winno być: homo frugi, dwa wyrazy, któremi nasi przodkowie nazywali doskonale wstrzemięźliwego i skromnego męża. Tylko błagania twéj matki sprawiły, że sypiasz na tych zwierzęcych skórach, lecz na łabędzich puchach i kapach z tyryjskiéj purpury, nie dałeś nigdy spocząć swému ciału. Jadłem twém wzgardził by pewno lada jaki wzbogacony wyzwoleniec, Afrodyta zaś rychło zestarzała-by ze zgryzoty; gdyby twojemi tylko ofiarami cieszyć się miała. Takim jesteś. A w dodatku, jak Semelę grom Zeusa, tak duszę twoję miłość dla ludzi, przemieniła w krzak gorejący. Gorejesz, o boski! miłością dla ludzi! I czego-żeś przez tę miłość nie powyrabiał? Dnie i noce myślisz o sprawach publicznych, a dla stoczenia nad niemi obrad, ileż razy z Kampanii, z Albanii, przylatywałeś do Rzymu, i wprost z podróży, niby jakiś najemnik narodu, biegłeś do Kuryi. Żaden z cezarów, tak jak ty nie szanował wolności senatu i takiéj pieczołowitéj opieki nie roztaczał nad biednym ludem. Tyś to w całém państwie pomnożył ilość trybunałów, aby sprawiedliwość rychléj wynagradzała krzywdy. Tyś argusową czujność prawa zawiesił nad mieniem i bezpieczeństwem sierot. Tyś wzbronił zdzierstwa poborcom drogowych ceł, a rozdawanie zboża ubogim poddał surowéj słuszności. W czasach głodowych, twoje starania nie dały z głodu umrzéć nikomu, a gdy zaraza pustoszyła Rzym, kosztem szkatuły własnéj sprawiałeś biednym pogrzeby. Ciebie bolą nawet rany gladyatorów, a w amfiteatrze zasiąść zmuszony, wzgardę okazujesz dla krwawych widowisk, plecami zwracając się ku nim, a twarzą ku swym ministrom i gońcom, którzy ci tam o różnych ważnych sprawach prawią.
Ty litujesz się nawet nad lichymi skoczkami i na areny materace kłaść rozkazałeś, ażeby który pocieszny pajac, z liny spadając, o twardą ziemię łba nie roztrzaskał. Dziesięć tysięcy gladyatorów i tyluż niewolników do szeregów wojska zaciągnąłeś, chcąc przez postępek pierwszy odjąć ludowi nieco okrutnéj zabawy, a przez drugi pokazać, że niewolnik jest synem ojczyzny, a bronić jéj ma obowiązek i prawo. Wszystko jednak, co dotąd opowiedziałem, zaćmiłeś ostatnim czynem. Przed zbliżającą się wojną, zamiast podatkiem nowym obłożyć lud, ty — o nieśmiertelni bogowie — na sprzedaż publiczną wystawiłeś klejnoty prywatnego skarbca cezarów. Przechodząc wczoraj przez forum Trajana, słyszałem wołania woźnych: „Tyle za srebro cezara! Za obraz z sypialni cezara, tyle! kto da więcéj za złote misy cezara? Za złotolitą szatę cezara, kto da więcéj?“ Cezar zostanie nędzarzem, bogaci bogactwa jego posiądą, biedni ciężaru wojny nie uczują... Na wszystkie bóstwa nieba i piekieł! tego pomysłu pozazdrościł-by sam ten dobry Numa, który błagał rozgniewanego Jowisza, aby, wzamian żądanych przezeń głów ludzkich, jako pokutną ofiarę, przyjąć chciał ścięte główki cebuli. Ale ty — słońce dobroci! litował-byś się może i nad cebulą!
Złośliwe uśmiechy latały mu po ustach, policzkach i czole. Słońce radości oświeciło twarz Aureliusza.
— Wszystko, coś opowiedział, Lucyuszu, uczyniłem.
Śnieżną dłoń wyciągając ku bratu, z dźwięcznym śmiechem Werus zawołał:
— Wszystko coś czynił, filozofie, było — głupstwem!
Przestał śmiać się, i bystrym spojrzeniem zapytywał twarzy brata, czy zuchwałością swą nie przekroczył granic jego pobłażliwości. Ale pogodne oczy Aureliusza wyrażały tylko żartobliwą nieco ciekawość.
— Jeżeli zdołasz dowieść tego, coś rzekł, dam ci miano najznakomitszego retora wieku. Pragnę ujrzéć, jak umysł twój, od poważnych ćwiczeń odwykły, walczyć będzie z tak trudném zadaniem.
Lucyusz wyprostował gibką kibić i rękę podniósł z gestem oratora. Lokwens, bóg krasomówstwa mniéj wdzięczną miał postać, gdy mistrz snycerskiéj sztuki zaklinał go w posąg, wznoszący się teraz na Forum Romanum w pobliżu publicznéj mównicy.
— Nie myśl, abym dla tego, co twierdzę, długo miał szukać dowodów, albo w wyłuszczaniu ich posługiwać się prawidłami, których nauczali nas moi i twoi mistrze retoryki: Apoloniusz, Attykus, Fronton. Dawno już zapomniałem, co mi tam nad uszami niegdyś beczeli ci starzy nudziarze. Ale argumentem od najwyszukańszéj dyalektyki mocniejszym, jest moja doskonała szczęśliwość. Posiadam zdrowie, piękność i wesołość. Mléko oślicy, w którém codziennie członki swe zatapiam, daje mi białość i gładkość marmuru; zimna woda termów, w któréj pluskam się z bezmyślnością ryby, utrwala ich gibkość i jędrność. Na czole moim upłynione lata tyle pozostawiły zmęczenia, ile pyłku zostawia na róży muskające ją skrzydło motyla. Oko moje goreje, śmieje się, wabi, a pierś oddycha szeroko i lekko, rytmicznie, śpiewnie uderza w niéj serce. Lekkim czuję się tak, że patrzę czasem, czy mi u ramion nie wyrosły skrzydła. Człowiekiem ptakiem widząc się, zwołuję lutnistów i każę im śpiewać o wiośnie bez końca, o niebie zasianém słońcami uciech niezliczonych. Gdy po szerokiéj Apijskiéj drodze, lotnonogi mój Awis jak wiatr mię niesie ku rozkosznym wybrzerzom morza, a morskie powiewy rzeźwiące pocałunki kładą mi na twarz i ramiona; gdy w Sphaeristerium z mistrzowską zręcznością odrzucam piłkę, ciskaną przez towarzyszy, albo dzirytem zbijam ich w ziemi utkwione dziryty; gdy w żyłach moich wre sok płomienny, wyciśnięty z jagód, zrywanych na greckich wyspach, a z mego rogu złote kości wypadają z drażniącym brzękiem; kiedy długiemi memi włosami zamiatam łona ślicznych rzymianek, syryjek, hiszpanek, a usta rozkoszne szepcą mi do ucha: „kwiatem jesteś, Lucyuszu! Adonisem jesteś, bogiem nieśmiertelnéj wiosny!“ — wtedy dziękuję dobrym geniuszom moim, że odwracając mnie od trudów i trosk, wydarły me ciało słabości, zwiędnięciu, smutkowi, tym szpetnym klęskom, z których piekielne Parki przędą nić życia dla takich, jak — ty!
Z drgającemi tryumfem ustami i tęczą świateł, migocącą nad zapłonioném czołem, mówił daléj:
— Czy jest w palatium jedno jeszcze zwierciadło, nie sprzedane przez Cezara na koszta wojny? Przejrzymy się w niém oba, jeden obok drugiego stojąc! Pozdrawiam cię, przodku mój, o niecałe dwa pięciolecia przedemną przybyły na ziemię! Sam bóg czasu, nie poznał-by w nas rówieśników. Synem, syna twego nazwał-by mnie każdy, twoją powagę, a moją młodzieńczość ujrzawszy. Czemże cię obdarzyły miłe twoje kochanki? Boska filozofia! Czcigodna praca! Rozczulająca ludzkość! Dziękuj im, że zmarszczkami przedwcześnie zorały ci czoło, a na włosach złożyły grobową różę siwizny. Dziękuj im za szeregi bezsennych nocy, które krasę z policzków i warg twych wyssały. Cóżeś to uczynił z przyrodzoną pięknością swych kształtów? ukryłeś je pod fałdzistą togą, a zwątliłeś pochyłém ślęczeniem nad pergaminami. Cóżeś uczynił z blaskiem twych oczu? Przyćmiłeś go troskami i załzawiłeś litością. Wzrok swój cofnąłeś w głąb’ własnéj duszy, i w niéj jak narcyz w zwierciedle wodném, przyglądasz się samemu sobie — nie aby na wzór tamtego, piękność swą podziwiać; — lecz aby własne błędy i ułomności liczyć i karcić. Udoskonalasz się, najmędrszy, a od udoskonalania się tego starzejesz się strasznie prędko! Niech cię dla szczęścia świata strzegą dobrzy bogowie! bo o biciu twego serca Gallenus coś źle przebąkuje. Najuczeńszy to lekarz wieku! a zmarszczka rysuje mu czoło, ilekroć na twéj piersi dłoń swą opiera! Wielkiém jest serce twoje, o nieporównany! lecz ludzkiém, — przeto więc kruchem!
Nie śmiał się już. Wiara w to, co wygłaszał, zapałem świeciła mu z oczu, tryumfem gorzało czoło.
Jednak w naturze téj, ruchliwéj, jak fale wodne, smutek znalazł się, litujący się nad tym, który obrał sobie drogę inną niż ta, którą on sławił. Aureliusz przeciwnie uśmiechał się łagodnie i niezmąconą pogodą jaśniało jego oblicze.
— Dziecinną mową dowodzisz praw życia przez jeden tylko z jego pierwiastków. Ciało i zmysły wysławiasz. Powracaj prędko, powracaj śpiesznie do pamięci o pierwiastku drugim, wtedy zrozumiész, w czém pokładam szczęście. Chcę, aby rozum i dobroć uczyniły mię istotą silną i sprawiedliwą, przyjazną ludzkości, władnącą sobą i karną jak rycerz, który na odgłos bojowéj trąby, niesie życie w ofierze temu, co ma za dobro i prawdę. Chcę być atletą najwspanialszéj z walk, zwycięzcą huczących w duszy huraganów, — prosto stać, a zachwiany prostować się znowu.
Żywém poruszeniem Lucyusz podniósł się z łoża.
— Pojmałem cię, najmędrszy! Tyżeś to mówił o walkach życia i o huczących w duszy huraganach? Ergo: pożądasz, walczysz, cierpisz. Roztrwaniasz jedyne życie, po którém innego nie będzie — i wcześnie umrzesz!
— Na rozłogach przestrzeni i czasu, człowiek jest punktem maluczkim. Uciekającą wodą są jego rozkosze, snami cierpienia; miłości, zawiści, chwały mknącemi cieniami. Mogęż wynosić do najwyższéj ceny to, co posiada małość atomu, kruchość kryształu, nietrwałość minuty?
— Cóż ty najwyżéj cenisz?
— To, co jest wielkiém i trwałém. Cnotę, sprawiedliwość i dobro ludzkości.
Z niewiarą i gniewem zaśmiał się Lucyusz.
— Epikur i Lukrecyusz oduczyli nas wiary w bogów. Czy nie znajdzie się nikt, ktoby zdjął ze śmiertelnych ciężar wierzenia w ludzkość?
— Sama natura sprzeciwiała-by się temu. Wpatrz się w jéj prawa. Ziarnko piasku miesza się z piaskiem, kropla wody płynie z wodą, atom powietrza wiruje z powietrzem, iskra ognia płonie i świeci z ogniem. Jeden-że człowiek pozostać-by miał wolen od prawa pociągu, które rządzi muzyką gwiazd, a drobnym ptakom rozkazuje wspólnemi siłami bronić rodzinnego drzewa od paszczęki węża? W młodości mojéj widziałem mrowisko, zbudowane przez mnóztwo istot, z których każda zaledwie podźwignąć mogła drobne źdźbło trawy lub drzewa. Wicher chwiał wątłą budową, podmywały ją wody, napastowały owady innego rodu. Wtedy te zwierzątka biegły jedne ku drugim, dopomagając sobie w naprawianiu szkód; silne na grzbiety swe przyjmowały słabe, syte do ssania poddawały się głodnym i wszystko było wspólném w téj wielkiéj społeczności maluczkich. Widokowi temu przyglądałem się wespół z przyjacielem mym Rustikusem i obadwaj zawołaliśmy: „słodkiém jest prawo twoje, naturo!” Rustikus mię zapytał: „Jak mniemasz? Co na rozłogach przestrzeni i czasu zdziałać może dla społeczności ludzkiéj człowiek zawsze malutki, choćby był mędrcem, bohaterem, monarchą? — „To, Rustikusie — odrzekłem — co działa mrówka dla społeczności mrówczéj: do gmachu wspólnego przynieść swą duszę, która w ogromie całości drobném źdźbłem będzie, ale zrodzi swoje owoce. Człowiek rodzi owoce, z których powstaje mnóztwo innych, a wszystkie są takie, jakiém jest ich pierwotne ziarno.
Lucyusz jak dziecko, ubawione pociesznym żartem, po kilkakroć klasnął w białe dłonie.
— Sosphos! — zawołał; — oto Imperator rzymski i podziwiany filozof przypisuje sobie potęgę, równą potędze pchły leśnéj! Mniemam, że takiéj roli nie przyjął-by nawet żaden z mych antyochskich histryonów. Ale... niech i tak będzie! Co mi tam! Chcę tylko wiedziéć, jakiemi cnotami jaśnieje społeczność mrówcza? Czy wielki Pliniusz nie dociekł prawości, szczerości, wdzięczności mrówek? Ty o tém wiész pewno. Ja, nie, bo do szpargałów czuję wstręt równy temu, jakim przejmują mię szpetne niewiasty i towarzystwo pedantów. O ludzkiém mrowisku za to powiem ci dykteryą, która mię dużo nabawiła śmiechu, tobie zaś użyteczną być może, jak pigułka, skręcona przez Gallenusa, dla chorego na błędne widziadła.
Z wdziękiem o śniężną kolumnę oparty, z twarzą pełną swawolnych i naprzemian szyderskich uśmiechów, opowiadać zaczął:
— Było to tak. Niedawno kuglarz jakiś, Egipcyanin podobno, chcąc wyłudzić od ludu sporą garść obolów i asów, przyrzekł mu widok najdziwaczniejszego z cudów. „Na polu Marsowém, — powiadał, — zobaczycie mię siedzącego na figowém drzewie, a gdy ze szczytu tegoż spuszczać się będę ku ziemi, szeroko rozwierajcie ślepia, bo przemienię się w bociana i wzlecę ku niebu; z nieba znowu spadnie ognista kula, która wam dzioby nieco osmali.” Tłum ciekawych osłów zaległ Marsowe pole, kuglarz ze szczytu dzikiego figusa zabawiał go czas jakiś mroczącemi umysł bredniami; potém usłyszano szelest gałęzi, z których naprawdę wyleciał bocian i począł wzbijać się w górę. Lud rozwarł ośle szczęki i nuże téż patrzéć w górę. Jedni klaskali i wrzeszczeli: Sophos! inni czekali kuli ognistéj, gotowi ucieczką ratować od niéj swe nosy, ujrzéć ją przecież pragnący. A gdy tak gapią się w zdumieniu i ciekawości, kuglarz tymczasem, po wypuszczeniu z zanadrza owego bociana, sam chyłkiem przenosił się z figusa w rosnącą tuż bukszpanową i mirtową gęstwinę. Byłby w niéj ukrył się i z otrzymanemi pieniędzmi bezpiecznie potém wyniósł się z miasta, gdyby go był nie dostrzegł jakiś przytomniejszy od innych człowiek. Ten go schwycił za szatę, wołając: „Oszust! kuli ognistéj nie sprowadził, a sam w bukszpany lazł! Zwiódł nas haniebnie!” Wtém tego, co schwycił oszusta, chwyta za kark ktoś inny z ludzi i krzyczy: „Tuś mi złodzieju! Znalazłem nareszcie tego, kto mi wczoraj ze sklepu skradł srebrną czerpaczkę.” Lecz znowu ktoś inny wyskakuje z gromady i złodzieja porywa za włosy: „Otoś mi zwodzicielu! Biada, kwiryci! Żonkę mi ten uprowadził z domu, o obywatele!” Aż tu na uroczyście skarżącego się rogala wpada i łydkę jego łapie czwarty: „Mam cię przecież, pijaku, tyś mię po pijanemu zbił przeszłéj nocy, w ciemnym zaułku.” Było tam takich jeszcze więcéj, którzy, rozpoznając się i każdy swego krzywdziciela poznawszy, stworzyli długi łańcuch, w którym ten owego za szatę, włosy, szyję, albo łydkę trzymał i szarpał. Ogłupiała zrazu gromada widzów, potém wybuchła śmiechem. Śmieli się nawet edyle, od śmiechu spełniać nie mogąc tego, co do nich należało, to jest pojmania zdemaskowanych przestępców prawa. Ja zaś wiem, że gdyby nie dwie fabrykantki masek: zgrabna obłuda i grzeczna przystojność, wszyscy śmiertelni stworzyli-by łańcuch taki, w którym każdy, krzywdziciela swego za włosy schwyciwszy, swoję łydkę lub szyję uczuł-by w garści przez siebie skrzywdzonego. Oto jest, Aureli, rzecz wielce podobna do muzyki gwiazd i do stadka niewinnych ptasząt, broniących wspólnemi siły rodzinnego swego drzewa! Takim jest moloch, w którego objęciu, ty — gorejesz!
Przez chwilę milczeli obaj. Cień zasmucenia powlókł twarz Aureliusza.
— Żądać, Lucyuszu, ażeby źli nie czynili źle, jest to wymagać od dzikiéj jabłoni, aby rodziła słodkie owoce, od konia pustyni, aby nie wierzgał kopytem, od niemowlęcia, aby krzykiem nie raziło uszu, od lichéj gliny, aby posiadała białość i twardość marmuru. Kamień rzucony w górę, tyle, wznosząc się, ma zasługi, ile winy, gdy spada ku ziemi. Lecz ogrodnicy zaszczepiają na dzikich drzewach wyborne płonki; twego Awisa staranne pielęgnowanie pokoleń uczyniło wcale różnym od nieposkromionego przodka; niemowlę rozumnie chowane staje się wzorem przystojności; pod warstwą szpetnéj gliny, umiejętne oko odkrywa pokład marmuru, a dłoń Praksytela wykuwa z niego, arcydzieła piękna. To ci wytłómaczy, dla czego wiedząc o złem, wierzę w dobro i, mogąc stać się żakiem, babrającym się w glinie, wolę być Praksytelesem, dobywającym z ludzkości jéj piękne marmury.
Giestami przeczenia, zdziwienia, niecierpliwości, Lucyusz swe gibkie ramiona podnosił i opuszczał, roztwierał i krzyżował. Lekką stopę postawił na bronzowym podnóżku cezara i pieściwie głowę ku jego piersi przychylił.
— Phantazos, roznosiciel ułudnych snów, obłąkał szlachetny twój umysł. Kocham cię, Aureli, i o ciebie jednego z pośród śmiertelnych czasem niepokój mię bierze. Wszystko mi dałeś, co mam i nie dokuczyłeś mi nigdy. Wzajem, odkąd ludowi i wojsku ukazałeś mię, jako drugiego Cezara, nie porwałem się do wyścigania ciebie w rządach i chwale; owszem, jak Kupido, któremu-by pozwolono przywdziać hełm Minerwy, skromnie siedzę ukryty w moim koszu róż. Ojcem, wodzem i dobroczyńcą moim uznałem cię chętnie, ajakże-bym mógł nie otwierać ci oczu na prawdy najwidoczniejsze? Powiem wszystko, co wiem. Wczoraj, spacerując po mieście, ujrzałem około Kolizeum zbiegowisko ludzi. Stanąłem z boku, aby niespostrzeżony przysłuchać się, o czém téż oni gwarzą. U ścian amfiteatru zgromadzeni, mówili oni i krzyczeli, że jesteś tyranem, bo porywasz im na wojnę aż dziesięć tysięcy gladiatorów. Inni wyrzekali, że do nędzy ich doprowadzasz, stanowiąc prawo, wzbraniające okrucieństwa nad niewolnikami i oddające tychże pod opiekę sądów. A inni jeszcze, — najlepsi sobie!... wyrzucali twojéj dobroci, że dla zmniejszenia ciężaru wojny, skarbiec Cezarów sprzedajesz: „Neron był lepszy, bo biednemu ludowi wymyślał zabawy, zamiast mu ich uszczuplać!!!” „Filozofem jest ten i nas chce gwałtem filozofami uczynić!” Marnotrawi chwałę i pociechę oczu naszych! Nie ujrzymy już w dni świąteczne, wystawionych na Forum cudownych rzeczy, któremi skarbce swe napełniali bozcy poprzednicy jego.” „Jeden Werus niech będzie panem naszym, bo mistrzem jest w bawieniu ludzi i zgromadzaniu drogocennych cudów świata!” Tak szemrały i groziły tobie podłe te gęby, któreś ty razy tyle żywił i od policzków obraniał. Do prefekta zawołałem, aby mi natychmiast tę bandę rozpędzić kazał i, uniesiony gniewem, osypałem ją sam obelżywemi wyrazy... Ale na Tyzyfonę i cały orszak jędz! ty o tém tak sobie słuchasz, jakby ci deklamował Teokrytową sielankę!
Roziskrzone i bystre oko Lucyusza niedoskonale czytało w obliczu brata. Nie słodyczą sielanki brzmiały mu w uszach słyszane wieści. Pogłębiły się nieco zmarszczki jego czoła i kilka drgnień przebiegło po bladych wargach. Chciał być kochanym przez tych, których kochał. Spokojnym jednak był głos jego, gdy odrzekł:
— Lud błądzi przez nieświadomość, a tyś okazał się kochającym i prawym. Nie gniewają mię obelgi ciemnych, a twoja miłość i prawość raduje.
— Gmin tedy jest gliną, gnijącą w ciemności, a oświeceni marmurem, przekutym w arcydzieła piękna — dłońmi takich jak ty Praksytelseów. Dobrze. Lecz ja ci mówię, że gdyby każdy z obłudnych pocałunków, któremi cię darzą oświeceni, wysysał tylko po jednym atomie twego ciała, już-byś oddawna nagim szkieletem sterczał. Czy ciemnym i nieświadomym jest Awidiusz Kassyusz?
— Chlubą Rzymu ten jest, Lucyuszu i nazywam go swoim bratem. Jemu to powierzyłem czoło rzymskiego wojska i strzeżenie od Azyatów granic ojczyzny.
W cichéj komnacie zadzwonił ostry, długi śmiech. Zaostrzyły się także delikatne rysy Lucyusza; jak z niecierpliwione dziecko trząsł długiemi włosy, z których spadały fiołki, a stopą, zdobną w złoto i perły, deptał cesarski podnóżek. Z pod haftów sukni wyjął niewielką szmatkę pergaminu. Pieczęć w niéj była złamana z widocznemi ślady porwanego sznuru. List to był, noszący na sobie znaki podróży długiéj.
— Jam płochy, dziecko, które nigdy nie dorasta, hulaka pustym igraszkom oddany! Jednak o lisich podkopach więcéj wiem od ciebie, o mądry i pracowity! Bo do mojego ucha zbliżają się śmiało usta delatorów, któreś ty od swego odpędził groźbami najsroższych kar. Lubię plotki. Rozrywkę mi sprawiają, a czasem pożytek. Te sześć milionów sestercyi, które tylko co mi wyrzucałeś, przyniosły plon. Biesiadnik mój jeden, najadłszy się i napiwszy, uradowany kosztownemi dary, wzajem darował mi ten list. Dobry człeczyna! Ukradł go i mnie przyniósł! To list Kassyusza... drogocenny! Wart więcéj niż sześć milionów, bo może twoje krzesło cesarskie, Cezarze!
I począł czytać list.
— „Awidyusz Kassyusz pozdrawia Druencyana, zięcia swego”.
„Co słychać w Rzymie? Czy fortuna zawsze sprzyja rozlazłéj filozofce i rozpustnemu żakowi z Antoniuszowego rodu? Lituję się nad ojczyzną, będącą łupem tych ludzi. Marek-Aureliusz uczciwym jest człowiekiem, ale rządzi z książek i obrzydliwą stała się jego łagodność, dozorująca każdéj blizny, wyrządzonéj przez dyscyplinę plecom niewolnika. Już wkrótce przemienimy się w baby, kołyszące niemowlęta, a nieznające zemsty, nienawiści i rozkoszy, jaką przejmuje rozlana krew wroga. Zgasną surowe cnoty naszych przodków: nieubłaganość i karność. Przekleństwo teraźniejszemu panowaniu! ci, którzy trudnią się rzemiosłem filozofów, powinni w dziurawych płaszczach przechadzać się pod łukami portyków, nie zaś rządzić światem. Światu potrzeba żołnierskiéj ręki i miecza. Ale wkrótce będzie może inaczéj. Wojsko mię ubóztwia, wielu z senatorów jest za mną. Oby tylko bogowie sprzyjali mojéj sprawie, a wkrótce zobaczycie mię w Rzymie, nie takim, jakem odjeżdżał, podwładnym Imperatora, chodzącego w spódnicy Minerwy...”
Z obrzydzeniem Lucyusz wstrząsnął zgniecioną kartę.
— Czy to nie jasno? Czy to nie jasno, co ten człowiek uczynić zamierza? Mnie co? ja nie panuję. Z nazwy tylko Cezarem jestem. Mnie Kassyusz oszczędzi, bo żak rozpustny groźnym mu być nie może. Ssać z życia słodkie jego mleko wolno mi będzie z Kassyuszem, tak jak bez niego. Ale ty... strzeż się! Mówię ci: strzeż się! swoich wspaniałych zamiarów, swoich drogich dzieci, swojego życia broń! Każ zabić Kassyusza!
W komnacie zapanowało milczenie. Czoło Aureliusza na dłoń opadło. Myślał. Potém głosem smutnym, ale stanowczym przemówił:
— Wolę spoglądać na groby swych dzieci, niż na krew ludzką, przelaną bez sądu.
— Rozkaż więc Kassyuszowi stanąć przed sądem Senatu!
— Daj mi dowody jego winy. Słowa, skreślone przez lekkomyślną rękę, mogą nigdy nie stać się czynem. Myśl ludzka wolną jest i czyny tylko sądzić i karcić przystoi — nie myśli.
— Czekaj więc czynu, aż oręż zbuntowanego żołnierza błyśnie ci nad głową!
— Wolę utracić głowę, niż czystość rąk i duszy.
— Przynajmniéj pod oko swoje zawezwij Kassyusza i nienawidzącym cię rękom odejm dowództwo wojskowe!
— Gdy barbarzyńcy grożą całości ojczyzny, nie wolno mi pozbawiać jéj najlepszego z wodzów.
Lucyusz drżał. Gibką i silną, choć tak wytworną stopą wywrócił małego sfinksa i daléj, daléj jeszcze, jakby gniew swój na tym sprzęcie wywierał, odpychał go i po mozajkowéj posadzce toczył.
— Wstań! — zawołał, — wiem już, czém cię pokonam! Pójdź za mną!
Jedyne okno téj komnaty wysokiém było, a wązkiém, przyćmioném i razem roziskrzoném od świętnego zabarwienia szyb. Lucyusz otworzył je ze skutkiem na oścież. Ogromna fala wonnego powietrza buchnęła w twarz dwu braci, a rozsiany w powietrzu złoty pył zachodzącego słońca, w pełni oświetlił ich postaci i twarze, tak z sobą niepodobne, jak gdyby powstały i żyły na dwu różnych globach.
Za oknem ukazał się portyk szeroki i długi, ze stropem niebieskim zamiast dachu, z gęstwiną kolumn, posągów, wielkich waz, dźwigających rozłożyste drzewa i kwitnące krzewy. Lecz nie te arcydzieła sztuki i natury ukazywało ramię Lucyusza. Wyciągnął on je ku małemu triclinium (jadalni) cesarzowéj, znajdującemu się naprzeciw pracowni Cezara. Bokami w jeden i drugi koniec portyku biegły liczne pokoje pięknéj Faustyny: triclinia różnych rozmiarów i rozmaicie przyozdabiane; exedry (bawialnie), ubieralnie, sypialnie jéj sług i faworyt. Teraz ten długi rząd okien i wejść, ze splotami wysmukłych kolumn i pod wdzięcznemi łukami arkad owiewało marzące milczenie. Tu i owdzie snuły się tam niby mknące marzenia senne. Zasłony turkusowéj lub koralowéj barwy, przepojone słoneczném światłem, a powiewami wiatru dotykane, fruwały w zieleni aloesów i mirtów, jak skrzydła bajecznych motyli.
Z za nich błysnęła na chwilę kunsztowna waza grecka, to nimfa z marmuru wychyliła śnieżne i okrągłe łono, to zaśmiała się filuternie grupa pyzatych Faunów, wysoki świecznik w ociekających metalowemi kwiaty ramionach ukazał puhary lamp, oswojony ptak morski zakołysał nad złotą klatką wielkie różowe skrzydła i tęsknym krzykiem przeszył powietrze. Lecz bezludnie tam było i cicho. W dnie, żadném świętem nieodznaczone, cesarzowa zwykłą była jadać ostatni posiłek dnia w tém właśnie małem triclinium, na które ukazywało wyciągnięte ramię Lucyusza. Teraz jadalnią zamykała opona z kobierców, lecz czylisz biesiadujące w niéj grono nie zapragnie odetchnąć powietrzem ślicznego wieczoru? Niecierpliwie i żądnie wpatrzył się Lucyusz w perskie zygzaki i kwiaty opony. Pragnął, zda się, podnieść ją siłą wzroku. Nie długo wpatrywał się i czekał. Wiedział zresztą, że czekać długo nie będzie, bo zwyczaje dworu cesarzowéj wybornie znanemi mu były. Kobierce rozchyliły się i w malowniczych festonach u góry zawisły. Lucyusz, jak ucieszone dziecko w dłonie klasnął.
Z za podniesionéj zasłony ukazał się obraz, szerokością portyku nie tak oddalony, aby nie można rozpoznać składających go rysów, barw i postaci. Łukiem rzeźbionéj arkady: jak haftowaną ramą objęta, była to komnatka mała, nizka, napełniona podwójném światłem: tém, co spływało z płonących u stropu lamp i tém, które wpłynęło do niéj ze słonecznego jeszcze portyku. W tém oświetleniu malowane ptaki i motyle, rojem skrzydlatym zdawały się odrywać od turkusowego tła ścian; z sufitu kapały pęki i grona kunsztownie rzeźbionych kwiatów i owoców. Były tam trzy stoły, a przy każdym z nich, na bogatych, wysokich łożach, spoczywały po trzy osoby. Z mężczyzn jeden pobrzękiwał na cytrze, drugi białe lilie wplatał do włosów swojéj sąsiadki, trzeci na innéj obnażonéj szyi, zapinał perły. Kobiety ku rozchylonym uśmiechami ustom niosły kielichy tulipanowych kształtów i barw, inne, ręce zaplotłszy nad głową, marzyły w rozkoszném milczeniu. Fioletowe i żółte barwy ubrań, mieszały się z białością nagich ramion i błyskami dyamentów i złota. Łagodne linie ciał z wpółsenną gracyą wiły się po purpurze posłań, przedziwną harmonią splatając z sinawą, leciuchną mgłą dymów, ulatujących z kadzielnic i z mdlejącemi co chwila śpiewami cytry.
W tém gronie Faustynę wyróżnił-by łatwo każdy znawca różnych stopni dostojności i piękności ludzkich. Ją jednę okrywała nawpół suknia biała, osypana gęstą rosą pereł. W kruczych jéj włosach iskrzył się wysoki, cesarski dyadem i cesarski orzeł złoty zdobił wezgłowie, o które wspierała się najpiękniejszém z niewieścich ramion. Figlarnie przegiętą głowę na jednéj dłoni wspierając, drugą igrała wieńcem z róż, — o tém jakby zadumana, czy ma nim uwieńczyć głowę mężczyzny, który, zwracając ku niéj twarz rozkochaną, rozlaném winem kreślił przed nią na stole tajemne jakieś znaki. Z drugiéj jéj strony spoczywająca niewiasta usłużnie odwracała oczy, wabiąc niemi tego, który grał na cytrze, a ramię z puharem wyciągając do długowłosego pazia, kołyszącego w podniesionych dłoniach wysmukłą amforę.
— Na Bachusa i Wenerę! — zawołał Lucyusz, — wolał-bym może być gościem Faustyny, niż tego sławnego rozkosznika, którego zwą Warusem! Przypatrz się, boski! jak ta kobieta wiernie podziela zwyczaje twoje i gusta! Jéj triclinium i twoja pracownia toż istnie bliźnięce komnaty! Czy spostrzegasz w tém gronie któregokolwiek ze swoich przyjaciół? Jest nim może ten Bebius, który tam brzdąka na cytrze, najsłynniejszy po mnie hulaka rzymski? A rilbże tamten, Tertuliusz, wzbogacony handlarz niewolnikami, których ty pod szczególną wziąłeś opiekę? Utilia może kochasz, tego ładnego chłopca, który ma tyle rozumu, ile jest wina w pustéj amforze, a jednak zręcznie fałszować umié punkty na kościach, robiących mu znaczne dochody! Śliczna kompania małżonki piérwszego z filozofów wieku! A siostrę swą Annię, czy w téj kompanii poznajesz? Wspaniale przed laty darowałeś jéj całe swe pomacierzyste mienie. Jakże ci zato jest wdzięczną! Wedle stopnia dostojeństwa swego, które przez ciebie posiada, spoczywa ona obok cesarzowéj i o! jak grzecznie odwraca oczy i uszy od poufnych spójrzeń i szeptów Faustyny i Orfita. Orfitus to bowiem jest, słynny nasz cytarzysta, ten, ku któremu małżonka twoja tak nizko przychyla swe czoło, czytając znaki, które on palcem kreśli na stole. Co on tam kreśli? Mniemam, że nie filozoficzne maxymy. Inne wcale głoski, niż te, w które ty wczytujesz się, filozofie, wychodzą teraz z pod tego białego palca, który tak czarodziejsko łaskotać umié struny cytry i serca niewieście! Bogowie! otóż i zdjęła z głowy swéj dyadem... czarnym strumieniem popłynęły jéj włosy po upojonéj kibici... namiętnym ruchem zrzucony sandałek jéj spadł na ziemię... plecy już tylko, tylko plecy widzę twojéj siostry Annii....
W tém, szybko, choć bez stuku, zawarło się okno, promienne obrazy portyku zniknęły, skonały dźwięki cytry, — cesarską komnatę napełniała znowu cisza i głębszy, niż przedtém półzmrok. Lucyusz umilkł i przenikliwym wzrokiem chciał przez twarz brata wedrzéć się do jego duszy... ale twarzy téj nie zobaczył. Zamknąwszy okno, Aureliusz stanął w cieniu kolumny i czoło oparł o chłodny jéj alabaster. Czyżby to wielkie czoło myśliciela zagorzało wstydem lub zbladło pod jaszczurczém dotknięciem obelgi? Czyżby nakoniec tę pierś szeroką, w któréj mieściła się cała ludzkość, nieposkromioném objęciem ścisnęła boleść? Ostrym słuchem pochwytywał Lucyusz nierówne i zbyt głośne uderzenia tego serca, o którém złe wróżby przebąkiwał uczony Gallenus. Łzy omgliły mu fiołkowe źrenice, ale uśmiechy porzucić nie chciały tych wiecznie dziecięcych a zarazem tak gorzkich ust.
— Otóż cię ugodziłem nakoniec, jak lekarz tnie żyłę pacyenta, którego uzdrowić pragnie! Żaden śmiertelny nie kochał tak niewiasty, jak ty tę ukochałeś! Albo ja o tém nie wiem! Albom nie widział, jak uciekłeś z nią niegdyś w góry Albańskie i w uroczém Lawinium, ty, Herkulesie myśli prządłeś u stóp téj Omfalii nici niebieskich marzeń i zachwytów. I ona wtedy płonęła dla ciebie. Sam Pytagoras nie zliczył-by pewno najczulszych pieszczot i przysiąg, któremi cię obdarzała. Nie zarzucam jéj kłamstwa. Szczerą wtedy była. Ale ty, taki skromny, prosty, ważnemi sprawami zajęty; tak w tobie nie ma nic z przebiegłéj zręczności kuglarza i wesołości płochego pustaka! Wkrótce znudziłeś biedaczkę! Głupcy zabawniejszymi są i milszą ta rozmaitość wzruszeń, którą czarę miłości zaprawiać umié rozpustnik. Ślinę zdjętą pocałunkami z ust głupców i rozpustników, ona przenosi na twoje usta, filozofie! Ci, którym na imię nicość, z tobą, — o wzorze rozumu i dobroci, — dzielą się tém, co ci najdroższe! Niéma w Rzymie ani jednego tak głupiego żaka, który-by jéj kochanków wskazać nie potrafił i każdemu oznajmić, żeś ty wzgardzony i zaniedbany przez nią, wynoszącą nad ciebie Utilia bez mózgu, Orfita bez czci... A ty co? Ty jéj nawet od boku swego nie oddalasz i milczącemi ustami nakazujesz milczenie tym, którzyby ciebie ostrzegać, a ją gromić chcieli! Ludzie téż myślą, że ty nie wiész co to cierpienie. Stoikiem cię uznano, a potomność wyrzecze, że stoicy, bogom podobni, gryzących żalów nie znali. Głupstwo! Nie czarodziejami jesteście, lecz ludźmi. Co ludzi zawstydza, obraża, rani, was w tenże sposób dotyka. I tylko po was tego nie widać! Gdy inni wybuchają, wy zamykacie usta. Gdy inni w kałuże kładną się, albo w mogiły, wy stoicie prosto i patrzycie w górę. Oto wszystko... Aleś ty sam, stoiku, duszę do huraganu, a życie do walki przyrównał!...
Smukły i lekki, przybrał teraz pozór żwawego geniusza pokusy. Dłonią dotykał ramienia brata, to wspinał się na palce, aby ustami ucha jego dosięgnąć, — cały w błyskach swoich klejnotów i padających nań z okna ruchomych tęcz.
— Aureli! Zapraszam cię do méj willi na nocną ucztę, którą dziś wyprawiam! W całym Rzymie jedna tylko Fabia, Faustynie, dorównywa wdziękami. Oddawna już to czarujące stworzenie wzdycha do ciebie i na twój widok mdleje z radości i żądzy. Ale ty tego widziéć nie chciałeś, wierny małżonku kochanki Orfita! W połowie dzisiejszéj nocy, Fabia, przy wieczerzy spoczywać będzie obok ciebie, a paziowie moi napełnią wam kielichy winem, zrodzoném za czasów Augusta. Kiedy sok Bachusowy, wzmacniany przez dwa stulecia, zawrze ci w żyłach, spostrzeżesz piękność Fabii... i o tém, żeś czémś więcéj chciał być niż człowiekiem, zapomnisz!... Mam teraz także kuglarkę grecką, któréj ciało jest cudem natury, bo łączy w sobie z Herkulesową siłą, białość i gładkość lilii. Zobaczysz, jak, na wznak leżąc, żelazne kule z dłoni w dłoń przerzuca i członki swoje z giętkością gadziny zwija i rozwija. Będziemy mieli pantominę przedziwną, którą stworzył Eklektus, a odegrają aktorowie moi. Boki chyba sobie zerwiemy od śmiechu, tak jest dowcipną, pocieszną i razem mądrze naśladującą wszystkie garby i brodawki ludzkie... Lecz nic nie dorówna muzyce moich harfiarzy! Gdy złote struny zgodnie palcami zaczepią, rzekł-byś, że z nieba spadają deszcze śpiewających geniuszów miłości, tak tęsknie, sennie, zwolna łaskocących duszę, że rozkoszą mdlejąca zdaje się ona wychodzić z ciała... Pokażę ci jeszcze, jak przy rytmiczném dzwonieniu kastaniet tańczą czarnowłose moje Andaluzki i jak z kunsztownie urządzonego sufitu spada na biesiadników ulewa fiołków i róż. Zobaczysz moje wazy, i za wielką cenę wyszukane w Grecyi obrazy starych jéj mistrzów. Wszyscy moi skłonią się do stóp twoich, kadzielnicami powiewając przed tobą, a pieśń, którą na twoję cześć ułożymy, zgodnym chórem napełni ściany Lucyusza, tego płochego Lucyusza, który może jeden na ziemi kocha cię szczerze.
— Czy przyjdziesz? Niechaj bogowie mię natchną, jakiego znaku żądać mam od ciebie! Oto o piérwszéj godzinie nocy według zwyczaju Cezarów dasz wszystkim wojskom, będącym w Rzymie, Imperatorskie hasło. Pilnie nadstawię ucha i ze znaczenia jego odgadnę, jakie postanowienie powziąłeś . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Nigdy jeszcze Violus, młodziutki Greczynek, tak długo od drzwi cesarskich nie oddalał wszystkich, którzy dążyli ku nim. Pacholę służebne, wyzwolone z niewoli i w domu Aureliusza chowane w pieszczotach, na skórze pantery siedząc, bawiło się metalową turkawką, z głuchém warczeniem wybiegającą z pod jego palców na gładką jak szkło posadzkę. Ukochani mistrze młodości Cezara, stoik Rustikus i filantrop Fronton, podnieść już mieli ciężką oponę, lecz Violus, palcem przyłożonym do ust, dał im znak odejścia. Uczony prawnik Scewola przybywał na codzienną rozmowę z Cezarem o poprawy potrzebujących ustawach państwa. Violus szczupłém ramieniem swém drogę mu zagrodził. Inny śpieszył z oznajmieniem, że wodzowie wojsk i z senatorów najstarsi zgromadzili się w sali palatium na naradę o zbliżającéj się wojnie, lecz także wkrótce powracał, aby poczesne miejsce wskazać dostojnikom i prosić ich, by czekać raczyli. Violus, nabawiwszy się turkawką, w białych zębach począł gryźć migdały, jak wierny i czujny pies, rozciągnięty u progu komnaty, w któréj panowało grobowe milczenie.
W palatium biegły szepty.
— Usnął i śpi tak długo...
— Nad sprawami państwa w cichości rozmyśla...
— Samotnie duma o wysokich zagadnieniach natury, wiedzy, ludzkości...
Dwunastą, ostatnią godzinę dnia, wnet oznajmić miały wodne zegary miasta. Mętnie oświetlone i pogrążone w ciszy przedsienia, portyki i sale palatium, miarowym i głośnym krokiem przebywał człowiek, od głowy do stóp okryty błyszczącą zbroją. Był to dowódca pretoryańskich straży. Ten czekać nie mógł. Z piérwszą minutą piérwszéj godziny nocy wszystkiemu wojsku przebywającemu w Rzymie, musiał on dać z ust wodza wodzów, Imperatora, wzięte wojskowe hasło. Jego w téj porze od cesarskiéj komnaty oddalić nikt na ziemi prawa nie posiadał. Violus téż na widok nadchodzącego poskoczył z ziemi i, za oponą zniknąwszy, zwinny jak wiewiórka, z drabinki przenosząc się na drabinkę, u stropu cesarskiéj pracowni zapalił jarzące się światła lamp. Pod światłem lamp, Pretoryanin stał chwilę w swéj bronzowéj zbroi, do posągu rycerza podobny. Takim, jak teraz, nie widział nigdy Imperatora. Ramieniem wsparty o poręcz krzesła, patrzał on w twarz Fortuny, a po obliczu jego okrytém bladością marmuru, mknęły wzgardliwe błyski urągania. W moc bogini, złote kwiaty i kłosy do stóp mu sypiącéj nie wierzył. Nie wierzył w szczęście brane z połysków kruszczu z serc ludzkich, z pocałunków najdroższych i najpiękniejszych ust. Nie wierzył w trwałość jakiéjkolwiek wiosny i w wierność jakiéjkolwiek zapłaty. Nie wierzył, aby ktokolwiek zmierzyć mógł głębię jego duszy i balsam kojący do jéj ran przyłożyć. Pod sercem czuł złamany sztylet, a w piersi bezdenną tęsknotę za doskonałą, przeczystą pięknością, o któréj sny wykołysały mu duszę, a któréj nigdzie nie znalazł na ziemi. Więc z błyskami urągania na bladéj twarzy, spoglądał w zalotne oczy bogini szczęścia.
Gdy jednak nie upoiły go jéj dary, — nie złamały go téż jéj ciosy. Co czuł, co myślał, jak walczył i cierpiał w tych długich, samotnych godzinach, które odejście Lucyusza z wejściem Pretoryanina dzieliły, nikt wiedziéć nie miał. Teraz stał znowu wyprostowany, z męzkim spokojem postaci; zrezygnowana mądrość okryła mu blade czoło i wielką ciszą ukoiły się usta. Gdy podniósł powieki, w oczach jego jaśniała pogoda wiary, niezłomnéj wiary w to, czém Fortuna śmiertelnych darzyć nie może, lecz co w ich własnych piersiach powstaje ze zwyciężonych huraganów duszy, z krwawéj męki człowieczych żądań, poddanych człowieczéj woli. Rozum, dobroć, niepokalaność... o, Fortuno! biegnij ty na swém zawrotném kole innym rozdawać kwiaty i winne grona!... On będzie szczęśliwym słodyczą, którą z swéj piersi, na mroczny, błotnisty, lecz razem tak biedny i smutny świat ten rozleje!...
Przyciszony, męzki głos, ozwał się u drzwi:
— Długiego ci życia, Cezarze! o hasło proszę cię, Imperatorze!
Po chwili milczenia z nakazującą postawą i głosem spokojnym Aureliusz wymówił:
— Parce et labora!
— „Przebaczaj i pracuj!“ — otrzymane hasło powtórzył Pretoryanin, ukłonem pełnym czci, żegnając władcę i wodza. Przez drzwi, któremi wychodził, wchodzili wodzowie wojsk i z senatorów najstarsi. Wkrótce w błyszczących zbrojach, albo śnieżnych togach, obsiedli oni kurulne stołki i długo w noc Marek Aureliusz naradzał się z nimi nad sposobami odparcia od granic ojczyzny strasznego najścia plemion germańskich.
Po salach, portykach, przedsieniach palatium, z ust do ust podawane, brzmiało dzisiejsze hasło Imperatora; stoczyło się z palatyńskiego wzgórza i po uśpioném mieście biegło wciąż daléj i daléj, zbliżając się do wspaniałéj Klaudyuszowéj drogi, przy któréj mnóztwem jaskrawych świateł, jaśniała willa Werusa. Wszystkich barw lampy zwisły u gzemsów i kolumn tego marmurowego cacka, dyamentowemi blaskami oświetlając i malując spowijające je wieńce kamiennych rzeźb i laurowych liści. Zdala miarowe i liczne kroki brzmiały po płytach bazaltu, zaściełających ulicę. Był to oddział nocnéj straży wojskowéj, mającéj w willi cesarskiego brata zluzować straż dzienną. Na porosły kwiatami wysoki taras willi ktoś wybiegł śpiesznie i nad misterném ogrodzeniem przegięty, rzucił ku nadchodzącym niecierpliwe pytanie:
— Hasło Imperatora?
Chór męzkich głosów odpowiedział z dołu:
— Przebaczaj i pracuj!
Nad ogrodzeniem tarasu zaszemrało westchnienie... i wnet stopiło się w długi, srebrzysty śmiech. Z tym śmiechem płochym i zarazem gorzkim, Lucyusz Werus zniknął w gęstwinie marmurów i kwiatów, a jakby czarodziejskiemu zaklęciu posłuszna, śmiechem zawtórzyła mu cała jego willa. Harfy tam rozsypały deszcze leciuchnych tonów, podniosły się głosy ludzkie hucznie roześmiane, z figlarnym klekotem uderzyły o siebie metalowe kule kuglarzy, brzęknęły kastaniety, dźwięknęły kryształy, złote kości zadzwoniły o kamienne i szklane mozaiki stołów, — z zewnątrz lampy mrugały stoma dyamentowych oczu, wieńce pachniały i w szerokich przedsieniach bachusowym śmiechem wybuchała bawiąca się służba.
Po uśpionych ulicach i rynkach stolicy świata coraz daléj i daléj w noc brzmiało dzisiejsze hasło Aureliusza.
Tu męzkie rycerskie głosy wymawiały:
— Parce!
— Labora! — ze stron innych przynosiły echa.
Nad uśpionym, lub hulającym światem, słodyczą i siłą płynęły dwa te wyrazy. Błogosławić go zdawał się piérwszy, drugi nieść odkupienie. Był to niby wojenny krzyk dobrych geniuszów, lecących w bój ze złymi. I był to jeszcze oddech wielkiéj duszy, z piersi skrwawionéj wzbijający się nad nędze świata i stałą gwiazdą zawisający na niebie ludzkości.