<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Turia
Pochodzenie Stare obrazki
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1888
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

MŁODÉJ POMOCNICY I PRZYJACIÓŁCE MOJÉJ,
z którą wspólnie uczę się czytać o dawno ubiegłych wiekach,
MARYI SIEMASZKÓWNIE
obrazek ten poświęcam
AUTORKA.



TURIA.

W piérwszéj połowie panowania Oktawiana Augusta nie było pewno w Rzymie człowieka szczęśliwszego nad Lukrecyusza Wespiliona, uczonego pomocnika panującego władzcy, w trudném i kosztowném dziele budowania dróg publicznych. W kwiecie i sile wieku, bo trzydziestu kilku lat życia dosiągłszy, miał on już za sobą wiele niebezpieczeństw szczęśliwie przebytych, a przed sobą szeroko otwartą drogę do najwyższych w państwie zaszczytów i zasług. Wysoka godność pretora Rzymu, którą piastował był przez czas przepisany prawem, umieściła go w rzędzie senatorów i pozwalała mu oczekiwać najwyższego po cesarskiém dostojeństwa konsulatu. Niezbyt wielki majątek swój i swéj żony, składający się z pastwisk w Sycylii, z winnic w Latium, z kilku fabryk garncarskich i tkackich i z pięknego domu w stolicy, utrzymywał on rządnością swą w stanie kwitnącym, a dochody które zeń czerpał, zwiększały się znacznie setkami tysięcy sestercyi, otrzymywanemi za pełnione przez się urzędy. I nie otrzymywał ich darmo. Na krześle kurulném, w głębokiéj nawie bazyliki stojącem, żaden pretor nie zasiadał gorliwiéj od niego i sprawiedliwszych nie głosił wyroków; żadna téż z robót publicznych szybciéj i lepiéj wykonywaną nie była, jak pod przewodnictwem i dozorem jego budująca się teraz droga Flamińska. Oktawian całkiem zdawał się zapominać, że po nagłéj śmierci poprzednika i wuja jego Juliusza Cezara, młodziutki wtedy Wespilion stanął był w szeregach Brutusa i, walcząc przeciw pretendentowi do władzy cesarskiéj, w bitwie pod Filipami ciężką poniósł ranę. O téj jednomyślności z Brutusem a nieprzyjaźni względem Cezarów, jako téż o ciężkiém paroletniém wygnaniu, na jakie sam go był skazał, Oktawian całkiem zdawał się zapominać i dawnego wroga swego uczynił poufałym doradzcą swym i czynnym współpracownikiem. Wprawdzie, nikt prawdziwych zgłosek uczucia przeczytać nie mógł w sercu tego, który w przedchwili zgonu, nazwać miał życie swoje dobrze odegraną komedyą. Co pewna, to, że w dziele okrywania świeżych gruzów rzeczypospolitéj blaskiem i potęgą jedynowładztwa, jak téż w chwalebnych zamiarach doskonalenia dobrobytu i administracyi państwa, potrzebował on pomocników rozumnych i dzielnych, a z rozumu i dzielności ich mądrze korzystać umiał, jakiemikolwiek były osobiste jego dla nich uczucia. Jednym z takich był Wespilion. W dodatku szczęśliwy człowiek ten był mężem Turyi, kobiety pięknéj, a o któréj w Rzymie bardzo mało mówiono, i ojcem młodziutkiéj Wespilii, któréj wdzięki i talenta słynnemi już być zaczynały. W porze téj Rzymianie dzielili jeszcze zdanie Greków, że gdy o kobiecie młodéj i pięknéj świat milczy, mąż jéj pewno w sercu swém śpiewa jéj pochwały. Ale jeżeli młodziutka dziewczyna słynąć zaczyna z wdzięków i talentów, rodzice jéj śliczne rzeczy roją dla jéj przyszłości. Spokojna wesołość panowała zawsze w domu Wespiliona. Nie bywało w nim nigdy uczt hucznych, długo w noc przeciąganych, osypywanych różami i oblewanych strumieniami ognistych win greckich, — bo znieść by ich nie mogła pani domu, a pan domu czasu na nie nie miał. Ale często bardzo w triclinium z ładnie malowanemi ścianami, na łożach których purpurowe lub śnieżne okrycia były wyrobami rąk Turyi, Wespilii i domowych ich pomocnic, zasiadało do wykwintnego, lecz miernie obfitego posiłku grono przyjaciół, których liczba nie przechodziła nigdy liczby muz. Nad małém zgromadzeniem tém unosił się téż wtedy wdzięczny i wzniosły duch Helikońskich dziewic; słychać tam było męzki acz melodyjny rytm greckich epopei, kwieciste wiersze Wirgiliuszowych sielanek, a pomiędzy uczone wywody Lukrecyuszowe mieszała się od czasu do czasu lekka i wesoła strofa żyjącego jeszcze Owidyusza lub starego greckiego Anakreona. Z dźwiękami wierszy łączyły się dźwięki muzyki; Turia pięknie grała na cytrze, a młodziutka Wespilia rychło matkę w sztuce téj prześcigać zaczęła. Potem w Perystylium zdobném w marmurowe kolumny i grupy zieleni rosnącéj w wazach etruskiego kształtu, toczyły się jeszcze przez czas jakiś poważne rozprawy kilku mężów o sprawach państwa, nauki lub sztuki, a mieszał się téż w nie nierzadko z uszanowaniem słuchany głos Turyi. Potém jeszcze, dom dostojnika rzymskiego cichym stawał się i spokojnym; w najparadniejszéj i najlepiéj zamkniętéj sali tablinum zwanéj, słychać było głos Wespiliona, dyktującego sprawozdania i rozporządzenia uczonemu wyzwoleńcowi, którego trzcinka z szelestem posuwała się po pergaminie, albo styl, z lekkiém skrzypieniem rznął znaki na woskiem oblepianych tabliczkach. W Atrium, przy ogniu palącym się na domowym ołtarzu, nad impluvium, zbiornikiem wody, świecącym jak srebrna szyba pośród owijających brzegi jego bluszczów, furczały wrzeciona i zcicha dzwoniły pogadanki i śmiechy kobiet. Czasem zamiast pogadanek i śmiechów, z furczeniem wrzecion łączyła się łagodna i płynna mowa Turyi, która córce i ulubionym domownicom opowiadała rozdziały z księgi Tytusa Liwiusza, dziejopisa wolnych i wielkich czasów Rzymu. Wtedy duch bohaterstwa, duch potężnych uczuć i czynów, unosił się nad ogniskiem domowem, drobna dłoń młodziutkiéj Wespilii, trzymająca białe wrzeciono, nieruchomo zawisała w powietrzu, a w oczach jéj, w czarnych jéj oczach, zupełnie do ojcowskich podobnych, rozpalały się te święte ognie czci i rozrzewnienia, w których rodzą się i rosną cnoty wszystkie.... Wtedy téż Wespilion uchylał kwiecistą zasłonę, dzielącą tablinum od atrium, długo niepostrzeżony, o białą kolumnę wsparty, przysłuchywał się mowie Turyi, patrzał na rozmodloną do wielkiéj przeszłości twarz córki, aż zbliżał się zcicha i obie te drogie głowy ramionami ogarniając, przyciskał je do piersi w milczeniu, z wyrazem niewysłowionego szczęścia na twarzy, pracą i myśleniem nieco zmęczonéj. I gdy w pustém już atrium czuwające nocą pacholęta służebne przykładały z kolei drewek do ognia, palącego się na domowym ołtarzu i który nigdy nie powinien był gasnąć, w głębi domu długo jeszcze słychać było szepty i pocałunki; czasem rozlegała się tam i aż do wpółciemnego atrium wlatywała perłowa gama dziewczęcego śmiechu, czasem głos męzki toczył z głosem niewieścim poważną, poufną naradę. Śród nocy Turia wstawała często i białą szeroką pallą owinięta, z lampką w dłoni szła do sypialni córki, aby popatrzéć na spokój jéj snu, lub go przywrócić, jeśli-by przerwanym był przez przykre albo złowrogie marzenia. Jeżeli nie wracała długo, z cubiculum czyli sypialni małżonków odzywało się naglące wołanie: „Turio! Turio!“ Nieobecność żony Wespilion wtedy tylko mógł znosić, gdy pracował, lub gdy go jakiekolwiek obowiązki zajęć i stanu jego zdala od niéj trzymały.
Szczęśliwi jeżeli losu swego są godni, lubią siać szczęście dokoła. W domu tym niewolnicy nawet mieli pogodne twarze i żywość ruchów, znamionujących sytość ciała i wesele ducha, a nie było ich wielu, gdyż często bardzo Wespilion i Turia całe gromady ich obdarowywali wolnością. Wyzwoleni imali się handlu, rzemiosł i innych profesyi różnych, do jakich usposobił ich pobyt w domu dawnego pana, który „patronem“ ich pozostawał i nie jak niewolnicy już, lecz jeszcze jako „klienci“ służyli mu wiernie i ochotnie, czy to powiększając sobą orszak, lektykę jego na ulicach miasta otaczający, czy dając mu rzęsiste oklaski, gdy przemawiał w senacie, lub wstępował na „rostrę“ mównicę publiczną, wznoszącą się pośród Forum, czy, broniąc imienia jego i sławy od wszelkiéj skazy, którą uszkodzić-by je chciała zła wola i zawiść.
Jednak w dniu pewnym u wejścia do szczęśliwego i spokojnego domu tego, tłoczył się tłum, gwarzący zcicha wprawdzie, lecz niespokojnie, ciekawie i smutnie. Dom znajdował się przy jednéj z głównych ulic Rzymu, zwanéj ulicą Świętą. Nietylko przecież ulica ta lecz i miasto całe nie posiadało jeszcze téj świetnéj postaci, bogactwami kapiącéj i w obszerne przestrzenie zaopatrzonéj, w jaką niewiele późniéj, po wielkim Neronowskim pożarze i w skutek długiego pokoju, przyoblec się miało. Wprawdzie i wtedy już Oktawian, wspomagany przez okoliczności, towarzyszące czasowi jego, poczynał drewnianą i bezładnie zbudowaną stolicę swą przerabiać w marmurowy, rzeźbiony, pozłocony klejnot i cud świata. Ale ciasnym i nieporządnym był jeszcze Rzym, ciasno i duszno było na ulicy Świętéj. Przed domami, których ilość pewna jaśniała już bogactwem marmurowych ścian swych i rzeźbionych portyków, ciągnęły się szeregi ozdobnych arkad murowanych i z drzewa skleconych budek, z których na ulicę buchał gruby gwar kupczących tłumów i wypływała co chwila gruba krzykliwa ciżba. Tu, na słupach arkady jaśniały rozwieszone jaskrawe tkaniny i kwieciste kobierce Wschodu, tam błyszczały rzędy naczyń z zabarwianych szkieł i kryształów, z różnobarwnych marmurów, bronzu i malowanéj gliny ówdzie wiały gorzkie i gryzące zapachy pieprzu i korzeni, albo łaskotliwe i mdłe wonie perfum, tam jeszcze piramidy rumianych i złotych owoców nęciły wzrok i powonienie, a gdzieindziéj, w budce drewnianéj, ludowy balwierz błyskał ostrzem stali do koła twarzy wyprostowanego na stołku pacyenta, albo uliczny lekarz, otoczony tłumnie, warzył i mierzył lecznicze maście i płyny, albo na wysokiéj fajerce błyskał płomyk i skwierczały smażące się kiełbaski. Ze stosów, wznoszących się tuż przed nogami przechodniów, kobiety z ludu, białemi płachtami okryte, wybierały i kupowały czerwone garnki i misy; w doktorskich budkach jęczeli chorzy, którym przed oczyma publiczności opatrywano rany lub nastawiano złamane członki; na rogach ulicy, przed stojącemi tam posągami bóstw dróg rozstajnych, słychać było modlitewne zawodzenie i krzyki, a kędyś, w głębi jakiegoś podwórza, rozdzielonego z ulicą przezroczystym portykiem, brzmiały przeciągłe i donośne wołania woźnych, ogłaszających imiona, przymioty i cenę niewolników, którzy wraz ze wszelkiemi dobrami jakiegoś bankruta, na publiczną sprzedaż wystawieni, stali tam na podwyższeniu z desek, nadzy, ze znakami kredą wyrysowanemi na piersiach i rodzajem koron na głowach.
W tłoku tym i gwarze, pomiędzy rzędami arkad i budek, nad któremi wznosiły się wysokie a martwe, bo ze strony ulicy okien pozbawione ściany domów bogatych, na wązkiéj i ciżbą płynącéj przestrzeni, zatrzymywały się przed domem Wespiliona i Turyi liczne lektyki, przez barczystych Kapadoków lub czarnych Numidów przynoszone, a z których wysiadali dojrzali mężowie w fałdzistych togach, młodzi panowie w obcisłych tunikach, kobiety w „stollach” rzęsiście haftowanych i malowniczo opadających im do stóp, z pod pasów świecących kością słoniową, srebrem i złotem. Wysiadłszy z lektyk, ludzie ci, umykając coprędzéj od naciskającego ich ulicznego tłumu, przez drzwi u których stróżował „ostyaryusz,” odźwierny ubrany w barwy domu czyli liberyą, wstępowali na obszerny podwórzec wchodowy, w kolumnady i rozłożyste drzewa przystrojony i, zatrzymując się tam na chwilę, porozumiewali się z sobą spojrzeniami i cichemi, lecz śpiesznemi szepty. Z wyrazów twarzy i szeptów ich poznać można było, że w domu tym dzieje się coś niezwykłego, coś, co przybywającym doń nakazywało przyoblekać się w pozory choćby uroczystego smutku. Pomiędzy przybyłymi mężczyznami były wprawdzie twarze istotnie i szczerze zasmucone, lecz na uroczysty nastrój ducha trudno było bardzo zdobyć się wystrojonym kobietom, których ogniste i zalotne oczy ukradkiem szukały pośród męzkiego tłumu kwiecistych tunik i utrefionych głów, próźniaczych, wykwintnych młodzieńców. To téż tu i owdzie krzyżowały się z sobą spojrzenia wyzywające i wabne, lub rozległ się szybko stłumiony śmieszek. Dostojnym tym i możnym, Wespiliona i Turyi krewnym i przyjaciołom, nie wypadało jednak oddawać się pustocie, wobec patrzącego na nich, w podwórzu zgromadzonego tłumu klientów domu. Ludzie ci, w grubych, brunatnych togach i z których wielu miało grube, spracowane ręce, wyzwoleńcy ci Wespiliona, albo téż ubodzy i oddawna z domem jego węzłami patronatu i klienteli związani rycerze, napełniali sobą nietylko podwórze ale także i „atrium.” Niezawsze zgromadzali się oni w liczbie tak wielkiéj, jakkolwiek obowiązek składania patronowi porannych odwiedzin, część ich pewną sprowadzał tu codziennie; dziś jednak przyszli wszyscy i jakkolwiek wielu z nich zostawiło kędyś zajęcia swe i interesa, stali wytrwale, lub sofy i stołki pod ścianami obsiadywali, szepcąc téż pomiędzy sobą zcicha i z wyrazem zasmucenia wstrząsając głowami. Przed wchodzącymi do „atrium” możnymi panami i paniami, rozstąpiły się spiesznie brunatne togi, niemniéj przecież niektórzy, z pomiędzy ludzi niemi odzianych, śmiało wystąpili z tłumu i poufale acz z uszanowaniem zbliżyli się ku dostojnym. Byli to wysoce poważani i na drodze do wielkich fortun zostający architekci, rzeźbiarze, malarze, lekarze. Nizkie pochodzenie zatrzymywało ich jeszcze w szeregach klientów wielkich domów, lecz talenta i nauka budziły dla nich szacunek i przyjaźń najdostojniejszych. Dwaj szczególniéj, z pomiędzy tych szanowanych dorobkiewiczów, zwrócili na siebie odrazu uwagę świeżo przybyłych gości. Byli nimi najsławniejsi lekarze spółcześni: siwy, ponury Glykon, o którym pocichu szeptano, że sztuką swą usuwał nieraz z drogi Cezara tych, których na drodze swéj mieć on nie chciał, i wyniosły, długobrody z jasném głębokiém spojrzeniem, medyk cesarskiego dworu, Antoniusz Muza. Współtowarzyszy tych, którzy w ustronném miejscu „atrium” stojąc, z zajęciem i zcicha rozmawiali z sobą, otoczyło wnet liczne grono, osypujące ich śpiesznemi zapytaniami. Na zwiędłych ustach Glykona igrał błędny, sarkastyczny uśmiech, a spuszczone powieki jego nie podniosły się i nie odkryły źrenic, pełnych cynicznéj wzgardy dla wszelkich ludzkich uczuć i cierpień. Ale pogodny i szczery Muza, ze smutkiem w mądrych, przejrzystych oczach, uczynił obu rękoma gest, oznaczający zrozpaczenie zupełne.
— Czyniłem, co mogłem i co tylko doradzała mi nauka moja. Cezar sam przysłał mnie tu, na piérwszą wieść o nieszczęściu Wespiliona, lecz czémże są usiłowania nasze wobec niezłomnych praw przyrody?...
— Wobec woli nieśmiertelnych bogów! — nabożnie poprawił młodszego kolegę truciciel Glykon.
Westchnienia zaszemrały dokoła, w cisnącéj się pod ściany gromadzie klientów, ktoś głośno załkał, — przechodzący zblizka młody niewolnik szepnął po grecku:
— Antygona nie była od niéj piękniejszą i lepszą.
Poważni mężowie w senatorskich latiklawach, białych purpurą i złotem wyszywanych, pozostali w „atrium” i, zasiadłszy na sofach, których śpiesznie ustąpili im klienci, a oczekując końca dramatu, odegrywającego się kędyś w głębi domu, zabawiać się poczęli zcicha toczonemi rozprawami o najświeższém posiedzeniu senatu, o mowie, którą na niém wypowiedział Cezar Oktawian, o zasługach Wespiliona i obecném jego nieszczęściu. Utrefieni młodzieńcy w strojnych tunikach, próżniacy i wykwintnisie, noszący zbiorową nazwę Ardelionów, a którzy obecnymi bywali wszędzie, gdzie tylko spotkać mogli zabawę wesołą a choćby smutną i przedewszystkiém piękne kobiety — spuszczali powieki, nastrajali rysy swe do min poważnych, a ścisnąwszy się nad „impluvium” w gromadkę, szeptali o wczoraj widzianéj w teatrze ślicznéj pantominie, o wesołéj uczcie u niemłodéj już, lecz jeszcze rozkoszy życia żądnéj Cecylii Metelli, o pięknéj Rufilii, która przed chwilą, na słowa wyrzeczone przez Muzę, załamując ręce i głośno wzdychając, tak ogniste i obiecujące wejrzenie rzuciła z pod powiek na bogatego wdowca Labeona... Kobiety, poufalsze i mniéj od mężczyzn powściągliwe, z Cecylią Metellą na czele, wcisnęły się gromadnie w boczny korytarz, z „atrium” w głąb’ domu wiodący. O wielkiéj pani téj, najbogatszéj ze spółczesnych kobiet rzymskich, bardzo wiele i bardzo długo w Rzymie mówiono. I teraz jeszcze, jakkolwiek twarz jéj, cudownie piękną niegdyś, okrywała już delikatna sieć zmarszczek, jakkolwiek ukazywano sobie chirurga, który w zamian dawnych w usta jéj włożył nowe białe zęby, i perukarza, który głowę jéj okrył długiemi pierścieniami włosów, — mówiono o niéj wiele. Miała ona jeszcze wyniosłą o gipkich ruchach swych rozkoszną kibić Afrodyty, a szmaragdowe jéj oczy silniejszym nawet niż dawniéj pałały ogniem. Przodem szła; pierścienie rudych włosów, jak ogniste węże opadały na szkarłatne i złote szlaki jéj sukni, czarne brwi zsuwała dumnie i niechętnie, a za nią kilka par stóp niewieścich uderzało o marmur posadzki sandałkami, zdobnemi w złoty haft i perły i kilka młodych, pięknych twarzy usiłowało przybrać wyraz, miejscu i chwili właściwy. Daremnie. Zalotna i żywa Rufilla, świeżo z drugim już mężem rozwiedziona, szepnęła coś do ucha o bogatym wdowcu Labeonie Tertulii która ze skromnie spuszczonemi powiekami, głosem niewinnéj gołębicy opowiadać zaczęła przyjaciołkom, jak wczoraj siedziała u stóp Cezara, a on stroił jéj głowę w wieniec różany. Nagle, wdzięczne te, szepcące usta zamknęły się i umilkły, umilkł miarowy tentent sandałków, Cecylia Metella stanęła i stanęły za nią jéj towarzyszki, a wkrótce, na twarzach ich, wyraz wezbranego, swawolnego życia ustąpił przed wyrazem przykrego strwożenia. Szeroko pootwierały piękne swe oczy i wyprostowane, nieruchome, białemi zębami błyskające z za purpury warg wpółotwartych, machynalnie przebierały w palcach miękkie fałdy swych „stolli.”
Stały one teraz pomiędzy dwiema kolumnami, pod kwiecistym festonem podniesionéj opony. Przed niemi był pokój, wyraźnie za sypialnią służący i wdzięcznych ozdób pełen. Na ścianach, górą i dołem biegły misternie splątane szlaki z greckich zygzaków, a pomiędzy niemi, wybornie naśladując naturę, leciały jakby, albo na zielonych gałęziach spoczywały różnobarwne ptaki i motyle. Z sufitu, skrzydlate dzieci zdawały się sypać róże i fijołki na układaną w gwiazdy posadzkę, na hebanowe i w bronz zdobne krośna z rozpoczętą robotą na bogatą oprawą lśniące u ściany rzędy pargaminowych zwojów. Wszystko to oblane było fioletowém światłem, padającém od zasłony, okrywającéj jedyne okno, a którą słońce świecące na zewnątrz czyniło podobną do ametystowéj szyby. Z za niéj wysuwający się wązki promień słońca pozłacał wiszącą na ścianie cytrę, a z innéj strony na stole, pełnym szklanych naczyń z lekami, migotał płomyk lampki bronzowéj, mającéj kształt kobiecego sandałka. Kobiety domowe i służebne, z obu stron kolumn stojących u wejścia, zbijały się w ścisłe gromadki i w milczeniu załamywały dłonie, albo brzegami tunik zakrywały swe twarze; w głębi zaś pokoju w głębokim pół-zmroku, niewyraźnie widać było łoże usłane białą i purpurową pościelą, a na niém leżącą postać szczupłą i sztywną. U stóp łoża podobne do chwiejnych cieniów chyliły się ku sobie dwie kobiety z których jedna bezsilnie wspierała się na drugiéj, miłośnie ją obejmującéj, a tuż przed leżącą i z głową ku niéj pochyloną, stał mężczyzna wysoki, opłynięty fałdami niedbale włożonéj togi. Z fioletowéj mgły napełniającéj pokój, twarz jego śniada, męzka, ku leżącéj postaci nieco schylona, wyłaniała się wyraźnie. Był to Wespilion.
Uroczystą, głęboką ciszę, która napełniała pokój, przerywał tylko przyśpieszony i słabemi bardzo jękami przerywany oddech spoczywającéj na łożu i coraz bardziéj sztywniejącéj postaci. Stopniowo lecz szybko jęki przerzadzały się, oddech stawał się coraz cichszym, ustawał chwilami, odzywał się znowu, przerwał go dźwięk jakiś dziwny, struny jakby, która zadzwonić miała, lecz z cichym, przeciągłym zgrzytem pękła i — wszystko umilkło. Na twarz Wespiliona spadła wielka bladość, po ciele jego, od głowy do stóp, owinęło się krótkie lecz gwałtowne drżenie. Stało się. Przyszła sekunda, któréj, stojąc tu, upatrywał bacznie, aby spełnić to, co był powinien, a czego nie spełniać pragnął-by choćby za cenę życia. Ciężko, powoli podniósł rękę i ruchem miękkim, drżącym, przesunął dłoń po oczach i ustach zmarłéj. Wedle obyczaju narodu swego zamknął on powieki i na zawsze utulił wargi téj, dla któréj był najbliższym na ziemi człowiekiem, a potém, do tegoż obyczaju stosując się, a bardziéj może pozwalając, aby męzkie serce wybuchnęło na chwilę, roztworzył nad łożem ramiona i po trzykroć wielkim głosem zawołał:
— Wespilio! Wespilio! Wespilio!
Wszyscy wiedzieli, że gdy ten, który w ostatniéj chwili stróżuje nad łożem śmiertelném, wyda z ust swych trzykrotne to, ostatnie wołanie, jeden ze śmiertelnych opuścił już ziemię. To téż domownice i służebne u kolumn stojące, z wielkim płaczém padły na posadzkę; głośnemi krzykami żalu ozwali się słudzy i klienci, którzy dotąd, cicho i trwożnie, we wpółciemnym korytarzu oczekiwali stanowczéj chwili; tłumione lecz rozdzierające łkania wydobywały się z piersi dwóch kobiet, u stóp łoża wspierających się wzajem, Wespilion zaś, nad łożem schylony, twarz przybliżył z blizka do twarzy zmarłéj, aż gdy zesztywniał w niéj już muskuł ostatni i ostatnia kropla krwi zniknęła z warg delikatnych, cichym, długim pocałunkiem usta swe z ustami jéj połączył. W sposób ten przyjmował on w piersi swe ostatnie tchnienie swego dziecka. „Extremum spiritum ore excipere.” Kiedy z dwiema grubemi łzami na skurczonych od bólu policzkach podniósł się i wyprostował, domownicy i słudzy powstali z ziemi i podnieśli głowy, a wyciągając ku łożu ramiona wybuchnęli chóralnym przeciągłym okrzykiem:
— Vale! Vale! (Żegnaj! Żegnaj!)
— Vale! — zawołały piękne i strojne kobiety, pośród kolumn stojące, a gdy ostatnie to pożegnanie słały istocie, która zaledwie była powitała życie, na tak wesołych przed chwilą ich twarzach rozlał się szczery smutek; żywa Rufilla, bogatego męża sobie łowiąc i skromna Tertulia, ulubienica Cezara, miały łzy w oczach, inne płakały nawet na dobre, tylko Cecylia Metella, w szałach życia zestarzała, ukryć nie mogła wstrętu i przesądnéj trwogi, którą budził w niéj widok śmierci.
— Vale! — ozwał się u wejścia poważny chór męzkich głosów. Dostojni krewni i przyjaciele Wespiliona, przez jednego ze sług o nadejściu stanowczéj chwili uwiadomieni, nader szli śpiesznie i śnieżnemi latiklawami swemi świecąc w fioletowym zmroku pokoju, objęcia swe otwierali, szeroko przed strapionym ojcem. Wespilion, z postawą spokojną i poważną, lecz z twarzą, któréj drgnień bolesnych pohamować, ani wielkiéj bladości ukryć nie mógł, postąpił ku nim, a Antistiusz Labeon był piérwszym, którego z dłońmi połączył swe dłonie i na którego ramię opuścił głowę, rozrzewnioną nad siły. Z Labeonem od młodu wiązała ich przyjaźń ścisła, którą uświęcała wspólność stoczonych walk i stale choć skrycie piastowanych przekonań. A gdy dwaj przyjaciele zamieniali się z sobą cichemi, urywanemi słowy, nad umarłą dziewczyną zabrzmiało ostatnie, z rodzierającém łkaniem wykrzyknięte: — Vale!
Dwie kobiety, dotąd u stóp łoża w cieniu stojące, wysunęły się na światło. Jedną z nich była Turia, wysoka i chwiejąca się, z załamanemi dłońmi i twarzą tonącą w łzach, — drugą, na którą światło z okna obficiéj spływało, piękna dwudziestoletnia dziewczyna, z wyrazem niewysłowionéj słodyczy i czułości w ciemnych oczach, z potokami niepospolitych w klimacie tym, bo złocistych włosów, bezładnie opływających aż prawie do kolan białą jéj tunikę. Snadź Turia kochała bardzo krewną swą Atią, bo miękkie objęcia, w których tuliła ją ona i łagodne i jéj szepty, przywróciły jéj moc ciała i ducha.
— Turio! — szeptała jéj piękna dziewczyna, — idź do Wespiliona... zwróć się do Lukrecyusza swego, Turyo... rzuć się w objęcia tego, który ci pozostał!...
Przypomnienie o mężu było dla Turyi promieniem światła, rzuconym w ciemności grobu. Tak, miała jeszcze męża... on jéj pozostał jeszcze, człowiek, którego od lat dziecięcych prawie kochała i czciła... Tak, uścisk jego będzie dla niéj tą zbawczą Letą, w któréj na chwilę przynajmniéj utraci pamięć, a on nieszczęsny czyż nie potrzebuje także, aby pieszczące jéj dłonie na zbolałéj piersi jego spoczęły? Odwróciła się od łoża i z gorączkowemi rumieńcami na policzkach, lecz silna już i prosta, kilka kroków postąpiła naprzód. Wtém, z obwisłemi nagle rękoma stanęła. Wespilion, wyjąwszy dłonie swe z rąk najmilszego sobie Labeona, stał, przed świetném gronem krewnych swych i przyjaciół, a na wyrazy współczucia, któremi osypywali go oni, po krótkiéj chwili ponurego zamyślenia odpowiadał:
— Teraz już, przyjaciele moi, całkiem bezdzietny jestem. Bogowie wiedzą, żem nie wyrzucał im nigdy, iż mi nie dali syna. Oprócz ojczyzny i dobréj sławy dziewczynę tę kochałem nad wszystko na ziemi i była mi ona pociechą wtedy nawet, gdym patrzał na ojców, otoczonych liczném potomstwem. I tę, jedyną, uprowadziły mi z domu złe moje gieniusze. Za lat niewiele dobiegnę kresu mojéj młodości. Starość samotną będę miał i jałową, jak nieurodzajne drzewo, schnące na skwarnych piaskach, a gdy umrę, imię moje stanie się echem przebrzmiałém... marnym cieniem czegoś — co było!
Mówił to głosem głębokim, ponurym, z wbitemi w ziemię suchemi oczyma, a skończywszy, skraj swéj togi zarzucił na twarz i głowę, którą pochylił nizko.
Turia, nagle znieruchomiona, z obwisłemi ramionami, patrzała na męża, słuchała słów jego, aż i jéj oczy oschły z łez, a zastąpił je ogień suchy i ponury. Uderzył w nią nowy cios jakiś, błysnęła w głowie jéj myśl, która dotąd nie gościła w niéj nigdy, a teraz rysy jéj sztywnością przerażenia zjęła. Podniosła dłoń do czoła i po trzykroć szepnęła:
— To prawda! to prawda! to prawda!
Lecz w téjże chwili grono świetnych kobiet, z któremi łączyły ją węzły pokrewieństwa i dalszéj lub bliższéj znajomości, zbliżyło się ku niéj. Cecylia Metella chciała wziąć dłonie jéj w ręce swe bogatemi pierścieniami okryte, Rufilla kibić jéj otaczała ramieniem. Tertulia niewyraźnie coś szeptała o wielkiém dla Turyi współczuciu Cezara, któraś z młodszych, w rozrzewnieniu schyliła się prawie do kolan jéj, śpiewnym głosem zawodząc pochwały zgasłéj Wespilii i żale swe po niéj. Ale Turia na wszystkie kobiety te spojrzała wzrokiem takim, jakby widziała je po raz piérwszy w życiu, jakby budziła się ze snu strasznego i zlękniona zapytywała: „czego ci obcy i obojętni żądają ode mnie?” Szybkim ruchem zwróciła się do złotowłoséj dziewczyny, na mgnienie oka jéj nie opuszczającéj.
— Pójdźmy, Atio, o! pójdźmy ztąd prędzéj!
Straszne łkanie wzbierało w jéj piersi, a zrozpaczony, błędny jéj wzrok z ponuremi błyskawicami biegał od sztywnych zwłok córki, do nieruchoméj, togą okrytéj głowy małżonka. Wyszły, a w téjże chwili, o wydarzeniu zawiadomiony, przybył do domu Wespiliona kapłan Wenery Libitiny, który, imię zmarłéj zapisawszy w dzierżonych przez się urzędowych regestrach, przychodził pocieszać strapionego ojca i przywodził za sobą orszaki pogrzebowych płaczek i sług świątyni, mających przy zwłokach śpiewać „mortualia” żałobne pieśni. Wchodząc do „atrium” „Libitinarius,” żałośnym głosem do znajdującego się już tam pana domu zawołał:
— Wolał-bym, o Wespilionie, abyś, zamiast do mnie, posyłał dziś gońca do sług Wenery Lucyny, którzy w regestrach państwa nowonarodzone zapisują dzieci!...
Gdy „Libitinarius” słowa te wymawiał, Turia, wsparta na ramieniu Atii, przez „atrium” przechodziła. Słyszała.
Wśród wchodowego podwórca, oddalająca się z domu grupa świetnych kobiet, stanęła jeszcze, aby pomówić o scenie żałosnéj, tylko co widzianéj i o zabawach wesołych, w ciągu dnia zdarzyć się mogących. Jako motyle barwne dokoła kwiatów, fruwali dokoła niewieścich sukien strojni i woniejący Ardelionowie. Mówiono zrazu o Wespilii.
— Piękna z niéj niewątpliwie była-by kobieta, — zauważyła Cecylia Metella, — ale jeżeli-by w ślady matki wstępowała. Rzym posiadał-by tylko o jednę głupią kobietę więcéj.
— O, Domina! — zawołała młodziutka i świeżo do towarzystwa wielkiéj pani przyjęta Salvia — słyszałam zawsze, że Turia jest kobietą uczoną. Umié po grecku, pięknie gra na cytrze i w gospodarstwie domowém nikt jéj prześcignąć nie może.
Cecylia z góry na mówiącą spojrzała.
— Prawda jest dzieckiem czasu, Salvio — pedantycznie nieco odrzekła; — gdy pożyjesz dłużéj, dowiesz się wielu prawd o niewieściéj głupocie i mądrości...
— Turia jest bardzo piękna i córka jéj nigdyby jéj we wdziękach nie dorównała, — zauważył jeden z wytwornych młodzieńców.
Pochwała, ta udzielona piękności, która jéj pięknością nie była, ugryzła w serce Rufillę.
— Czyście zauważyły — zaczęła — jak dziwném było dzisiejsze obejście się z nami Turyi? Lukrecyuszowi swemu ręki nawet nie podała...
— Na nas spojrzała, jakbyśmy jéj nieznane były i odwróciwszy się wnet do swéj Atyi...
— Wyglądała tak, jak gdyby dotkniętą została przez chorobę świętą (waryacyą).
— O Atia! Ciekawa to rzecz, czy ona ze swemi złotemi włosami i ze swą gołąbkową twarzą, męża sobie znajdzie!
— Pora-by już! Dwudziesty rok życia rzymskiéj dziewicy kopie grób dla jéj nadziei...
— Domini! — zawołała do młodzieńca Cecylia — daje wam zagadkę do odgadnięcia. Co od Atyi Hymen odpędza?
— Sakiewka jéj pełna pajęczyn! — chórem odpowiedziało ust kilka.
— Eheu! — po grecku westchnął młody Flawiusz, krewny Labeona — ilekroć patrzę na Atię, żałuję zawsze, że jest ubogą...
— Ale wzamian, pod opiekuńczémi skrzydłami Turyi, nauczyła się być cnotliwą! — szydersko syknęła wielka pani. Rufilla usiłowała zmienić tor rozmowy. Chciało się jéj bardzo dowiedziéć od młodego Flawiusza, gdzie-by w ciągu dnia spotkać się mogła z bogatym jego krewnym. Na polu Marsowém pokazywać dziś miano świeżo przywiezionego Cesarzowi nosorożca i węża potwornéj wielkości. Czy Labeon przybędzie oglądać ich sam, albo z cesarskim dworem? Dwór cesarski — zcicha i skromnie twierdziła Tertulia — przechadzać się dziś będzie po świeżo ukończonym portyku Liwii. Cesarzowa dumną jest, że pięknemu dziełu temu bozki małżonek jéj, nadał jéj imię.
— Każę się dziś zanieść do portyku Liwii — wykrzykła Cecylia.
Młody Flawiusz szepnął do ucha Rufilli:
— Jeżeli przyrzekniesz mi, Rufillo, nagrodę, któréj zażądam, sprowadzę dziś do portyku wuja mego Labeona.
— Z żądaniami swemi, Flawiuszu, udaj się do Atii, która widocznie tak bardzo ci się podoba, że gdyby nie jéj sakiewka z pajęczynami, pogasłybyśmy wszystkie przy niéj w oczach twoich, jak mdłe gwiazdki przy świetném słońcu.
— Zaprawdę, Domina — złośliwie uśmiechnął się młody wykwintniś — słodką wychowanicę cnotliwéj Turyi można tylko... poślubić!
W dniu tym przed domem Wespiliona, na znak, że zagościła tam śmierć, wkopano szereg cyprysów, a przez siedm dni następnych publiczność rzymska tłoczyła się do „atrium,” które przedstawiało widok niezwykły.
Lukrecyusz Wespilion niczego nie żałował dla uświetnienia żałobnych obchodów. Barwne malowania, okrywające ściany „atrium,” zniknęły całkiem pod fałdami śnieżnego „bissusu,” kosztownéj wielce tkaniny lnianéj, którą je przyobleczono. Białe róże okrywały posadzkę, a pomiędzy „impluvium,” srebrną szybą błyszczącém pośrodku sali i kolumnami, rozdzielającemi ją z sąsiednią komnatą, w srebro i kość słoniową zdobne, wznosiło się wysoko łoże śmiertelne, „lectus funebris” na którem spoczywały zwłoki Wespilii, tak osypane białemi kwiatami, że widać było tylko głowę jéj, oplecioną zwojami kruczych włosów i młodziutką, jak alabaster białą, pogodnie uśmiechniętą twarz. Dymy palonych wonności, ulatując ze srebrnych kadzielnic, błękitną mgłą łagodziły olśniewającą białość sali i napełniały ją ciężkiemi, upajającemi zapachy. Sługi świątyni Wenery Libitiny ciemnemi szeregami obsiadywali śnieżne ściany, śpiewnie zawodząc żałobne „mortualia.”
W ciągu siedmiu tych dni Wespilion i Turia dwa razy tylko rozmawiali ze sobą. W pokoju wychowanicy swéj Atyi zrazu, potém w opustoszałéj sypialni córki, Turia, zamykała się milcząca, nieprzystępna, z niezłomną wolą pozostania samotną. Raz w nocy, gdy „atrium” było puste i nawet podwładni „Libitinariusa” w senném znużeniu pochylali głowy, Wespilion znalazł żonę, siedzącą u stóp wysokiego łoża śmierci, nieruchomą w żałobnych draperyach sukni swéj i zasłony, z czołem na dłoni i wzrokiem wbitym w ziemię. Zbliżył się i pochylony ku niéj, łagodnie ujął jéj rękę.
— Turio — rzekł z cicha — dla czego mnie unikasz, odkąd dotknęło nas wspólne nam nieszczęście? Czy nie jestem potrzebny sercu twemu? czy nie czujesz, żeś ty mnie potrzebna?
Nie podniosła głowy, ni powiek, twarz jéj pozostała martwą, milczała.
— Turio — łagodnie jeszcze, lecz już z żalem powtórzył Wespilion — mądrym nie przystoi nigdy rozpaczy wodze puszczać, ściągnij wodze serca twego i bądź jak zawsze kobietą rozumną. Wstań, wesprzyj się na ramieniu mojém i chodź płakać na mojéj piersi...
Teraz drgnęła i zacisnęła usta, jak gdyby niezmierném wysileniem woli tłumiła wyrywający się z nich okrzyk. Nie podnosząc przecież oczu na męża, ponuro szepnęła:
— Pozostaw mnie, Wespilionie, z tą, która była i na zawsze była-by — moją.
Zdumiony i urażony, wypuścił z dłoni swych rękę jéj, która bezwładnie opadła pomiędzy fałdy jéj sukni i odszedł. Do Labeona który w dniach tych nie odstępował go wcale, rzekł:
— Boleść niezmierna pomieszała jéj zmysły. Czas ją uleczy.
Innym razem, gdy najsłynniejsi artyści Rzymu, otaczając Wespiliona, naradzali się z nim nad godłami i ozdobami, któremi okryć mieli grobowiec jego córki, uczuł on chęć zasiągnięcia zdania Turyi i obowiązek zapytania jéj o jéj we względzie tym wolę. Przywykły do dzielenia się z nią każdym swym zamiarem, szedł do niéj i teraz, a za nim postępowali mistrze budowniczéj, snycerskiéj i malarskiéj sztuki, z którymi rozmawiał on z poufałością i szacunkiem. Turią znaleźli znowu w atrium, gdzie, skryta za kolumną, splatała dla córki świeże wieńce z róż i cyprysu, a siedząca u stóp jéj Atia, wybierała i podawała jéj kwiaty. Oczy miała suche, twarz martwą i okrytą wyrazem ponurego zamyślenia. Ujrzawszy nadchodzących, wstała i uważnie, w milczeniu wysłuchała artystów, przedstawiających jéj pomysły swe i plany. Czy chciałaby, aby grobowiec młodziutkiéj Wespilii posiadał kształt złamanéj kolumny, albo domowego ołtarza, albo jeszcze świątyńki okrągłéj z bronzową kopułą, czy obelisku ze złotą na szczycie kulą, która-by wieczorami jak meteor wysoko pośród gasnących błękitów świeciła? Na ścianach grobowca zaś można-by wyrzeźbić Sen, w postaci starca, śpiącego na łożu z chmur, czy młodzieńca z wywróconą w dół i zgaszoną pochodnią w ręku, albo dziewiczą postać w lekkich obsłonach w górę ulatającą i patrzącą ku ziemi, na któréj zostali jéj ukochani. Lecz wolała-by może, aby wymalowano świetnego motyla, wpadającego w płomień, lub chwytanego przez ptaka, czy piękne drzewko, z którego wiatr porywa wszystkie liście, czy zwinięty żagiel, symbol skończonéj żeglugi życia, czy jeszcze zabawki dziecięce, we wdzięczny nieład ułożone, a otoczone wieńcem skrzydlatych dzieciąt, boć przecież Wespilia, która w czternastym roku życia swego zgasła, chociaż dziewicą już stawać się zaczynała, niecałkiem jeszcze przestała być dzieckiem? Wysłuchawszy wszystkiego, co jéj mówiono, Turia spokojnie i rozważnie życzenie swe wypowiedziała. Do tych z pomiędzy mistrzów, którzy Grekami byli, mówiła po grecku. Wybór który czyniła pomiędzy przedstawionemi jéj pomysłami i zdania, które o nich wyrażała, znamionowały smak wykształcony i wyobraźnią, dobrze rozpoznającą wszystkie odcienia piękna. Mówiąc, zwracała się ku artystom, którzy przed trafnością sądów jéj nizko chylili głowy, lecz wzrok jéj stale i uparcie unikał wzroku męża i, kończąc, dodała tylko:
— Wszystkie te zdania i życzenia moje niech ustąpią przed wolą męża mego, Wespiliona, jeśli im ona przeciwną będzie...
Rzekłszy to, usiadła znowu za kolumną i białemi dłońmi, które drżały trochę, splatać zaczęła wieńce z kwiatów, podawanych jéj przez Atię. Wespilion uprzejmym giestem wskazał artystom wejście do sąsiedniéj sali, a gdy odeszli, stał jeszcze przez chwil kilka i patrzał na żonę. Ona zdawała się nie spostrzegać obecności jego.
— Turio — ozwał się głosem drżącym od gniewnego i smutnego wzruszenia — co znaczy to obejście się twoje ze mną? Z obcymi rozmawiasz się spokojnie i rozumnie, a ja jestem ci jakby obcy!
Ze spuszczonemi na róże oczyma odpowiedziała krótko:
— Proszę cię, Wespilionie, abyś do „Nowemdialii” milczéć mi pozwolił.
„Nowemdialia” były to ostatnie żałobne obchody, w dziewiątym dniu po pogrzebie zmarłego odbywane.
Na pogrzeb Wespilii woźni wzywali lud rzymski na wszystkich placach i rogach ulic, donośnemi głosami wykrzykując słowa formuły tak jak Rzym staréj:
— Rzymianka umarła. Pogrześć ją należy. Wespilią córkę Lukrecyusza Wespiliona wynoszą z domu. Idźcie. Już czas.
W jednéj z godzin przedpołudniowych, więc w porze dnia, w któréj stolica wrzała najsilniéj wezbranym ruchem, ogromne tłumy ludu powoli i z ciężkością sunęły wązkiemi ulicami od domu Wespiliona w kierunku Forum. Przodem szedł liczny poczet muzykantów, dmących w trąby i liczne gatunki fletów, za nimi gromada pogrzebowych płaczek, z rozwianemi szaty i włosy, miotając się, wznosząc ręce ku niebu, albo uderzając się niemi w piersi, zawodziła w takt muzyki szalone i rozdzierające pieśni i lamenty; po płaczkach szły grupy najlepszych aktorów czasu, strojami i pantominą przedstawiających tragedyą Ifigenii, téj dziewiczéj ofiary śmierci wczesnéj i męczeńskiéj, potém miasto posągów i wizerunków przodków, niesionych zwykle przed zwłokami mężów, zwłoki młodéj dziewczyny wyprzedzały długie szeregi rówieśnic jéj i przyjaciółek, które w bieli całe sypały kwiaty przed śmiertelném łożem, sunącém wraz ze spoczywającą na niém nieruchomą postacią, na barkach najprzedniejszych młodzieńców Rzymu, synów przyjaciół i krewnych Wespiliona i Turyi. Za łożem śmiertelném dopiéro w złotém od słońca powietrzu, płynąć zdawały się niezliczone, w rzeźbę, srebro, kość słoniową i szkarłat zdobne lektyki. Jedna z nich niosła samę cesarską parę. O złotem szyte poduszki lewém ramieniem wsparty spoczywał w niéj Oktawian, ze swą szczupłą i niewysoką lecz kształtną i skromnie ubraną postacią, z twarzą bladą, schorowaną, a z któréj pięknych rysów wyczytać można było ten geniusz złowieszczy lecz potężny, mocą którego owijał on wolność Rzymu jedwabnemi dłońmi w żelazne łańcuchy. Przy nim siedziała Liwia, małżonka jego, będąca mu zarazem dobrym geniuszem pociechy i mądréj rady, a tuż obok rodziców posuwała się w lekkiéj i błyszczącéj lektyce czarująco piękna córka cesarska, Julia, w téj chwili nawet niemogąca powstrzymać się od żywych ruchów głowy i na wsze strony rzucanych zalotnych spojrzeń, a jakkolwiek obyczaj wzbraniał przy pogrzebowych obrządkach jakiéjkolwiek w ubraniu złotéj ozdoby, w złotolity swój, na świat cały sławny, płaszcz owinięta. Nieprzystojne to zachowanie się jéj i tak wyraźne poniewieranie obyczajem publicznym, mąciły spokój i słodycz, któremi Cezar, jak zalotnica w powabną szatę, owijał się wiecznie przed oczyma ludzi. On, który wszystko zawsze ukryć umiał, gniewne błyski oczu wciąż słał ku córce, rozswawolonéj na pogrzebie dziecka jednego z najużyteczniejszych mu mężów. Sam za to ani razu nie spojrzał na Tertulią, jakkolwiek lektyka jéj co chwila nasuwała się mu przed oczy, a leżąca w niéj kobieta wysmukła i biała, jak kielich lilii, wlepiała w niego wzrok pełen skromnéj i smętnéj zadumy. Ponieważ złotem i błyszczącemi klejnoty przystroić się nie mogła i czoło niewinne i szyję łabędzią osypała perłami, a było jéj w nich pięknie, jak lilii w kroplach rosy. Za lektykami cesarskiéj rodziny i najbliższych krewnych zmarłéj, sunęło wszystko, co tylko w Rzymie dostojném, bogatém i świetném było, a w końcu orszaku tego dopiéro edylowie, liktorowie i „designatorzy,” ładu w tłumach i bezpieczeństwa ich dozorujący, dech w piersi i siłę w ramionach tracili, zadanie swe pełniąc. Tłuszcze ludzi wszech stanów, klientów i sług wielkich domów, handlarzy, rzemieślników, żołnierzy, cudzoziemców, niewolników nawet, cisnęły się, deptały i dławiły wzajem, unoszone żądzą spojrzenia choć zdala na świetne czoło orszaku. Togi ciemne i białe, starannie udrapowane lub mocno zszarzane, tuniki, różnobarwne głowy w kapeluszach okrągłych, albo kryjące się od słońca pod parasolami, albo odkryte całkiem, łyse lub łysinę zasłaniające malowaniem naśladującém włosy, — twarze utuczone w grubym dobrobycie, albo skłopotane chęcią zwrócenia na siebie uwagi, albo wychudłe i chore od nędz stolicy, albo jeszcze rozpalone ciekawością czy gniewem, — mięszały się tu z sobą w mozaikę nierozwikłaną i falę gwałtowną, nietylko zalegającą przebywane ulice i place, ale pnącą się na drewniane budki, które trzeszczały i chwiały się pod jéj naciskiem na słupy arkad, z których ulatywały w powietrze szmaty podartych materyi i z brzękiem spadały na kruche naczynia, na kolumny i gzymsy portyków, które świeciły niejedną ogoloną głową Egipcyanina, niejedną parą małych i skośnych azyatyckich oczu, niejedném wpółnagiém ciałem wpółdzikiego Galla, Germana lub Bryta. Pochód trwał długo, aż zatrzymał się na Forum, gdzie patrycyusze, wysiadłszy z lektyk swych, obsiedli u stóp Kapitolińskiéj świątyni, rzędy kurulnych krzeseł, z mównicy zaś publicznéj Labeon głosił długo wdzięki, talenta i dobroć zmarłéj dziewczyny, a dłużéj jeszcze zasługi jéj ojca, cnotę jéj matki, i wzajemną wielką ich dla siebie miłość. Ostatni ten ustęp pogrzebowéj mowy, wzniecił ruch pewien w świetném gronie pań i młodych panów, napełniających umyślnie na dzień ten wzniesioną trybunę. Kobiety szczególniéj zamieniały się spojrzeniami i uśmiechy zdającemi się mówić: „Kto wié? Kto wié?”
Zachowanie się Turyi w ostatnich dniach kilku głośném już stało się w świecie. Domyślano się, że dotychczasowa małżeńska jéj cnota była ciężkim przymusem, dla szczęścia jedynéj córki znoszonym, a teraz... kto wié? Na twarzy Cecylii Metelli malował się złośliwy tryumf. Pamiętała dobrze wesoły i razem pogardliwy śmiech jakim wybuchnęła Turya na widok piérwszy raz w Rzymie na jéj głowie zjawiającéj się peruki, pomalowanéj rudo-ognistą barwą...
Nakoniec ogromny orszak dosięgnął miejsca, znajdującego się nieopodal szerokiéj drogi Appijskiéj ustrinum zwanego, a przeznaczonego na palenie ciał zmarłych. Pośród ustrinum wznosił się stos wysoki, z drogich i wonnych drzew cyprysowych, cytrynowych, mirtowych, w kształcie olbrzymiego ołtarza zbudowany. U szczytu jego na bogatém łożu swém ostatniem, wonnościami okryta spoczęła zmarła dziewczyna, a obok niéj położono ulubioną jéj cytrę i złote plectrum, pałeczkę, którą uderzała w jéj struny. Potém, gdy w tłumach ogromnych, plac i drogę zalegających, uroczyste a więcéj jeszcze ciekawe zapanowało milczenie, Wespilion wyszedł z pośród przyjaciół swych, którzy go wciąż otaczali wierném i czułém gronem. Wysoki, prosty, w mężnym spokoju swym wspaniały, z płonącą pochodnią w ręku zbliżył się do stosu i, odwracając twarz, która, śród ciemnych fałd zarzuconéj na głowę togi, świeciła bladością marmuru, płomień pochodni rzucił pomiędzy kruche gałęzie. W mgnieniu oka, z szumem i trzaskiem buchnął ogromny, jaskrawy ogień; ci którzy zblizka stos otaczali, przeciągle, żałośnie zaszemrali: „Niech miękko spoczywają kości twoje!” snop głosów kobiecych wzbił się wyżéj, śpiewnie wołając: „Odejdź duszo niewinna!” aż wszyscy razem: dostojni i pospolici krewni, znajomi, kapłani, płaczki, cała ta wielotysięczna, pstra, w chwili téj nieruchoma już fala ludu, posłała białéj, szczupłéj postaci, już u szczytu stosu blaskiem ognia pozłoconéj olbrzymi, długi, ostatni krzyk pożegnania.
Vale! Vale! Vale!




Dziewiąty dzień po pogrzebie Wespilii miał się ku końcowi. Już uroczystości i obchody dnia tego, feriae novemdiales zwane, dokonanemi były, przy urnie, chroniącéj kości zmarłéj, z pośród popiołów stosu wydobyte, w mleku, winie i wonnościach skąpane, krewni i przyjaciele Wespiliona przełamali z nim chleb i zjedli oliwki. Na znak kruchości życia stłuczono szklane naczynie, a na znak wiecznego odrodzenia się jego, złożono przy urnie jajko z marmuru. Już także ludowi, który obecnością swą uczcił i uświetnił pogrzebowe obchody, edylowie z pomocą sług Wespiliona rozdali znaczne ilości mięsiw, wina i pieniędzy. Teraz Wespilion znajdował się w domu, lecz nie sam jeden. Towarzyszyło mu grono przyjaciół, którzy do końca dnia tego jeszcze odstąpić go nie chcieli. W triclinium, przy spożywaniu przez dostojnych i drogich gości wykwintnego lecz krótkiego posiłku, Turya obecną nie była. Atia biało ubrana, ze swemi złocistemi włosami, po grecku w tyle głowy w ciężki związanemi węzeł, wymówiła opiekunkę swą chorobą i, zastępując ją, skromnie lecz z wdziękiem i godnością pełniła obowiązki gospodyni domu. A kiedy, starym obyczajem niewiast rzymskich siedząc przy stole, dokoła którego we wpółleżących postawach spoczywali na łożach mężczyzni, błękitnemi oczyma swemi wodziła dokoła, doglądając wszystkich potrzeb i żądań, kiedy krążącéj przy stole służbie dawała łagodne rozkazy, albo z poważnemi sąsiadami, pragnąc rozweselić smutny nastrój zebranych, z wdziękiem i powagą rozmawiała o przedmiotach nauki i sztuki, wszyscy obecni spoglądali na nią z upodobaniem szczerém, a młody Flawiusz towarzyszący tu dnia tego wujowi swemu, pożerał ją prawie ognistym i wielbiącym wzrokiem. Kiedy ostatnie danie, składające się z cukrów, owoców i ciast z attyckim miodem, zdjęto już ze stołu i z wzorzystych, cytrowych desek słudzy ściągnęli śnieżny, wełnisty obrus, Wespilion gości swych zaprosił do Peristilium, gdzie odetchnąć mogli świeżém powietrzem wieczoru, wchodzącém tam przez dach na wskroś otwarty i przezroczystą kolumnadę, krużganek ten z ogrodem dzielącą. Dwaj młodzi chłopcy greccy, z rozpuszczonemi długiemi włosy, ponieśli za odchodzącymi smukłe amfory pełne starego wina i srebrne rzeźbione czary; Atia zaś i młody Flawiusz przechadzali się po „Atrium,” gdzie piękna i poważna dziewczyna opowiadała wykwintnemu „Ardelionowi” o ojcu swym, który, w obronie wolności Rzymu pod Filipami, u boku Brutusa zginął, o sierocém dziecięctwie swém wielkiéj dobroci Wespiliona i Turyi, którzy ją do domu swego przyjęli i dali jéj szczęście największe, bo światło umysłu i spokój serca, w którém panują miłość i wdzięczność. Zdawało się, że, słuchając jéj, młody Flawiusz przestawał być „Ardelionem.” Na wypieszczoną, utrefionemi włosy otoczoną twarz jego spływał wyraz powagi i serdecznego współczucia, a w pięknych oczach, których blasku kilka lat próżniaczego życia zgasić nie zdołało, błysnęła nieraz iskra namiętnego wzruszenia albo wzniosłéj myśli.
W „Peristilium” tymczasem, pod kolumnami, których bogato rzeźbione fryzy rzucały na czoła ich lekkie cienie, przed stołem, na którym stały czary pełne wina, zasiedli na kilku bronzowych stołkach goście Wespiliona. Był tam naprzód Antistius Labeon, najbliższy przyjaciel pana domu, najsłynniejszy z prawoznawców rzymskich i twórca wielu już ksiąg uczonych. Przy nim siedział Kordus Kremucyusz, uparty i śmiały wróg nowego porządku rzeczy, który, jako senator, częste staczał walki z dłonią, miękko i podstępnie podkopującą ostatnie swobody Rzymu. Obywatelską odwagę jego czcił głęboko Wespilion, a Turia poważała go téż, jako najstarszego z poojcowskich swych krewnych. Daléj Statilius Taurus, szczupły i łysy, człowiek z przebiegłą twarzą, całkiem przekonany o dobroczynności jedynowładczych rządów, rozmawiał o amfiteatrze, który kosztem swym wznosił w Rzymie z Azyniuszem Pollionem, który wtedy téż właśnie z nabożnym smutkiem budował przedsionek w świątyni Wolności. Munacyusz Plankus i Korneliusz Balbus byli téż nie najmniéj zasłużonymi Rzymowi mężami; piérwszemu z nich bowiem zawdzięczał on ogromną świątynią Saturna, drugiemu wspaniały teatr. Wszyscy razem składali poważne grono, które pod wpływem wina i poufałéj rozmowy stopniowo rozweselać się zaczynało, gdy z głębi domu idąca ukazała się Turia. Naprzeciw, kolumny perystylu rzucały śnieżne i wysmukłe linie na gęstą zieleń ogrodowych platanów, z za których przebijające się ostatnie blaski słońca oświeciły w pełni postać i rysy zwolna ku zebranemu gronu postępującéj kobiety.
W piętnastym roku życia swego Wespilionowi poślubiona, Turia, nie miała teraz jeszcze lat trzydziestu. Gdy młodziutka córka jéj żyła, wyglądała ona przy niéj nie jak świeżo choć w pełni rozkwitła róża, przy pączku zaledwie rozwijać się zaczynającym. Natura budowała ją na wzór dla poetów, bo kibić jéj i ruchy przypominały Wenerę-Uranią, boginią czystych i wzniosłych miłości. Dokoła wązkiego czoła jéj krucze warkocze wiły się grubym, lśniącym dyamentem, a w spojrzeniu wielkich oczu i uśmiechu warg delikatnych mieściły się energia i słodycz, rozum i wesołość. Zdrowie ciała i ducha oblewały policzki jéj barwą różaną, a drobne stopy żywo i lekko zdawały się ją nosić po drodze życia. Taką widywano ją dotąd.
Dziś także była piękną, tylko że słodycz, wesołość i żywość znikły w niéj ze szczętem. Żałobą okryła się, ale żałobą białą, przejętą przez niewiasty rzymskie, odkąd z rozszerzającym się zbytkiem purpura odcieni różnych godowym strojem być zaczęła. W niepokalanie więc białéj tunice, wązko obejmującéj aż do stóp wysmukłe jéj kształty, a na ramieniu skromnym agatem spiętéj, szła ona krokiem powolnym, lecz równym, a patrzący na nią mężowie zdala już spostrzegali wielką bladość i ponurą energią, które jéj twarz okrywały. Zbliżywszy się i przed bronzowym stołem, pełnym czar srebrnych, stanąwszy, podniosła głowę i obojętném acz grzeczném jéj skinieniem obecnych powitała. Wespilion, który na widok jéj zbladł był i dłoń podniósł do czoła, teraz pochylony, z duszą całą w oczach, wlepiał w nią niespokojne, namiętne spojrzenie. Ona po chwili, przez którą zdawała się chwytać powietrze, uciekające z jéj piersi, suchém, rozgorzałém okiem po obecnych powiodła i głosem przyciszonym, lecz w którym najlżejszego drżenia nie było, rzekła:
— Przyszłam tu, dostojni krewni i przyjaciele moi, aby oznajmić wam o postanowieniu, które powzięłam. Do was szczególniéj zwracam się Kremencyuszu, Plankusie i Labeonie, ponieważ wy to jesteście mi ojczystymi krewnymi i waszę opiekę rozciąga nademną prawo. Oto umyśliłam i postanowiłam, że żoną Lukrecyusza Wespiliona dłużéj nie będę i że jak najrychléj, przyzwawszy sobie na prokuratora jednego z mężów prawa, do senatu prośbę o rozwiedzenie mnie z nim zaniosę.
Umilkła i ze spuszczonemi powiekami, ze zwartemi, blademi usty, nieruchomo stała. Dłoń Wespiliona z czoła jego zsunęła się na oczy. Wyglądał jak człowiek rażony bólem i wstydem. Inni, po przejściu piérwszego osłupienia, mówić zaczęli, lecz inaczéj mówić nie zdołali jak urywanemi wyrazy. Zdziwienie, wzgląd na Wespiliona, szacunek jaki zawsze mieli dla Turyi, jéj w téj chwili energiczna i dumna postawa, wszystko to tamowało im głos w gardłach i słowa na ustach. Wolnomyślny w polityce, lecz w obyczajach surowy, Kremuncyusz zawołał:
— Nie godzi się, Domina... na bogów! tak się nie godzi...
— Clarissima! (najdostojniejsza) jakież przyczyny... — próbował zapytywać Balbus.
— Rozwagi! rozmysłu... — szeptał Plankus.
Żal po córce pięknym umysłem twym zachwiał — gniewnie prawie rzucił znowu Kremuncyusz.
A łysy, przebiegły, zwolennik nowych rządów, Statiliusz Taurus, łamiąc ręce, zawołał:
— Przypominam ci, Domina, że Cezar rozwodom przeciwny jest... postępek taki podobać się mu nie może...
Na te ostatnie wyrazy cień uśmiechu zaigrał w oczach i na ustach Turyi.
— Nigdy, Taurusie — odrzekła — czcicielką Cezara nie byłam, ani myślałam o przypodobaniu się jemu. Ponieważ Oktawian możności żądania rozwodów nie przemienił na niemożność, jak to w tylu innych razach już uczynił, ja, obywatelka rzymska, domagać się będę korzystania z praw swojéj ojczyzny. Żądam być rozwiedzioną z Wespilionem, a przyczyny żądania tego na właściwem miejscu i w stosownym czasie wyjaśnię.
Po chwili, gdy wszyscy, uderzeni ponurą i niezłomną energią jéj, milczeli, zwróciła się znowu do trzech obecnych w zgromadzeniu swych krewnych.
— Was, dostojni „agnaci” moi — rzekła — Kremuncyuszu, Plankusie i Labeonie, proszę i wzywam, abyście mnie, kobiecie już dojrzałéj i przyczyn woli swéj świadoméj, w spełnieniu zamiarów moich przeszkadzać nie chcieli. Z pod małżeńskiéj władzy Wespiliona usuwając się, przechodzę pod opiekę waszę. Bądźcie mi życzliwymi i to zapisane w myśli swojéj miejcie, co wam teraz mówię, że jeśli pozory przeciw mnie świadczyć się zdają, postępki moje nie zaświadczą nigdy przeciw szlachetności i cnocie wspólnego nam rodu.
Rzekłszy to, skłonieniem głowy pożegnała obecnych i odeszła. Dokoła Wespiliona zaszemrały współczujące i pocieszać go usiłujące głosy. Jeden tylko Labeon ani jednego słowa nie wyrzekł w obecności Turyi i teraz, po odejściu jéj, milczał także. Zawsze był on gorącym czcicielem swéj krewnéj, dziś wydała się mu ona więcéj niż kiedy zachwycającą, a przyoblekał ją urok smutnéj jakiejś dla wszystkich nieodgadnionéj tajemnicy. Od roku był wdowcem, kobiety takie jak Rufilla, które oblegały go wabnemi zaloty, budziły w nim odrazę, a jakkolwiek dorastający synowie przyozdabiali mu dom i życie, w domu i życiu swém uczuwał pustkę i zapełnić ją zamierzał. Teraz Turia wolną zostać pragnie i zostanie pewno... Białą dłonią uczony prawnik gładził powoli długą, jedwabistą swą brodę, źrenice spuszczonemi powiekami okrył, milczał i myślał. Gdyby Wespilion odgadł był w téj chwili myśli przyjaciela, ujrzał-by, że ułomne serce ludzkie mieszkać może w takim nawet uczonym i cnotliwym mężu, jakim był niewątpliwie Labeon. Ale on niewiele widział i słyszał ze wszystkiego, co go otaczało, a wtedy dopiéro, gdy pozostał samotnym, postanowił otrząść się, z wrażeń doznanych i panowania im nad sobą nie dać. Jak rzymianinowi i dojrzałemu mężowi przystało, ze spokojną postawą i twarzą zasiadł on do pracy w „Tablinum,” najparadniejszéj i zarazem najustronniejszéj sali domu. Była ona zwykłą pracownią jego. Na przezroczyste kolumnady, dzielące ją z sąsiedniemi komnatami, opuścić rozkazał grube zasłony z kwiecistych kobierców, a światło kilkoramiennéj wysokiéj lampy, wydobyło z cieniów rzędy wiszących na ścianach portretów i masek, przedstawiających rysy jego przodków. Pod ścianami, śnieżne lub złociste, stały posągi wielkich mężów rzymskiéj przeszłości, a w kilku szafach i na kilku stołach gromadziły się stosy napełnionych pismem pergaminów. Przy jednym ze stołów uczony wyzwoleniec, pełniący przy Wespilionie czynność sekretarza, pisał śpiesznie i gorliwie; przy innym, na łożu zaopatrzonym w pulpit, we wpółleżącéj postawie zasiadł Wespilion i, czoło na dłoni wsparłszy, z brwią ściągniętą boleśnie, pogrążyć się probował w odczytywaniu nagromadzonych sprawozdań i notowaniu uwag swych na drewnianych, woskiem okrytych tabliczkach. Przez te dni kilkanaście, w którym oddawał się prywatnym nieszczęściom swym i sprawom, nagromadziło się mu wiele zaległych robót. Zapomnieć o wszystkiém co nie było niemi — usiłował. Czy mógł? Dłonią przyciskał czoło i wlepiał w pergamin oczy, ale nie rozumiał snadź nic, bo wciąż jedne i te same wiersze wzrokiem przebiegał, a złoty „styl” pochwyciwszy, kreślił na tabliczce znaki, które wnet zacierał. Cisza w domu panowała grobowa, przerywał ją tylko cichy szelest kroków służebnego chłopięcia, które, czuwając w „atrium” przy ogniu domowego ołtarza, od czasu do czasu wchodziło do „Tablinum,” bronzowemi szczypcami obcinało knot w kilku płomykach lampy, albo cichutko wstąpiwszy na rzeźbioną drabinkę, szybko ścierało z ozdobnych ścian i sufitu ciemną sadzę, którą je plamił dym z lamp ulatujący. To samo téż chłopię, uchylając kwiecistą zasłonę, przyciszonym śpiewnym głosem rzucało w ciszę domu oznajmienie o każdéj upłynionéj godzinie.
Noc stawała się głęboką. Wyzwoleniec z głową opartą na ręku i przymkniętemi oczyma drzemać zaczynał, lecz opuszczeniem miejsca swego lękał się przerwać bieg myśli zwierzchnika, o którym mniemał, że w pracy jest pogrążonym. Na twarz Wespiliona wybił się krwisty rumieniec, styl z brzękiem na posadzkę z palców jego wypadł, zaszeleściły pergaminy, zrzucone z pulpitu giestem gwałtownym. Wstał i pracownią swą opuścił. Szedł naprzód przez „atrium.” Tu młody niewolnik, na lamparciéj skórze wyciągnięty, na widok pana swego wstał szybko i w słabo palący się na ołtarzu ogień, wrzucił wiązkę kruchych gałązek. Płomień buchnął silniéj i oświecił kilka krzeseł i stołków, a przy jedném z nich srebrną prząśnicę z wełnistą kądzielą i uczepioném do niéj wrzecionem z kości słoniowéj. Były to prząśnica i wrzeciono Turyi, które, po ukończeniu żałobnych obchodów, służba domu umieściła na zwykłych im miejscach. Naprzeciw, pod ścianą, cicho przelewała się w alabastrze struga wody, upływem swym znacząca bieg minut i godzin. Wespilion długo patrzał na prząśnicę i wrzeciono, na otaczające ołtarz, posążki bóztw domowych, na zegar wodny, który dla domu tego i dla niego znaczył był przez lat tyle, tyle szczęśliwych godzin, aż opuścił „atrium” i po chwili podnosił zasłonę, okrywającą wejście do sypialni zmarłéj Wespilii. Tu nieustannie, dziko unikając ludzi, przebywała teraz Turia.
Jakkolwiek była to pora kwitnięcia róż, a dokoła domu panowała noc gwiezdzista i ciepła, zimno musiało być kobiecie téj, która na nizkim stołku, w skurczonéj i zziębłéj postawie siedziała przed małym ogniem, palącym się na niewysokim, żelaznym trójnóżku. Fajerki takie ogrzewały zazwyczaj pokoje domów rzymskich w porze ostrych, zimowych wiatrów, lecz Turya w letnią noc tę czuła snadź dolegliwe zimno. O zmianie dziennego ubrania na inne nie pomyślała wcale i tak jak przed kilku godzinami, białą, wązką suknią od stóp do głowy objęta, siedziała schylona, z twarzą w dłoniach, a tylko krucze warkocze opadły z jéj głowy, rozplotły się i opłynęły ją całą rzęsistemi strugami. Usłyszawszy szelest uchylającéj się zasłony, podniosła głowę, a na widok wchodzącego Wespiliona porwała się z siedzenia, cofnęła o kroków parę i przylgnęła jakby do marmurowego słupa, z bielejącém u szczytu popiersiem jednego z ulubionych poetów Wespilii. Obu dłońmi zgarniała sobie na pierś gęstwinę włosów, jakby pod niemi niewidzialną stać się pragnęła, a z pochyloną nieco głową wlepiała w męża na poły zalęknione, na poły osłupiałe spojrzenie.
Poważny w ciemnéj swéj tunice, Wespilion blady był i surowy, ale spokojny. W milczeniu postąpił kroków parę i usiadł na sofie, przy któréj stał purpurowy podnóżek i leżała na podłodze rozwarta książka. Atia to snadź tylko co czytała swéj opiekunce wzmacniające słowa filozofa greckiego, bo karty książki okryte były greckiemi głoskami, a tuż przy nich wił się pas srebrny, który dziś błyszczał na białéj tunice dziewczyny. Wespilion usiadł i po chwilowém milczącém patrzaniu na Turyą, spokojnym choć surowym ozwał się głosem:
— Dla czego, Turio, drżysz przedemną jak niewolnica na widok srogiego pana? Jeżeli znienawidziłaś mnie, wyprostuj się owszem dumnie i jak kobiecie prawéj przystoi, powiedz przyczyny, dla których uczucia swe zmieniłaś. Po to przyszedłem tu.
Turia ochłonęła już z wrażenia, które uderzyło w nią wejście Wespiliona, odrzuciła w tył włosy i z ramionami u piersi skrzyżowanemi stała nieruchomo o ciemny słup plecami wsparta.
Wespilion nie spuszczał z niéj badawczego, surowego wzroku, ona patrzała w ziemię.
— Mniemałam, Wespilionie — ozwała się po chwili — że męzka duma powstrzyma cię od zapytania, co dzieje się w sercu opuszczającéj cię kobiety. Miałam nadzieję, że, zamiary me w obecności twojéj przyjaciołom i krewnym naszym opowiedziawszy i srogo cię obraziwszy, będę mogła jutro wyjść z domu twego niepytana i — nieżałowana.
Ze smutnym uśmiechem Wespilion odpowiedział:
— Sama sobie odebrałaś prawo do czytania w sercu mojém i nigdy wiedzieć nie będziesz, jakie ślady wyryje w niém twój postępek. Ale o przyczyny jego zapytać nakazuje mi właśnie ta duma męzka, któréj wzywałaś, aby cię od rozmowy ze mną obroniła. Niewolno jest niewieście przez kapryśne milczenie chwiać dobrą sławą męża i spokojem jego duszy. Nie przestałaś jeszcze być żoną moją i z pod władzy mojéj nie wyjęło cię jeszcze prawo. Byłem ci zawsze kochankiem i przyjacielem i nigdy cię nawet o nic nie prosiłem, bo, czego chciałem, tyś tego pragnęła, a czego zapragnęłaś to było żądaniem mojém. Teraz jednak, Turio, przypominam ci tę władzę, jaką prawo ojczyzny naszéj mężowi nad niewiastą daje i rozkazuję ci — abyś mówiła.
Stała nieruchoma wciąż i milcząca, lecz już nie drżała. Wespilion pytał daléj.
— Czy obraziłem cię niebaczném słowem lub postępkiem jakim? Ale, czyż jedno słowo lub czyn serce raniące zatrzéć mogą w pamięci tyle innych, które budziły szacunek i przyjaźń? Jeżeli jednak dla tego mnie opuszczasz, powiedź mi o tém, a będę wiedział, że nie jam winien, lecz winną tu pamięć niewieścia, z któréj jak z sieci tysiące wspomnień w chwili jednéj wysypać się mogą.
Nie podnosząc powiek, Turia odpowiedziała krótko:
— Żadném słowem ani żadnym postępkiem nie obraziłeś mnie, Wespilionie.
— A więc — mówił on daléj — z odejściem Wespilii zniknął zapewne dla cię cały urok naszego związku. Kłamałaś przede mną miłość i szczęście, aby nie rzucać cienia na dziecięcą wesołość i przyszłe losy córki?
Tym razem z tłumioném uniesieniem zawołała:
— O Wespilionie, nie oszukiwałam cię nigdy! Byłam przy tobie — szczęśliwą!...
W oczach mężczyzny rozrzewnienie zwycięzko walczyło z gniewem.
— Dla czegóż więc, gdy dotknęło nas wspólne nieszczęście, odrzucasz od siebie to, czém cieszyłaś się przedtém?
Odwracając twarz, z cicha rzekła:
— Chcę zostać wolną.
Teraz w oku Wespiliona błysk gniewu osuszył łzę czułości.
— Chcesz wolną zostać! — zawołał — o bogowie! Alboż ja cię niewolnicą moją czyniłem? Poco ci wolność inna niż ta, któréj u boku mego używałaś, powiernicą i doradczynią moją, wszechwładną panią domu i dostojną obywatelką Rzymu będąc? Teraz już chęci i zamiary twe odgadywać zaczynam. Dotknął cię trujący oddech wieku. Przypatrzyłaś się bliżéj farbowanéj peruce Cecylii Metelli i podobały ci się fantazye pustéj zalotnicy; zaleciał cię zapach róż, któremi Cezar wieńczy Tertulią i zapragnęłaś może z obłudną rozpustnicą tą do zaszczytnych stanąć zapasów. Pożałowałaś, że w domu moim nie użyjesz nigdy rozkoszy uczt pijanych i ust swych nie umoczysz w spieczonéj czarze szału. Wzgląd na młodziutką córkę powściągał twe żądze; gdy odeszła do grobu, ty lecisz w zepsucie. O, Turio! jakież bóztwa opiekowały się twém obliczém, że nie wydało ono ni razu ciemnych uczuć, które panowały w twem sercu? Medea była lepszą od ciebie, bo choć zamordowała swe dzieci, wnet po ich zgonie nie zapragnęła rozkoszy występku. Jakże długo zły geniusz mój kładł mi na oczy przepaskę ślepoty! Ślepy byłem. Z litością lub gniewem patrzałem na tych, którzy prawili mi o płochości i zdradach niewieścich. „A Turia moja!” tryumfująco wołałem w duszy. Lecz teraz wiem już, że prawdziwém jest przysłowie przodków naszych: „Przysięgi kobiet ryte są na skrzydle wiatru i na fali wodnéj.” Wiatr ulatuje, fala przepływa i pozostaje po nich — pustka i błoto!
Ciemne uniesienie oblewało rumieńcem blade jego czoło, a z ust i oczu lała się wzgarda, pod któréj dotknięciem Turia wić się zdawała z bólu. Śliczne, wpółnagie ramię jéj otoczyło kolumnę, kolana gięły się pod nią i z twarzą odwróconą, z czołem do marmuru przyciśniętém, przerywanym głosem zawołała:
— O Wespilionie! jak możesz myśléć tak!... czyżbym ja mogła... nie...
Potém ciszéj dodała:
— Chcę, Wespilionie, odzyskać wolność... aby zostać żoną Labeona!...
Tym razem jakby piorun w Wespiliona ugodził. Pochylił się naprzód i z osłupiałemi oczyma długo pozostawał w nieruchomości zmartwiałéj i nieméj.
— Labeona! — zwolna potém powtórzył — najlepszego przyjaciela mego... Więc zapewne oddawna już umówiliście, pomiędzy sobą szczęśliwe te zaślubiny... Przed rokiem owdowiał... a tyś mnie przez rok ten pieszczotami swémi osypywała, w spokoju słodkiéj pewności nurzała... a on ręce mi ściskał i do domu mego jak drogi brat wchodził... O czasy! O obyczaje! O serca zdradliwe i nikczemne!
Obu dłońmi zasłonił sobie oczy, jakby na widok ujrzanéj hańby olśnąć zapragnął i zbladłemi usty wymówił cicho:
— Żyjąc z przyjacielem dzisiejszym, pomnij, że żyjesz z jutrzejszym wrogiem!
Na te słowa, Turia oderwała się od kolumny, do męża, pognębionego stratą wiary w serca i cnoty ludzkie, wyciągnęła ramiona i z krzykiem, w którym mieszały się niewyraźne, niedomawiane słowa, rzuciła się ku niemu. Tu osunęła się na stojący u sofy podnóżek i załamując dłonie śpiesznie plączącym się w ustach i zamierającym w gardle głosem mówiła:
— Nie, Wespilionie, nie... skłamałam! nie wierz mi! skłamałam niecnie! Labeon nie winien i jam nie winna... występkiem brzydzę się... o zaślubieniu Labeona nie myślałam nigdy... Wolności żądam nie dla siebie, ale dla ciebie... dla ciebie, Lukrecyuszu mój...
Spojrzał znowu na nią wzrokiem ze zdumieniem osłupiałym. Głowa jéj chyliła się teraz ku ziemi, tuż przy ramieniu jego; uczuł zapach jéj włosów, po raz piérwszy od dni kilkunastu zblizka spojrzał na drogie jéj rysy. I po raz piérwszy dostrzegł w pełni ślady, jakie na nich dnie te wyryły. Straszna jakaś walka spaliła czoło jéj, tak niedawno jeszcze gładkie i białe, jak grecki marmur, — rozpacz jakaś wyssała wszystką krew z warg jéj i policzków, a trzeba było wielu gorących strumieni łez, aby oczy jéj tak głęboko zapaść i takim suchym, ponurym ogniem napełnić się mogły. Gniew jego zgasł, wzgarda umilkła, popatrzał na nią z litością i serdeczną trwogą.
— Turio! — rzekł — we wszystkiém co czynisz i mówisz, widzę niezrozumiałą dla mnie tajemnicę. Jeżeli słowa twe i postępki nie są skutkiem obłędu, sprawionego przez boleść, jaką uczułaś nad śmiercią córki — wyjaw mi tajemnicę tę... bądź mi... choćby po raz ostatni... dobrą przyjaciółką... zmęczonego nie męcz mnie dłużéj!...
Uczyniła ruch taki, jakby ramionami szyję mu otoczyć miała, ale powściągnęła się szybko, a i on także usunął się nieco dłonią sobie oczy zasłaniając, czy to dlatego, aby, nie patrząc na nią, nie uledz pokusie porwania jéj w ramiona, czy téż, aby z lepiéj skupioną uwagą módz słuchać tego, co mówić mu będzie. Ale ona milczała długo. Siedziała tuż przy nim na nizkim podnóżku, a rozpuszczone włosy opływały ją znowu aż do ziemi i część twarzy jéj zakrywały. Patrząc w ziemię, milczała i myślała, potém cichym i przerywanym głosem mówić zaczęła:
— Bogami świadczę się, że przeniosła-bym wszystko: rozłączenie się z tobą i wzgardę cnotliwych, — ale nie mogłam znieść wzgardy twojéj, Lukrecyuszu, ani tego, abyś brzydzić się miał całym rodem ludzkim. Jakżebyś bowiem mógł pojąć drugą małżonkę, gdybyś w kobiecie każdéj upatrywał duszę zdradliwą i podłą? Jakżebyś mógł prawym i dzielnym mężem pozostać, gdybyś wierzyć przestał w cnotę człowieka. Słabą niewiastą jestem, sam widok twój już zachwiał stałością moją, cierpienie twoje dokonało reszty.. Powiem ci wszystko.
Wola i przyzwyczajenie do rozsądnych słów i postępków przywracały jéj spokój i rozwagę. Z coraz większym spokojem i coraz rozważniéj mówiła daléj:
— Pamiętasz, Lukrecyuszu, jakeśmy długo biadali oboje nad tém, że bogowie nie dawali nam liczniejszego potomstwa! Tyś pragnął syna, ja, wstyd i smutek méj niepłodności okrywając wielką twą dla mnie miłością, pragnęłam go dla ciebie więcéj niż dla dumy i radości swojéj. Dorastająca Wespilia coraz bardziéj gasiła w nas pamięć o tém jedyném szczęściu, którego nam nie dostawało. Ileż razy mówiłeś o tém, że przyszłego małżonka jéj przybierzesz sobie za syna i że, nosząc twe imię, przeciągnie on w nieśmiertelne czasy cześć i cnoty twego rodu! Kiedy zaś oczy jedynego dziecka zamknąłeś do snu wiecznego, z ust twoich wyrwała się skarga bolesna... słyszałam ją, — słyszałam potém wyrzeczone do ciebie słowa Libitinariusza i wiele innych słów, nad tobą, jako nad bezdzietnym mężem biadających, wsunęły mi w ucho jadowite kobiety te, które jak przyjaciółki niby, pocieszać mnie przychodziły. Przez szesnaście dni i nocy myślałam wciąż o tém: „Nie! myśli i czyny Wespiliona mego bez dziedzica nie pozostaną, imię jego nie przebrzmi jak echo i nie zniknie jak marny cień czegoś — co było!...”
Słaby rumieniec wstydu opłynął jéj czoło, gdy ciszéj szepnęła:
— Ty, Lukrecyuszu, oduczyłeś mnie wierzyć w czarowników i wróżbiarzy, do których w trwogach i bólach życia udają się niedorzeczne tłumy. Ale czepiając się nadziei ostatniéj, skrycie wzywałam do siebie Antoniusza Muzę i sztuki lekarskiéj zapytywałam... Przeczącą otrzymawszy odpowiedź, rzekłam sobie: „Odejdę! Lukrecyusz mój pojmie małżonkę inną, która, szczęśliwsza ode mnie, wychowa mu synów dzielnych i córki dorodne, a ja w cichym jakim zakącie ukryta, zdala pochwytywać będę echa, przynoszące mi wieści o chwale i szczęściu jego!” Tak myślałam i postanawiałam, mniemając, że, śmiertelnie cię obraziwszy, odejdę niepytana o nic, w milczeniu i swego dopnę. Lecz skoro nieumiejętność kłamania i słabość serca zmusiły mnie do wyznania ci prawdy, proszę cię, Lukrecyuszu..
Umilkła na chwilę i podniosła głowę. Na twarzy jéj malowała się teraz wielka, uroczysta powaga.
— Proszę cię, Lukrecyuszu mój, abyś uczynił tak, jako ja umyśliłam. Młodym jeszcze jesteś i pięknym; wysokie miejsce, które w ojczyznie naszéj zajmujesz, okrywa cię urokiem dostojności i zasług. Niejedna dziewica piękna i szlachetna umiłować cię może i ze szczęściem towarzyszką twą i panią domu twego zechce zostać. Jeżelibyś jednak rady méj chciał usłuchać, pojął-byś naszę Atię. Wiek jéj dojrzały, — dwudziesty rok życia skończy ona niebawem, — za trwałość pięknych przymiotów jéj ręczy. Przyzwyczajona czcić cię jako wzór wszelkich cnót męzkich, do czci téj przyłączy miłość najczulszą i wierną. Ubogą jest wprawdzie, ale ty nie masz duszy chciwéj bogactw, a ja, w dzień zaślubin waszych, przyniosę jéj w darze połowę skromnego majątku mego. Druga jéj połowa, po śmierci mojéj do dzieci Wespiliona i Atyi należéć będzie...
Łzy głos jéj zatamowały, lecz nie zgasiły szlachetnego ognia, który napełniał jéj oczy i rumieńcem zapału oblał podniesione czoło. Patrzała na męża, lecz odgadnąć nie mogła, co czuł i myślał, bo dłonią wciąż zakrywał sobie oczy. Tylko na ustach jego, przed chwilą boleśnie ściągniętych, ukazał się i wnet zniknął, słaby, zaledwie dostrzegalny uśmiech. Spostrzegła go jednak Turia i, mniemając, że wybiegł on na usta Wespiliona, aby radośnie powitać przedstawiony mu przez nią obraz nowego szczęścia, zbladła zrazu bardzo, lecz prędko twarz jéj okryła się wyrazem niewysłowionéj czułości. Czule, miękko, ujęła w obie swe dłonie zwisającą śród fałd tuniki rękę męża, i głosem, w który siłę przekonywania wlewała, mówiła znowu:
— Niechaj cię, Lukrecyuszu mój, względy cnoty i prawości w tym razie nie powstrzymują. Rozwodząc się ze mną i poślubiając inną małżonkę, nie uczynisz nic przeciwnego prawom i obyczajom ojczyzny naszéj. Przypomnij sobie, że starożytni przodkowie nasi składali przed Cezarami przysięgę na to, że żenią się po to, ażeby zrodzić i wychować dla Rzymu obywateli użytecznych i dzielnych. Przypomnij sobie, że w 6-ém stuleciu po zbudowaniu wiecznego miasta, Spuryusz Karwiliusz po raz piérwszy dał Rzymowi przykład rozwodzącego się małżeństwa, nie dla czego innego, tylko dla tego, że mu żona nie dała potomstwa. Tulliusz Cycero, którego wielbicielem jesteś, po trzykroć był żonatym. Trzy z kolei małżonki do domu swego wprowadzał, słodki poeta nasz Owidiusz. I Cezar Oktawian przed zaślubieniem Liwii w podwójne już wchodził związki, a choć wiem, że ci on wzorem ani przedmiotem czci nie jest, toć jednak mądrości i cnót niejakich odmówić mu niepodobna...
Mówiąc to, słabła nieco i głowę chyliła, lecz prędko bardzo zmężniała znowu, wyprostowała się i głosem pełnym przenikającéj słodyczy mówiła daléj.
— I niech cię téż wzgląd na mnie i na szczęście moje nie powstrzymuje. Jeżeli postąpisz tak, jak ci doradzam, inaczéj niż dotąd, lecz nie mniéj bardzo szczęśliwą będę. Uczynię jak ci się będzie podobało. Gdy zechcesz, odejdę daleko i spokój ducha zachowam, myśląc, żeś ty szczęśliwy i żem ja to sprawiła. Gdy zażądasz inaczéj i poślubiając Atię, pozwolisz, abym jéj miejsce w domu twym zajęła, gdy ona moje zajmie, pozostanę i wszystko nam będzie wspólne: majątek i zatrudnienia, smutki i radości. Dzieci twe na ręku swych piastować będę i dopomagać matce ich, aby wzrastały w miłości dla ciebie, cnoty i Rzymu... A kiedy najstarszy syn twój dosięgnie wieku tego, w którym przed zdjęciem mu z szyi złotéj kuli, znaku dzieciństwa, powiedziesz go do senatu, aby, przysłuchując się tam i przypatrując wszystkiemu, uczył się czynnie służyć ojczyznie, ja, skryta w cieniu jakiéj trybuny, z rozkoszą przypatrywać się będę radości twojéj i pojętnéj jego uwadze, a wróciwszy do domu, zasiądę do krosien, aby piérwsza toga męzka, w którą go przyobleczesz, mojemi rękoma utkaną była...
Kilka łez stoczyło się z oczu jéj po rozpalonych policzkach, załkała, ale raz tylko i nie z boleści. Owszem, unosił ją i blaskami swemi całą oblewał wspaniały duch ofiary.
— Dla ojczyzny naszéj, dla drogiego Rzymu naszego uczyń to, Wespilionie! — zawołała z natchnionym wzrokiem. — Nadeszły już czasy niesprawiedliwości i gwałtów, nadejdą potem długie szeregi walk i oporów... Gruzy wolności rzymskiéj święte skarby ojców naszych w marny proch przemienione, nie ostygną prędko... Lata mijać będą, nie przynosząc końca spiskom, buntom, walkom i morderstwom. Lecz, aby budowa, wzniesiona przez Juliusza i Oktawiana, obaloną została, trzeba Rzymowi szlachetnéj krwi wiele. Zkąd-że jéj on weźmie, jeśli najcnotliwsze rody jego bezpotomnie zagasać będą? Cudzoziemcy, Wespilionie, do ojczyzny naszéj płyną rzeką wezbraną, a potomstwo ich troszczyć się nie będzie o wielkość jéj i wolność, tylko o rozkosze i bogactwa swoje... Pragnę, aby synowie twoi zwiększyli zastęp mężnych i prawych, dopomogli kiedyś do tryumfu sprawiedliwości, wzmocnili życie Rzymu kroplą prawdziwéj, potężnéj krwi rzymskiéj...
Umilkła, nizko chyląc głowę, a załamane dłonie podnosząc, szepnęła jeszcze:
— Wzywam cię, Lukrecyuszu mój, jako błagająca, abyś postąpił według żądania i postanowienia mego...
Teraz z pod dłoni, którą sobie oczy zasłaniał, na policzki Wespiliona spływały dwie grube, zwolna toczące się łzy, ale usta jego zarysowywały coraz wyraźniejszy i pogodniejszy uśmiech. Co znaczyły te łzy i ten uśmiech? Turia wpatrywała się w męża wytężonym wzrokiem. Co jéj odpowie? Dla czego tak długo milczy? Nakoniec Wespilion odsłonił twarz, w dłonie swe wziął obie jéj ręce i łagodnie z tym zawsze błądzącym po ustach pogodnym uśmiechem, mówić zaczął:
— Pamiętasz, Turio, dzień naszych zaślubin, gdy dom rodziców twoich, ustrojony w girlandy z laurów i róż, jaśniał cały od świateł lamp i pochodni? Jam był wtedy młodzieńcem, który dostąpił piérwszego zaledwie stopnia godności w ojczyznie naszéj, to jest urzędu Kwestora, — ty, dziewczę wysmukłe i delikatna, w oczach swych miałaś już ogień kobiecych uczuć, a na ustach jeszcze śmiech dziecięcéj pustoty. Ale, Turio, młodemi będąc, nie byliśmy przeto niewolnikami. Znaliśmy się od dziecięcych lat naszych, a wola rodziców, która nas z sobą łączyła, spełniała najdroższe nasze pragnienia. Dzień ten, Turio, był dla nas obojga dniem upojenia i przez wiele dni następnych z podziwem myśleliśmy o tém, że Bogowie za siedlisko swe Olimp wybrali, skoro ziemia tak doskonałe daje rozkosze...
Turia wpatrywała się w mówiącego szeroko otwartemi oczyma. Po co przywołał on to wspomnienie, które w téj chwili łzami palącego żalu wzdymało jéj piersi?
— Ale godziny życia, Turio, naprzemian bywają dla ludzi matkami i macochami. Przyszła godzina, gdy rozplotłem ramiona twe, któremi szyję mą z namiętną trwogą oplatałaś i w rękę ująłem miecz. U boku Brutusa walczyłem o wolność i dostojność Rzymu. Pokonanego i ciężką obrażonego raną, zwycięzki Oktawian na wygnanie mnie skazał. Straszném było-by ono, gdybyś ty, Turio, z malutką Wespilią u piersi nie towarzyszyła mi w trudnéj żegludze morskiéj i na piaszczystych wydmach Afrykańskiego wybrzeża. Ty byłaś przy mnie, gdy spienione bałwany morza pochłonąć miały kruchy ten statek, na którym Cezar powierzył morzu niemiłych sobie i, ramieniem jedném cisnąc do piersi płaczącą Wespilią, a drugiém szyję moję otaczając, mężnie i słodko mówiłaś: „Zginiemy razem”. Potém w ubogiéj chatce ciemno-skórnego Etyopa wraz ze mną sypiałaś na skórach zwierzęcych i żywiłaś się nikczemnemi płodami dzikiéj téj krainy, a nigdy nędza nasza, tak niepodobna do dostatków, wśród których wyrosłaś, nie wywołała ci na twarz żalu lub niesmaku. Gdy nadchodzący wieczór spiekę powietrza ochładzał nieco kroplami rosy i rzeźwiącemi powiewami wiatru, opuszczaliśmy chatę Etyopa i, po gorących piaskach stąpając, ze schylonemi głowami szliśmy przez pustynią, ty malutką Wespilią, ja cytrę twoję w ramionach niosąc. Pamiętasz dwie te samotne palmy, pod których zielonemi parasolami usiadłszy, uśpione dziecię nasze składaliśmy na żołnierskim płaszczu moim, a sami przez długie godziny zamienialiśmy z sobą smutne słowa i słodkie pieszczoty? Jam jeszcze miał duszę pełną porażki prawych i tryumfu pognębicieli, a kiedy łzy rozpaczy ciekły mi po twarzy, tyś miękko je ocierała wychudłą swą dłonią i mężowi przypominałaś, że mężnym być mu przystoi. Czasem oboje nas ogarniała niezmożona za Rzymem tęsknota, piersi trudziło nam obce powietrze, oko daremnie po niebie i ziemi szukało znanych i miłych widoków, ucho namiętnie pragnęło ojczystych dźwięków. Wtedy tyś brała cytrę i długo śpiewałaś pieśni latyńskich wieszczy. A kiedy „plectrum” twoje z przyciszoném brzęczeniem uderzało w struny i głos twój uczony a słodki wznosił się i opadał, mnie się zdawało, że dobre gieniusze na złotéj chmurze niosą mnie do ojczyzny, czułem w piersi powietrze jéj, widziałem jéj niebo, ramiona wyciągałem ku drogim postaciom przyjaciół.. Noc nadchodziła, a tyś śpiewała jeszcze i jak bóstwa piekielne przy dźwiękach Orfeuszowéj liry, tak cieżkie bóle me i tęsknoty milkły i usypiały przy słodkim śpiewie twoim... ty najwdzięczniejsza!...
Patrzyli sobie wprost, twarzą w twarz, oczyma, w których co chwila błyskały i znikały powściągane łzy.
— Potem przebiegły Oktawian ujrzał potrzebę wzmocnienia rządów swych, przez przyzwanie ku sobie najwierniejszych synów Rzymu. Wraz z wielu innymi i mnie z wygnania powrócił on ojczyznie aż nadto łaskawemi słowy i postępki, zachęcając mnie do przyjęcia udziału w pracach publicznych. Długo byłem wahający się i niepewny, jak mi postąpić wypada. Bezczynność była mi wstrętną, lecz miałżem pracą i cnotą swoją podpierać rządy, dla których w duszy wieczną żywiłem nieprzyjaźń. I byłbym może, jak tylu innych uczyniło, unikając zbliżenia się z tém, od czego mnie przekonania moje odstręczały, oddał się miękkiemu i wykwintnemu próżnowaniu, które siłę duszy odbiera i blask imienia gasi, gdybyś ty mi nie rzekła: „Nie dla Oktawiana pracować będziesz, Lukrecyuszu, służąc publicznym sprawom, ale dla Rzymu, który teraz najwięcéj potrzebuje, aby nie opuszczali go dumni i prawi. Cóż będzie, jeśli u steru ojczyzny, obok pognębiciela wolności jéj, staną sami stronnicy i służalcy jego? Jeżeli rzeczy, przeciw któréj walczyłeś, odmienić już nie możesz, to czynnie zajmując się dobrem ogólném, wiele złego zmniejszyć i wiele dobrego podtrzymać i wzmocnić potrafisz. A tak i obywatelskiéj powinności swéj uczynisz zadość i dostojności swéj nie ubliżysz, bo, przekonań swych głośno wyjawić nie mogąc, pochlebcą Oktawiana przeto nie staniesz się, a dzielnym synem Rzymu pozostaniesz”. To mi powiedziałaś, a ja słowa twoje długo w myśli swéj ważyłem, aż przekonałem się, że powinienem uczynić tak jakeś doradzała mi, ty, mądrze myśléć umiejąca!
Teraz ona domyślać się zaczynała, ku czemu zmierzało to wywoływanie przez niego najdroższych im wspomnień i, urokiem ich zjęta, lecz od zamysłów swych odstąpić nie chcąca, wysunęła z dłoni męża ręce swe i usuwając się nieco, z ciężko wymuszonym chłodem w głosie rzekła:
— Doradzałam ci, Wespilionie, jakem mniemała, że będzie najzacniéj i najgodniéj ciebie. Nie moja w tém zasługa lecz twoja, bo u twego to boku światło nauki i szlachetność uczuć obficie wlewały się do głowy mojéj i serca...
— Tak — zawołał, Wespilion — pojętną i starannie chowaną dzieweczką cię wziąwszy, z rozkoszą uczyniłem cię wspólniczką myśli i nauk moich. Ale gdziesz jest niewiasta, która-by hojniéj odpłaciła mężowi ufność i przyjaźń jego, niż uczyniłaś to ty, najlepsza i najwierniejsza. Nigdy pod rządami twojemi nie pokalała domu mojego pusta swawola, nigdy ściany jego nie usłyszały nieprzystojnego słowa, ani oka córki mojéj nie zaćmił widok dlań niestosowny. Uprzejmym uśmiechem i miłą rozmową ugaszczałaś przyjaciół moich, dla sług i domowników, jak żona Isomacha, byłaś zawsze czujną, sprawiedliwą, a o potrzeby ciała ich i ducha dbałą... a gdyś wobec Cezara i rodziny jego często stawała, nigdy słowem żadném ani ruchem nie zaprzeczyłaś przeszłości mojéj i czoła mego nie okryłaś rumieńcem wstydu... I ty najlepsza i najdostojniejsza mniemać mogłaś, że ja cię kiedykolwiek dla celów choćby najponętniejszych na inną zamienić zechcę! I tyś myśléć mogła, że mi synowie z innéj zrodzeni wynagrodzą utracenie ciebie! O, Turyo! gdy córkę jedyną utraciłem i tyś się odwróciła odemnie — niech bogowie mi przebaczą! — ale boleść którą uczułem nad drugiém, zgasiła we mnie pamięć pierwszego z dwóch tych nieszczęść moich. O ty najsłodsza! jabym do ciebie jak Odysseusz do Penelopy, przez wszystkie morza płynął, wzgardliwie odtrącając zaloty nimf, syren i czarownic wszystkich! Jabym jak Keiks do stóp Albiony, przez morze pochłonięty, trupem jeszcze do ciebie powrócił. Pójdź do mnie... pójdź... tu, bliżéj...
Rozrzewniona nad siły, ze szczęściem, które rozsadzało jéj piersi, próbowała jednak opierać się jeszcze, ale on, obie dłonie jéj przyciągając ku sobie, z wesołością, w któréj śmiech mieszał się ze łzami, zawołał:
— Czy pamiętasz pacholęce gry, którym oddawaliśmy się niekiedy, jeszcze przed zaślubinami naszemi? Pamiętasz, gdy, grając w „garnuszka” stawałaś w kole i wypadało ci wybrać jednę ze składających je osób przez pochwycenie ją za oba uszy i złożenie na ustach jéj głośnego całusa. Zawsze i nieodmiennie chwytałaś uszy moje i nigdy nikt prócz mnie nie ucieszył się pocałunkiem twoich ust dziewiczych! Uczyńże teraz tak, jakeś czyniła dzieweczką będąc... raz jeszcze wybierz mnie za swego.
Tym razem z głośnym płaczem szczęścia na pierś mu upadła, lecz, obejmując go i tuląc się do niego, jeszcze szepnęła:
— O, Lukrecyuszu, imię twoje przebrzmi jak echo i zniknie jako cień marny!
Dłonią zamknął jéj usta i poważny już choć z uszczęśliwieniem na twarzy rzekł:
— Aby tak się nie stało, w najbliższym czasie wobec Pretora i ludu, przyjmę za syna Flawiusza, Labeonowego siostrzeńca. Młodzieniec ten zdolny jest i szlachetny, pod kierunkiem moim zarzuci wkrótce puste swe nałogi i stanie się mężem dzielnym. Nosić on będzie imię moje i odziedziczy po mnie majątek mój i moje dla ojczyzny chęci. Ożenimy go z Atią, którą kocha, dla szczupłości wpółstrwonionego majątku swego pojąć jéj nie mogąc, a ona, widziałem to, pokochać go jest gotową. Tak mieć będziemy syna i córkę, a gdy nadejdzie rocznica śmierci biednéj i dobréj naszéj Wespilii, jako „parentalia” dary pamięci najbliższych, zaniesiemy jéj wierną, wzajemną miłość jéj rodziców i przez nich sprawione szczęście dwojga młodych, którzy go są godni... Czy dobrze, Turyo? Czy chcesz aby było tak, jak mówię?
W téj chwili podniosła się u wejścia zasłona i, niespokojna zapewne o opiekunkę swą, do pokoju weszła Atia. Biała, fałdzista „palla” okrywała ją aż do ziemi, a szerokie jéj rękawy odkrywały nagie, śliczne jéj ramiona. Złociste włosy swe okryła na noc siatką ze szkarłatnego jedwabiu, w ręku jéj błyskał płomyk lampki, palącéj się w bronzowym sandałku. Ujrzawszy Wespiliona i Turią połączonych uściskiem i z cicha z sobą szepcących, wydała krzyk radości i cofnąć się chciała, lecz Wespilion przywołał ją gestem. Postawiła lampkę na stole, przybiegła i u stóp Turyi na ziemi przyklękła.
— Atio! — rzekł Wespilion — ułożyliśmy z Turią że ty zastąpisz nam biedną naszę Wespilią i będziesz nam córką, a młody Flawiusz, przyszły mąż twój, wobec prawa i ludu synem naszym zostanie.
Zarumienioną od zawstydzenia i z kolei od nagłéj radości zbladłą twarz swą Atia ukryła na piersi Turyi, która, jedném ramieniem obejmując szyję męża, drugiém ją ogarnęła. Ogień, palący się na trójnogu, dogasał, lampka w bronzowym sandałku mdłe i chwiejne światło rzucała na malowane po ścianach ptaki i motyle, na zygzaki greckich głosek, napełniające karty rozwartéj na ziemi księgi, na popiersie latyńskiego poety, bielejące u szczytu ciemnéj kolumny. Noc płynęła, śpiewny głos służebnego pacholęcia melodyjnie rozchodził się po cichym domu, oznajmiając upływające godziny i już przez ametystową firankę zasłaniającą okno przebijać się zaczął szary błękit świtu, a troje pogan tych dzieliło się jeszcze z sobą rozkoszą świętych zamiarów i uczuć.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.