I koń by zapłakał/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | I koń by zapłakał... | |
Podtytuł | Humoreski na tle współczesnym | |
Wydawca | Gazeta Grudziądzka | |
Data wyd. | 1922 | |
Druk | Zakłady Graficzne Wiktora Kulerskiego | |
Miejsce wyd. | Grudziądz | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
Druk: Zakłady Graficzne Wiktora Kulerskiego
(Gazeta Grudziądzka).
Urzędnik 19-ej rangi ujmuje nieśmiało drżącą ręką klamkę drzwi, oddzielających go od swego szefa.
Wchodzi lekko, cicho, na palcach, niby cień i w kornej postawie lękliwie:
— Pan szef mię wołał? —
— Drzwi zamknąć!
Elastyczny ruch urzędniczego cienia w tył. — Postawa pierwotna, przepisowo-obyczajowa, jaką nakazuje tradycja poszanowania wszelkiej władzy, pochodzącej przedewszystkiem od Boga, a potem od prezydenta. —
— Względy, jakie mi dyktuje moje dobre serce, rzecze pan szef suchym tonem, a na których panowie urzędnicy podwładni poznać się nie umiecie, nakazują w porę przestrzec, przeciąć raka korupcji, zgnilizny moralnej, czego baczne oko moje pominąć nie może, a na co wrodzona mi prawość charakteru każe położyć silny nacisk.
— Słucham pana szefa.
— Obowiązkiem pana jest najpierw nie przerywać, a następnie słuchać.
W trosce o dobre imię naszej instytucji, państwa, narodu wreszcie, zniewolony jestem czujnie śledzić, niejako być okiem wszystkiego i wszystkich.
Oko moje baczne przykute zostało nad wyraz tajemniczym zachowaniem się pana, rzucającym cień podejrzenia na źródło skąd czerpie pan środki na luksus, jakim się ostatnimi czasy otaczasz.
— Panie szefie...
— Urzędnik 19-ej rangi powinien wiedzieć, że się najpierw słucha, a potem prosi o pozwolenie mówienia.
Wczoraj, ciągnie szef, spóźniłeś się pan do biura o 2 minuty i 16 sekund, przedwczoraj przyszedłeś pan o 3 minuty 14 sekund przed czasem właściwym.
— Zegarek panie...
— Wiem, wiem, stara melodja.
Dzisiaj o godz. 9 m. 18 zapaliłeś pan papierosa.
— Tak, panie szefie —
— Zbyteczne potwierdzenie, pański szef wie doskonale. Nadomiar tego wyjąłeś pan z prawej kieszeni jedno pudełko od zapałek, które było, zdaje się, puste, a następnie z lewej kieszeni pudełko z zapałkami, — co niezbicie dowodzi, iż uprawiasz pan nałóg palenia w stopniu spotęgowanym.
— Panie szefie — w drugim pudełku, był cukier do herbaty.
— Proszę no... no... czy wiadomo panu, panie urzędniku 19-ej rangi, że wasz przełożony pija herbatę z cukrem tylko w święto Bożego Narodzenia, i w czasie uroczystości narodowych, a pana stać na cukier?? ale idźmy dalej. O godz. 10-ej posłałeś pan chłopca po szklankę wody sodowej i to panie łaskawy z sokiem malinowym, malinowym sokiem, słyszał tu kto, panie łaskawy?
Skąd pana stać na tyle słodyczy, kiedy...
— Panie szefie.....
— Obowiązkiem pana, panie urzędniku 19-ej rangi jest najpierw słuchać, a potem prosić o pozwolenie mówienia.
Zajmuj się pan agitacją antypaństwową, bawisz się w politykę. Bez wiedzy władzy zwierzchniczej, należysz pan do Towarzystwa Młodzieży Zaniedbanej w Sztuce Modnego Tańca.
Wczoraj przed obiadem widziano Pana, jakieś nabywał 2 gazety! Horendalne, panie łaskawy, popieracie prasę wywrotową.
— Przekonania panie...
— He, he, he, panie złoty, to wszystko wywrotowe hasła, przekonania, ideje, tolerancyjki. Pańska idea, panie urzędniku 19ej rangi, nie powinna przekraczać szufladki pańskiego biurka.
To nie wszystko, panie łaskawy; niedawno bo przed tygodniem widziano cię jakieś wstępował do składu aptecznego i wyszedłeś stamtąd z małym pakuneczkiem z miną uradowaną. — Niechybnie bawisz się pan w prezenty, niosłeś narzeczonej perfumy.
— Proszek perski...
— Okłamujesz pan, panie urzędniku 19-ej rangi władzę przełożoną. To jest arogancja, bezwstyd posunięty do bezczelności. Czy można mieć rozpromienioną minę w tym stopniu jakąś miał pan, gdy się niesie proszek perski.
— Można, panie szefie, ze względu właśnie na moją rangę urzędnika 19-ej klasy; proszek niosłem dla własnego...
Zaczyna pan być bezczelnym w kwadracie. A kto (tu pan szef otworzył notesik) w dniu 17-go lipca roku bieżącego na ulicy Dworcowej szedł pod rękę z kobietą lekkich obyczajów? Na wspomnienie tego mię rumieniec wstydu oblewa na honor, dobre imię biura, wszystkich urzędników, pana wreszcie.
Żona!
Żona??!... a... e... tego... i ten! — To pan, panie urzędniku 19-ej rangi, masz żonę? Bez zgody władzy przełożonej ożeniłeś się, masz dzieci może?!...
— Mam.
— Panie, pan masz tylko czelne, wytarte czoło, aby stać tak pewnie wobec ogromu zarzutów, jakie pana spotykają. Inny zapadłby się ze wstydu.
Skąd pan, panie urzędniku, masz na to wszystko, skąd ci starcza na dzieci??
Władza przełożona jednak ogromem oburzenia nie chce cię zupełnie przytłoczyć, przez wzgląd na dzieci, a kierując się sercem ojcowskim pyta, skąd człowieku masz na ten luksus. To jest ciemna strona pozycji, od której wyświetlenia zawisła pańska przyszłość urzędnika 19-ej rangi.
— Mówić — przełożony słucha, podaj pan okoliczność łagodzącą!
— Panie szefie, — drżąc urzędnik rzecze — a tak lękliwie i pokornie, jakby się bał muchę spłoszyć. Pensji mam za mało na życie, za dużo na śmierć zupełną.
— Ale, ale, a propos, zapomniałbym; skąd to powracał pan wczoraj wieczorem o godz. 9-ej, niosąc walizkę ze skóry krodylowej w prawym a pled w lewem ręku?
— Właśnie — panie szefie — jąkając się rzecze podsądny, stojący przed trybunałem honoru urzędniczego — wziąłem pozabiurówkę. — Wracałem z pociągu, odnosząc pasażerowi pakunki do domu.
— Wacek, małpo, wstawaj!
Przeciągły świst nosowy i nie dające się bliżej określić tony były jedyną odpowiedzią.
— No rusz się, trzeba uprzątnąć pracownię!
Wacek śpi jak na obstalunek.
Rady innej nie było. Właściciel pracowni uciekł się do środka niezawodnego, a często ze skutkiem praktykowanego, który polegał na łechtaniu pięty ofiary Morfeusza.
Śpioch zareagował kopnięciem odruchowym; leży jak kłoda.
— Aha — pomyślał właściciel pracowni — ululała się bestja. — Skonstatowanie stanu rzeczy wymagało środka zaradczego, a radykalnym lekarstwem w takich razach jest metoda ks. Knejpa. Właściciel pracowni ujął za dzbanek i zawartość jego wylał Wackowi na czuprynę.
— Poszedł bydlę, sen mi przerwałeś, — z żalem głosie[1] rzekł Wacek, ale już otrzeźwiony i pełen świadomości, gdzie się znajduje.
— Możesz iść spać na korytarz, bo pracownię trzeba uporządkować. O 10 ma przyjść 2 nabywców, o których mi się wystarał radca Dzięgielewicz.
— Djabli cię nadali z tobą i twoim nabywcą, śmiertelnie mi się spać chce. Aaa... aaa... przeciągając się leniwie i ziewając przeklinał Wacek.
— No, no tylko się nie rozwalaj, bardzo cię proszę; trzeba po ludzku przyjąć gościa. Nieład artystyczny teraz nie modny; jak cię widzą, tak z tobą gadają, sprzedać coś trzeba: rządca dopomina się o komorne, szewcy i krawcy składają nam wizyty; co dziś na obiad, to przypuszczam kwestja też nie bez znaczenia.
— Zawsze ci mówiłem, Franku, żeś pospolity filister; myślisz tylko o żołądku, a przecież umysł, głowa, to grunt. — Na dowód zaś, jak bardzo ceni w człowieku intelekt, śpioch układa się do snu.
Stanowcza opozycja ze strony właściciela mieszkania, ujawniająca się w energicznym ściągnięciu kołdry, zapobiegła tendencji Wacka rozlokowania się do spoczynku.
— Wacek, chorobo, ty mię do wściekłości doprowadzasz. Nuże, wstawaj, trzeba pomyśleć o obiedzie!
Wacek, widocznie zreflektowawszy się, że przespać życia nie można, i że obiad, nie w swym brzmieniu filologiczno-abstrakcyjnym, ale w świecie realno-gastronomicznym ma ponętną stronę i że funkcja spożywania w całokształcie bytu jednostki odgrywa też rolę niepoślednią, wstaje i ubiera się.
— Co więc na obiad? gadaj! — pyta Franek.
— Marto, Marto, troszczysz się o wiela, jednego tylko potrzeba, — sentencjonalnie rzekł Wacek, — illustrując tę potrzebę wywróceniem nazewnątrz pustych kieszeni.
— Mam tylko 2 marki, — pesymistycznie wyrzekł Franek.
— Nie wiele więcej odemnie, ale to nie powód do rozpaczy. Nie starczy na obiad, zjemy to, co zostało ze śniadania.
— Zawsze cię głupie kawały się trzymają, — wiesz dobrze, że śniadanie ze względu na późną porę zeszło z porządku dziennego naszych obrad, kwestję tę odłożyliśmy od calendas graecas.
— Ha, w takim razie, — odparł Wacek, — bierz swoje kicze i dymaj na rynek, bo ja już nawet nie mam co sprzedać. Omnia mea mecum porto, a dla twego widzimisię nie spławię chyba którejkolwiek części swej garderoby, boby to popsuło stylowość mego ubrania.
Równie i Franek nie mógł sprzedać coś cenniejszego, bo jako dusza artysty, wrażliwa na harmonję, wzdrygała się na samą myśl pozbycia się jedynej pary butów, lub spodni, które, jak wiadomo, tradycja, zdawien dawna, uświęconym obyczajem nakazuje nosić w nieodłącznym towarzystwie z marynarką.
Słowem, że gdyby którykolwiek z nich chciał się pozbyć garderoby, tym samym, skazany byłby na dobrowolny areszt domowy, lub też w razie nie zastosowania się do aresztu, wszedłby w kolizję z obyczajem, którego pogwałcenie zarówno ściga prawo moralne, a co gorsza — administracyjne.
Jeden i drugi tak cenili jednostkową swobodę indywidualną, że nigdy na kompromisowe używanie garderoby nie zgodziliby się, i to tymbardziej, że o ile Franek miał nogi za krótkie, o tyle Wacek za długie.
Po długich, nie można powiedzieć żeby bezowocnych naradach, wyniesiono wspólną rezolucję przechodząc nad kwestją obiadu do porządku dziennego prawie, że przytłaczającą większością głosów.
Obstrukcja żołądkowa nie wpłynęła na zmianę zasadniczej uchwały, bowiem głosy sprzeciwu stłumiono energicznym ściągnięciem pasów o dwie dziurki.
— Widzisz, pało głupia, — wyrzucał zirytowany Wacek, — czy warto było wstawać? czy nie lepiejbyśmy wyszli na przespaniu momentu krytycznego. — Zadowolony, że argument ten trafiał Frankowi do przekonania, zaczął już na dobre się rozbierać do spoczynku.
— Nil desperandum! trzeba działać na dwa fronty, próbował ratować sytuację Franek. Zostań w domu i oczekuj kupca, może przyjdzie, bo obiecał, choć to niepewne; ja zaś zabieram parę obrazków i sypnę się do antykwarjusza. Może coś z tego będzie.
— Guzik! — nie wierząc w powodzenie akcji zaprorokował Wacek.
— Słuchaj, w wypadku, gdyby reflektant przyszedł, to zareklamuj damę z pieskiem, w tych złotych ramach, rzecz sprzedażna, efektowna.
— Cena?
— Zaśpiewaj 40.000, ale tylko dla powagi, nie upieraj się gdyby dawał połowę.
— A jak nie da? — recytował Wacek.
— To opuść jeszcze połowę od połowy!
— A jak nie da?
— To wyrzuć go na zbitą twarz, albo... albo staraj się go zatrzymać dopóki nie przyjdę, zabaw, a ja już zdołam cośkolwiek mu wpakować w łapy.
— Bene, idź i niech opatrzność kieruje twymi krokami.
Franek, otrzymawszy błogosławieństwo na drogę, a wypchawszy podeszwy tekturą, albowiem deszcz padał, udał się na rynek zbytu, wątpiąc o pomyślnym rezultacie swej wycieczki.
∗
∗ ∗ |
— Aaa..., moje uszanowanie, sługa najniższy pana dobrodzieja, czem służyć mogę?
— Jestem Kleofas Pietruszkiewicz, właśnie tego... ten przyszedłem ee...e... no tego, panie dobrodzieju — kupić obraz!
— Bardzo miło, bardzo przyjemnie, Wacław Bemolewski do usług, z kurtuazją i przesadnym ukłonem powitał zastępca gospodarza mieszkania przybyłego nabywcę.
Łaskawy pan zapewne na imieniny córeczce, żonce, — niespodzianka? tak, tak podarunek wartościowy dodatnio wpływa na potęgę uczucia wdzięczności, a cóż jest bardziej cenne w dzisiejszych czasach niż obraz i to obraz tęgiego artysty. — Dziś, panie łaskawy, po obrazy, po dzieła sztuki to ogony niczem po cukier lub spirytus. Właśnie przed chwilą literalnie z kolegą byliśmy atakowani, tylko, że to proszę pana, artyście oddać w obce ręce produkt swego natchnienia, to z przeproszeniem pana dobrodzieja za porównanie, to samo, jakby pan szanowny musiał oddać komu swą córeczkę. A propos, jakże zdrowie żony, dzieci czy zdrowe? — gradem słów zasypał Wacek gościa oszołomionego taką uprzejmością.
— Ależ tego... panie dobrodzieju, co chciałem rzec ten tego, ja nie mam żony ee... ten tego i dzieci także.
— A to przepraszam, mnie się wydawało, że pan szanowny żonaty. No nic nie szkodzi, bagatela, nawet lepiej, bo to panie dzisiaj małżeństwo to lukratywna instytucja. Niczem fabryka w którą się kładzie nieprodukcyjnie kapitał.
— Panie tego ten, dobrodzieju, mnie stać na żonę, a jeśli się tego... nie ożeniłem, to wina narzeczonej, która uparła się tego ten czekać do karnawału — ot co!
— Serdecznie winszuję, serdecznie. A, to inna sprawa, zaraz mi coś mówiło, że szanowny pan bezwątpienia kawaler: mina dziarska, tężyzna i wzięcie u kobiet. — Ho, ho, niech się pan dobrodziej nie wypiera, widzę to po oczach!
— Ma się wiedzieć tego ten, że mam szczęście, panie dobrodzieju, bo też ta moja Magdalena e...e.. no bo to anioł nie kobieta, anioł, panie tego!...
— Sądzę, że łaskawy pan wybierze z tej galerji obrazów rzecz godną, aby w ofierze u stóp swej przyszłej boskiej wybranki złożyć. — Ot naprzykład ta dama z pieskiem w złotych ramach.
— Ii... panie, ten tego, moja Magdalena, panie dobrodzieju, nie lubi psów!
— W takim wypadku te oto kwiaty, chryzantemy.
— Kwiaty? tego niby byłoby tego, ale wiesz pan, panie dobrodzieju? — aha, moja Magdalena uradowałaby się tego, żeby namalować jej twarz, mam nawet ten tego... fotografję. — Hę, hę, to byłoby niezłe.
— Doskonały pomysł, cudowny pomysł, bajeczny nawet pomysł. — I dziwić się tu, że pan dobrodziej ma szczęście do kobiet. — Ten, kto posiada taką sztukę przypodobania się kobietom, może być lwem wszystkich salonów. No, no, cudownie proszę pana, zrobione.
— Jutro portret szanownej narzeczonej łaskawego pana będzie gotów, tylko mała zaliczka, rozumie pan, dla formalności.
— Ale tego... panie, ile to będzie kosztować takie malowidło?
— Przypuszczam, że nie drogo, lecz właśnie kolega specjalista od portretów przed chwilą wyszedł, niebawem wróci, to się panowie co do ceny ułożycie. Sądzę, że wyżej 40 000 kosztować nie będzie.
— Czterdzieści tysięcy?!?, tego ten, no panie dobrodzieju, to już ja tam wolę iść do fotografisty!
— Panie łaskawy, robimy dla pana po cenie kosztu. Proszę wziąć pod uwagę farby, które niebywale są drogie i których wprost nie ma w Polsce: płótno, ramy, czas — proszę to wszystko zsumować.
— Nie, panie dobrodzieju, tego ten, za drogo, pójdę do fotografisty.
— Wola szanownego pana — z rezygnacją odrzekł Wacek — widząc, że z tej mąki nie będzie chleba.
— Czterdzieści tysięcy?!... Ho, ho, panie tego, a mówili mi, że ten pan malarz, jakże się tego ten nazywa...
— Franciszek Pędzelkiewicz!
— Tak, Franciszek Pędzelkiewicz, to bierze tanio ten tego.
— W takim wypadku niech pan dobrodziej zaczeka, za chwilę nadejdzie.
— Kiedy nie mam, tego ten, jakże się nazywa — czasu.
— Ależ chwileczkę, doprawdy tak interesująco się z panem rozmawia, jedną sekundę.
— Nie, już tego — idę, do miłego z panem!
— Idź do choroby ciężkiej — zaklął Wacek w duchu — zamykając drzwi za gościem.
— Ale, ale, — wracając się ze schodów gość zapytał: — Panie dobrodzieju, zapomniałbym tego, a czy też pan mógłby wymalować w moim mieszkaniu sufit, bo się jucha, już poobdrapywał, i co będzie kosztować?
— Niech pan idzie do „fotografisty“ panie łaskawy, to panu odmaluje nietylko podłogę i sufit, ale pana i pańską narzeczoną wytapetuje na zielono — z wyrazem wściekłości w głosie odparł Wacek i zatrzasnął drzwi za zwolennikiem zdjęć fotograficznych.
Wacek wściekły począł mierzyć pracownię przyspieszonym krokiem i rozmyślać na temat, czy nie wartoby jednak zawołać odprawionego nabywcę i ofiarować mu jaki obraz po cenie fotograficznej. Ambicja jednak i obawa zbytniej odpowiedzialności przed przyjacielem kazała mu zaniechać tej metody handlarskiej.
Mistrz tonów, który przed chwilą z tak słabym powodzeniem odegrał rolę sprzedającego, chcąc zagłuszyć wyrzuty organów, których funkcją jest trawienie, począł gwizdać jakąś arję z „Wesołej wdówki“, oraz naprzemian deklamować: „Bez serc, bez chleba — to szkieletów ludy“.
Głośne dobijanie się do drzwi poderwało go niby prąd elektryczny. Jak na komendę uciął i otworzył drzwi przybyszom.
— Czy zastaliśmy pana malarza? — sapiąc niczem miech kowalski, zagadnął otyły jegomość w progu, zastawiając sobą całe wejście i drobną postać towarzysza.
— Prawie jakby go panowie zastali. Pełnię chwilowo funkcję pana domu z wszelkiemi pełnomocnictwami, oprócz braku upoważnienia do regulowania jakichkolwiek zobowiązań, bądź materjalnych, bądź moralnych.
— Jestem do usług, Marceli Cytryna, a to mój przyjaciel Majeranek — zgodnie z przyjętym zwyczajem towarzyskim — zarekomendował otyły jegomość siebie i swego towarzysza, który nie w pięć ni jedenaście podając dłoń wyrzekł: przepraszam.
— Bardzo miło; nad wyraz przyjemnie — Wacław Bemolewski. — Czem służyć mogę?
— Ano, niby, jeśliś pan gospodarz domu, to przyślim powiedzieć, że chcielim kupić jaki obrazek od pana malarza Franciszka Pędzelkiewicza. Ale widzę, że nasz malarz gdzieś sobie buja, no to pójdziemy.
— Ale przepraszam, kto to panom powiedział? właśnie kolega przyjdzie lada chwila, tylko go patrzeć. Proszę, niech panowie spoczną — z wytwornością fryzjera, zapraszającego gościa do golenia — Wacław podsunął krzesło przybyłym.
— Ale nie na długo, bo czasu nie mamy do stracenia, nieprawda Symforjanie? — zwrócił się otyły jegomość do chudego jegomościa.
— Przepraszam, rzetelnie mówi Marceli, nie mawa czasu — autorytatywnie przytaknął Symforjan.
— Ależ, co znowu — upewniał artysta — już idzie, sekunda. Tymczasem pokażę niektóre arcydzieła, to ułatwi panom zorjentowanie się przy wyborze, — choć, bogiem a prawdą, wybierać trudno, bo jedno lepsze od drugiego.
— O, ta kobieta z psem, to łebska sztuka, nieprawda? — podzielił się spostrzeżeniem Marceli z Symforjanem.
— Przepraszam niczego, tak niczego — kiwnął Symforjan i wyraz swego zachwytu zaznaczając obgryzywaniem paznokci.
— Życie panie, plastyka przedziwna, poczucie światła — zachęcał artysta. — Każdy szczegół, harmonizuje z całością, rozmach, proszę pana. A, ot ten w głębi — co za perspektywa, koloryt, słoneczne barwy. — Czy da pan wiarę, że tyle ciepła bije z tego obrazu, iż przy 20 stopniach niżej Celsjusza zapominam, że mieszkanie zimne.
— Ha... ha... ha!... — z wdziękiem meklemburskiej kobyły zarżał otyły jegomość. Bodaj to być malarzem, nie trzeba opału, nieprawda Symforjan?
— Przepraszam, święta racja, Marceli.
— Zadziwi panów, jeśli powiem, że bynajmniej, nie jestem malarzem, tylko muzykiem, a jednak ten obraz działa na mnie.
— To pan muzyk? — z pewnym zainteresowaniem spytał otyły jegomość. — No, no, toby się pan zgodził z moją córką, ona tak samo muzykantka. — Panie dobrodzieju, ile to ja miałem kłopotu, żeby pogodzić córkę i matkę. — Magdzi zachciało się fortepianu, a matce gramofonu. He, he, córka, jako szkolona w szkołach powiada, że gramofon mają tylko knajpy i bylejakie domy, a matka zaś, że jej wszystko jedno, jeno sąsiedzi mają gramofon, to my też nie gorsi.
Córka mówiła, jako mieć fortepian to inteligentnie, a matka, że kichać na inteligencję, kiedy taka wola pani domu.
Co robić, kupiłem jedno i drugie. — Ja, bo tam, ani tak, ani siak, może być fortepian jak dobry a nie drogi, może być gramofon; od przybytku głowa nie boli, — nieprawda Marceli?
— Przepraszam, rozumi się!
— Teraz, panie dobrodziejku, Magdzi zachciało się obrazu od prawdziwego malarza. Jak to tam się nazywa taki obraz, olejkowaty? — Symforjan nie pamiętasz?
— Przepraszam, Marcel, nie pamiętam!
— Olejny albo pastelowy — sprostował Wacek.
— Jaki, jaki?
— Olejny!
— A no tak, olejny. Już w tych szkołach to im w głowach poprzewracają. Dawniej, panie dobrodziejku, to były obrazy święte odpustowe, a dziś mamy olejne, pastylkowate. — Cóż robić, my tam starzy nieuczeni, zemrzem już tak w ciemnocie. Ileż za ten obraz? — wskazując palcem, pyta jegomość otyły.
— Bardzo tanio: — ta dama w koronkach, i sukni atłasowej marek 40.000.
— A czy ona na olejno?
— Naturalnie.
— A ten ogródek?
— Jak dla panów 50.000 marek.
— Czy też na olejno?
— Nie to obraz wykonany wodnemi farbami.
— Słuchaj Symforjan, trzymajta mnie ha, ha, bo pęknę, — jakiemi farbami? ha! ha!
— Wodnemi.
— Wszelki duch, a toć czary! Patrz, Symforjan, wodnemi farbami i tak wyraźnie; toć przecie ja wodą nie potrafiłbym głupiego listu napisać, a tu taki malarz napendzluje i to jeszcze na kolor.
— Dawaj, pan, ten wodnisty obraz! dopiero baba wybałuszy ślepie, jak ujrzy takie dziwo.
Gdyby Wacka kto znienacka wyrznął kijem w głowę nie byłby w tym stopniu stracił przytomności, jak w chwili, gdy usłyszał chęć nabycia obrazu. — Oszołomiony, nie wierząc uszom, zdejmuje obraz.
Nabywca jednak zwyczajem zaczyna się targować i to Wacka chwilowo przyprowadza do równowagi.
— Możeby jednak pan nieco opuścił, zawszeć grube grosiwo te 50.000 marek.
Niezdecydowany głos nabywcy obudził w artyście uśpione poczucie rzeczywistości, postanowił zaryzykować i uparcie stać przy cenie pierwotnej.
— Nie mogę proszę pana i tak jedynie panu oddaję po cenie kosztu.
— Chce pan 30.000?
Artysta waży chwilę, czy nie nadużył uśmiechu fortuny swym wyzywającym stanowiskiem, jednak perspektywa zarobienia jeszcze więcej ponad 30.000 była również nie do pogardzenia. — Zawsze tak bywa, iż pożądliwość ludzka rośnie w miarę jej zaspokajania.
— Opuszczę nieco, ale doprawdy nie mogę. 40.000, cena ostateczna.
— Symforjan, dać czy nie dać?
— Przepraszam, Marcel, jak chcesz możesz dać, a możesz i nie dać.
— No bierz pan, 35.000. — Mówiąc to otyły jegomość wyjął portfel i oczekiwał tylko na zgodę strony przeciwnej, aby wysypać na stół banknoty.
Wejście Franka sytuację zmieniło.
— Z nieba mi spadłeś — wita Franka Wacek otwierając drzwi — rozmów się z tymi panami. W duchu jednak nie był rad z przybycia kolegi, gdyż wyobrażał sobie jaką to niespodziankę zrobiłby Frankowi, gdyby zawarł z kupującym tranzakcję, choćby za cenę 30.000 i przed zdębiałym z podziwu malarzem wysypał tak pokaźną sumę, o jakiej tylko marzyć im wolno było.
— O co idzie? — Jakiś zmieniony na twarzy, z niezwykłym wyrazem w oczach bąknął malarz, zdając się nieledwie zauważać gości.
— Panie malarz, daję 35.000 papierków za ten wodnisty obraz, a pański przyjaciel uparł się jak kozioł.
— Bo ma rację, nie sprzedam obrazu i basta! — rąbnął nagle Franek.
Wacek zdębiał. Widząc, że taka komedja może wziąć obrót zupełnie głupi, kopnął Franka gdzieś w czułą okolicę, nakłaniając go tym sposobem do zgody.
Ku niebywałemu zdziwieniu Wacka, Franek, czy też nie zrozumiał sygnału, czy też stracił zmysły, dość, że stanął jak mur i ani z miejsca. Jegomość otyły również się uparł; groziło zerwanie.
Wacek, ratując sytuację zachęcał już nabywcę, aby obraz wziął, jednak Franek uparł się tak skandalicznie, tłumacząc, że owocu swego natchnienia nie zmarnuje za byle co, że woli obraz wyrzucić za okno.
— Jak nie to nie! — otyły jegomość schował pugilares do kieszeni, Symforjan Majeranek wyrzekł: przepraszam, adieu! i nabywcy opuścili pracownię.
— Warjat!??!
— Idjota!? zareplikował Franek na opinję Wacka i w milczeniu począł szybko mierzyć pokój krokami, jakby coś ważąc, namyślając się. Nagle stanął przed Wackiem.
— Ściągaj buty! — tonem, usuwającym wszelki sprzeciw, padł jak cięcie szabli, krótki rozkaz Wacka.
— Słuchaj, pało głupia, jeżeli zwarjowałeś, to nie rób ze mnie drugiego warjata, — opozycyjnie zauważył Franek nie zdradzając najmniejszej chęci podporządkowania się dziwacznemu rozkazowi.
— Mówię ci, ściągaj swe buty!
— A ja ci powtarzam, żeś warjat.
— Poraz trzeci rozkazuję ci, Wacławie Bemolewski — zdejm buty, albowiem będziesz żałował — uroczyście powtórzył.
— Już żałuję, bo niechybnie będę musiał cię oddać do szpitala warjatów.
— Nie zdejmiesz?
— Nie!
— Stanowczo?
— Kategorycznie!
— Więc za co wykupimy zastawioną „Miljonówkę“ — nie wytrzymał Franek doprowadzony do pasji uporem Wacka.
— Czyżby... wygrana?!?
— Czytaj! — rzekł Franek, podsuwając pod nos koledze wydanie poranne gazety.
Błyskawiczne rzucenie okiem na numer wygranej w zupełności wystarczyło Wackowi, aby rzucił się na szyję przyjacielowi.
Wacek lotem zrozumiał, jaką rolę Franek przypisywał butom. To też gorliwość jego w rozbieraniu się poszła tak daleko, że już na ofiarę molochowi długu zdjął nie tylko buty, ale ubranie, byle tylko wykupić zastawioną „miljonówkę“ na którą fortuna, tym razem już nie ślepa, spojrzała łaskawym okiem.
— Franek z gorączkowym pospiechem chwycił ubranie przyjaciela, aby spieniężywszy je, zwrócić dług chwilowemu depozytarjuszowi szczęśliwego biletu. — Wyskoczył z mieszkania jak bomba, tak radośnie, jak tylko może skakać szczęśliwiec, któremu fortuna uśmiechnęła się miljonowym wdziękiem.
— Wacek wlazł do łóżka i marzył.
Upojony szczęściem, radością śnił, a rozbujała fantazja kazała mu odgrywać rolę wielkiego burżuja. Co też ja najpierw kupię? Aha, przedewszystkiem wydam swe kompozycje, pewną sumę przeznaczę kasie „Towarzystwa Zjednoczonych artystów wstydzących się żebrać”, snuł Franek barwną nić niedalekiej rzeczywistości. — Tak się zagalopował w swych projektach, że zapomniał nawet wyznaczyć sumę niezbędną na kupno sobie ubrania.
Nerwowe pukanie do drzwi przerwało Wackowi baśń, która zaczynała być już samym życiem. Muzyk zerwał się z łóżka, aby otworzyć przyjacielowi drzwi, który niósł szczęście dwojga istot.
— Masz? — tajemniczo i z niepokojem zapytał muzyk.
Zamiast odpowiedzi Franek rzucił się na szyję Wackowi.
Spoiło ich w uścisku serdecznym szczęście, to szczęście, które tak rzadkim bywa gościem w podniebnych strefach dzieci muz.
— Trzeba będzie — po chwili zaczął Franek — jutra zrana iść do Państwowej Kasy Pożyczkowej i miljon, człowieku, wysypią ci na łapy.
Słyszysz, Wacku, miljon! — słyszysz?
— Miljonerze Franciszku Pędzelkiewicz, pospolity burzuju, uszy do góry, jutro zaczniemy żyć całą gębą.
Wyobrażam sobie miny naszych wierzycieli?
— Przedewszystkiem trzeba będzie ich pospłacać.
— Już ja to zrobię, zdaj to na mnie — rzekł Wacek. — I z uciechą sztubaka począł opowiadać, jak to z pyskiem wpadnie szewc po pieniądze, a on, Wacek, miljoner, rzuci mu należność i powie: — Idź pan do djabła, przestajesz pan być naszym nadwornym szewcem; z taką szują klientela szanująca się nie wdaje.
— Krawca ja załatwię, — zapłacę mu za ubranie z naddatkiem na czarną godzinę — projektował Franek.
— Zostaw mi sklepikarza — prosił Wacek — sznurek mu ofiaruję z życzeniem, żeby się powiesił na pierwszym słupie tramwajowym.
I tak kolejno wyrywali sobie wierzycieli. Może po raz pierwszy w ich życiu kollektywnym cyganerji bezportkowej długi przedstawiały temat tak wesoły i zajmujący.
— Franek! — po chwili zagadnął Wacek!
— Co takiego?
— A możeby kupić samochód?
— Głupiś! — uciął krótko malarz:
— Trochę przesadzasz — złagodził Wacek. — Ale byśmy zadali szyku, ludziom gały wylazłyby ma wierzch z zazdrości.
— Pomyśl lepiej o ubraniu — zreflektował towarzysza Franek — stoisz tu na środku pracowni goły jak święty turecki. — Nie masz zupełnie poczucia, że tak powiem, co to jest pieniądz. Naiwnie sądzisz, że za tę sumę nabędziesz samochód?
— Ale rower, psia kość, musimy mieć — chociażby do spółki — próżność Wacka nie dała za wygraną.
— Możesz sobie kupić nawet angielskiej choroby, rób co chcesz, mnie się jeść chce.
— Wiesz Franku, że w pewnych kwestjach trudno ci nie przyznać słuszności; mnie również głód doskwiera.
I nasi miljonerzy, pupile fortuny, zastanawiali się nad sposobem kupienia czegoś do spożycia.
— Mam myśl — rzucił Wacek po namyśle.
— Jaką?
— Ściągaj buty!
— I co z tego? — nieufnie zapytał Franek.
— I co z tego? — ciężko myślisz, — zrobię z twoimi butami to samo, co ty z moimi.
— A kto pójdzie je sprzedać?
— Prawda? w tym sęk — zastanowił się Wacek, spoglądając na swe odzienie rajskie, w którym krawat z małym powodzeniem odgrywał rolę listka figowego!
— Ale wiesz co? zagadnął Franek.
— No, no? gadaj.
— Myśl miałeś nie złą — wolno i z rozmysłem rzecze Franek — zdejmę buty i poczekamy na handełesa!
Co dobra?
— Wiesz, Franku, że zaczynam coraz bardziej przekonywać się o twym niepospolitym darze orjentacyjnym. Pasujemy do siebie jak dwa grzyby w barszczu. Ja daję pomysł, koncepcję twórczą, a ty wykonywasz. Świetnie, powiadam. — Ściągaj brateńku buty!
Jakoż niezadługo ciasne podwórze kamienicy napełniło się judejskim nawoływaniem skupywania wszelakiej starzyzny, a pod tę kategorję właśnie buty Franka najzupełniej podpadały.
Tranzakcję zawarto po pewnych rokowaniach. Handlarz nieco dodał, artyści więcej opuścili. — I tak nasi jutrzejsi miljonerzy poczuli przedsmak przyszłej fortuny, posiadając kilka marek w kieszeni.
— A co teraz? spytał Wacek — nie sądzę, abyś markami się nasycił?
Hm! — zastanowił się Franek — w którego zdolność orjentacyjną Wacek tak dogmatycznie wierzył. — Nie przewidziałem, kość słoniowa — że trzeba będzie jeszcze nabyć produkt spożywczy!
Wacek zwiesił głowę. Sytuacja stała się nad wyraz austrjacka. Zrozumieli cały ogrom cierpień tantalowych. O ile zwykle wspólne nieszczęście ludzi jednoczy, to najczęściej jednak bywa powodem rozgoryczeń i wzajemnych oskarżeń.
Przyjaciele zaczęli sobie wyrzucać niefortunne obejście się z nabywcą obrazu.
— Widzisz, głupcze — rzecze Wacek — gdyby nie twoje warjactwo i dzikie zachowanie się z tym matołkiem wszystko byłoby w porządku.
Franek usiłował się bronić, ale wobec poważnych zarzutów — machnął tylko ręką, przecinając tym wszelką dyskusję.
— Zawsze ci mówiłem — ciągnął Wacek — żeś niedołęga, nie masz nietylko poczucia rzeczywistości, ale jesteś jako ten smarkacz, któremu trzeba dać śliniak, obwinąć w pieluchy i od czasu do czasu wsypać parę rózeg.
Autorytet Franka zachwiał się w oczach Wacka i to malarza również draźniło, bowiem nieco był próżny na punkcie arbitralności swych poczynań.
— Kombinuj teraz — dolewał oliwy do ognia Wacek!
— Odejdziesz ty odemnie do choroby ciężkiej? — ryknął Franek, wyprowadzony z cierpliwości.
Od tej chwili, może poraz pierwszy między przyjaciółmi została naruszona harmonja pożycia.
Wacek rzucił się na otomanę, szukając ulgi w objęciach Morfeusza, — Franek chodził po mieszkaniu, dzierżąc w ręku banknoty i nerwowo coś w myśli żując.
Cisza zaległa pracownię, jeno nierówny takt kroków malarza łączył się z sapaniem, świstem muzyka, który wydawał tony to przeciągłe, chwilami urwane, ale nie mające nic wspólnego ani z praktyką, lub teorją śpiewu.
Franek przygnębiony poszedł za przykładem współlokatora. Sen spłynął dobroczynnym tchnieniem na głowy jutrzejszych posiadaczy miljona.
O czym śnili?
Oczywista nie o tym, że rano o godz. 9-tej przyjdzie z wizytą krawiec, szewc, sklepikarz i inne wyrzuty na płatniczym sumieniu naszych artystów.
Jakże kolorowe marzenia nie podobne są do szarego życia.
Nad ranem wiosenne słońce zajrzało oknem złocąc burżuazyjnie meble dzisiejszych naszych miljonerów — a drzwiami?... a drzwiami gwałtowne dobijanie się rzeczywistości poderwało marzycieli, ukołysanych zawrotnym rytmem: — miljonówka, miljon—miljon miljonówka.
— Kto tam?! — do choroby — ryknął wściekły Franek.
— Otwierać! — ozwał się głos za drzwiami.
— Nie mam drobnych — niech Pan Bóg opatrzy — półsenny nie ruszając się z legowiska mruknął Wacek, któremu przed chwilą śniło się, iż otrzymał cały miljon w jednym kawałku i nie mógł go rozmienić.
Franek zorjentował się znacznie prędzej i ciągnąc Wacka za włosy poganiał.
— Wstawaj! — oblężenie — wierzy...ciele!
Ostatnie słowo magicznie podziałało na Wacka: jednym susem stał już na ziemi.
— Poczekaj, ja się z nimi rozprawię — odgrażał się Wacek a otwierając drzwi i nie zrażony groźną miną przybyłych na raz trzech wierzycieli, z giestem obrażonej dumy podupadłego właściciela stajni wyścigowej, wyrzucił całą lawinę wymysłów: — Co to za bandytyzm, proszę ja kogo o świcie budzić przyzwoite towarzystwo. W wolnej, demokratycznej rzeczypospolitej obowiązuje prawo nietykalności siedziby; mącenie ciszy domowego ogniska i to w chwili, gdy żona leży na zapalenie płuc, dzieci na szkarlatynę każdy śmiałek przypłacić może kryminałem, proszę ja kogo! — Gdzie policja? straż bezpieczeństwa — Franek leć po policję! — z udanym oburzeniem ujadał Wacek, trzymając tyumfalnie w ręku bilet skarbowy, opiewający o wygranej.
— Zmityguj się pan! — strumieniem chłodnej wody oblały rozgorączkowanego Wacka słowa mistrza kunsztu szewskiego. — Ja nie wiem za co się idzie do kryminału, a za co do więzienia, ale wiem, że za niezapłacone zelówki można się dostać do ciupy. — Już pół roku bez mała czekam nadaremno!
— Człowieku! — łagodząco przerwał Franek, któremu nie zupełnie na rękę było robienie skandalu na korytarzu — patrz, za chwilę jestem właścicielem miljona! — Mówiąc to podsunął wierzycielowi nie tyle przed oczy, ile pod nos — Miljonówkę.
— O wa! — wielka mi rzecz i ja wygrałem miljonówkę i nikomu jej nie wścibiam pod nos.
— Co... jak, kiedy?!
— Wczoraj brzmiała odpowiedź.
— Panowie! — zwrócił się Franek do pozostałych wierzycieli potrząsając górą biletem skarbowym — osądźcie, proszę, kto z nas dwu jest warjatem? — Tu macie numer 000 000 13 — stoi jak byk, prawda? — a tu Kurjer, gdzie również jak wół napisano: — Wygrany miljon padł na szczęśliwego posiadacza 000 000 13!
— Prawda, — powtórzył mistrz kunsztu szewskiego — jeno pan ma wydanie poranne, a w wieczornym stojało sprostowanie, niby że wygrana padła na numer 000 0012, a ten numer właśnie mam ja! — Widzi pan, tylko, że z tego nie robię hecy, i krwawicy swojej za zelówki nie myślę nikomu zaraz darować.
— ?!?!...
— Drrrr... dryń.... dryń... drr...
— Tu redakcja, proszę!
— ............
— Nie nasza wina, proszę pana!
— ............
— Kto z nas większy osioł to jeszcze kwestja do dyskusji, — najspokojniej w świecie, jak gdyby nic nie zaszło, redaktor naczelny jednego dziennika (nomina sunt odiosa) zawiesił słuchawkę, puszczając obelgę mimo uszu.
Ten rodzaj uznania jaki go spotkał, był chlebem powszednim. Redaktor powinien przyzwyczaić się do wszystkiego. — Toteż redaktor naczelny jednego dziennika z olimpijskim spokojem, a rotacyjnym pospiechem kreśli jakiś sążnisty artykuł.
— Drrrr... drryń... drrr.....
— Słucham — redakcja!
— ............
— Nie rozumiem, o jakiej małpie szanowna Pani mówi?
— ............
— Aaa... a...?!? Pomyliła się Pani w adresie.
Redaktor przerywając rozmowę interlokutorce, która napewno miała zamiar udzielić bliższych szczegółów co do owej małpy — zabiera się do przerwanej pracy.
— No, ale zadam im pieprzu, popamiętają co to jest zadzierać z redakcją poczytnego dziennika — pieścił się myślą redaktor. — Z namaszczeniem poprawił na nosie okulary, które nadawały karawaniarską powagę wyrazowi jego twarzy, sakramentalnie zanurzył pióro w kałamarzu, a z niezwykłym dziennikarskim dostojeństwem, że w każdem takim pogrążeniu w czeluściach kałamarza, rozmiarów mniejwięcej kubła, widziałeś rasowego redaktora. —
Był to rasowy mamut w nieszkodliwym stylu; tradycją przekonań, upodobań sięgający omal, że nie początków rozkwitu polskiego dziennikarstwa.
Przy całej swej wrodzonej prostocie ducha o instynktach bojowych, polemista krewki, arbitralnie zarozumiały i pewny siebie. — Pieniactwo, niezależność i dziwactwo zdań składały się na całokształt duchowej wartości naczelnego redaktora. Wystarczyło bowiem, gdy konkurencja z przeciwka umieściła przepowiednię o pogodzie, aby nasz redaktor nie skorzystał z okazji i naukowo, historycznie, meteorologicznie i kalendarzowo nie wykazał że to idjotyzm godzien pożałowania, bo napewno jutro będzie lał deszcz jak z cebra.
Opozycję zakładał dla samej opozycji, a nie dlatego, aby wierzył w słuszność swej przepowiedni; zazwyczaj bowiem charakterystyczne strzykanie w łydkach redaktorskich, znamionujących niepogodę, następowało właśnie wtedy, kiedy dziennik konkurencyjny przepowiadał niepogodę. — Ale opozycja była jego zasadą, i co tu poradzić!
Na upór ani jeden lekarz nie przepisze środka.
Redaktor jednego poczytnego pisma miał zwyczaj, że ilekroć chciał przenieść myśl na papier pogrążał pióro w kałamarzu, kręcił, wiercił, a głowę zadzierał ku górze, w jeden punkt sufitu, jakby stamtąd spłynąć miało natchnienie.
Wywieszenie języka i obrócenie nim w lewo i prawo było niechybnym znakiem, iż myśl w głowie dojrzała i czas, aby ją przenieść na papier.
Często jednak zdarzało się i tak, że ideja jakaś już poczęta w głowie, okazała się poronioną przy wylaniu na papier, wskutek czego zachodziła potrzeba maczania pióra w kałamarzu od nowa i powtarzania nałogu mlaskania językiem.
Jaka łączność wynikała między procesem mielenia językiem a procesem myślenia nie wiem, gdyż nikt ze współpracowników nie śmiał o to zapytać.
I oto zastajemy redaktora, pocącego się nad artykułem. Szło mu jakoś nieskładnie, bo w miejscu, które wymagało nadzwyczajnej subtelności cięcia, oszałamiającego coup, redaktor się zaciął niby pistolet i ani rusz.
— Do pioruna, czyżby mi już dowcip wyłysiał razem z głową?
— Drrr... drrr... dryń... drrrr....
— Nie, psia krew, jakże tu można pracować, gdy od rana dzwonią i dzwonią.
— Drrr... drrr... dryń... drrrr....
— A bodaj cię połamało — wyprowadzony z równowagi złorzeczył redaktor. A dzwoń sobie do stu djabłów.
Za chwilę wpada pani redaktorowa z ogromnym pyskiem (oczywista, że piszę w przenośni).
— Ogień wygasł, pieczeń przypalona, doprowadzisz mię do rozpaczy, ty ciemięgo — darła się wzburzona połowica.
— Poczekaj, jagódko — błagał redaktor — zaraz, zaraz, tylko jedno cięcie, jeden zaokrąglony okresik.
— Pamiętaj, żebyś natychmiast przyszedł!
— Już, już, idę, idę — redaktor pospiesznie kreśli, jakby w obawie, aby nie zapomniał, o czem myślał przed chwilą.
Aha, na czem to zatrzymałem się?
— Panie redaktorze — woła zdyszany reporter — na miłość Boską!
— Co się stało? mów pan!
— Ważna nowina!
— Jaka?
— Chodzi pogłoska....
— Dalej, dalej!
— Chodzi pogłoska, że....
— Że co, że co?
— Chodzi pogłoska, że gdzieś na jakiejś kolei coś się stało, podobno masa trupów!
— Panie, chodzi pogłoska, żeś pan kompletnie zwarjował, a ja temu nie wierzę. — Szczegóły panie, fakta, — to jest nic!
— To jeszcze mało? — broni się speszony reporter.
— Niech mi pan nie zawraca głowy! Proszę zbadać, „kaczek“ nasze pismo nie puszcza.
Naczelny redaktor poczytnego i szanującego się dziennika niefortunnego reportera odprawił jedynie dlatego, że miał głowę zajętą własnym artykułem, w innym wypadku nie omieszkałby wykorzystać pogłoski.
Na kolei coś się stało, to nie fraszka, mogło być kilka ładnych trupów, temat wdzięczny. Ale teraz, gdy on, redaktor, pisze epokowy artykuł, wprost nie notowany dotychczas w rocznikach dziennikarstwa polskiego, byłoby dzieciństwem zajmować się błahostkami. Zaufać reporterowi, to głupstwa popisze. Przez posłańców wilk nie tyje. Co innego gdyby mu doniesiono o trzęsieniu ziemi; ano, wtenczas może przestałby pisać swój artykuł. Ale też nic pewnego. Musiałby się poważnie namyślić co ważniejsze: artykuł naczelnego redaktora, czy trzęsienie ziemi.
— Pan radca Dyrdalski, — zaanonsował chłopiec redakcyjny.
— Niech ich wszyscy djabli z radcami. — Proś!
— Dzień dobry kochanemu redaktorowi.
— Moje uszanowanie panu radcy, sługa uniżony.
— Czy wiecie, redaktorze, o śmierci radcy Bujalskiego?
— Co umarł?
— To nic nie wiecie? — cóż to za redakcja, powinniście słyszeć jak trawa rośnie.
— Ależ, radco kochany — poprawił się redaktor, uderzony w czułą strunę reputacji swego dziennika. — Może jesteśmy jedynym pismem w Polsce, które ze stacji botanicznej otrzymuje komunikaty o postępach rośnięcia trawy, co zaś do radcy Bujalskiego, tośmy już na tydzień przed jego chorobą wiedzieli, że umrze. Zrozumiecie, że chodziło mi o formalne potwierdzenie zejścia ze świata nieodżałowanej pamięci radcy Bujalskiego. — O, bo nasz dziennik daleki jest od wszelkich niezdrowych kawałów, sensacji, kaczek.
— Umarł, panie, świeć nad jego duszą! — westchnął grobowo radca Dyrdalski.
— Trzeba coś ciepłego poświęcić nieboszczykowi, nieprawda radco? — zawszeć to dusza miasta, że tak rzeknę, ober-ojciec opinji społecznej, luminarz!
— Tak — nie ujmując kochanemu redaktorowi i sobie — była to jednostka trzecia z rzędu pod względem autorytetu.
— Zaraz zawołam współpracownika, specjalistę od nekrologji, który ongiś redagował dziennik nieboszczyków.
— Panie Pióralski!
Na krzywych nogach, kołysząc się w takt polski trzęsionki wtoczył się do gabinetu były redaktor „Dziennika Nieboszczyków“, monstrualnie chudy, długi jak dyszel, a z szyją nieco mniejszą niż trąba słonia.
— Proszę, jestem — gdzieś od sufitu dał się słyszeć chropowaty głos specjalisty od nekrologji.
— Jak przewidywaliśmy — podkreślił redaktor — umarł radca Bujalski. Rozumie pan, że trzeba coś ciepłego, nawet zdaje mi się, że gdzieś mamy używany nekrolog po b. prezydencie. Możeby trochę przerobić, stosownie do okoliczności.
— Zrobi się — z fachową miną wykalkulował specjalista.
— Honor naszego dziennika składam w ręce panu.
— Zrobi się!
— Możeby zacząć — udzielał wskazówek redaktor — naprzykład w ten sposób, naturalnie wstęp tłustemi czcionkami: „Jak przewidywaliśmy i t. d. a potem: „Osierocone społeczeństwo pokryte kirem żałobnym“, albo nie, zostawić „Jak przewidywaliśmy itd. itd., a następnie: „Jak piorun z pogodnego nieba!“
— Zrobi się! — zapewniał specjalista obciążony misją podtrzymania honoru poczytnego dziennika.
— A teraz czas mi w drogę. Nie przeszkadzam kochanemu redaktorowi — czas to pieniądz. Radca Dyrdalski się oddalił — przedtem uścisnąwszy dłoń redaktorską.
— Tylko, radco drogi, nie opowiadajcie aby o śmierci Bujalskiego naszej konkurencji.
— E, cóż znowu, kochany redaktorze — przeciem wam życzliwy. Mój ojciec trzymał waszą gazetę, dziad, pradziad a i ja jestem waszym dożywotnim prenumeratorem.
Jeszcze jeden uścisk dłoni, zapewnienia serdecznych uczuć.
— Matołek — zaopinjował redaktor po wyjściu radcy. — Prenumerator dożywotni! Gdybym miał samych takich prenumeratorów, to mógłbym nakład powiększyć o 100.000 egzemplarzy. Darmo, to bierze. Tfu, w świętym oburzeniu splunął redaktor i zabrał się do swego arcydzieła.
— Panie redaktorze! — pan Scyzoryk powiedział, że dzisiaj gazyta bendzie przez depeszów — jednym tchem wyrzucił chłopak redakcyjny.
— Co! jakto!? dlaczego!?
— A no bez to, co nima nijakiego telegrafu.
— Idź do djabła! — Skaranie boskie, naprawdę zwarjować można.
— Drrr... drrr... dryń... drrr....
— Hallo!
— ............
— Zaraz, zaraz jagódko, poczekaj z obiadem.
— O jej, jej, jej, ratuj Jezu!.... depesze, tam obiad, tu nieboszczyk...
Doprawdy zwarjuję, nie mogę dłużej — łapiąc się za głowę, wściekał się redaktor poczytnego pisma. —
— Panie redaktorze, nie wyleziemy z gazetą przed północą! — co to za porządki — rzecze wydawca wchodząc zły jakby go pchła ukąsiła.
— Zupełnie w porządku, panie dyrektorze — ratując sytuację sumitował się redaktor — robota idzie jak po maśle.
— Tak, po maśle, tylko zecerzy stoją, bo materjału niema.
— Niemożliwe? — Panie Ogórek — woła redaktor, chcąc z kolei wywrzeć złość na reporterze — chodź no pan.
— Jestem!
— Co z pana za reporter, kronika bieżąca uboga, nic wiadomości potocznych z miasta. Politykę już się robi, nekrolog jest, depesze będą, gdzie wiadomości, kronika panie!...
— Za pozwoleniem, odciął się reporter — nie od dzisiaj pracuję po gazetach, obowiązki swe spełniam bez zarzutu. Dałem do kroniki 3 pożary, dwie zdechłe krowy, 5 wściekłych psów, jednego podejrzanego, i jedno dziecko podrzucone, — robię ponad siły!
— Każ się pan wypchać swoją kroniką — tracąc równowagę spokoju — wrzasnął redaktor naczelny poczytnego dziennika.
A pan, panie redaktorze — ma wolną wolę zrobienia ze swemi wstępnymi artykułami co się tylko podoba, włącznie z wytapetowaniem się od zewnątrz i na wewnątrz — nie wytrzymał śmiałek.
— Drr, drryn drr.
— Przepraszam, panie dyrektorze chwilkę. — Halo, proszę, tu redakcja.
— ............
— Zaraz jagódko, zaraz poczekaj z obiadem — słodko błagał redaktor.
— Nie chcę być arbitrem zajścia — poważnie zaczął wydawca — oczekuję sanacji stosunków. Wten sposób daleko nie zajedziemy.
— A nawet możemy zejść na psy — wtrącił redaktor!
— Żegnam panów.
— Dowidzenia panu dyrektorowi!
Po chwili redaktor sam zabrał się ze zdwojoną energją do zakończenia artykułu.
— Wejść, proszę!
— Przyniosłem recenzję z koncertu, — arcydzieło swego rodzaju — chwaląc się podaje muzyk redaktorowi naczelnemu produkt swego pióra.
— Dobrze, dobrze! — niecierpliwi się redaktor.
— Redaktorze, to za mało „dobrze“, to jest coś extra. Proszę tylko posłuchać, zaraz przeczytam!
— Ależ, nie mam czasu, później, na potem.
— Jakto na potem, co za zwłoka? — zrażony rzecze muzyk. Dziwne traktowanie recenzenta, który całą szafę ma wypchaną ofertami na najpoważniejsze stanowiska krytyka teatralnego do wszystkich możliwych pism; recenzenta, którego jedno słowo, jeden wykrzyknik wieńczy laurem gienjuszu adeptów sztuki scenicznej, recenzenta, o którego względy ubiega się cały świat artystyczny, recenzenta, którego...
— A którego recenzji, powiadam panu, nie będę czytał — przerywa redaktor zniecierpliwiony — nie mam czasu, obiad mi stygnie, artykuł wstępny kończę.
— Więc opuszczam swoje stanowisko, pójdę tam, gdzie sztukę szanują. — Dowidzenia!
Obejdzie się, mała szkoda, mniejszy żal — pomyślał redaktor i zawołał woźnego, który w niejednym wypadku z powodzeniem zastępował brakującego członka redakcji.
Walenty, stary wyga redakcyjny, prawa ręka naczelnego redaktora w niejednej zawiłej kwestji umiał służyć radą, swoistym pomysłem, który przypadał do gustu redaktorowi poczytnego pisma.
Zdarzało się niejednokrotnie, że redaktor pisząc artykuł nie mógł wynaleźć jędrnego, a plastycznego wyrazu na określenie jakiejś podłości. Bywało to najczęściej gdy zachodziła potrzeba nawymyślania przeciwnikowi politycznemu. Wtedy redaktor naczelny z bogatego źródła języka ludowego czerpał nieprzebrane zasoby wyrazownictwa. I tak, gdy wyczerpany język literacki redaktora zacierał swą barwę zbyt częstym używaniem, wtedy z pomocą nadchodził język ludowy mocny, dobitny, jędrny, a silny jak uderzenie kłonicy.
— Mój Walenty, — niekiedy znużony redaktor pytał: — Powiedzcie no, jak to tej małpie z przeciwka napisać? Osioł już było z 10 razy, bandyta chyba ze 30, opryszek tyleż. Skombinujcie tak coś świeżego, ażeby zrozumiał o co mi chodzi.
Wtedy Walenty zwykł był skrobać się w głowę i po chwili:
— Bez ceregieli, panie redaktorze napisać mu prosto: — świnia — i basta.
— Nie, to trochę za wyraźnie!
— To nasobaczyć mu od sufraganów i masonów!
Zwykle redaktor korzystał ze wskazówek, niejedno odrzucał, ku oburzeniu Walentego, który rady udzielane rozpoczynał zawsze od niezawodnego i efektownego, jego zdaniem, słowa: — świnia. — Stary Walenty miał jeszcze cały szereg epitetów w zapasie, jednak ze względu na to, że nie wszystkie uzyskały prawo literackiego obywatelstwa, przeto redaktor naczelny obawiał się uczynić wyłomu w obyczajowych przesądach czytającego ogółu.
W wypadku omawianym co do recenzenta, aczkolwiek nie nasuwała się potrzeba użycia silnych wyrażeń, jednak wiara w spryt starego Walentego tak się zakorzeniła w pojęciu redaktora, że jeśliby zaufał komu sprawę dokończenia swego artykułu wstępnego, to już tylko wyłącznie Walentemu.
— Franek zawołaj Walentego, — wychylił się przez drzwi redaktor.
— Jesteście, dobrze! Mój Walenty, znasz ty się na muzyce!
— Co do tego, to i owszem, ale nie, tylko mam syna, co gra w orkiestrze wojskowej na bębnie.
— Wybornie, przyślij mi go zaraz.
Drr, dryn.
— Hallo, słucham, redaktor naczelny!
— ............
— Przepraszam, omyłka, tu redakcja, a nie zakład pogrzebowy.
— Drr... dryń... drr...
— Słucham!
— ............
— Jagódko, zlituj się, nie dokończyłem jeszcze artykułu. Proszę cię zjedz sama obiad i nie wymyślaj!
Redaktor naczelny z głową spuchniętą od natłoku wrażeń kończy artykuł.
— Panie redaktorze, jakaś kobieta! — anonsuje chłopak.
— O patrzajta go, fagas, kobieta, kobieta — wchodząc do gabinetu odszczekuje się postać niewieścia objętości gdańskiej szafy. — Kobietów dzisiaj niema, wszystkie są panie — poucza przybyła urażona w swej ambicji.
— O co chodzi, proszę krótko, węzłowato, nie mam czasu!
— O co się rozłazi, a no jestem Magdalena Wałek, do usług, posiedzicielka magla na Starym Rynku.
— Co panią sprowadza? — niecierpliwie pyta redaktor.
— Panie redaktorze, zerżnij pan tych żydów. Całą sprawę dokumentnie wyłożę jak na świętej spowiedzi.
— Jutro, jutro moja Pani, nie mam czasu, proszę przyjść później!
— A no jeżeślis tak to dobrze. Przyndę jutro, zalecam się do pańskiej pamięci. Do widzenia się z panem.
Posiedzicielka magla wychodzi z gabinetu wygrażając chłopakowi, — który polecił jej zalecać się pamięci Belzebuba.
Kiedyż ja dokończę pisanie artykułu — zrozpaczony redaktor myśli.
Po względnej ciszy, sądząc iż nikt nie przeszkodzi zanurzył pióro w atramencie, utkwił wzrok w zwykły punkt sufitu i już mlaśnięcie językiem w prawo i w lewo miało świadczyć o procesie dojrzewania myśli, gdy tłoczy się do gabinetu okazałej tuszy szlagon i na wstępie:
— Panie, zęby powybijam całej redakcji, jak mi będą paszkwile pisać o mojej córce. Wczoraj czytam w gazecie, a tu, w imię ojca i syna, dowiaduję, że córka moja, porodziwszy bliźnięta, otruła się kwasem siarczanym.
Wstydź się pan, taki stary a... tfu, że już nie powiem, bo szanuję pański łysy łeb.
Córka moja cierpiała na zwykłą niestrawność, a tu robią z tego skandal w porządnej rodzinie, jakby nigdy pana brzuch nie bolał.
Tfu, do choroby ciężkiej.
Święte oburzenie ojca rodziny, wyładowawszy się w ten sposób, znalazło jeszcze ulgę dodatkową w energicznym trzaśnięciu drzwiami, że aż ostatnie dwa zęby trzonowe pana redaktora zadrżały w fundamentach.
Epizod ten trwał krótko, wprost błyskawicznie, a tak w swej grozie wymownie, że mimowoli redaktor pomacał językiem, czy jego zęby siedzą na właściwych miejscach.
Przyszedłszy do siebie, redaktor spojrzał w sufit, przekręcił parę razy językiem i zakonkludował:
— Jednak to była wymowa, argumentowana rzeczowo, — niech się Walenty w kozi róg schowa.
Oddawszy co jest cesarskiego cesarzowi, a co Walentego — Walentemu, nieco już uspokojony zaczął męczyć artykuł wstępny. Pocił się, szukał natchnienia w suficie i niby koń dorożkarski z trudem dociągnął wóz swego polemicznego gienjuszu do upragnionego — końca.
— Nareszcie!... sapnął z ulgą redaktor. Popamiętają mię i ruski miesiąc.
Odczytał manuskrypty jeszcze kilka razy, coś niecoś poprawił, trochę dodał i sam, we własnej redaktorskiej osobie, jak zwykł był czynić — zaniósł arcydzieło do zecerni.
— A teraz posilić trzeba ciało. — Redaktor wybiera się na zasłużony obiad, lecz na drodze staje przybyły nieznajomy.
— Czy z panem redaktorem mam przyjemność?
— Tak, we własnej osobie!
— Jestem stałym czytelnikiem pańskiej gazety.
— Cieszę się ogromnie, proszę, czem mogę służyć?
— Proszę pana redaktora, co też to za gazeta — jak żyję takiej nie czytałem. Moja żona to każdy numer od deski do deski przejrzy, nieraz to i po dwa razy czyta. — Któżto, panie redaktorze, pisze korespondencje z Chin?
— O, za pozwoleniem, są to tajemnice redakcji, ale panu, jako przyjacielowi naszego pisma, powiem pod sekretem. Jeden mandaryn chiński obdarza nas swym zaufaniem i pisze ciągle listy — z dumą objaśnił redaktor.
— Men... daa... ryn?! A.. a.. a..
— Tak, panie mandaryn chełpliwie podkreślił redaktor.
— A może też mi pan powie, panie redaktorze, kto takie śliczne listy pisuje z Rzymu?
— Dawniej pisywał jeden kardynał Macaroni, a teraz dwuch kardynałów i jeden arcybiskup. — Notabene powiem, że to wszystko moi koledzy.
— Aaa.. aa... no, no!...
— Jeszcze, panie redaktorze! A kto pisze artykuły na początku gazety?
— Artykuły? na początku? — wycedził wolno z namaszczeniem redaktor a ze skromnością, która rozpycha ambicję własną — to ja sam!
— Zara też mówiłem, bo to głupie...
— Co, co? jak?!!
— Bo to głupie gadanie, panie redaktorze tej gazety na przeciwko, że pan wycina te artykuły nożyczkami z innych gazetów, ale tera, to już składam dozgonną prenumeratę.
— Niech będzie pochwalony!
— Panie redaktorze, nieszczęście! — jak bomba wpada korrektor.
— Co się stało?
— Pierwsza strona rozwaliła się z pańskim artykułem; manuskrypt zaginął!
— Jezus, Marja!!
∗
∗ ∗ |
Naczelnego redaktora jednego z bardzo poczytnych dzienników obleczono w kaftan bezpieczeństwa. —
W szpitalu Jana Bożego opowiadają, że chory całą ścianę opisał własną korespondencją z Rzymu i Japonji rozpoczynając w ten sposób:
Jadąc samolotem z Paryża do Budapesztu, na chwilę wysiadłem w Rzymie.
Był sobie pracowity człeczyna profesor kaligrafji, pan Rondo. Ilekroć widziało się go przy tablicy, gdy drżącą ręką kreślił sentencje kaligraficzne „Praca wzbogaca“ to rzekłbyś, że ten męczennik głębokiej wiedzy przeżywa istotnie cały proces tej ciężkiej pracy, że pisząc to, zdaje sobie sprawę, jak wielkim czynnikiem rozwojowym w życiu jednostki i społeczeństwa jest ta powszechnie nielubiana praca.
Poprawiwszy na nosie okulary i obejrzawszy przedtym troskliwym okiem klasę, czy gdzie który zbytnik nie psoci się, surowym spojrzeniem ukróciwszy menażerję niesforną — powoli z namaszczeniem, jak gdyby od napisania tej sentencji o pracy zależało zbawienie jego duszy, kreśli białe, rzeźbione litery na czarnym tle tablicy.
Odsapnął wreszcie pan Rondo, obtarł pot z czoła, zatarł z zadowoleniem ręce, bowiem dokonał istnego arcydzieła kaligrafji.
I gdyby ta sentencja o pracy kryła w sobie prawdę życiową, to p. Rondo dziś byłby bardzo bogatym, tyle wysiłku, mozołu, naprężenia kosztowało go wyrzeźbienie na tablicy aforyzmu.
Niestety aforyzmy mają to do siebie, że są bardzo piękne, ale nie zawierają w sobie praktycznej treści. Pan Rondo pisał ciągle „praca — wzbogaca“, a choć pracował niby wół, gołym pozostał jak pasternak.
Dusza, szybująca na wyżynach, ikarowymi loty sięgająca szczytów podniebnych, choćby tym szczytem miała być kaligrafja, nigdy nie ulegnie nęcącej sile cielca złotego. To też choć fala strajkowa zalała kraj cały, on nie upomniał się o podwyżkę, najwyżej tylko ukracał swoje wymagania, odmawiając sobie wszystkiego, co mogło być zbytkiem, aby tylko dzieciom nie zbywało na niczym.
Wynagrodzenie jego nie odpowiadało wielkości wypełnianych obowiązków. Jutro naprzykład będzie musiał zastąpić strajkującego szwajcara, oprócz tego 4 godziny wykładów; pojutrze znów stróża i tak bez końca, bez wzajemnych świadczeń ze strony strajkujących na jego korzyść.
Bo któżby p. Rondę zastąpił w jego czynności, on filar kaligrafji.
Lecz ten filar niewzruszony kiedyś zaczął tracić równowagę w budżecie. Mnożyły się potrzeby, które on tak mało wymagający zaliczał do niezbędnych.
Żył p. Rondo z kredką w ręku, obliczał, rachował, skubał się, wreszcie zauważył, że rachowanie kredką nie pomaga, począł żyć na kredyt.
Sklepikarz zdzierał za artykuły spożywcze, domagał się uiszczenia rachunków. Pan Rondo prosił o zwłokę, ale to wszystko paljatywy, na których zbudować egzystencji trwałej niepodobna.
Dług, oprócz swej dodatniej ma i tę ujemną stronę, że trzeba go kiedyś uiścić. Pan Rondo należał do szeregu tych ludzi, którzy z tej ujemnej strony długu zdawali sobie sprawę.
Zadłużył się po uszy, a ratunku nie było, sklepikarz groził sądem, p. Rondo musiał sprzedawać trochę rzeczy zbytecznych jak: palto, drugą parę kamaszy i jakoś się ułożyło.
Pchało się biedę, szło po grudzie, ale jakoś szło. Był to prawdziwy cud, z którego sobie nawet pan Rondo sprawy nie zdawał.
Profesor był społecznikiem. Troski dnia powszedniego nie zabiły w nim szerszego na świat poglądu, widział zło, ojczyznę w niebezpieczeństwie, to też czem mógł przykładał cegiełkę do utrwalenia jej podstaw.
Gdzie mógł szerzył optymizm, wiarę w lepsze jutro.
I tak słyszeć było można jak p. Rondo wstępując do sąsiada sklepikarza pocieszał go nieraz.
— Panie dobrodzieju — zapytuje naprzykład sklepikarz — co też to będzie z naszą kochaną Polską, wyżyć nie można, paskarstwo się panoszy, ludzie powarjowali wprost z cenami. Za kacapa, niemca, to panie dobrodziejku taki stojkus, cap cię za gębę i halt, a teraz? O byli czasy, byli!
— Wstydź się pan — rzecze profesor — da Bóg poprawi się.
Ale, ale ja tu z panem siedzę, a tam czekają na mnie dzieci w szkole. Niech no pan z łaski swej da mi ćwiartkę pieprzu, trzeba jeszcze żonie zanieść do obiadu.
— A jak tam z rachuneczkiem będzie, tego panie profesorze, naciułało się tego ten!
— Niech pan poczeka do 1-go, ureguluję wszystko, a za pieprz płacę zaraz. — Ile się należy?
— 20 mareczek panie dobrodzieju.
— Co? dwadzieścia marek — wtrącił nieśmiało p. Rondo — przed dwoma dniami kosztowało tylko 10 mk.
Proszę pana, panie profesorze-tego — czyś pan dziecko, nie widzisz pan jak te juchy bestje paskarze drą, toć ja tego pieprzu nie robię, ani moja żona.
Profesor widocznie przekonany skrobie się i płaci.
∗
∗ ∗ |
Widziałem kiedyś profesora na wiecu protestacyjnym przeciwko paskarstwu. Widocznie i jemu już było zadużo tego wyzysku, kiedy przyszedł na zebranie, wbrew swemu zamiłowaniu do ciszy, spokoju.
Występował właśnie jeden z mówców piorunując na paskarzy.
Mówcą tym był sąsiad pana Rondy, który należał do ludzi ewangielicznych, bo ani orał, ani siał, tylko pośredniczył, a żył, i to wcale dostatnio.
„Towarzysze, i ty bezrobotny proletarjacie — ryknie na cały głos mówca ochrypły. Żarłoczny paskarz ssie soki i krew ludu. Na szubienicę z nimi, na gałąź, niech żyje siła ludu pracującego!
— Precz! Na szubienicę! Niech żyje równe, proporcjonalne upaństwowienie zdrowego rozsądku!
Wyczerpała się cierpliwość p. Rondy, wszedł na trybunę i rzecze:
— Bracia, słuszne są wasze żądania upaństwowienia rozsądku, słuszne wasze oburzenie na paskarzy!
— Dobrze gada!!
— Niech żyje!
— Zważcie jednak do czego doprowadzi samowolne wymierzanie sprawiedliwości, metody walki...
— Precz z nim! Burżuj! Na gałąź. — Widzita go, parobek paskarski. —
— Ja go znam, krzyknie na cały głos sąsiad p. Rondy, to jenteligent zatracony.
— Precz z nim — jak głuche echo bezmyślnie powtórzył tłum zebranych!
∗
∗ ∗ |
Pan Rondo szedł do domu i rozmyślał.
Poco właściwie się wtrącałem? Miał nawet wyrzuty sumienia, że głos zabrał. — Byli biedniejsi odemnie, miara ich cierpliwości się przebrała. Cóż dziwnego?
Jestem przecież bogatszy od nich, domagali się jakiegoś tam upaństwowienia z którego nie mógłbym korzystać. Możliwe, że jestem... burżujem!
Pan Florjan był urzędnikiem wojewódzkim.
Do której kategorji w hierarchji urzędniczej należał nie wiem, wiem tylko, że był z kategorji tych urzędników, dla których całe kamasze z wystawy sklepowej był snem o rajskim przepychu.
Pan Florjan, wprawdzie chodził w butach, ale to był zabytek dziedzicznego władania przekazany testamentem bogatego wuja, który jedną parę lakierów zabrał w podróż pośmiertną, na tamten świat, a drugą zostawił w spuściźnie swemu pupilowi na wiecznej rzeczy używanie...
Pan Florjan marzył tylko o tym, aby w tej spuściźnie mógł się przejechać w podróż poślubną, choćby tramwajem. Ale jak to bywa, łatwiej jest właścicielowi jednej pary butów puścić się w podróż pośmiertną, niż z wybranką losu w podróż poślubną.
O, kobiety, puchy marne, a taką nieodrodną córą Ewy była panna Julcia, która za nic w świecie nie chciała pana Florjana poślubić, uważając sobie za dyfamację mieć męża tak ubogiego, bo właściciela tylko jednej, jedynej pary butów.
A pan Florjan obdarzał pannę Julcię bezgraniczną miłością, zdolną do kochania na śmierć i małżeństwo. Panna Julcia była bardziej pozytywną, no i nieco próżną.
Jej koleżanka ma starającego się, takiego pospolitego kontrolera świeżego masła, ale za to posiadającego nie jedną, a kilka par butów.
Czyżbym gorszą była od tej flondry rozumowała panna Julcia. — Nie, wolę zostać starą panną.
I ot tragedja.
Przeszkód kanonicznych do zawarcia małżeństwa nie było, ale za to była przeszkoda materjalna.
Pan Florjan, pomimo całego przywiązania do rodzinnej pamiątki, od tej chwili znienawidził swoje buty, nawet miał za złe wujowi, że nie wybrał się w podróż pośmiertną boso, coby spadkobiercy ułatwiło sytuację życiową.
Kto nie zna miłości, ten żyje szczęśliwy, a pan Florjan zaznał co to miłość.
Przedtym jakżeż był wesół, jak mu było dobrze; oprócz ptasiego mleka, brakło mu może tylko chleba.
A teraz? — Tfu.. psia... kość — zgrzytnął urzędnik wojewódzki. — Ale w tym zaklęciu ulgi nie zaznał, bo w uszach mu brzmiało archimedesowe: Dajcie mi drugą parę butów, a będę miał oporę w samotnej tułaczce życiowej i przełamię próżność mej Beatrycze.
∗
∗ ∗ |
Pan Florjan urodził się w czepku. — Zwodnicza fortuna zajrzała do okna.
Jak sen o szczęściu, jak cudną baśń z tysiąca jednej nocy, w biurze województwa powtarzano z zapartym oddechem nowinę dnia: — „Mnożnik się podniósł o 100 punktów“.
Ta krótka wiadomość tak zelektryzowała wszystkich, że wprost radość rozpierała nietylko serca ale i żołądki urzędników i urzędniczek.
Najbardziej się cieszył pan Florjan. — Łatwo odgadniesz czytelniku dlaczego, jeśli zważysz, że gdy żona trafia mężowi do serca przez żołądek, to najczęściej narzeczony do serca bogdanki przez kwiaty lub buciki.
Otrzymawszy pensję lotem błyskawicy pędzi do sklepu z obuwiem. —
— Z triumfem cezara pan Florjan pyta o cenę butów, a ze słów jego bije taka radość, pewność siebie, że zda się zakupić mogłby nietylko parę butów, ale nawet sklep cały, nie wyłączając właściciela.
— 6000 marek, śliczne czarne buty, jak ulane, okazyjnie, — rzecze mistrz szewski.
Pana Florjana grom z nieba nie oszołomiłby w tym stopniu, co owa zawrotna cyfra „sześć tysięcy“.
Jak niepyszny wrócił do domu, a rachując pieniądze przekonał się, że mógłby kupić zaledwie jedno sznurowadło. — Bohater nasz, bo tak pozwolę go sobie nazwać, tego męczennika pióra, pocieszał się myślą, że chociaż o długość sznurowadła zbliżył się do serca ukochanej. —
Postanowił nie tracić nadziei i pieniędzy, a zaprzysiągł sobie oszczędność. Ograniczył do możliwego minimum swe potrzeby. — Obiady jadał co trzeci dzień, a pozycję kolacje i śniadania przeniósł pod rubrykę: zbytki niepotrzebne.
Pan Florjan chudł i oszczędzał, oszczędzał i chudł na przemian, karmiąc się jedynie nadzieją. — A że ten artykuł zawierał w sobie bardzo mało pierwiastków pożywnych, przeto pan Florjan upodobnił się do Piotrowina z grobu powstającego. —
Wreszcie osiągnął sumę niezbędną, sumę 6000 marek. —
Ale... co tu pisać, kiedy panu Florjanowi płakać się zachciało, gdy ujrzał w wystawie sklepowej na butach cenę 12 000 marek.
O kobiety! Jak szatańsko jesteście cudne. Czego nie zrobi mężczyzna dla zaspokojenia waszej próżności i przypodobania się. — I dlatego pan Florjan z filozoficzną rezygnacją ścisnął pas od żywota grzesznego i pozycję obiad przeniósł na miejsce nieco dalsze. —
Męczennik kobiecego uroku, chudł z kinematograficzną szybkością, natomiast żółwim krokiem zbliżał się do sumy 12 000. —
Mijały dnie, tygodnie, miesiące zdawało się, że pan Florjan wreszcie osiągnie sumę niezbędną. —
Jakoż osiągnął.
— No, nareszcie, po długich i ciężkich cierpieniach, rzecze nasz urzędnik wojewódzki, teraz tyś moja, o kwiatuszku liljowy, o zmoro mego życia, o Julciu umiłowana!
Pan Florjan otwiera drzwi sklepu szewskiego, gdy w tym... przebóg... przeciera oczy, wytrzeszcza źrenice, wzrokowi nie wierzy, przeciera powtórnie, blednie jak płótno, zachwiał się i pada zemdlony.
To co ujrzał było ponad jego siły.
Ktoś niewprawną, niepewną ręką, jakby na urągowisko szatańskie umieścił w drzwiach napis:
∗
∗ ∗ |
Jakto jedna i ta sama przyczyna odwrotny wywołuje skutek. — Z powodu drożyzny ceny poszły w góre, a pan Florjan poszedł do dołu, powiększając niebieski proletarjat.
„Towarzystwo od nagłej i niespodziewanej śmierci“ zaopatrzyło pana Florjana na podróż pośmiertną w parę nowych „śmiertelnych“ kamaszy, gwóli tradycji chrześcijańskiej.
Nie tylko więc artysta zwykle po śmierci osiąga szczyt marzeń — sławę, ale są ludzie (tylko nie wiem do jakiej kategorji urzędników należą), którzy po śmierci stają się posiedzicielami dwuch par butów.
Sala wzburzona, występują kolejno mówcy.
Jeden tak zaczął: Szanowni Panowie i Wielce nieszczęśliwe żołądki!!
Pozwólcie Panie i Panowie, że za Waszym pośrednictwem wyrażę żołądkom Panów niczem nie podrobione współczucie, z powodu drożyzny, jaka szaleje niby trąba powietrzna, niby orkan morski.
Widzę jak wasze serca przepełnione (Głosy: Panie, gadaj Pan o żołądkach) widzę jak wasze żołądki przepełnione (Precz z nim, widzita go, burżuj, sam ma brzuch przepełniony!)
Wśród ogólnej wrzawy mówca schodzi, pokazując coś na migi. — Jak się okazało, mówca nauczył się na pamięć oracji i przejście od serca przepełnionego, gdzie mu przerwano do żołądka sprawiło trudność, a co wywołało ogólne oburzenie.
Miało być według intencji oratora: „serce przepełnione nadzieją“, a taki zwrot w stosunku do żołądka jest nie na miejscu na wiecu antypaskarskim.
Po niefortunnym wystąpieniu oratora, zabiera głos następny.
I tak rzecze:
Zanim wyrażę głębokie współczucie szanownym, a tak nieszczęśliwym żołądkom szanownych państwa, niech mi wolno będzie zademonstrować swój własny żołądek, którego potrzeby ograniczyłem do minimum.
Panowie, widzicie, oto żołądek mój obwiązany paskiem z miarą metryczną. Stopniowo, o centymetr ściągając tym pasem żołądek doszedłem do takiej perfekcji, że z chwilą, gdy mi się jeść zachce najprościej pod słońcem ściągam o 1, 2 lub 3 centymetry, i rezultat nieoczekiwany. — Radzę więc wszystkim pasek ciągnąć. — (Głos nieufny: Panie i nigdy się jeść nie zachce wtedy?) Proszę panów, czy widzieliście, ażeby ten, kto ciągnie pasek był kiedy głodny? (Głosy — Racja! Niech żyje pasek!) Dobrze gada, bis, brawo. Mówca z tryumfem schodzi z trybuny. Był to jeden ze znanych sprytnych paskarzy.
Panowie i Panie, rzecze następny z kolei. Pasek, jako pasek rzecz sama w sobie niezła, ma tę jedyną niedogodność, że jak wszystko wojenne „ersatz“, łatwo może się urwać.
Replika przedmówcy: — „Panie, jesteś Pan nieścisły w rozumowaniu, mijasz się Pan z faktycznym stanem rzeczy. Pasek wojenny i powojenny o całe niebo pod względem gatunku przewyższa przedwojenny.
Odpowiedź na replikę.
Osioł pan jesteś!
— Panie, panie tylko bez domyślników!
— Panowie proszę nie zapominać, że ja tu jestem.
Nareszcie cisza, mówca prawi wśród względnego spokoju.
Otóż panowie widziałem jak organizowali się robotnicy w Szwajcarji. Tam, kiedy drożyzna poczęła wzrastać, zebrał się tłum głodnych robotników w liczbie 200 000, każdy złożył po 10 000 franków szwajcarskich i w ten sposób stworzyli potężną organizację, która oparła się zalewowi paskarstwa.
Stawiam wniosek, aby zrobić to samo.
Wrażenie kolosalne, obecni na sali badają zawartość kieszeni, okazuje się, że prawie wszystkie o ile nie są z dziurami, to są z czystego płótna i bez franków szwajcarskich. Następuje reakcja pod wpływem refleksji, i niefortunny mówca z własnym projektem i towarzyszącymi mu życzeniami, nie zawsze natury pobożnej, opuszcza mównicę.
Następny mówca z dotychczasowych przedmówców przemawiał najrozsądniej, bo żądał natychmiastowego upaństwowienia apetytów żołądkowych, które są podzielone niesprawiedliwie i niedemokratycznie.
(Co dalej nie wiem, bo oberwałem kijem po głowie).