Interesa familijne/Tom II/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Interesa familijne |
Wydawca | Piller, Gubrynowicz, Schmidt |
Data wyd. | 1875 |
Druk | Kornel Piller |
Miejsce wyd. | Warszawa, Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zdaleka dotąd tylko widzieliśmy Jasia, a typ ten między innemi zasługuje na bliższe obejrzenie! daliśmy dawniej rys życia jego rodziców i okazali członków rodziny; z tych można już osądzić jak zaniedbane było wychowanie Jasia, jak tu wiele zły los i zły przykład w chłopcu, którego nic nie broniło przeciwko niemu samemu, uczynić mogły.
Jaś młodo dostał się do Kasztelanica, który zeń zrobił sobie dogodne narzędzie, nie troszcząc się o to wcale, jaką to dla niego zgotuje przyszłość. Głównie wychowanie Jasia zasadzało się na przyzwyczajeniu go do posług, które wymierzał i regulował zegar, pan w Strumieniu wszechwładny. Kasztelanic kazał go douczyć czytać i pisać dla siebie tylko, żeby mu mógł deklamować sprośne wiersze i głupie romanse, robić z nich wyciągi miejsc najszkaradniejszych, gdyż ogromne foliały pryapewów składał sobie starzec, ze szczególną ciekawością czerpiąc z pisarzy XVIII. wieku, co w nich było najwyuzdańszego.
Ani też pomyślał starzec, jakie na młodym umyśle uczyni wrażenie, nietylko przykład życia jego, ale te ciągle nasuwające się i namiętności zawcześnie rozbudzające obrazy swawolne, dowcipkowania bezwstydne, najgrawania się ze świętości, z wiary wszelkiej i wstydu. Ten wyskok doktryn XVIII. wieku, który tu padał na ziemię całkiem nieuprawną i niczem wprzód nie zasianą, miał najdziksze wydać na niej owoce. Myśl młoda zeschła i pełznąć poczęła po ziemi, a serce bić przestając zamarło, jak niepotrzebny organ w nieszczęśliwym wychowańcu.
Jaś najstraszliwiej na wiek swój został zepsuty, i nic nie może dać pojęcia zniszczenia jakiemu uległ, ciągle oddychając tem zatrutem powietrzem które go otaczało. Nic przeciwko temu wpływowi nie działało, nic mu nie stawiło tamy; odsuniony od świata, żadnej zdrowszej myśli, żadnego pokarmu posilnego nie mógł pochwycić — wiądł niewiedząc że ginie, domyślając się jak inne otacza go życie po za kołem tego dworu i codziennych stosunków. Zamknięty w sobie, ostro i bez serca traktowany przez stryja, który się nim posługiwał i cenił tylko jak sługę, Jaś w upokorzeniu swem wyrabiał siłę ogromną oporu i przedsięwzięcia; przymuszony udawać, nauczył się kłamstwa, przywykł do fałszu, a patrząc na Kasztelanica, którego myśli i uczucia umiał zgadywać, od niego panowania nad sobą i dogadzania sobie pierwsze wziął lekcje. Wszystkie nieczyste namiętności, których apologją pod formą tak ułudną zawierają dzieła XVIII. wieku, poczynały się w nim burzyć, odzywać i wołać nasycenia. Nie było złego instynktu coby się w nim nie rozwinął, złej myśli coby się już nie wykluwała, a co dobrego zasiała w nim dłoń Boża, to spało obumarłe i marniało niczyją nie obudzone ręką.
Najstraszliwszy z egoizmów, egoizm młody i namiętny, miotał mu sercem jeszcze nienasyconem.... stawał się dla niego prawem życia. Niewyuczony widzieć co innego nad siebie, podżegany nienapasionemi żądzami, Jaś wszystkiego chciał i nie czuł w sobie żadnej tamy pragnienia. Nie rozeznawał złych od dobrych środków, nie miał pojęcia cnoty; był pewien że istotną mądrością i celem życia każdego, jest w walce ze światem i ludźmi wywalczyć sobie jak najwięcej siłą, obłudą, upokorzeniem, fałszem, byle zręcznie. Nie powiem żeby w tem zgangrenowaniu serca nie było i dobrych uczuć, i poruszeń litości, i szlachetniejszych czasem natchnień — ale niepodsycane, nieożywione, gasły wśród ruchu i wrzawy ciągle podrastających namiętności. Jaś z temi usposobieniami tem był niebezpieczniejszy, że go natura uposażyła bystrem pojęciem, instynktową trafnością do ludzi, przeczuciem ich słabości, a wychowanie nagięło do kłamania postawą, oczyma, ruchem, mową, czynem.
W wieku, gdy się najbardziej pragnie zwierzenia, przyjaciół, podziału serca, on już był doszedł do tego, że z nikim me mówił szczerze, obawiał się wszystkich, wszystko w sobie zamykał i nie chciał wynurzać przed nikim; a z bojaźni, by go kto nie odgadł, ułożył sobie postawę, mowę, wejrzenie najprzeciwniejsze temu, co snuł i czuł w sobie.
Takim był ten nieszczęśliwy chłopiec, a winien to był wychowaniu Kasztelanica, widokowi jego życia, zbytków, dostatków, na które poglądać mógł tylko, gdyż stryj zaledwie najpilniejsze jego potrzeby opędzał i nic mu nie dawał, co musiało naturalnie wzbudzać w nim pragnienie bezmierne wszystkich niedostępnych dla niego życia nasyceń i rozkoszy. Jaś wiedział że kiedyś może część dostatków Kasztelanica jemu się także dostanie, ale im dłużej miał na to czekać, tem mu się to mniejszem wydawało, chciał wszystkiego i głowę łamał, jakby do tego przyjść.
Wkrótce po przybyciu panny Anieli na miejsce jej poprzedniczki do Strumienia, nie zbyt jeszcze oswojona ze swem położeniem ochmistrzyni oglądała się kogoby sobie wziąć w pomoc, żeby jej godziny nie tak smutno i ciężko upływały. Rachowała, że zmuszona poświęcić się dla starca, winna sobie była za to jakieś wynagrodzenie; ale Jasia jeszcze nie było, a Termiński nadto był rozumny, by w podobne wchodził stosunki, do tego miał swoje dawniejsze, często zmieniane znajomości. Przybył Jaś młodziutki, głupiutki, przelękły, nieokrzesany, i Aniela raczyła rzucić okiem na niego, oczekując jednak, by sobie podrósł i oswoił się. Tymczasem dosyć czule się nim opiekowała. Jaś wkrótce wykształcił się bardzo i aż do zbytku, a panna Aniela, obrachowawszy wszystko, nawet późniejsze ożenienie, zbliżyła się ku niemu. Ale już chłopiec, który także umiał rachować, pamiętający świeże sieroctwo i nędzę, wyraźnie i niezręcznie oparł się wszelkim przyjaznym związkom z ulubienicą stryja. To mu śmiertelną, nieprzebłagalną zrobiło z niej nieprzyjaciółkę na zawsze. Odtąd on i ona nie widywali się tylko przy stole a choć nikt o niczem nie wiedział, choć Jaś podwójnie był uprzedzający i grzeczny, złość panny Anieli nie dała się rozbroić: przysięgła zemstę.
Zemsta jednak odłożoną została na później; Aniela spodziewała się być coraz silniejszą i na chwilę potęgi przekazała spłat tego długu upokorzenia. Nie zapominała jednak o nim wcale.
Kilką dniami przed urodzinami, Jaś, który widział dobrze co się w koło niego działo, dowiedział się także o przejażdżce pana Pawła po familji, domyślił się jakichś machinacji i żywo postanowił działać ze swojej strony. Sam czuł się jeszcze bezsilnym, wahał w wyborze sprzymierzeń; chciał go mieć jak najprędzej, by przystąpić do czynu. Ni mniej ni więcej chciał wyłudzić cały spadek po Kasztelanicu, jak? sam nie wiedział i o to mu nie szło — wybór współpracownika miał stanowić o środkach.
Wieczorem w sam dzień zjazdu o którym mówiliśmy, Jaś niespokojny bardzo, w swojej ubogiej izdebce w końcu oficyn chodził z twarzą rozognioną i okiem płomienistem. Miotał nim strach i niecierpliwość; lękał się żeby mu nie wydarto jakimkolwiek sposobem tego, co już za swoje uważał; nie wiedział jak temu zapobiedz a chciał działać co najprędzej.
Izdebka w której stał, była prawdziwą dziurą, najlichszą ze wszystkich w oficynie. Termiński nawet miał daleko lepsze dwa pokoje dla siebie; Jasiowi dano jeden wprost z podwórza się otwierający, zimny, ciasny i brudny; jedno okienko tylko z niego wychodziło na śmietnisk pełne podwórko kuchenne, choć przez zabrudzone szyby nic widać nie było. Podłoga dawno nie zamiatana, grubo narosła błotem zaschłem i popiołem od fajek, pełna była narości i gruzów; niektóre jej deski odstawały do góry, inne wygniłe wpadały w ziemię, a drewniane kołki, któremi była przytwierdzona, sterczały, czyniąc przejście kilku kroków, zadaniem prawdziwie niebezpiecznem. Jaś tylko machinalnie z nałogu wywiązywał się z niego zwycięzko, bo każdy kołek i dziurę ominąć umiał. Kominek zamurowany od dawna, bo zawsze dymiący, trochę pieca, gdyż druga większa jego połowa kryła się w sąsiedniej gościnnej izbie, ogrzewało tę klitkę. Ściany jej pobielane dawniej, dziś z tynku i pobiały obleciałe, wystawiały plamistą dziwacznie porysowaną powierzchnię. W kącie stało łóżeczko, wyrób prostego cieśli, na wysokich kołyszące się nogach, licho pokryte, wyleżane, wązkie, krótkie i niewygodne. Tuż przy niem stał równie lichy stolik, zarzucony gratami bez imienia i barwy, między któremi tylko rozeznać było można kałamarz, lichtarz, rękawiczkę podartą i porcelanową fajkę. Reszta była stosem szarym zrzynek, obłamków i pyłu. Przed stolikiem krzesło z drewnianemi w poręczu i siedzeniu szczeblami, czarno niegdyś bejcowane, wyszczerbione, jedyne w izdebce stało bokiem i krzywo. Przy wolnej ścianie sofa odarta i słomą świecąca, ze skórzaną starą poduszką, zdawała się rozbitą i na nic nie zdatną, bo dwie jej nogi skruszone były i koniec leżał na podłodze. Zresztą dzbanek, miska prosta, trochę odzienia na sofie i kołkach, strzelbina jakaś — oto wszystko co Jaś posiadał.
Smutno tu było zajrzeć, tak z nieładu izby, wyglądał charakter mieszkańca co ją ani chciał ani umiał czysto i porządnie utrzymać. Nikt zresztą nie dbał aby mu było piękniej i lepiej, i żywe oko nie zajrzało do niej.
Jaś siedział, ręce sparł na kolanach, i twarz ukrył w dłoniach, zamyślony gorączkowo; rzucał się niekiedy, wstawał i siadał znowu — gwałtowny bój się w nim odbywał.
Dwie myśli szarpały go — kogo miał wybrać na sprzymierzeńca — Anielę, którą tak niebacznie odepchnął, czy Sobockiego, w którym upatrywał silną ale niebezpieczną pomoc. Z Anielą był panem siebie i położenia; z Sobockim zmieniał się tylko w narzędzie. Poznał się na nim i obawiał go, ale mu był potrzebny.
— Spróbuję naprzód z Anielą — rzekł żywo i wyszedł.
Pokój panny Anieli, a lepiej jej apartamencik dzieliło tylko przejście od mieszkania Kasztelanica. Było to gniazdko tak świeże i ładne jak barłóg Jasia ohydny. Trzy izdebki składające pomieszkanie miały wprawdzie belki zamiast sufitów i podłogę tylko, ale je pani ubrać i upięknić potrafiła tak, że się ich nie spostrzegało.
Czysto tu było, świeżo, biało, przyćmiono i roskosznie.
Podłogę, dla odebrania jej tego nazwiska pomalowano i powoskowano, świeciła się jak szkło; meble były skromne ale połyskujące, w oknach muślinowe firanki zręcznie pozawieszane spadały wśród zielonych etażerek, na których najpiękniejsze oranżerji kwiaty codzień rozstawiali ogrodnicy. Łóżko w ostatnim pokoiku, z dywanikiem, makatą, pawilonem, toaletą, uśmiechało się wdziękiem dziewiczych białych pościeli. We wszystkiem przebijało się wiele smaku, wiele wrodzonego kobiecie uczucia piękności. W istocie, Aniela nigdzie nic nie widziała, a doskonale domyślała się jak co być powinno. Nic tu napuszonego, nic błyskotliwego — odgadła bowiem nawet najtrudniejszy do odgadnienia wdzięk prostoty.
Gdy wszedł Jaś, Aniela siedziała widocznie w niemniej ciężkich jak on pogrążona myślach: — oko jej tylko tłómaczyło niepokój, niepewność i jakąś podbudzoną żądzę... w półmroku była jeszcze tak piękną! Podniosła głowę dumnie, jak zawsze, zobaczyła przybyłego który tu nigdy nie wchodził, a z twarzy jego i własnych uczuć odgadła po co przyszedł. Szyderski uśmiech zwycięztwa przebiegł nieznacznie po wązkich jej usteczkach, wstała — gotowa pastwić się grzecznie.
— A! cóż to za przypadek sprowadza tu pana Jana?
Jaś zagryzł wargi, oczy mu płonęły, ale panował nad sobą.
— Żaden przypadek — odrzekł — ale ważny i wielki interes.
— Ja i interes, jakiż mieć możemy z sobą związek? — spytała Aniela, ciągle udając, że nic nie rozumie.
— Większy niż się pani zdaje — żywo rzekł Jaś — pozwolisz mi pani mówić od razu, szczerze i bez przygotowań?
— Ale cóż to być może? — odgrywając zdziwienie pytała ochmistrzyni.
— To rzecz bardzo prosta: przychodzę tylko pani spytać, czy chcesz być ze mną, czy przeciwko mnie?
— Cóż to ma znaczyć?
— Pani mnie rozumiesz, to nie potrzebuje tłómaczenia.
— Ale ja bo jestem strasznie tępa.
— Proszę nie żartować.
— Dlaczego nie żartować?
— Bo tu może nie jest chwila do żartów.
— Dla pana... ale dla mnie?
Jaś się zarumienił z gniewu.
— Więc pani, jeszcze raz, ze mną, czy przeciwko mnie?
— No? a gdy ani jedno ani drugie — z dumą odezwała się kobieta — z panem nie chcę, przeciw panu może nie śmiem, a może nie raczę...
— A więc?
— Niech pan to sobie dokończy. — Co my możemy mieć wspólnego — dodała po chwili namysłu — nic! nigdy nic... Pan jesteś tu jako krewny — ja jestem sługą — chyba myślałbyś mi pan ofiarować?
— Właśnie — podchwycił Jaś — wszystko do podziału między nami.
Aniela potrząsła głową wzgardliwie.
— Ja nic nie chcę tylko spokoju — odpowiedziała z udaną obojętnością... nic... nikogo...
Odwróciła się od niego i odeszła kilka kroków.
— To pani ostatnie słowo?
— Najostatniejsze.
— A więc wypowiedzenie wojny?
— E! zlituj się pan, — zaśmiała się — któż wojuje z kobietą? kto wojuje z dzieckiem? Ja wojny nie myślę rozpoczynać, ani nawet się bronić; jako kobieta ustąpię zawsze.
—Ten zbytek szyderskiej pokory — pomyślał chłopak — dowodzi wielką pewność wygranej... próbujmy jeszcze.
— Panno Anielo — dodał — był czas...
— A! przypominasz mi pan czas, o którym byłabym zapomniała, mojego poświęcenia a pańskiej niewdzięczności; gorzej, gorzej, bo... nie chcę tego pamiętać, ażebym mogła przebaczyć...
— Ale cóżem winien?
— Winieneś, żeś śmiał pomyśleć jakobym raptem pokochała chłystka co ledwie z pieluch się wywinął — i raczyłeś odepchnąć mnie, gdy w sercu miałam tylko litość i przyjaźń.
— Do tej się jeszcze odzywam!
— Już jej niema, niema — niema, — zajadle tryumfując zawołała kobieta — między nami nic więcej — zapomnienie — obojętność...
— Pani się ze mną obchodzisz jak z występnym...
— Porachuj się pan z sumieniem.
— Ono mi nic nie wyrzuca.
— Bo go pan może nie masz.
— Jeszcze raz panno Anielo, wyciągam dłoń i proszę...
— Schowaj pan dłoń dla innej, i nie proś, bo to się na nic nie przyda...
Jaś uczuł nareszcie niejaką dumę. Spojrzał, uśmiechnął się, ukłonił w milczeniu i wyszedł. Ledwie się drzwi za nim zamknęły, Aniela usiadła znowu, zamyślona głęboko, zdawała się ze strachem rozbierać to, co pod wpływem uczucia zrobiła.
Aby jej niepokój i całą tę scenę wytłómaczyć sobie, dość przypomnieć co ją poprzedziło.
W chwili gdy się goście rozeszli, Termiński równie niespokojny jak Jaś i Aniela, miotany obawą jakąś, postanowił także działać i działać szybko na korzyść swoją. Myślał o tem oddawna, ale stanowczą decyzję winien był tej chwili, która go panicznym jakimś przejęła strachem. Sam przez się nic on więcej nie mógł uczynić, chyba wyrobić sobie zapis i powiększyć go podchwyceniem grosza, którego najlepiej wiedział gdzie szukać; potrzebował pomocy czyjejś, bo chciał zyskać daleko więcej, a ta nieszczęśliwa bezdzietnego majętność podsycała chucie wszystkich, zdawając się im bezpańską, i nienależną nikomu.
Termiński nie miał wyboru: jedynem jego narzędziem mogła być Aniela.
— Mogę ją z tym starym ożenić — rzekł — ale potrzeba żeby mi za to zapłaciła...
Myśl tę oddawna osnutą, postanowił zaraz przywieść do skutku, unikając skutków jakie za sobą pociągnąć mogły zabiegi familji. Wszedł godziną może przed Jasiem do pokoju Anieli, z którą był na stopie poufałej i protektorskiej. Wszystko mu będąc winna, obawiała go się, słuchała i starała wszelkiemi sposoby przypodobać.
Wszedł, i gdy ta spieszyła już przeciwko niemu, sądząc że coś pilnego dla Kasztelanica potrzeba, skinął i zaprowadził ją tajemniczo do alkowy.
— Dwa słowa — rzekł — panno Anielo; tu widocznie źle koło nas, potrzeba sobie radzić... nie ma co drzemać, familja ostro się myśli brać do naszego staruszka, sądząc że łatwo starych przyjaciół i sługi wierne rozpędzi, a sama wszystko pochwyci... Ale słudzy też nie głupi czekać, aż ich miotłą pożegnają!... Trzeba radzie, trzeba radzić! Waćpanna z nim bezemnie nic nie dokażesz...
— Jak to? — rumieniąc się spytała panna Aniela.
— Nie potrzebuję obwijać... Waćpanna nie byłabyś od tego, żeby się z nią ożenił?
— Ja?
— No! na co to te ceregiele; chcesz tego, to pewna, nie zawadzi grosiwo potem zagarnąć... Ktoby to tego sobie nie życzył? No! otóż panna sama tego nie dokażesz... to także frant i kuty! Ja tylko jeden mogę powoli do tego nakłonić Kasztelanica.
— Sumienieby mu to nakazywało — cicho szepnęła panna Aniela.
— E! ba, o sumieniu nie gadajmy — rzekł Termiński podcierając czuprynę do góry na wzór pana — on tam może go nie ma, albo schował na ostatnią godzinę... a zresztą, co to gadać o sumieniu... Nie był on pierwszym.
— Ale był ostatnim! — śmiało odparła Aniela.
— No! o tem potem! — odezwał się Termiński kładąc ręce w kieszenie.
— Panie Termiński, czy to się godzi? — płonąc się zawołała kobieta.
— Ale sza! sza! ja przychodzę w dobrej chęci... zaraz to Waćpanna uznasz. Ot tak, w dwóch słowach: ja zrobię to że się ożeni, familji fimfa, ale co mnie za to?
— Cóż ja mam, żebym mogła czem rozporządzać?
— Ba! dziś to czem pani rozporządzać możesz — rozśmiał się stary wyga — dla mnie obojętna; ale poszedłszy za mąż, dostanie pani jeśli nie cały zapis fortuny, co prawie pewne, bo mu nasadzim notarjusza na kark jak będzie miał konać, a mam gotowego i dobrego, to przynajmniej część znaczną... Cóż ja tedy wezmę?
— Mów Waćpan sam swoje warunki — cicho i cieniutko odpowiedziała Aniela — ja się z góry na nie zgadzam.
— Za tę grzeczność grzecznością płacę, targować się nie będę, nie chcę wiele; będziesz pani mieć miliony, a pewnie krocie, ja nie żądam nad pięć tysięcy... dukatów.
— Zgoda.
— Teraz chodzi o pewność! ludzie jesteśmy!
— Jakąż ja mogę dać pewność, jeśli mi pan nie wierzysz?
— Ba! — zamyślił się pan Termiński... — to prawda... do ostatniej chwili w mojej być może mocy rozerwać ślub, gdybym tylko o onym pułkowniku napomknął. (Tu panna Aniela zarumieniła się i żywo chustkę podniosła, jakby nią oczy chciała zakryć). A zatem gdy przyjdzie do formalności, wprzódy zapis, potem ślub nastąpi. a między jednem a drugiem mój oblig, prosty sobie oblig.
— Jak pan zechcesz.
— Zatem, interes nasz wspólny — jeden... ale milczeć! Ja od jutra nie czekając poczynam... Będą tu i drudzy coś robić! Jaś sobie, krewni może sobie! ale to wszystko w łeb weźmie, bo oczy mam dobre i nos nie zły. Nim się co zasnuje, rozerwę. Jasia się nie boję; pan Samuel baba, wzdycha, ale nadto poczciwy żeby nam co popsuł — będzie tylko narzekał. Nie boimy się tedy nikogo. Panna Aniela ze swojej strony bądź smutną, na dany przezemnie znak wybieraj się z domu dla strachu; powoli będę szturm przypuszczał. Proszę na to nie zważać jeśli mi wypadnie burczeć i grać rolę nieprzyjaciela...
— Jak to? nieprzyjaciela?
— O tak! inaczej obojebyśmy się zgubili. — Znam starego! znam! Będę ja tak pracował, że go zapędzę, gdzie on ani myśli. — Już to tylko mnie zostawcie... zrobimy co zechcemy!.. ale czasu nie mam; do zobaczenia... cicho! cicho!
To mówiąc ukłonił się nisko i dodał:
— Dobranoc Jaśnie pani!
— Zgoda! na wszystko! — radośnie zawołała Aniela wyprowadzając go z alkowy... i bardzo dziękuję...
Gdy wyszedł, wzdęła się dumą, podniosła głowę, spojrzała w źwierciadło, a w duchu rzekła do siebie: — Przecież i ja skosztuję świata! i ja będę miała panowania i swobody chwilę! Ja! ja!
Z tego zwycięzkiego pienia przed bitwą, gdy poczęła snuć dumy i nadzieje, nadszedł Jaś właśnie, którego jak przyjęła widzieliśmy.
Młody chłopiec biegł gniewny do swojej izdebki, układając co ma począć, by swego dopiął celu i pomścił się razem; czuł że Aniela była silną, kiedy odrzuciła przymierze; chciał się uzbroić co najrychlej i pokonać ją. Nie pozostawał mu nikt tylko jeden Sobocki; ten wiele mógł, wiele umiał; straszny był wszystkim, ale i Jaś go się lękał.
Nie bez obawy więc postanowił zbliżyć się do tego ostatniego sprzymierzeńca, którego nadzwyczajna zręczność i nadzwyczajna przewrotność zastraszała. Nie było żadnej rękojmi że go nie zdradzi, nie wyda, nie porzuci, nie zgnębi, gdy tylko potrzebować tego będzie; ale nie było wyboru. Jaś uczuwszy zimno w kościach, jak każdy co raz pierwszy na cóś większego się porywa, poszedł do pokoiku siostry i szwagra.
Sobocki już leżał w przepysznym tyftykowym szlafroku na łóżku i z długiego cybucha, z ogromnym bursztynem, umyślnie kupionego na te odwiedziny razem ze szlafrokiem, kurzył tytuń, w nadziei że ktoś przyjdzie, choć tęsknił za brudnem piórkiem, które z krótką fajeczką stało w kącie. Żona jego poczynała się rozbierać, a rozmowa nie bardzo widać była ożywiona między małżeństwem, bo oboje odwróceni od siebie milczeli, gdy się Jaś we drzwiach pokazał.
— A! a! dobry wieczór ci braciszku! — zawołał zrywając się Sobocki — no! a co tam słychać?
— Nic, idziemy spać wszyscy — odrzekł Jaś — ale nim się pośpiemy, nie chciałbyś ze mną pogadać; mam cię trochę popytać, trochę pomówić.
— No! a tu...
— A! tu bo... — mrugnął na Sobockiego pokazując siostrę.
— Ale ja bez butów.
Antosia się odwróciła: — Cóż to za sekreta Jaśku?
— Żadne sekreta, at!...
— Może go jeszcze pić poprowadzisz — odezwała się trochę gniewnie — on już i tak, aż mi było wstyd, dopił się przy wieczerzy maderą i węgrzynem....
— Cichobyś była małpo — przepraszam brata, — a co ci do tego?
Była to mała próbka obejścia się delikatnego z żoną pana Mateusza.
— Słyszysz Jasiu, to mój chleb codzienny!
Jaś ruszył tylko ramionami.
— Ale gdzie go prowadzisz?
— W ogród trochę.
— Jasiu, może gdzie niepotrzebnie...
— Ale bądź spokojna, Antosiu, nic mu się nie stanie.
— O! bo ja was znam!
Sobocki rozśmiał się głośno: — No! chodźmy Jaśku a jej co do tego; śpij babo i pilnuj swego nosa...
To mówiąc, wdziawszy buty i fez nowiuteńki, także dla dokompletowania szlafroka, Sobocki wysunął się z Jasiem w milczeniu, prosto w ulicę ogrodową.
Gdy byli na murawie, koło której żaden krzaczek nie mógł słuchacza ukrywać, Jaś odwrócił się do zaciekawionego dosyć Sobockiego, i tak mówić począł dosyć obojętnie, usiłując rozmowę naprowadzić nieznacznie na to czego potrzebował:
— No, bracie, widziałeś teraz oczyma własnemi naszego stryja bogacza; cóż ty na to mówisz?
— Co mówię! co mówię — wykrzyknął fajkę z ust wyrywając Sobocki — że to bajka z tysiąca nocy te jego bogactwa!... A to, do milion set djabłów, za jedne te srebra co pokazywali u stołu możnaby piękny kupić mająteczek! Ot! szelma szczęśliwy! czego jemu braknie! Gdyby chciał, piłby od rana do wieczora szampańskie, porter i dromadera, i... co ja wiem! coby mu na myśl przyszło! Szczęśliwy człowiek! A słyszę choć stary i kobiecięta lubi.
— Czego on nie lubi — rzekł Jaś — to bieda, że sił niema.
— Otóż to i bieda, a gdzie siły są, nie ma za co ich użyć! ot co! do trzysta djabłów — westchnął Sobocki — o! szelma stryjaszek, chciałbym ja być w jego skórze.
— Prawda? dom porządny?
— Co to porządny! — animując się zawołał Mateusz — to książęcy, to prawie królewski występ... dziś ręczę żeśmy wypili i zjedli na jakie trzysta rubli...
— O! więcej bracie, więcej!
— A widzisz! to pan! ha! a my patrzym na te jego państwo i ślinkę łykamy.
— To co tu widzisz, nic jeszcze, panie Mateuszu — rzekł Jaś idąc powoli do celu — ja nie głoszę przed nikim co on ma, bo na co ich rozłakomiać; i tak już szaleją żeby to połknąć... ale tak między nami, bracie, majątek majątkiem, srebra to głupstwo, ale grube pieniądze są w gotówce.... i klejnoty wielkiej wartości.... Widziałem u niego ze dwadzieścia pierścieniów różnych, z których najgorszy zapłaconyby być mógł pięćset dukatów.
— No, i proszę cię, zkąd ten człowiek przyszedł do takich pieniędzy? juściż się ich nie dorobił uczciwie... ani odziedziczył.... w tem coś jest.
Jaś udał dzieciaka i bardzo czułego brata; niby się zwierzał, ale to tylko powiedział co chciał, jak gdyby mu mimowoli się wyrywało.
— Ja się coś domyślam.
— No! a cóż takiego?
— Ale to — tylko tobie powiem.
— Powiedz, tylko mnie, masz rację, tylko mnie — chciwie dopytywał Sobocki.
— On to wszystko gdzieś po świecie w karty powygrywał.
— A! sto tysięcy czartów! Otóż to mówią w karty nie grać! patrzcie ot! co to karty dają.... ale onże w karty nie gra?
— Teraz już nie gra, musiał sobie słowo dać, czy nie wiem tam co zresztą.... raz tylko na dzień gra ze mną partją w warcaby. Ale to pewno, że grywał grubo i ogrywał.... poszczęściło się i przestał.
— Ja zawsze mówię — odpowiedział Sobocki, machając ręką — że jeśli którędy ma do człowieka przyjść szczęście to chyba przez karty...... to pewna. Ot, patrzajcie!... miljonowy chłop..... z ósemki i asa! To szelma!
W ten sposób wywoływał Mateusz, Jaś dał mu się nawyklinać i nawykrzykiwać do woli, potem przerwał:
— Śliczny majątek; sam klucz Strumieński wart parę miljonów, i więcej może, drugie dwa, kto wie, to co jest w tym domu... to piękna fortuna.
— O! ktoby ją miał.... żeby ją tak w moje rączki!.... smakując zawołał Sobocki — pokazałbym ja co to żyć! Pojechałbym do Żytkowa i dopiero dom otworzył!!
Żytków naturalnie był ideałem kancelisty; o większem mieście marzyć nie śmiał jeszcze, to mogło przyjść dopiero później.
— No! śmiejąc się, odpowiedział Jasiek — toć to w części i na nas spadnie.... to jest, na Michasia, na mnie i na twoją żonę po równi.
— Ba! ba! kiedy to co będzie, i co tam nam kapnie z rąk bogatszych krewnych, kto to wie! Choć zjedzą licha, żebym im dał powąchać grosza, póki mnie mego nie oddadzą do szeląga:.... mam ja sposoby, choćby w Żytkowie, choćby i dalej poszło, to im kurtę skroję! Ale co to gadać! Kiedy to jeszcze będzie! A potem, najszczęśliwiej biorąc, weźmiemy na nas troje piątą część. Gdyby tego było ogólnie miljonów trzy, to kilkakroć na nas wszystkich, po sto kilkadziesiąt na głowę. No! co to? głupstwo! Dla mnie gryzipiórka i to pieniądze, ale nie fortuna! At! folwark kupić i biedę klepać, a mnie się na wsi gnić nie chce; ja tego nie lubię!
Sobocki, pod wpływem napoju jeszcze całkiem nie wywietrzałego z głowy, wywnętrzał się bardzo jak widzim i obficie paplał, Jaś dawał mu się wygadywać.
— Ot co się dzieje z fortunami! — wołał dalej Mateusz — widzisz jaka to ogromna, kolosalna ta stryjowska, a jak ją rozchwycim ledwie szlacheckie porobią się schedki. Rotmistrz będzie najszczęśliwszy bo rodzeństwa niema, sam swoją część capnie. Bestyja Rotmistrz!
— Jeszcze to wszystko na wierzbie gruszki — odparł Jaś z westchnieniem. — Kto to wie; nuż się stary ożeni....
— Co? — cofnął się Sobocki — zrobićby mógł tę podłość?
— Ba! czemuż nie! stary! podejdą, zmuszą, znudzą...
— No! a tyś tu od czego, albo ja w miasteczku? Tę pannę kazałbym zamknąć do turmy. Ale co ty pleciesz! po cóżby się żenił, kiedy i tak przy nim siedzi?
— O! o! ona gotowa udawać, jak już próbowała, że chce wyjechać! Termiński widzi mi się będzie pomagał. Jeśliby stary dał się do tego przynukać, nasze wszystko stracone; a przynajmniej nie weźmiemy tyle ile sobie rachujem.
Sobocki się burzył. — Tego głupstwa nie zrobi — rzekł — na to są sposoby żeby nie zrobił.
Jaś tego tylko czekał, żeby szwagier z intencją pomocy się oświadczył, stanął więc naprzeciw niego i rzekł po cichu:
— Bo prawdą a Bogiem, namby o sobie potrzeba pamiętać, bracie..... tu wszyscy nas nieprzyjaciele, każdyby rad nam zaszkodzić.... Aniela by mnie w łyżce wody utopiła. Termiński mnie nienawidzi.. a nasi krewni?
— Oj te żółto-brzuchy! pankowie! grzecznisie! — zawołał Sobocki — tych to jestem pewny, że gdyby mogli z gęby namby wyjęli.
— Nikt słowa nie powie za nami, wszyscy przeciwko nam: trzebaby o sobie pomyśleć i wziąć się za ręce.
— A co myślisz Jasiu — szepnął po cichu, uderzony tą myślą Mateusz — przypadkiem podobno powiedziałeś wielką rzecz... gdybyśmy się we dwóch wzięli za ręce...... kto to wie, coby można zrobić?
— Przynajmniej od krzywdy się obronim.
— Jeszczeby nas i na dobrego figla dla drugich stało — rozśmiał się Sobocki. — Ty tu pod bokiem jego ciągle, ja w miasteczku, bez którego żaden się interes i interesik nie obejdzie.... moglibyśmy wiele, gdybyś miał rozum...
— Ale cóż ty myślisz bracie?
— Ba! co ja myślę! nie wiem czy tobie powiedzieć....
— Dla czegóż nie?
— Boś ty młokos jeszcze.
— Bądź o mnie spokojny, ja nie popsuję sprawy to moja własna....
— Aleś ty może skrupulat? — odezwał się kancelista.
— Ja? — spytał ruszając ramionami Jaś — ja?
— Otóż bo to widzisz — dodał rozpalając się myślą swoją Sobocki — my wedle praw choćbyśmy wzięli tę część naszą.... co to znaczy? a możemy zabrać wszystko.
Jaś udał że nie zrozumiał; chciał być głupszy, żeby mu więcej zaufał szwagier.
— A tak! wszystko! albo toby było bardzo co złego? albo to czyje? stryja! Albo to onby nie mógł nam samym zapisać! Wszak to dorobkowe? z kart przyszło! Co familji do tego! nie ojcowizna! nie macierzyste! Testament byłby formalny! Jak ty myślisz — spytał — czy on zrobi testament?
— Tego to nie wiem — rzekł Jaś powoli cedząc i namyślając się co ma powiedzieć — trudno tego człowieka poznać. Boi się śmierci i zdaje się niedbać co potem będzie.... jemu to wszystko jedno kto weźmie, nikogo tak dalece nie kocha, a po troszę drwi ze wszystkich.
— Masz ty jego pismo jakie? — spytał Sobocki.
— Jak to? jakie?
— Jakiebądź, ale z podpisem, list, kwitek.
— A na cóż się to przydało? — naiwnie spytał Jaś.
Sobocki spojrzał na niego, jak gdyby mówił:
— O! jakiż głupi!
— Mógłbym mieć — dodał po namyśle Jaś — i list i podpis.
Sobocki zawahał się z odkryciem swego wniosku.
— A wiesz ty — rzekł — gdzie on chowa swoje papiery.
— Zapewne muszą być w tym pokoju, do którego nikt nie chodzi.
— W jakim?
— Czyżeś o nim nie słyszał?
— Ale nic.
— Stryj ma pokój jeden taki, do którego prócz niego nikt nie wchodzi; okna wysokie zakratowane, od drzwi zawsze klucz przy nim. Pół dnia tam siedzi i niewiadomo co robi... papiery tam być muszą.
Sobocki się namyślił...
— Ha! — rzekł — możnaby i tej tajemnicy dojść... gdyby tak kto doniósł... że tam jest co zakazanego... albo że tam robi fałszywe assygnaty, co strasznie czyni podobnem jego fortuna tak nagła i z niczego... zrewidowanoby co tam jest do świstka i dowiedzielibyśmy się...
Jaś aż się wzdrygnął.
— Zmiłuj się, do czegóż to wszystko! — zawołał.
— E! to się tylko tak mówi, gdyby z interesu wypadło dowiedzieć się co tam jest.
— Tam najpewniej muszą być pieniądze, które tak lubi — rzekł Jaś.
— No! to i testament tam być może.
— Gdyby był!
— A myślisz że nie będzie?
— Nie sądzę... bo wcale niedba co z nami będzie po nim.
— Toby lepiej było.
— Jak to lepiej?
— Słuchaj Jaś, tyś nie głupi — rzekł raptem Sobocki stając — tylko nic nie rozumiesz interesów... Co tu długo gadać! Jakby on testamentu niezrobił, czy toby było tak co złego, żebyśmy go sobie zrobili? Wszak to i tak nasze, ci bogacze nie potrzebują... wówczas mielibyśmy okrągło po miljonku.
— A nużby poznano fałsz?
— Ba! ba! rozśmiał się Sobocki z dziwną miną. — Czy to takie głupie rzeczy się robią, a dziesięciu biegłych nie pozna że to się fabrykuje. Sam Kasztelanic, by się do niego mógł przyznać. Już to ja w tem, że gdyby się napisało, tobym się niepowstydził, ani podpisu, ani pieczątek... Podpisalibyśmy i żywych i nieboszczyków jak się należy...
Jaś dumał i zdawał się bardzo zdziwiony, choć z góry przewidział, co mu może powiedzieć Sobocki; nie chciał jednak być pierwszym do projektu.
— A! a! — rzekł — dobry by to był figiel tym panom, co to się tu tak zlecieli zajrzeć w oczy stryjowi, czy długo jeszcze pociągnie a chapnąć co zostawi... ale to wszystko nie łatwe.
— A tyś chciał żeby ci łatwo przyszedł miljonik?
— Ale bo to można i w Sybir pójść i miljona nie mieć!
— Za takie rzeczy nie — rzekł Sobocki poważnie — za małe kradzieże to się trafia, ale gdzie chodzi o miljony to się robi porządnie i przezornie. Gdybym ja był na twojem miejscu, zrobiłbym to tak gładko, że nikt by się niedomyślił! To zresztą głupstwo! Albo to co dziwnego że nam zapisze, najuboższym z familji... to po prostu kaprys, a on kapryśny! A w ostatku — pal ich djabli, niech gadają co chcą, niech mówią żeśmy pofałszowali, byle się udało. Testament tylko podrzucić jakby stary dochodził i krzyżyka liznął... ot i cały interes.
— A nuż się w przypadku znajdzie drugi?
— Prawda! toby było głupio? Ale od czegóż u ciebie głowa na karku? Tyś powinien wiedzieć czy zrobi testament czy nie, podkraść się, wyśledzić, wypatrzeć, wychwycić, podłożyć. To twoja rzecz, a moja resztę zrobić.
Jaś udawał głęboko zamyślonego.
— Słuchaj-no — odezwał się do Sobockiego — co będzie to będzie; my we dwóch sobie pomagajmy, ja tu na straży, ty w odwodzie z pomocą w miasteczku... nikomu, nawet Michasiowi ani słowa... Testament niech będzie w pogotowiu!
— W pogotowiu! Albo to ci się zdaje, że taki testamencik, to jak zapaśne koło do wozu, co się na rynku kupi i telepie z tyłu... To rzecz i trudna i droga... tysiąc rubelków... może dwa... pewnie nie mniej. Ja go wystroić wystroję, ale jak już rzecz będzie pewna.
— A więc — rzekł Jaś — między nami ręka!
— Ręka rękę myje, a noga nogę... zdradza! — rozśmiał się pan Mateusz — bądź spokojny! Tylko jeśli zapotrzebujesz testamentu, wcześnie dostarcz wyciski pieczątek jego.... listów, podpisów.... i pomyśl kogo można nieboszczyka za świadka podpisać.
— A jeśliby tu mnie znowu bruździł Termiński — dodał Jaś — prześladowała Aniela, albo kto z krewnych dokuczył, a potrzebaby usunąć... w tem twoja głowa.
— Tylko mi daj znać, to nic łatwiejszego.
Jaś tylko ślinkę połknął, w milczeniu i ciemności podali sobie ręce dwaj godni współpracownicy, Sobocki zatarł włosa, i rozśmiał się półgłosem.
— Miljonik! do licha! byłoby za co hulnąć choć w Żytkowie.... oj! tobym sobie hulnął do kroćset djabłów... szampana... Cremant! a dziewczęta! zobaczyłbyś cobym ja miał!
— Szwagrze! protestuję przeciwko temu co wspomniałeś — a Antosia?
— No! co ty chcesz? żebym koło niej całe życie wisiał. Żona jest tylko dla dzieci, dla domu, a ktoby u licha z jedną cały wiek wytrzymał! Zobaczysz sam jak się ożenisz, jaka to przejadająca się potrawa!
Jaś machnął ręką, Sobocki w zapale marzenia mówił dalej:
— A co myślisz? powściekaliby się ci pankowie ze złości. Ot, tobym im figla pokazał, im co teraz patrzą na mnie jak na raroga i półgębkiem do mnie gadają. E! trząsłbym Żytkowem, trząsł! aj! Ale dość! nie trzeba się darmo rozpalać!
— Słusznie mówisz — rzekł Jaś spokojny i zimny, późno już, rozejdźmy się, a powtórzmy sobie co postanowiono.
— Nie potrzeba powtarzać — przerwał Sobocki — mam ja głowę niczego, byle tylko było jej na co użyć; zrobim, nie powstydzim się. Anielę zapakujem gdzie zechcesz, Termińskiego także łatwo złapać. A co do testamentu, już ja w tem; tak ci go napiszę, że i djabeł nie zwącha fabryki.
— Chodźmyż do domu — a każdy z osobna — szepnął weselej Jaś dopiąwszy celu — nie trzeba, żeby się kto spotkawszy nas razem domyślał, co się święci.... Dobranoc!
Taki był koniec narady, której skutki wkrótce zobaczymy.