Józef Balsamo/Tom III/Rozdział XXIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Józef Balsamo |
Podtytuł | Romans |
Wydawca | Wende i spółka |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Drukarnia „Rola“ J. Buriana |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Joseph Balsamo |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron |
Pozwolą czytelnicy nasi, że, pozostawiwszy pannę Chon i wicehrabiego Jana w powozie pocztowym na drodze do Châlons, zaznajomimy ich tymczasem z osobistością inną, do tej samej należącą rodziny.
W apartamentach wersalskich, zajmowanych przez panią Adelajdę, córkę Ludwika XV, pomieścił król i panią hrabinę Dubarry, swoją, od niespełna roku, kochankę. Przepiękna, zręczna, ruchliwa, wesołego usposobienia, a niewyczerpana w pomysłach, przeistoczyła ona cichy dotąd zamek w wirujący światek, którego mieszkańcy o tyle byli tolerowani, o ile ruszali się jak najwięcej i najweselej. Z apartamentu szczupłego zaiste w porównaniu z władzą, jaka w nim się mieściła, wychodziły co chwila rozkazy do uczty, lub hasło wycieczki jakiejś; ale co szczególniej dziwnem wydawać się musiało wspaniałym schodom tej części pałacu, to ten ogromny a ciągły napływ odwiedzających, którzy od godziny dziewiątej z rana, strojni i błyszczący, tłoczyli się pokornie w przedpokoju faworyty.
Nazajutrz po scenie, jaka miała miejsce w wiosce la Chaussée i którą opowiedzieliśmy wyżej, około dziewiątej z rana, Joanna de Vaubernier, owinięta w muślinowy haftowany peniuar z pod którego mglistych koronek można było widzieć wspaniałe nóżki i alabastrowe ramiona, Joanna de Vaubernier, późniejsza panna Lange, a nareszcie hrabina Dubarry, dzięki swemu dawnemu protektorowi, panu Janowi Dubarry, wstawała z pościeli, nie powiemy — podobna do Wenus, bo z pewnością piękniejsza od tamtej dla każdego, kto rzeczywistość przekłada nad urojenie. Ciemno-blond włosy opadające w rozkosznych kędziorach, atłasowej białości skóra z błękitnemi żyłkami, spojrzenie to omdlewające, to bystre naprzemian, maleńkie, cudnie wykrojone karminowe usteczka, osłaniające dwa rzędy pereł; dołeczki na policzkach, na bródce i na paluszkach; piersi jakby u Wenus z Milo, oto, co trzeba było podziwiać w pani Dubarry, podczas porannego przyjęcia; oto, co uwielbiał Jego Królewska Mość, król Ludwik XV, wybrany z wybranych i mający możność widzenia tego cudu w każdej bezwzględnie porze.
Upłynęło chwil kilka od przebudzenia się faworyty. O ósmej zadzwoniła, aby odsłonięto ciężkie portjery i dozwolono wkroczyć do pokoju jej pierwszemu dworakowi, światłu dziennemu.
Nie było już senności ani niepewności w jej błyszczących, jak świetne karbunkuły oczach, gdy przeglądała się z uśmiechem w lusterku ręcznem, oprawnem w złote, perłami sadzone ramki. Zaraz też prześliczna istota wysunęła się z pościeli i postawiła na gronostajowym kobiercu nóżki, prawdziwe nóżki kopciuszka, na które czekały ręce trzymające dwa pantofelki a każdy z nich mógłby wzbogacić rodzinę drwala z lasów rodzinnych Joanny.
Podczas gdy zachwycający posąg przeciągał się i coraz bardziej ożywiał, na wspaniałe ramiona zarzucono okrycie z koronek Malines, a na zachwycające nóżki wciągano różowe pończoszki jedwabne.
— Czy od Chon niema żadnych wiadomości? — zapytała hrabina na wstępie pokojowej.
— Żadnych, proszę pani.
— Ani od wicehrabiego Jana?
— Ani od niego, proszę pani.
— A czy Bischi także nic nie miała?
— Posyłano dzisiaj do siostry pani hrabiny.
— Żadnych listów?
— Żadnych, pani hrabino.
— A! jakież to nużące to czekanie — rzekła z prześlicznem skrzywieniem — czyż nigdy nie wynajdą sposobu korespondowania na odległość stu mil w jednej chwili? Daję słowo, że żałuję bardzo tych, co dziś pierwsi w ręce mi wpadną! Jakże tam, czy mój przedpokój przybrany?
— Pani hrabina pyta o to?
— Ba! moja Doro, delfinowa nadciąga, nicby dziwnego nie było, gdybym dla tego słońca została opuszczoną. Wszak jestem biedną, małą gwiazdeczką tylko. A kogo tam mamy dzisiaj?... zobaczmy!
— Pani Aiguillon, książę de Soubise, pan de Sartines, pan prezydent de Maupeou.
— A książę de Richelieu?
— Niema go jeszcze, proszę pani.
— Nie był wczoraj także! Mówiłam ci wszakże, Doro, że obawia się skompromitować. Poślesz zaraz kurjera do pałacu hanowerskiego, niech się dowie, czy książę nie chory?
— Dobrze, pani hrabino. Czy pani przyjmie wszystkich razem, czy udzieli każdemu osobnego posłuchania?
— Muszę pomówić z panem de Sartines, niechaj sam tutaj wejdzie.
Zaledwie rozkaz ten zakomunikowany został pokojowcowi, stojącemu w przedpokoju, zjawił się zaraz naczelnik policji, czarno ubrany i łagodzący ostrość wejrzenia swoich siwych oczu, najsłodszym możliwie uśmiechem.
— Dzień dobry, mój nieprzyjacielu! — zawołała, nie patrząc na niego hrabina.
— Ja nieprzyjaciel pani — ja?
— Ależ tak bezwątpienia. Świat dla mnie dzieli się na dwie klasy: na przyjaciół i nieprzyjaciół; obojętnych albo nie liczę, albo ich do szeregu nieprzyjaciół dołączam.
— I ma pani słuszność zupełną. Proszę mi jednak powiedzieć, dlaczego, pomimo znanego mojego poświęcenia dla pani, zasłużyłem na miano nieprzyjaciela?
— Dlatego, żeś pan pozwalał drukować, rozpowszechniać, sprzedawać i dopuszczać do króla stosy całe wierszydeł i pamfletów, wymierzonych przeciwko mnie. To niegodziwe! to ohydnie, to głupio!
— Ależ pani, nie ja przecie jestem za to odpowiedzialnym.
— Owszem, pan, bo wiesz dobrze, co za nędznik robi to wszystko.
— Gdyby autorem był tylko jeden człowiek, nie mielibyśmy potrzeby ciągać go do Bastylji, bo sam umarłby ze zmęczenia wykonawszy tak olbrzymią pracę.
— Czy pan wiesz, że to co w tej chwili usłyszałam, nie jest wcale uprzejme?
— Gdybym był nieprzyjacielem pani, nie powiedziałbym ci tego z pewnością.
— Może to i prawda, nie mówmy więc już o tem.
Jesteśmy zatem w jak najlepszych stosunkach... bardzo mi to przyjemnie; ale jest coś jednakże co mnie bardzo niepokoi.
— Cóż takiego?
— Ta pańska gwałtowna przyjaźń z Choiseul’ami.
— Pani, pan de Choiseul jest pierwszym ministrem; on wydaje rozkazy, a ja święcie je spełniać muszę.
— Jeżeli zatem pan de Choiseul wyda rozkaz, abyś pozwalał na to, iżby mnie prześladowano, nękano, iżby mnie do grobu wpędzano, pozwolisz pan działać prześladowcom moim?... Ślicznie dziękuję.
— Pomówmy poważnie hrabino — rzekł p. de Sartines, siadając swobodnie i bez obawy gniewu faworyty — pomówmy poważnie, a przedewszystkiem przypomnijmy sobie, co trzy dni temu zrobiłem był dla pani?
— Kazałeś mnie pan zawiadomić, że z Chanteloup wysłano kurjera o przyśpieszenie przyjazdu delfinowej.
— Czy to dowód nieprzyjaźni czy przyjaźni?...
— Ale w tej sprawie prezentacji jakeś się pan względem mnie zachowywał?
— Tak, jak mogłem najlepiej.
— Ej, panie de Sartines, nie jesteś pan zamadto szczerym.
— Uchybiasz mi hrabino! Któż wynalazł w głębi knajpy, i to w niespełna dwie godziny, wicehrabiego Jana, którego pani wysłać gdzieś potrzebowałaś?... Domyślam się nawet dokąd...
— Ba! Byłoby może lepiej posłać na zgubę mojego szwagra — rzekła, śmiejąc się pani Dubarry — zgubić człowieka sprzymierzonego z rodziną królewską Francji.
— Bądź co bądź, zrobiłem przysługę pani.
— Tak, ale to trzy dni temu... to onegdaj, a czyś zrobił co dla mnie wczoraj?
— Wczoraj?
— Napróżno będziesz pan sobie przypominał, dzień wczorajszy przeznaczyłeś pan na przysługi dla innych.
— Nic a nic nie rozumiem pani.
— Ale ja rozumiem doskonale. Zobaczymy to zresztą zaraz. Cóżeś pan porabiał wczoraj?
— Rano czy wieczorem?
— Najpierw rano.
— Rano pracowałem jak zazwyczaj.
— Do której?
— Do dziesiątej.
— Następnie?
— Posłałem zaproszenie na obiad jednemu z moich ljońskich przyjaciół, który zrobił zakład, że przyjedzie do Paryża, tak, iż nic nie będę o tem wiedział. Jeden z moich lokai oczekiwał go tymczasem przy rogatce...
— A po obiedzie?
— Przesłałem ministrowi policji Jego Cesarskiej Mości cesarza austrjackiego wiadomość o sławnym rozbójniku, którego nie mogli odnaleźć.
— A który przebywał...
— W Wiedniu.
— Przedstawiasz pan zatem nietylko paryską policję, ale i cudzoziemskich dworów?
— Czasami... tak jest, proszę pani.
— Dobrze, zanotuję to sobie. A po wyprawieniu kurjera, co porabiałeś?
— Poszedłem do opery.
— Aby popatrzeć na małą Guimard? Oj, panie Sartines!
— Wcale nie po to, ale dlatego tylko, aby kazać zaaresztować pewnego rzezimieszka, którego zostawiałem w spokoju dopóki operował po kieszeniach mniej dostojnych, ale którego nie mogłem tolerować gdy się zwrócił ku wielkim panom...
— A po operze?
— Po operze?
— Tak! wiem, że to bardzo niedyskretne pytanie, ale cóż robić?...
— Po operze?... Zaraz, niechno przypomnę sobie.
— W tym punkcie widocznie pamięć pana zawodzi.
— Wcale nie. Po operze?... A! już wiem.
— Cóż zatem?...
— Zaszedłem na górę do pewnej damy oddającej się grze i zawiozłem ją do For l’Evêque.
— Swoim powozem?
— Nie, fiakrem.
— A potem?
— Jakto, potem? To wszystko.
— Nie, to nie wszystko.
— Wsiadłem do mojego fiakra.
— A kogo pan w nim znalazłeś?...
Pan de Sartines zaczerwienił się nagle.
— Ach! — zawołała hrabina, klaszcząc ślicznemi rączkami — przecie miałam zaszczyt wywołać rumieniec na twarzy pana ministra policji.
— Pani... — wybełkotał pan de Sartines.
— Chcesz pan, to ja panu powiem kto to był w tym fiakrze: księżna de Grammont, nieprawdaż?
— Księżna de Grammont? — zawołał minister policji.
— Tak, to ona była i prosiła pana o ułatwienie jej wstępu do apartamentów króla
— Na honor! — wykrzyknął pan de Sartines — składam tekę moją w rączki pani. Nie ja, lecz pani jesteś ministrem policji.
— W rzeczy samej, panie de Sartines, mam swoją policję: strzeż się pan zatem!... Śliczna rzecz!... księżna de Grammont w fiakrze, o północy z panem ministrem policji i to w fiakrze stępa jadącym w dodatku... A czy pan wiesz co kazałam natychmiast zrobić?
— Nie, ale boję się strasznie. Szczęście, że było bardzo późno.
— To nic a nic nie szkodzi: owszem zemsta najłatwiejsza w nocy.
— I cóż pani uczyniła?
— Tak samo, jak sekretną policję, mam i literatów swoich, wstrętnych gryzmołów, brudnych jak łachmany, żarłocznych jak łasice.
— Źle ich pani żywi widocznie...
— Nie żywię ich wcale. Gdyby utyli staliby się głupimi, jak pan de Soubise; u tłuściochów zanika żółć; to wiadome.
— Proszę kończyć, drżeniem mnie pani przejmuje.
— Przypomniałam sobie o wszystkich złośliwościach, na jakie pan Choiseul’om względem mnie pozwalasz. To mi dodało bodźca, poleciłam więc moim poetom do opracowania tematy następujące: 1-o Pan de Sartines przebrany za prokuratora, odwiedza młode niewiniątko, zamieszkałe na czwartem piętrze, przy ulicy de l’Arbre-Sec i wylicza temu niewiniątku co miesiąc nędzną sumkę trzystu liwrów.
— To dobry uczynek, który pani spaczyć pragniesz.
— 2-o Pan de Sartines, przebrany za wielebnego, dostaje się do klasztoru Karmelitanek przy ulicy Ś-go Antoniego.
— Zanosiłem dobrym siostrzyczkom wieści ze Wschodu.
— 3-o Pan de Sartines przebrany za porucznika policji, przejeżdża się fiakrem o północy sam na sam z księżną de Grammont.
— Ależ, hrabino — rzekł pan de Sartines przerażony — czyżbyś chciała lekceważyć do tego stopnia moją administrację?
— A dlaczegóż pan pozwala lekceważyć moją? — śmiejąc się powiedziała hrabina. — Ale zaraz proszę poczekać,..
— Czekam.
— Moje zuchy zabrały się odrazu do roboty i odebrałam oto dzisiaj jeden epigramat, jedną piosenkę i wodewil...
— Litości hrabino!...
— Trzy śliczne sztuczki. Uraczyłam niemi dziś króla, jak również nowym paszkwilem przeciw niemu, któremu pan pozwala kursować.
— Gdzież pani go odkryła? — zapytał pan de Sartines, z westchnieniem składając ręce.
— E! mój Boże! nie potrzebuję tego szukać, codzień przysyłają mi uprzejmie wszystko, co jest najlepszego w tym rodzaju. Udzielam nawet panu tych codziennych przesyłek.
— O! pani...
— Więc też i jutro odbierzesz pan epigramat, piosenkę i wodewil, o których mówiłam.
— Czemu nie zaraz?
— Bo potrzebuję czasu na rozdanie ich. O! bardzo pana ubawię. Ja śmiałam się z tego dziś rano przez trzy kwadranse.
Król aż się rozchorował ze śmiechu i dlatego się spóźnia.
— Zgubiony jestem! — wykrzyknął pan de Sartines, uderzając się po peruce.
— Nie, nie jesteś pan zgubiony; śpiewają tylko o panu ot i wszystko. Czyż mnie zgubiła „Piękna Burbonka?” Nie. Wściekam się tylko! i dlatego chcę, ażeby inni wściekali się również. O! przepyszne wiersze! Tak byłam z nich zadowolona, że kazałam dać białego wina moim podjadkom literackim i w tej chwili muszą być pijani na umór.
— Hrabino! hrabino!
— Najpierw powiem panu epigramat.
— Łaski!
— Francjo, jakiż twój los,
Samicy być poddaną!...
— E! nie, mylę się, to ten, który pozwoliłeś puścić przeciw mnie. Jest ich tyle, że mi się myli, ale czekaj pan, czekaj, już wiem:
Pewien malarz proszony o namalowanie
Satyrycznej reklamy na perfumy tanie
Namalował słój szklany, do wnętrza którego
Wsadził Sartina, Terraya, Maupego
I taki napis umieścił z kolei
„Oto dobry i tani ocet trzech złodziei“.
— A! jakaż pani okrutna! — w tygrysa mnie przemienisz!
— Teraz, przejdźmy do piosenki; oto pani Grammont mówi:
Gdyby ci się mój panie z policji zechciało
Donieść królowi, że mam piękne ciało,
Wyświadczyłbyś mi przysługę niemałą!
— Pani! pani! — wykrzyknął oszalały pan de Sartines.
— O! uspokój się pan, tylko dziesięć tysięcy egzemplarzy odbito. Ale najlepszy jest wodewil.
— Więc pani masz drukarnię?
— Piękne pytanie! Czyż pan de Choiseul jej nie ma?
— Niech się strzeże wasz drukarz!
— O! spróbuj pan — pozwolenie jest na moje imię.
— To wstrętne! I król śmieje się z tych wszystkich szkaradzieństw?
— A jakże! On sam dostarcza rymów, gdy ich braknie moim pająkom.
— O! Pani wie, że jestem jej użyteczny, i tak mnie pani traktuje?
— Wiem, że mnie pan zdradzasz. Księżna de Choiseul pragnie mojego upadku.
— Pani, ona mnie w pole wyprowadziła — przysięgam.
— Więc się pan przyznajesz?
— Muszę.
— Dlaczegoś mnie pan nie ostrzegł?
— Właśnie w tym celu przyszedłem?
— E! nie wierzę.
— Słowo honoru!
— Zakładam się podwójnie.
— Więc błagam o przebaczenie — powiedział minister policji, padając na kolana.
— Dobrze pan robisz.
— Niech będzie między nami pokój, na imię boskie, pani hrabino.
— Jakto pan mężczyzna, minister, boisz się kilku nędznych wierszydeł?
— O! gdybym się mógł obawiać tego tylko.
— A nie zastanowiłeś się pan, ile przykrych godzin sprowadzić mi może jedna piosenka, mnie, która jestem kobietą?...
— Jesteś pani królową.
— Tak, królową nie przedstawioną u dworu.
— Przysięgam pani, że nigdy jej nie wyrządziłem nic złego.
— Nie, ale pan na krzywdzenie mnie zezwalałeś.
— O ile można jak najmniej.
— Nie chcę temu wierzyć.
— Niech pani wierzy.
— Teraz więc należy czynić inaczej, zamiast źle należy czynić dobrze.
— Dopomóż mi pani, a z pewnością tego dopnę.
— Czy pan jesteś po mojej stronie?... tak, czy nie?
— Tak.
— Czy poświęcenie pańskie sięga tak daleko, że dopomożesz mi pan, ażebym została przedstawiona u dworu?
— Pani sama zakreśli granice mej ofiarności.
— Pamiętaj pan, drukarnia moja zawsze gotowa; dzień i noc jest czynną, a za dwadzieścia cztery godziny moi pismacy będą głodni, gdy zaś chcą jeść, to kąsają.
— Będę grzeczny. Czego sobie życzysz hrabino?
— Ażeby mi w niczem nie przeszkadzano, co przedsięwezmę.
— Co się mnie tyczy, obowiązuję się!
— O! to bardzo źle powiedziane — rzekła hrabina tupiąc nogą — to wygląda po grecku, czy po kartagińsku.
— Hrabino!...
— Ja też nie przystaję na taki wykręt. Pan pozostaniesz biernym, ale pan de Choiseul będzie działać! Ja tak nie chcę, rozumiesz pan? Wszystko albo nic. Wydasz mi pan Choiseul’ów, skrępowanych, obezwładnionych, upadłych, albo ja pana skrępuję i unicestwię. Strzeż się pan, piosenki nie są moją jedyną bronią, uprzedzam.
— Nie groź pani — rzekł pan de Sartines w zamyśleniu — bo to przedstawienie u dworu tak się trudnem stało, że pani nie może mieć o tem pojęcia.
— Nie byłoby trudne, gdyby nie stawiano przeszkód.
— Niestety!
— Czy możesz je pan usunąć?
— Nie jestem sam; trzeba nam stu osób przynajmniej.
— Znajdą się.
— Potrzeba na to miljona...
— To już rzecz Terraya.
— Przyzwolenie króla...
— Będę je miała.
— Nie da napewno.
— To je wezmę.
— Potem, kiedy to wszystko mieć pani będzie, potrzeba jeszcze chrzestnej matki.
— Już się o nią staram.
— Daremnie; przeciw pani jest zmowa...
— W Wersalu?
— Tak, wszystkie damy odmówią, żeby się przypodobać pani de Choiseul, pani de Grammont, delfinowej, wreszcie całej tej partji skromnisiów.
— Najprzód partja skromnisiów musi zmienić nazwę, jeżeli pani de Grammont do niej należy.
— Daremnie się pani upiera, niech mi pani wierzy.
— Jestem już u celu.
— Więc to dlatego wyprawiłaś pani swoją siostrę do Verdun?
— Tak, więc pan wiesz o tem — odrzekła hrabina z niezadowoleniem.
— Pani, ja mam także swoją policję, — zauważył, śmiejąc się pan de Sartines.
— I swoich szpiegów?
— I szpiegów.
— U mnie?
— U pani.
— W stajniach moich czy w kuchniach?
— W przedpokojach, w salonie, w buduarze, w pokoju sypialnym, pod poduszką nawet...
— Dobrze! więc jako pierwszy zakład przymierza, wymień mi pan tych szpiegów.
— O! nie chcę różnić pani z jej przyjaciółmi, hrabino.
— A zatem, wojna!
— Wojna? Co pani mówi!
— Mówię co myślę. Idź pan sobie, niechcę pana widzieć więcej.
— Tym razem biorę panią za świadka. Czyż mogę zdradzać tajemnicę... stanu?
— Tajemnicę alkowy.
— To wszystko jedno; bo tam się teraz nasz rząd znajduje.
— Chcę się dowiedzieć, jakiego szpiega mam u siebie.
— Co pani z nim uczyni...
— Wypędzę go.
— Trzeba cały dom wymieść.
— Wiesz pan, że to przerażające, co od pana słyszę?
— A nadewszystko prawdziwe. Bez tego niepodobna byłoby rządzić, pani dobrze wiesz o tem, bo pani jesteś wyborną dyplomatką.
Pani Dubarry oparła się łokciem o stoliczek z laki.
— Masz pan słuszność — odrzekła — dajmy pokój. Warunki przymierza?
— Niech je pani pozostawi, po stronie pani zwycięstwo.
— Jestem wspaniałomyślna jak Semiramis, Czego pan żądasz?
— Nigdy nie będziesz pani mówiła z królem o reklamacjach z powodu mąki, o reklamacjach, którym, zdradzając mnie, przyrzekłaś poparcie.
— Zgoda; zabierz pan wszystkie prośby, jakie odebrałam w tej sprawie; są w szkatułce.
— W zamian niech pani przyjmie te referaty parów królestwa, o przedstawieniach u dworu,.
— To ten wniosek, który miałeś pan podać królowi...
— Tak.
— Dobrze, nie oddasz pan, ale cóż im powiesz?
— Powiem, że oddałem królowi. Tym sposobem zyska się na czasie, a zanadto zręczną jesteś, pani, ażebyś nie potrafiła skorzystać z tej zwłoki.
W tej chwili podwoje się otworzyły i szwajcar wszedł, wołając:
— Jego Królewska Mość.
Dwoje sprzymierzonych odwróciło się z pośpiechem, ażeby oddać ukłon Jego Królewskiej Mości Ludwikowi XV.