Jan z Nepomuk. Akt pierwszy dramatu

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Jan z Nepomuk
Podtytuł Pierwszy akt dramatu
Pochodzenie Okruszyny
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt, Michał Glücksberg
Data wyd. 1876
Druk Drukiem Kornela Pillera
Miejsce wyd. Lwów, Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



OSOBY.

Wacław IV. król Czeski.

Joanna jego żona.
Przemysław.
Jarosław hrabia Gwido.
Jan Nepomuk, spowiednik królowej.
Wanda, siostra Przemysława.

Albertus, ojciec jego.
(Scena w Pradze Czeskiej.)


PIERWSZY AKT DRAMATU
JAN Z NEPONUK.

SCENA I.
Ogród przy zamku królewskim.
Przemysław, — Wanda.
Przemysław.
Słuchaj siostro, ty mnie nie rozumiesz, ty nic nie pojmujesz, psujesz mi wszystko, z ciebie nigdy nic nie będzie. Kto cię nauczył tego najgorszego w świecie sposobu okazywania zawsze na jaw, co się w sercu dzieje, — bodaj poszedł w głąb ziemi!
Wanda.
A możeż być inaczej? możnaż kochać, a okazywać nienawiść?
Przemysław.
Czy można! nie tylko można ale często konieczna potrzeba, żyjąc i mając do czynienia z ludźmi. Ty nie znasz wcale ludzi. Wszyscy są jak małe dzieci; póki zabawka wysoko, że jej dosiądź nie mogą, pragną jej: jak dostaną, popatrzą i porzucą. Czy nikt nas tylko nie słyszy?
Wanda.

Pewnie nikt, król pojechał na polowanie, a z nim wszyscy.

Przemysław.

Wiem o tem, trzeba być jednak ostrożnym i zawsze się oglądać. Powiedz mi, na co tak wyraźnie okazujesz królowi, że ci w serce zajechał?

Wanda.

Nie potrafiłabym tego ukryć. I jakże?

Przemysław.

Szalona, pytasz mnie jak, a jesteś kobieta? Jak? jak chcesz — ukąś się za język, ile razy masz mu co słodkiego powiedzieć; zagryź usta, gdy mu się masz uśmiechnąć; stroń, kiedy za tobą goni; będziesz goniła, gdy zacznie uciekać. Tym sposobem rozdrażnisz go i dopniesz celu. Celem jest, żeby się z tobą ożenił.

Wanda.

Ach! jakżebym była szczęśliwa, mój bracie! (chce go uścisnąć).

Przemysław.

Bez tych pieszczot: gdy zostaniesz królową, potrafisz mi tysiącem sposobów okazać swoję wdzięczność. Teraz uważaj tylko, abyś go przywiodła do tego stopnia szaleństwa, iżby na nic się nie oglądając odrzucił Joannę, a ciebie wziął za żonę. Na to potrzeba teraz udawać oziębłą. Nikt nas nie słyszy? (ogląda się).

Wanda.

Nikt, — jak chcesz.

Przemysław.

Nikt nas nie słucha? (ogląda się).

Wanda.

Nikt.

Przemysław.

Mam i drugi sposób. Królowa Joanna....

Wanda.

Jak dobra pani!

Przemysław.
Czy nie myślisz się nad nią rozczulać? Cicho! mam drugi sposób. Królowa... Nikt nas nie słucha? (cicho) Królowa kocha hrabiego Gwido.
Wanda (szybko).

Ona? To fałsz! To sama cnota, to anioł! A gdybym nie tak go kochała, nigdybym. Teraz nawet wspomniawszy na królowę, gotowam uciec i jej szczęściu swoje poświęcić. Ty wiesz Przemysławie, jak go kocham; miłość czyni mnie występną, niewdzięczną, szaloną. Wacław dla mnie nie jest królem, jest Wacławem tylko; patrząc na niego, zapominam o wszystkich i o wszystkiem. Na cóż Wacław jest królem, a Joanna jego żoną!

Przemysław (uśmiechając się).

I ksiądz Jan od ciebie piękniejszego nie powie kazania. Ty królowej żałujesz, gotowa jesteś poświęcić jej swoje szczęście; a czy wiesz, że ona, ten twój anioł, nienawidzi i ciebie — gotowaby cię w łyżce wody utopić, gdyby mogła; — stara się ciebie stąd wygnać.

Wanda.

Ona! tak dobra dla mnie!

Przemysław.

Czyż nie wiesz, że w każdym człowieku jest dwóch ludzi: jeden od świata na pokaz, drugi tajemny i skryty; pierwszy ubrany w fałszywą powierzchowność, drugi prawdziwy i szczery. Ona się uśmiecha do ciebie w komnatach zamkowych, w kościele; lecz gdy jest sama z sobą, ze swemi poufałemi, wówczas nie kryje swej nienawiści. Nie żałuj jej, bo ona by ciebie nie żałowała.

Wanda.

Pojąć tego nie mogę. Królowa! ona!

Przemysław.

Tak jest, tak jest, ja ci ręczę, ja wiem dobrze. Nikt nas nie słyszy? (ogląda się).

Wanda.
Czegóżeś tak niespokojny? nie ma nikogo.
Przemysław.

Słuchajże i milcz potem. Jeżeli chcesz być królową, żoną Wacława, staraj się go ku sobie pociągnąć, rozognić, przyprowadzić do niecierpliwości, do tego szaleństwa, w którem człowiek przywykły aby wszystko padało przed nim na kolana, gotów dać życie za chwilę. Przyprowadź go do tego, aby obejść się bez ciebie, żyć bez ciebie nie mógł. Czasem, gdy będziecie sami, przypominaj mu królowę; znienacka potem napomykaj o hrabi Gwido. Rozumiesz! Tak, razem, niby niechcący. Tym sposobem wejdzie razem miłość, zazdrość i nienawiść do jego serca, z którego na wieki wygnamy królowę.

Wanda (do siebie).

Biedna królowa!

Przemysław.

Cicho! Biedna!!! Trzeba myśleć osobie, nie o niej. Tak Wando, o sobie tylko. A jak ty zostaniesz królową, spodziewam się, że nie zapomnisz, iż mnie winnaś koronę.

Wanda.

Wacława, nie koronę.

Przemysław.

Cicho! Jesteś dziecko! Cóżby on był wart bez korony!

Wanda.

Jakto? I ty to mówisz? ty?

Przemysław.

Nikt nas nie słyszy?? (ogląda się). Cicho! Ja tak mówię — ja! Cha! cha! Inaczej wartżeby był tyle zachodu!

Wanda.
Bracie! ja się ciebie boję.
Przemysław.

Mnie? czemu?

Wanda.

Czasem gdy jesteśmy sami, gdy się śmiejesz, uśmiech twój jest okropny, przejmuje zgrozą. Słyszałam raz taki z więzienia — wychodził z ust, które nazajutrz kat zamknął na wieki.

Przemysław (surowo).

Kat! Cicho! Kto ci pozwolił takie głupstwa prawić? Idź precz. Siedź nad kądzielą i pamiętaj com ci rozkazał!

SCENA II.
Przemysław (sam).

Trzebaż było aby los mi dał taką siostrę, którą niczego dobrego nauczyć nie można, ani nawet pokrycia tych przeklętych miłośnych drgań serca, których ja nie pojmuję. Cóż to jest kochać? — ja nigdy nie kochałem. Na matkę, na ojca, na nią, na cały świat patrzałem i patrzę z góry, obojętnie, jak orzeł, kiedy podleci, żeby z wysoka sam wybrał sobie pastwę. Dzieci tylko, kobiety i głupcy kochają; rozumni umieją korzystać, ze wszystkiego korzystać, dla siebie, sobie. Ja sobie jestem bóstwem, kochanką, światem; kochając tylko siebie jestem tak szczęśliwy, jakbym nigdy nie był kochając ludzi.

Teraz wszystko się do moich życzeń klei i skłania. Wprowadziłem młodego hrabiego Gwido na dwór królewski. Gwido kocha królowę. Bardzo łatwo mi będzie z tego wyciągnąć, że królowa go kocha. Potem znowu bardzo łatwo mi będzie rozjątrzyć króla, natchnąć go zazdrością, gniewem, nakoniec nauczyć Wandę, jak ma zostać królową. Wówczas, ja będę panował. Lecz — cóż to za szelest? A! to ten stary! mój ojciec. Do licha, będę musiał słuchać nudnej jego gawędy. Hm! nie wypada uciekać!

SCENA III.
Przemysław, — Albertus.
Przemysław.
Witam cię ojcze. Dokąd-że to wyszedłeś tak późno?
Albertus.

Spojrzeć na niebo mój synu, i pomodlić się pod temi lipami.

Przemysław.

Więc, nie przeszkadzam. (Chce odejść).

Albertus.

Czekaj, będę jeszcze miał czas na modlitwę, a z tobą tak trudno złapać chwilę rozmowy.

Przemysław.

Tyle mam zatrudnień! W tej chwili...

Albertus.

Przynajmniej w tej chwili, nie odmówisz mi rozmowy. Króla nie ma.

Przemysław (niecierpliwie).

Siądźmy więc i — mówmy.

Albertus (po chwili).

Przemysławie, — powiedz mi, mnie się zdaje, ja czuję, przeczuwam coś okropnego na waszym dworze, jakieś intrygi, podejścia, knowania.

Przemysław.

Nie rozumiem.

Albertus.
Coś się tu knuje. Ten hrabia Gwido, który, nie wiem dla czego, pokazał się na dworze, i tak długo siedzi, tak wszędzie za królową się ugania, że już wszyscy gadają.
Przemysław (żywo).

Już gadają? — A!

Albertus.

Ciebie to cieszy, jak widzę.

Przemysław (miarkując się).

Dziwi tylko.

Albertus.

Potem — zdaje mi się — nie śmiem tylko być pewnym, król zdaje się coraz oddalać, od tej biednej królowej, tego anioła.

Przemysław (żywo znowu).

Doprawdy? już?

Albertus.

Cóż to? ciebie to raduje?

Przemysław.

O! bynajmniej, mnie to dziwi. Ale mówmy ojcze cicho, bo czasem...

Albertus.

Nikt nas nie słucha! Król także zdaje się zamyślony, smutny! stroni od królowej. Wanda twoja siostra, moja córka, częściej się pokazuje, niżby powinna.

Przemysław.

Alboż nie powinna pokazywać się jak najczęściej? Młoda, piękna, nie powinna przecie zamykać się jak stara kobieta, której ostatnie nadzieje, z ostatniemi zębami wypadły.

Albertus.

Lecz na dworze — złe języki.

Przemysław.

Psy zawsze szczekają.

Albertus.
A król młody.
Przemysław.

To chwała Bogu.

Albertus.

Może mu się podobać: młoda, niedoświadczona, może...

Przemysław.
Więc cóż? ojcze, myślisz-że, iż Wanda da się uwieść, splamić?
Albertus.

Nie daj Boże, aby tak było! poszedłbym razem z jej poczciwością do grobu. Nie chcę żyć, jeśli mam patrzeć jeszcze na taką szkaradę.

Przemysław.

Ale nie, ojcze, to być nie może, ona się tego nie dopuści. Jednakże, jeśli, przypuśćmy, jeśli. Gdyby naprzykład; mówmy cicho — (ogląda się). Gdyby — rozwiódł się, porzucił Joannę, chciał, — przypuśćmy, zaślubić Wandę.

Albertus (z oburzeniem).

Możeż ona zezwolić na to! Byłaby to nie wiem, czy nie większa jeszcze od pierwszej zbrodni. Zepchnąć z tronu tego anioła!

Przemysław.

Dla czegoż anioła? wszyscy ją aniołem nazywają dla tego, że płacze i modli się. Czemże Wanda od niej gorsza?

Albertus (po chwilce).

W dzień, kiedy się to stanie, zaśpiewacie nad moją trumną. Nie chcę dożyć i chwili, w której ludzie na nas powiedzą, żeśmy niewdzięczni i zdrajcy.

Przemysław.

Cicho! cicho! Za cóż zdrajcy?

Albertus (podnosi się).

Bo ty Przemysławie knujesz zdradliwie, chcesz na tronie Joanny posadzić swoją siostrę. Myślisz, że stary, nie widzę tego? Przemysławie! znam cię od dzieciństwa; zawsze byłeś taki, zawsze po cudzych karkach drapałeś się do góry.

Przemysław (śmielej).

Mówmy szczerze, ojcze; alboż to zły sposób? karki się nie połamały, a ja jestem w górze.

Albertus.

A Bóg, — a sumienie?

Przemysław.

Nie rozumiem, co to wadzi, żeby Wanda nie była królową... Ależ! cicho! ojcze.

Albertus.

Nie nazywaj mnie ojcem — Przemysławie. Nie takiegom się syna spodziewał.

Przemysław.

To grubo! I za cóż? Cóżem zrobił? Wszak żadnych nie masz dowodów.

Albertus.

To, coś mówił.

Przemysław.

Żartowałem ojcze.

Albertus.

Z ojca? Daj Boże, żeby z twoich siwych włosów i starej poczciwości syn się nie urągał. Ale ty, — ty nie dożyjesz starości i nie będziesz miał syna (odchodzi).

SCENA IV.
Przemysław, — Gwido za drzwiami.
Trafił! To jedno, czego się lękam — śmierci! Przeklęta, przychodzi wśród najpiękniejszego życia, nadziei; spycha z wysoka w grób. Grób — ten czarny koniec życia, — grób — a za grobem.... Dajmy temu pokój, — będę myślał umierając (odchodzi).

SCENA V.
Gwido.

Odszedł ztąd! Przecież mogę sam jeden, niewidziany przejść się pod jej oknami, i smutnie popatrzeć na to światło, które zapewne jej księgę, modlitwy i pobożne usta oświeca. Na cóż mi było jak głupiemu ptakowi, dać się na lep ułowić, aby w nim jak pióra — serce, duszę, spokojność, może życie zostawić. Przyszedłem, ale odejść nie mogę; trzyma mnie tu władza, której nie chcę, a muszę być posłuszny, — władza, która mnie nigdy pewnie do szczęścia, a może pod miecz katowski prowadzi; — władza, która pociągnęła moje serce ku jedynej może kobiecie, nie mogącej go przyjąć. Gwido! Takież to były twoje młode nadzieje? Myślałżeś kiedy, że będziesz błądził pod oknami kobiety, w której uśmiechu może być szczęście twoje i śmierć twoja razem; której miłość będzie zbrodnią dla niej, a dla ciebie... Ha! cóż mi to wszystko znaczy? Śmierć, męczarnie, nie sąż to drobne rzeczy, przed obliczem tej wielkiej miłości, którą mam w sercu; wielkiej jak nadzieja, ognistej jak piekło, długiej jak wieczność. Gwido! pocałunek jej tylko, nie wart-że śmierci z rąk kata?

SCENA VI.
Gwido, — Przemysław nadchodzi.
Przemysław (do siebie).

Błądzi pod jej oknami.

Gwido (postrzega go).

Przemysław!

Przemysław (do siebie).

Postrzegł mnie.

Gwido (zbliżając się).
Dobry wieczór. — Król powrócił z polowania?
Przemysław.

Nie jeszcze. Ty hrabio nie byłeś z nim?

Gwido.

Jestem chory.

Przemysław (uśmiecha się).

Chory! doprawdy. Rozumiem, na serce!

Gwido (obojętnie).

O! nie, wcale.

Przemysław.

Jesteś nie szczery ze mną, hrabio; nie dobrze tak z przyjaciołmi postępować.

Gwido.

To my jesteśmy przyjaciołmi?

Przemysław.

Przynajmniej ja twoim.

Gwido.

Jestem ci wdzięczen panie, lecz jakże zasłużyłem?

Przemysław.

Czemu byś mógł nie zasłużyć?

Gwido.

Tak pochlebne wyrazy mieszają mnie zupełnie. Jeśli jesteś przyjaciel, bądź-że szczery.

Przemysław.

Spodziewam się wzajemności.

Gwido.

Najchętniej (chwila milczenia).

Przemysław.
Dawno widziałeś królową!
Gwido.

Królową? Dla czegoż! Cóż to jest? Jakto? Widziałem ją dziś rano, wówczas kiedy ty i wszyscy.

Przemysław.

Myślałem, że w niebytności królewskiej...

Gwido (obruszając się).

Podobna potwarz!

Przemysław (zimno).

Alboż to grzechem widzieć królowę?

Gwido.
Tak, lecz ty co innego myślisz. — Ofiarowałeś mi przyjaźń, dowiedź jej, powiedz mi imię tego psa, tego podłego zwierzęcia, który śmie niegodziwemi domysły kalać królowę; powiedz mi, abym wydarł język plugawy i rzucił krukom na pastwę; — powiedz, proszę cię, wymagam tego, powiedz!
Przemysław.

A! czegoż się tak unosisz? Nikt mi nic nie mówił, nikt się niczego nie domyślał; twój gniew tylko mógłby najgorsze podejrzenia zrodzić w każdym, prócz mnie.

Gwido.

Czyż się oburzyć na potwarz nie wolno?

Przemysław.

Na potwarz! Lecz cóżem ci złego powiedział; pytałem tylko, czyś widział królowę? Jest-że w tem co złego! ja i wszyscy dworscy, widujem ją sto razy. Hrabio, twoja prędka obraźliwość jest złym znakiem.

Gwido (pomięszany).

Jakto? miałżebym?

Przemysław.
Odkryłeś przypadkiem swoją tajemnicę.
Gwido.

Ja nie mam żadnej.

Przemysław.

Mów to komu innemu, każdemu, komu chcesz, nawet sobie, ale nie mnie. Moje oko widzi wszystko z daleka. Lecz nie lękaj się, ja ci sprzyjam, bądź spokojny, — on nic o tem wiedzieć nie będzie.

Gwido.

On? któż-to — on? Ja nie rozumiem.

Przemysław.

Nie ufasz mi! Chcesz wprzód dowodów życzliwości, przyjaźni; będziesz je miał. Masz rozum, że się lada przed kim z tajemnicą tak wielkiej wagi nie wydajesz.

Gwido.

Ale powtarzam ci, przysięgam.

Przemysław.

Sto razy możesz krzywo i napróżno przysiądz; ale hrabio, to się na nic nie zdało. Możesz mnie tem tylko oburzyć; bo widzę, że mnie masz za podłego, że mi nie ufasz. Czy wolisz mi się zwierzyć i mieć przyjaciela, czy nie ufając zrobić wroga — niebezpiecznego wroga?

Gwido.

Bez przyjaźni się obejdę, a gniewu się nie boję.

Przemysław.

To ostatnie słowo?

Gwido.

Jeszcze nie, bo pomimo tego coś powiedział i com powiedział, przyznam ci się do wielkiej tajemnicy, którą tak pragniesz wiedzieć z ust moich, od dawna o niej wiedząc zkądinąd. Wiedz więc, że — kocham królowę.

Przemysław.
I na tem koniec?
Gwido.

A cóżby mogło być więcej!

Przemysław.

Drugie tyle.

Gwido.

O! tego pewno nigdy nie będzie!

Przemysław.

A gdyby już było? Gdybym ci o tem pierwszy zwiastował?

Gwido (patrzy mu w oczy).

Możebym nie uwierzył. Boże! możnaż wierzyć temu. Jabym oszalał! Jabym! Słuchaj, jabym był prawie Bogiem, — jabym oddał życie, sławę, imię, siebie, was, wszystko.

Przemysław (do siebie).

Znać z zapału, że od królowej i dobrego słowa jeszcze nie pozyskał. (głośno) Obejdzie się bez tak wielkich ofiar. Takie szczęście, albo przychodzi darmo, albo wcale nie przychodzi. Jeślibyś zaś jakim przypadkiem miał za nie płacić, proszę cię, oddaj kogo chcesz, tylko nie mnie. A teraz do zobaczenia. — (na stronie) Rzuciłem mu żagiew w serce (odchodzi).

SCENA VII.
Gwido.

Onaby mnie kochała! To więcej, niż mogłem kiedykolwiek marzyć. A Przemysław mi to mówi, człowiek, na którego wspomnienie drżałem zawsze. Poczciwy! O! kocham go teraz; kochałbym szatana, któryby mi przyniósł taką nowinę — nowinę niebieską.

Lecz wiedząc, że mnie kocha, trzeba też wiedzieć, co z tego będzie? Myślmy! Tak — nie — nic! Nic więcej! Na cóż więcej! kocha mnie! Nie jest-że to więcej niż wszystko! Teraz, gdyby można umrzeć! A! otóż król wraca z polowania. Umknę (odchodzi).

SCENA VIII.
Wacław, za nim paź prowadzi sforę ogarów, w głębi przejeżdża orszak myśliwych i konia królewskiego prowadzą.
Wacław (zamyślony).
Prowadź te psy chłopcze i zostaw mnie samym. Każ szukać Przemysława, niech tu przyjdzie do mnie. Jestem zmęczony; cały dzień na koniu i tak nieszczęśliwie; — prawda, że się od złej wróżby zaczęło: mnich przeszedł mi drogę i kobieta z wiadrem próżnem. Co za niedbalstwo, żeby ich nie usunąć. Łowczego każę uwięzić; tylko co nie spadłem z konia; — każę konia zastrzelić; — nigdy więcej nie pojadę na polowanie. Czemuż ten Przemysław nie przychodzi? I on jeszcze pozwala sobie nie dbać o mnie. Ale on jeden jest mi wierny, umie mnie pocieszać, on jeden czuwa prawdziwie nademną. — A tyle niebezpieczeństw mnie otacza! — Śmierć w każdym kącie — wszędzie. — Dość byłoby się o to drzewo uderzyć, żeby się zabić, — upaść można i złamać nogę; wszędzie śmierć, nieszczęście; — o ten kamień, można rozbić głowę. — Czemuż nie poodrzucają tych kamieni! — Powietrze, którem oddycham, może być zabójcze. — Ci, co mnie otaczają mogą pragnąć mojej śmierci, mogą się targnąć na mnie. — O! przeklęta korono. Jestem sam jeden, — zostawili mnie, opuścili, nie dbają. Nie mam do kogo słowa przemówić! — Nawet żona. — Żona szatan w anielskiem ciele, — kto wie co robiła w czasie polowania. A! gdybym wiedział, gdybym wiedział. Gwido, nie, — Gwido nie jeździł; — Gwido! On tu nie darmo. Co on tu robi? Po co przybył na mój dwór? Zapytam się Przemysława, — on musi wiedzieć o wszystkiem, on mi powie wszystko.

SCENA IX.
Wacław, — Przemysław.
Wacław.

Od jakże to dawna nauczyłeś się czekać na siebie?

Przemysław.

Najjaśniejszy Panie, biegłem tu, gdym się dowiedział, żeś mi przybyć rozkazał, — tylko com spotkał pazia. Lecz winien jestem, bom nie czekał, — ukarz mnie.

Wacław.

Ciebie, mój najwierniejszy sługo!

Przemysław.

Jestem wiernym, to prawda; wiernym jak pies, który da się zabić za swojego pana. Panie wywiódłeś mnie z nędznej chatki do swojego pałacu, — wdzięczność moja musi być dozgonną. Zepchnij mnie do więzienia, a i tam będę się modlił za ciebie.

Wacław.

Wierzę ci, kocham ciebie, jednego ciebie; — wierzę ci lepiej niż wszystkim, niż — (z cicha) niż żonie.

Przemysław (dosłyszawszy).

Królowa! To anioł dobroci!

Wacław.

Dość, nie powtarzaj tego, co ciągle słyszę. Aż nadto prawią jej pochwał. Nie masz-że co nowego do powiedzenia?

Przemysław.

Cóżby było, o czembyś N. Panie nie wiedział?

Wacław.

Bóg wie! Dwór mój, jest to przepaść, na jej dnie mogą być żmije, których nie widzę. A cały dzień dzisiejszy, same nieszczęsne przepowiednie; strawiłem go gryziony jakiemiś przeczuciami.

Przemysław.

Przeczucia królów są od Boga!

Wacław.

Boję się wszystkiego.

Przemysław.

Są ludzie tak przewrotni.

Wacław.

Ty wiesz coś? mów!

Przemysław.

Dotąd nic jeszcze N. Panie.

Wacław (niespokojnie).

Wiesz co o królowej?

Przemysław.

Nic, N. Panie.

Wacław.

Co robiła?

Przemysław.

Pytałem się, mówiono, że była na modlitwie.

Wacław (z cicha).

A hrabia Gwido, — był — był tam?

Przemysław.

Nie widziałem go prawie, dopiero teraz przed chwilą.

Wacław.

Zkąd szedł?

Przemysław.

Zdawał się zamyślony chodzić po ogrodzie.

Wacław.
Zamyślony? myślał? podejrzany! Cóż myślał?
Przemysław.

Nie mówił mi, lecz z miny uważałem, że był wesół.

Wacław.

Nie chory?

Przemysław.

Zdaje się zdrów i zupełnie szczęśliwy.

Wacław.

Rozumiem, coś knuje pewnie.

Przemysław.

Posądzasz panie, tak dobrego człowieka!

Wacław.

Dobrego? Możesz-że za niego zaręczyć?

Przemysław.

Ręczyć! Ja ręczyć! Skoro tylko W. K. Mość sądzisz.

Wacław.

Cóż ja sądzę?

Przemysław.

Coś złego o nim.

Wacław.

Ha! tobie jednemu powiem to tylko, — powiem, ty mi musisz dopomódz. Słuchaj! mnie się zdaje, — ja sądzę, że — że królowa mnie zdradza, że hrabia Gwido jest jej — wspólnikiem, kochankiem. — Jak ci się zdaje? Milczysz? Cóż? Nie odpowiadasz?

Przemysław.
Mogęż cokolwiek wyrzec przeciw żonie mego pana, przeciw królowej?
Wacław.

Ja ci pozwalam.

Przemysław.
Byłbym niewdzięczny.
Wacław.

Byłbyś nieposłusznym i niewiernym, gdybyś mi wszystkiego nie odkrył; każę, mów co wiesz!

Przemysław.

Najjaśniejszy Panie, ja nic nie wiem.

Wacław.

Nie chcesz powiedzieć. Bądź szczery, — wszystko ci wolno: mów, mów! Uwolnij mnie od tej piekielnej niespokojności która mnie gryzie. Otwórz mi oczy, powiedz choćby mi to przykrem być miało, skończ tę niespokojność, — przeczuwam coś złego.

Przemysław.

Nie śmiem, nie jestem pewny, domysły.

Wacław.

Są domysły? Mów, domysły!

Przemysław.
Ach! niech tylko na mnie spadnie złe, jakie z tego wyniknąć może?
Wacław.

Bądź spokojny, mów, mów, mów. — Widzisz jak cierpię piekielnie. Mów wszystko co wiesz, czego się domyślasz, co mówią. Mów wszystko, i więcej jeszcze, mów, potrzebuję tego; serce moje, dusza czekają i drżą.

Przemysław.

Mam mówić wszystko? Kazałeś Najjaśniejszy Panie — będę posłuszny. W istocie, snują mi się po głowie okropne domysły, codzień okropniej mnie dręczą. Twoja spokojność Najjaśniejszy Panie, twoje szczęście, za które oddałbym życie, wszystko mnie nagli abym nic nie taił. Hrabia Gwido i królowa kochają się.

Wacław (przyskakuje ku niemu ze złością).

Dowody! Jakie masz dowody! Mów potwarco, potwarco mów! (ciśnie go za gardło). Daj mi dowody. Widziałeś co, słyszałeś?!

Przemysław.

Najjaśniejszy Panie! Chcesz-że mi moją wierność śmiercią nagrodzić? Za cóż ten gniew na mnie? Opowiem wszystko. Oddawna łapałem ich wejrzenia; dziś hrabia Gwido chory był na polowanie z tobą, lecz dość był zdrów, aby dzień cały na upale przepędzić pod oknami królowej.

Wacław.

Jest-że to dowód? Mów więcej.

Przemysław.

Ich spojrzenia na siebie.

Wacław.

Cóż to za dowód znowu? Znasz-że ty, miłość czy nienawiść oczy zaiskrza. Powiedz mi, co teraz moje oczy mówią dla ciebie?

Przemysław.

Śmierć czy życie z rąk twych Najjaśniejszy Panie, zawsze mi są dobrodziejstwem.

Wacław.

Miałeś dowody? oskarżasz ją, mów-że coś widział więcej. Czy połapałeś listy? czy podsłuchałeś rozmowy? czy widziałeś uściski? Mów! (Przemysław milczy). Nic! nic nie widziałeś i śmiesz oskarżać królowę?

Przemysław.

Najjaśniejszy Panie, kazałeś mi mówić co myślę.

Wacław.

Na cóż o tem myślałeś?

Przemysław.
Bom ci wierny królu.
Wacław.

I dla tego rozdzierasz mi serce? (wychodzi).

SCENA X.
Przemysław (patrzy za odchodzącym i podchodzi).
Wacław, (odwraca się i wola do niego).

Zostań się.

Przemysław (skłania głowę i zostaje — po chwili mówi.)

Źle. Jakiś czart usadził się na mnie; upadłem na drodze, którą myślałem zajść daleko. Upadłem, ale się podniosę. Nie wierzy, — ale już zazdrość pocznie mu szarpać serce; ale już będzie o tem myślał w dzień i w nocy; wszystko mu się zdawać zacznie podejrzanem. Byleby! A to by było szkaradnie — byleby hrabiego Gwido nie wygnał ze dworu — to by mi zaszkodziło. (chce odejść).

SCENA XI.
Przemysław, — Ksiądz Jan (wchodzi i zatrzymuje go).
Ksiądz Jan.
Przemysławie! wstrzymaj się chwilę. Widziałem króla, biegł w gniewie, wszystkich rozpędzał i odpychał. Cóż to mu jest? Co mu się stało?
Przemysław.

Alboż ja wiem?

Ks. Jan.

Widziałeś się z nim. Musisz wiedzieć.

Przemysław.
Zapewnie polowanie się nie udało.
Ks. Jan.

Polowanie! O! nie. Umiem i ja czytać w sercu ludzi; to co innego.

Przemysław.

Naprzykład?

Ks. Jan.

Coś ważnego! nie wiesz?

Przemysław.

Jabym was ojcze o to powinien zapytać? Kto ma takie zaufanie u królowej, u króla; kto jeszcze przy tej sukni duchownej może, będąc spowiednikiem, zbadać najtajniejsze serca przepaści; tegoby się potrzeba pytać, co i jak na dworze się dzieje?

Ks. Jan.

Głębokie serca przepaści Bóg zna jeden tylko; a jeśli się one kiedy przed jego kapłanem otworzą, to tylko na chwilę. Zamknie je słowo pociechy, przysięga wspomnienie tajników odkrytych wymaże z pamięci. Powiedz mi, co się stało królowi?

Przemysław (z uśmiechem ruszając ramionami.)

Czy ja wiem? Zapewne nie udało się polowanie? Ale to mniejsza, to przejdzie. Wy ojcze powiedzcie mi co to się stało królowej. Drzwiczki od jej serca stoją ci otworem. — Ona jest smutna, jakby była chora, niespokojna, zadumana ciągle. Wszyscy to widzą i pytają zkąd pochodzi?

Ks. Jan.

Ja jeszcze tego nie widziałem.

Przemysław.

Jak to ojcze? Chyba widzieć nie chciałeś?

Ks. Jan.
Nie rozumiem ciebie.
Przemysław.

Cha! cha! niby też to! kogo innego oszukasz, ale nie mnie pewnie. Na co te skrytości, jak gdybym ja tego wszystkiego przynajmniej tak dobrze, jak wy nie wiedział. No ojcze, bądźmy szczersi, trzeba temu jakoś zaradzić!

Ks. Jan.

To w twojej jest mocy?

Przemysław.

Jak-to? w mojej mocy? cóż to jest? w mojej mocy! Co? o czem mówisz? wszak ja się do niczego nie mięszam.

Ks. Jan.

Powiedz, że nie powinienbyś się mięszać.

Przemysław.

Proszęż tłómaczyć się jaśniej. Ja nie wiem o co chodzi?

Ks. Jan.

Sam przecie badać mnie zacząłeś niedawno. O czemże mówiłeś? Jest-że tyle tajemnic i intryg, że z nich nie śmiesz wybrać, o której ze mną mówić będziesz?

Przemysław (na stronie.)

Wplątałem się. (głośno). Ależ ojcze, mówmy jaśniej, proszę.

Ks. Jan.

I ja życzę tego od ciebie.

Przemysław.
No dobrze, mówmy więc, lecz czekaj. Obejrzę się, czy nikt nas nie słucha.
Ks. Jan.

Na co? To, co mamy mówić, jest-że tak niebezpiecznem?

Przemysław.

Jak to? Nie rozumiem was, przyczyna smutku królowej, gdyby była wiadoma.

Ks. Jan.

Jest wiadoma.

Przemysław.

Gdyby się rozniosła, rozgłosiła, gdyby doszła do króla.

Ks. Jan.

Król, będąc jej przyczyną, spodziewam się, że wie o niej. A jeśli się jej nie domyśla, — a! mam jeszcze iskrę nadziei!

Przemysław.

Cóż to jest? o czem to mówicie? To coś innego, niżeli sądziłem. Ojcze, ja nie rozumiem.

Ks. Jan.

Tak! Ty nie wiesz zapewnie, że król kocha twoją siostrę; że miłość, jaką miał dla królowej, gaśnie codzień; że ty, że wszyscy zausznicy, podsycacie te miłostki zgubne dla ciebie, dla niej. Ty nie wiesz, że chcesz ją widzieć na tronie. Na Boga! zkąd-że to zuchwalstwo, ta myśl świętokradzka! Ty nie wiesz o niczem Przemysławie! Spytaj się swego sumienia, ono ci o tem lepiej niż ja powie. Jeśli postał kiedy jaki smutek na twarzach otaczających ciebie, nie byłżeś ty zawsze choć tysiączną cząstką w przyczynie tego smutku! A nic nie wiesz! a każdego się lękasz! Spojrzyj w siebie i popraw siebie. Jako poradnik i poufały króla, dźwigasz już pół korony i połowę za nią odpowiedzialności przed Bogiem. Władza jaką masz nad umysłem królewskim, nie tak użytą być powinna; nie powinna być mieczem w ręku szalonego, ani głownią zapaloną w ręku dziecka; bo krew, łzy, ogień, których będziesz przyczyną, pociągną cię na dno piekieł. Przemysławie! Chciałeś abym mówił z tobą szczerze, masz prawdę całą, zrób z niej użytek jaki zechcesz.

Przemysław (śmieje się z gniewem).

Ojcze! ostrożnie, ostrożnie! Są jeszcze inne prawdy w twych piersiach, o których odkrycie poproszę cię może innym sposobem. Królowa, której bronisz, wartaż jest obrony?

Ks. Jan.

Co! co! coś powiedział szalony! I tego już sposobu myślisz użyć dla zepchnięcia jej z tronu, na którym siostra twoja nie usiędzie. Nie! zbrodniarzu, Bóg jest wielki.

SCENA XII.
Poprzedzający — Królowa.
Królowa (do sług towarzyszących jej).

Zostańcie tam, chcę mówić z ks. Janem.

Ks. Jan.

Królowo!

Przemysław (nizko się kłaniając).
Pani! N. Pan powrócił z łowów, zapewnie byłby życzył cię widzieć.
Królowa (zimno).

Widziałam go.

Przemysław.
Rozkażecie mi się oddalić?
Królowa.

Możesz zostać. Wszak jesteś szpiegiem, słuchaj więc tutaj, bobyś zdaleka słuchał bez pozwolenia i usłyszał czego nie mówiono.

Przemysław.
Ja! ja! najlepszy twój sługa, najwierniejszy. Ja! Cóż-to za potwarca mógł mię tak oczernić, któż mnie takiem podejrzeniem splamił w twych oczach?
Królowa.

Dosyć; — wiem co przed chwilą na tem miejscu mówiłeś królowi. Znam wierność twoją. Milcz, — idźmy. (Przemysław stoi z gniewem się passując.)

Królowa (do ks. Jana).

Zbliża się święto uroczyste, święto Narodzenia Pańskiego, chciałabym odbyć spowiedź jutro. Czekać mnie będziesz w kaplicy.

Ks. Jan (odprowadzając królowę.)

Będę czekał.

SCENA XIII.
Przemysław (sam.)

Wszystko się łamie, przewraca, psuje; wszystko czego dotknę, na kark mi spada; ale już walka rozpoczęta, i zginę, ale się nie cofnę nikczemnie. Dalej więc, niech będzie walka między niemi a mną, śmiertelna! Jeśli się cofnę, zginę; — idąc dalej, mam przynajmniej nadzieję wygranej. I to wiele. Rzuciłem już zazdrość w serce króla. To ziarno wschodzi i na opoce; nie trzeba mu słońca, ani wody, ani wiosny, rozwija się wśród bezsennych nocy, kwitnie w burzy. Druga miłość pomaga mi jeszcze. Król kocha Wandę. Ja ich zgubię! a po ich karkach pójdę dalej. Ten mnich, rzucił mi przykrą myśl w głowę. Moja siostra nie mogłaby, nie miałaby być królową? Czemuż? bo się nie urodziła w złotych pieluchach, pod zamkiem, przy dźwięku rogów i wiwatach! ale jest kobietą i piękna. Dla wielu ludzi rozkosz jest szlachectwem, złotem, urodzeniem, wszystkiem; a kiedy idzie o zaspokojenie żądzy, znikają wszystkie względy. Ona będzie, ona musi być królową! Do mocy jej wdzięków, dodajmy moc mojej głowy, a zwycięztwo przy nas, choć na chwilę nogami się pośliznęło. Poznacie jednak Przemysława. Idę do króla.

1838 r.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.