<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Bourget
Tytuł Kłamstwa
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1904
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Mensonges
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.
Oblicze madonny.

— Czy podobna, aby człowiek umiejący myśleć i kochać mógł upaść tak nizko? — zapytywał poeta samego siebie, pożegnawszy nieszczęśliwego przyjaciela. — Prawdę powiedziawszy, dziewczyna śliczna jak anioł — myślał dalej, przypomniawszy sobie piękność Coletty. — Mój Boże! gdyby można znaleźć kobietę, któraby przy takim wdzięku i elegancyi, posiadała nadto niewinne serce Rozalii!...
Ale czyż niema na świecie istoty, któraby z pięknością duszy, przymiotem, bez którego kobieta wydaje się sercu chrześcianina bardziej odrażającą, niż widmo śmierci — umiała połączyć piękność ciała, działającą przeważnie na zmysły i zadawalniającą pogańskie zamiłowanie klasycznych kształtów? Czyż owa zupełna i najwyższa harmonia nie jest udziałem istot, które urodzeniem i wychowaniem, należąc do sfer arystokratycznych, mają dość sprytu, by się wznieść po nad poziom swego otoczenia? Czyż harmonia taka nie istniała u pani Moraines? Takie było przynajmniej pierwsze wrażenie, jakiego na jej widok doznał młody poeta, który teraz z najwyższą rozkoszą, usiłował poprzeć rozumowaniem trafność tego wrażenia.
Tak, piękna Zuzanna, której obraz unosił się wciąż przed oczyma jego wyobraźni, umiała nęcić ku sobie podwójnym urokiem: wdziękiem ruchów i stroju przewyższała Colettę, wdziękiem serca dorównywała Rozalii. Taką a nie inną być ona musiała, tego dowodziły wymownie wytworne jej ruchy, srebrzysty dźwięk głosu i urok, jakim tchnęła jej rozmowa.
Ireneusz myślał, marzył i szedł wciąż dalej, jak człowiek śniący na jawie i obojętny na wszelkie z zewnątrz przychodzące wrażenia. Dopiero skręciwszy na ulicę Antin, ocknął się z tego uczuciowego somnambulizmu i spostrzegł, że bezwiednie skierował swe kroki w stronę dzielnicy, w której mieszkała kobieta, stanowiąca od rana ostateczny cel wszystkich jego marzeń.
Uśmiechnął się mimowoli, przypomniawszy sobie, że niegdyś odprawiał istne pielgrzymki na ulicę Murillo, na której wówczas mieszkał Gustaw Flaubert. Jakże odległą wydała mu się teraz epoka, kiedy przejęty uwielbieniem dla genialne go autora „Salambo“, biegał z bijącem sercem oglądać dom zamieszkany przez niego! Gdyby naówczas był mu kto powiedział, że na tąż samą ulicę dążyć będzie, spiesząc do kobiety, którą uważał za wcielenie wymarzonego przez siebie ideału!... Czy pójść do niej dzisiaj? Pytanie to stanęło w jego umyśle, domagając się coraz natarczywiej szybkiej odpowiedzi, bo czas upływał. Za godzinę niespełna wybije piąta... nadejdzie pora, w której będzie ją mógł zobaczyć.... Zobaczyć ją!... Ale znów wobec przypuszczenia o urzeczywistnieniu tego zuchwałego zamiaru ogarnęła go niezwyciężona bojaźń.
— Nie — mówił w duchu — nie pójdę; zdziwiłaby się, gdybym pospieszył się tak bardzo. Zaprosiła mnie dlatego, że tam te panie mnie prosiły. Nie chciała uchodzić za dumną i mniej od nich uprzejmą.
Wszystkie te panie były dla niego równie uprzejme, ale to, co u innych uważał za grzeczność banalną, wydało mu się dowodem delikatności uczuć pani Moraines, bo kochał ją już, choć nie zdawał sobie sprawy z tego. Tak więc, znalazłszy nowy powód wyróżnienia jej pośród kobiet, spotkanych u hrabiny Komoff, nie miał już siły walczyć dłużej z coraz bardziej wzrastającą pokusą, wsiadł do dorożki i wróciwszy do domu, zaczął się ubierać.
Siostry nie było w domu, Franciszka gotowała obiad, musiał więc sam pamiętać o tysiącznych w swem ubraniu drobiazgach, do których w podobnych razach mężczyźni przywiązują stokroć większą wagę niźli kobiety — słynne przecież z kokieteryi. Ale teraz znów czuł się bezsilnym, by powiedzieć sobie stanowczo: idę na ulicę Murillo, bo nietylko wrodzona nieśmiałość stawiała w nim opór pokusie, która z każdą chwilą stawała się coraz natrętniejszą. Każdy sprzęt w pokoju przypominał mu Rozalię. Z właściwą młodym sercom prawością uczucia, zaczął mimowoli rozpamiętywać obowiązki swe względem nieszczęśliwej dziewczyny.
— Czy byłbym zadowolony, gdyby ona przyjmowała bez mojej wiedzy człowieka, któryby podobał jej się tak, jak pani Moraines mnie się podobała?... Ależ ty jesteś artystą — odpowiadała pokusa — potrzebujesz nowych wrażeń i znajomości świata. Zresztą, czyż idziesz do pani Moraines z zamiarem starania się o pozyskanie jej miłości?...
W tej chwili odkorkował stojący na stole flakonik perfum i skropił niemi chustkę do nosa. Silny zapach napełnił pokój a ciałem młodego poety wstrząsł rozkoszny a przecież dotkliwy dreszcz pożądania, będący pierwszą oznaką rodzącego się uczucia w naturach pełnych zapału a zarazem w sobie zamkniętych. Od chwili, kiedy został narzeczonym Rozalii, przez wzgląd na nią, wyrzekł się był wszelkich rozkoszy zmysłowych. Ale teraz, zapach kwiatów pobudził w nim instykta cielesne i mimowoli pomyślał o łabędziej szyi pani Moraines, o pąsowych jej usteczkach i ząbkach białych jak perły, o kształtnych obnażonych ramionach, obsypanych złocistym puszkiem. Zachwycał się jej ciałem, choć usiłował przedstawić samemu sobie, że został oczarowany li tylko jej umysłem. Czyż poczucie obowiązku, zaciągniętego względem Rozalii, mogło wyjść zwycięzko z walki z równie silną pokusą? Piąta biła, gdy Ireneusz wyszedł z domu i wsiadłszy do oczekującej na niego dorożki, kazał jechać na ulicę Murillo. Przez cały czas drogi siedział z zamkniętemi oczyma, tak bolesnem było mu uczucie gorączkowego oczekiwania, z którem łączył się wstyd własnej słabości, obawa zetknięcia się z nieznajomym światem, głęboka radość na myśl ujrzenia tej ślicznej twarzyczki a nadto szalona nadzieja, tem więcej urocza im bardziej jest nieokreśloną — nadzieja, która popycha młodych ludzi do wejścia na drogą nową — dlatego właśnie, że nowa. Trwałość każdego stosunku, tak surowo przestrzegana przez ludzi dojrzałych, którzy wiedzą jak krótkiem jest życie człowieka, przeraża i zniechęca bardzo młode natury. Nie brak honoru, ale wrodzony instynkt sprawia, że każdy z nas był zmiennym i niestałym mając lat dwadzieścia pięć. Nie dziw więc, że Ireneusz, który zresztą był wart więcej niż wielu innych w jego wieku, na dobre już sprzeniewierzył się myślą kochającej go kobiecie w chwili, gdy dorożka stanęła przed domem, w którym mieszkała Zuzanna. Raz tylko widział ją krótką chwilę, a jednak czuł, że nie cofnąłby się z przed jej drzwi, gdyby nawet musiał ugodzić śmiertelnie serce Rozalii. Zresztą, jeżeli w tej ostatniej chwili, zatrzymało go wspomnienie narzeczonej, uspokoił swe sumienie słowami, które zwykle służą jak o usprawiedliwienie zdrady miłości. Powiedział sobie:
— Ona nie dowie się o tem — i śmiało przestąpił próg bramy.
Sztuka budownicza w dzisiejszych czasach posiadła umiejętność nadania zwykłym kamienicom w arystokratycznych dzielnicach fałszywe pozory starożytnych pałaców. Dom, w którym mieszkała pani Moraines, sprawiał na pierwszy rzut oka podobne wrażenie, wskutek swej wysokości, pięknych stylowych okien i dziedzińca oddzielonego od ulicy, żelazną kratą. Pośrodku kraty wznosił się gotycki pawilon, stanowiący mieszka nie stróża a gdy Ireneusz, chcąc się dowiedzieć, gdzie mieszka pani Moraines, uchylił drzwi tego pawilonu, ujrzał przed sobą obszerną izbę, wspanialej umeblowaną i czyściejszą niż salon państwa Offarel w dnie oficyalnego przyjęcia. Stróż, były żołnierz, odznaczony medalem zasług wojskowych, objaśnił uprzejmie:
— W głębi dziedzińca, główne drzwi, na drugiem piętrze.
Ale Ireneusz nie słyszał prawie tej odpowiedzi, nie wiedział co się z nim dzieje, bo ogarnęło go wzruszenie, które doszło do tak wysokiego stopnia natężenia, że stało się zarówno moralnem jak i flzycznem cierpieniem. Przeszedłszy dziedziniec szybkim krokiem, zaczął biedź po schodach wysłanych pięknym, wzorzystym dywanem, światło zapalonego już gazu rzucało fantastyczne cienie na ściany i egzotyczne rośliny poustawiane w żelaznych koszach. Na każdym zakręcie schodów znajdowały się krzesła, na których młody poeta musiał odpoczywać dwukrotnie. Nogi uginały się pod nim. Jeżeli Ireneusz mógł łudzić się co do natury pobudek, skłaniających go do odwiedzenia pani Moraines, to teraz chyba — zważywszy nerwowy niepokój, jakiego doznawał, zbliżając się do mieszkania — powinien był zrozumieć, że pobudki te nie mają nic wspólnego z niewinną ciekawością. Jak snem ujęty, nacisnął guziczek od dzwonka, słyszał kroki zbliżającego się lokaja, zamienił z nim słów parę i przeszedłszy przedpokój, wszedł do małego saloniku, w którym zastał czarodziejkę, umiejącą przykuwać serca li tylko potęgą swej piękności... Ach! ileż razy, niestety, piękność ciała okazuje się bańką mydlaną, kłamstwem najwstrętniejszem ze wszystkich, skoro chcemy dopatrzeć w niej czegoś więcej, prócz harmonii linij, śmiałości zaryso-zwodniczego pozoru!... Najbujniejsza wyobraźnia poetycka nie zdołałaby wymarzyć otoczenia odpowiedniejszego dla niepospolitej piękności jak to, w którem Ireneusz ujrzał po raz drugi panią Moraines.
Siedziała pochylona nad pisaniem przy świetle lampy, osłoniętej delikatnym abażurem. Po nad biurkiem wznosiła się pozłacana rama, około której obwijały się liście bluszczu, w niskiej żardinierce. W saloniku pełno było kosztownych drobiazgów i zbytkownych sprzęcików, które w dzisiejszych czasach stanowią charakterystyczną cechę umeblowania bogatych apartamentów. Stereotypowa otomana z haftowanemi poduszkami, oszklona szafa, pełna kosztownych drobiazgów, fotografie w srebrnych filigranowych ramkach, kilka obrazów rodzajowych, figurki z saskiej i japońskiej porcelany, na stoliku przykrytym staroświecką tkaniną... — Któż zresztą nie widział podobnego urządzenia, wytwornego a przecież tak pospolitego, że stało się prawie banalnem? Ale Ireneusz znał świat tylko z opowiadania starych autorów — jak Balzaka — i młodych, którzy sami nigdy nie byli w salonie, to też artystyczne urządzenie tego pokoju, panująca w nim harmonia barw i świateł, wydała mu się świadectwem delikatności uczuć kobiety, która własnym gustem umeblowała pokoik. Stanął w progu, olśniony bogactwem tego ustronia, odurzony wonią kwiatów, gdy nagle czarodziejka, królująca w tym zaklętym pałacu, powitała go z uśmiechem, który rozwiał od razu wszystkie obawy nieśmiałego młodzieńca.
Ludzie obdarzeni wrodzonym darem podobania się kobietom — darem, niezależnym zarówno od ich zewnętrznych powodów, jak i od zalet serca i umysłu — posiadają nadto dziwne przeczucie, które ostrzega ich o wrażeniu, jakie wywarli. Przeczucie podobne, możnaby porównać do owych macków, za pomocą których owady unikają grożącego im niebezpieczeństwa. Pomimo zupełnej nieznajomości zwyczajów światowych i charakteru Zuzanny, Ireneusz odgadł natychmiast, że mile przyjętym będzie.
To też zapomniawszy o wszelkich obawach, uległ w zupełności czarowi, jakim przykuwała go pani Moraines — pierwsza kobieta z wielkiego świata, którą w życiu swem napotkał. Od pierwszego rzutu oka, spostrzegł, że wyglądała teraz inaczej niż dnia wczorajszego. Przed chwilą właśnie wróciła z rannej przechadzki, widocznie pilne zajęcie nie dozwoliło jej przebrać się natychmiast, bo zdjąwszy jedynie kapelusz i zmieniwszy obówie, pozostała w ciemnym, spacerowym kostyumie, który krojem swym przypomniał suknię, jaką Coletta miała u Klaudyusza.
Młody poeta zauważył nadto, że włosy jej, związane w węzeł z tyłu głowy, podobne były odcieniem do włosów aktorki Teraz w tem skromnem ubraniu zrobiła nań wrażenie istoty mniej niedostępnej, łatwiejszej do zrozumienia; nie czuł się już onieśmielonym tą sztywną atmosferą, która panuje na zwykłych ceremonialnych przyjęciach i odbijały się nawet w kosztownych tualetach kobiecych. Nawet pewne cechy podobieństw a między Zuzanną a Colettą, zachwycały go, uwydatniając przepaść, dzielącą te dwie kobiety.
W tej chwili Zuzanna podniosła się i dźwięcznym głosem, stanowiącym największy jej urok, powitała gościa:
— Witam pana, panie Vincy. — Serdecznie panu wdzięczną jestem za pamięć o mnie!
Słowa te, powiedziane przez panią de Sermoises, panią Ethorel lub złośliwą panią Hurault, wydawały mu się utartą formułką światową, ale teraz bezwiednie niemal uważał je za dowód prawdziwej i serdecznej życzliwości, nieskończonej dobroci i bezwzględnej pobłażliwości. Wymawiając słowa powitania, pani Moraines z nieopisanym wdziękiem podała rękę gościowi, w jasno błękitnych jej oczach odmalował się wyraz radosnego zdziwienia a po ustach przemknął uśmiech słodki i czarujący. Gdyby nawet Ireneusz nie był przyszedł z zamiarem skrzętnego wyszukania najdrobniejszych powodów, które mogłyby spotęgować jego uwielbienie dla Zuzanny, ta ostatnia zdołałaby oczarować go podobnem powitaniem, schlebiającem miłości własnej poety. Przecież nąjznakomitsi nawet pisarze, którzy utracili wiarę w szczerość pochwał słyszanych w salonie, doznają przyjemności, gdy ich serdecznie witają... Zresztą autor „Sigisbeusza“ nie zastanawiał się nad tem. Przyszedł, drżąc z obawy, czy przyjętym zostanie a pani Moraines okazała zadowolenie z jego przybycia.
Od rana walczył z namiętnem pragnieniem zobaczenia jej powtórnie — i widział ją, słyszał srebrzysty dźwięk jej głosu. Po chwili otwierając z wdziękiem piękne swe usta i przymrużywszy nieco oczy, pani Moraines zapytała znów:
— Jakże mi pana żal serdecznie! Musiałeś się pan bardzo zmęczyć, odwiedzając wszystkich, którzy wczoraj tak gorąco ubiegali się o przyjemność ujrzenia pana w swym domu?
— Ależ ja nie byłem u nikogo, do pani jednej tylko przyszedłem! — odparł instynktownie i wnet gorący rumieniec oblał twarz jego.
Znaczenie tego zdania było tak jasnem, tak wymownie świadczącem o uczuciach serca młodego poety, że umilkł zakłopotany, jak dziecko, które z wrodzoną swemu wiekowi otwartością powiedziało to, o czem mu zamilczyć wypadało. I znów ogarnęła go dawna nieśmiałość, bo czuł, że zbyt poufałe słowa, musiały obrazić tę kobietę tak delikatną i wrażliwą, która rozumiała zapewne znaczenie każdego odcienia głosu i brak taktu w postępowaniu uważała za przekroczenie przepisów towarzyskich. Niepospolicie piękna kobieta z przejrzystą cerą, z jedwabnemi włosami, z oczyma błękitnemi, jak niebios sklepienie, z kibicią szczupłą i wysmukłą — wydała mu się w tej chwili podobną do szekspirowskiej Tytanii, przy której wyglądał jak niezgrabny i ociężały Spodek.
Teraz dopiero zrozumiał, jak niezręcznemi były jego słowa. Pani Moraines z pozorną obojętnością a z nieporównanym wdziękiem zamknęła kosztowną tekę i ustawiała drobiazgi stojące na jej biórku. W prawdzie szybki jak błyskawica uśmiech, przemknął po jej twarzy; gdy słuchała tak rzewnego wyznania, ale uśmiech ten uszedł uwagi młodego poety, który mówił z oczyma spuszczonemi ku ziemi. Czyż mógł on zresztą przypuszczać, aby odpowiedź je go nie podobała się tej, która rozmyślnie wywołała ją swem zapytaniem? Przeciwnie, następujące słowa, którem i pani Moraines zdawała się chcieć usprawiedliwić powyższe wyznanie poety, przekonały go, że dobroć i serdeczność Zuzanny, dorównywają jej piękności.
— Istotnie, zasługuję poniekąd na to wyróżnienie, ktoreby mogło wzbudzić zazdrość w wielu moich znajomych, bo nikt chyba więcej odemnie nie może uwielbiać pańskiego talentu... Z każdego słowa wieje tam tak gorące, tak prawdziwe uczucie... A widzi pan, my, kobiety, sądzimy nie umysłem, lecz sercem i dlatego wszyscy prawie dzisiejsi pisarze nie mogą wzbudzić w nas zachwytu... Ha! trudna rada! Pozostałyśmy wierne starym, dawno z mody wyszłym ideałom. Okrywa nas to śmiesznością, którą wszakże cierpliwie znosić umiemy... Ja przytem oddziedziczyłam to zamiłowanie po moim ukochanym ojcu, który całe swe życie poświęcił podniesieniu literatury w naszym nieszczęśliwym Kraju. Słuchając pańskich poezyj, myślałam jakby mój ojciec się niemi zachwycał i serdecznie musiał się zająć panem!...
Umilkła, jakby wzruszona nadmiarem bolesnych wspomnień. Trzeba być potworem nie człowiekiem, by słysząc akcent, z jakim wspominała o ojcu, módz wątpić choć na chwilę, że w sercu jej krwawiła się nigdy niezagojona rana, ilekroć myślała o słanym ministrze. A przecież Ireneusza dziwiły poniekąd jej słowa! Pamiętał on żywą polemikę Sainte Beuve’a z ministrem Bois-Dauffin, pamiętał, że wypracowany przez tego ostatniego projekt praw księgarskich, świadczył, że znakomity skądinąd mąż stanu zaprzysiągł nienawiść literaturze i jej przedstawicielom. Przytem miał on nieprzezwyciężony, wstręt, do konwencyonalnego idealizmu, o którym wspominała pani Moraines. Ze wszystkich współczesnych mu pisarzy, uwielbiał, najgoręcej Teofila Gautier za wyrzeźbioną misternie formę wiersza i dosadność metafor poetyckich oraz Gustawa Flauberta za złe, zrównaną czystość stylu i wysoką objektywność w przedstawianiu charakterów ludzkich. A jednak tak dalece był zachwycony panią Moraines, że nietylko nie miał jej za złe, gdy przedstawiała ojca, jako miłośnika literatury, ale przeciwnie — widział w tem dowód jej gorących uczuć rodzinnych.
Z przyjemnością też słyszał, że pojmowała sztukę, jako wyraz najsubtelniejszych bogdąjby nawet przelotnych uczuć. Wszak podobny pogląd na sztuki piękne — jeżeli jest szczerym — dowodzi czystości serca... Jeżeli jest szczerym?... Ireneusz uczułby pogardą dla samego siebie, gdyby śmiał zadać sobie podobne pytanie w obecności tej istoty, która zdawała się nogą nie dotykać ziemi i patrzyła na niego tęsknemi oczyma. Nie dziw więc, że on — gorący wielbiciel utworów Gautiera a nawet Baudelaire a wyjąkał nieśmiało kilka słów równie sentymentalnych jak te, któremi pani Moraines wypowiedziała myśl swoją i rozwodził się szeroko nad właściwą kobietom umiejętnością zrozumienia każdej myśli poety.
Czy pani Moraines miała dość wrodzonego sprytu, aby odgadnąć, że nie należy dłużej wystawiać młodego człowieka na próbę nieszczerości? Czy też mało wykształcona, jak wogóle panie z wielkiego świata, przeczytawszy zaledwie kilka powieści w swem życiu, nie czuła się zdolną do podtrzymania dłużej rozmowy, w której należało przytaczać nazwiska na poparcie swych twierdzeń? Dość że urwała nagle niebezpieczną rozmowę o ideale w sztuce, przechodząc do innej, więcej dostępnej kobietom kwestyi ideału w miłości. Mówiąc o miłości — uczuciu złożonem z tylu wykluczających się czynników — umiała nadać swej twarzy wyraz tak tajemniczy, jak w chwili serdecznych, poufnych zwie rzeń. Ireneusz słuchał z zachwytem, pewien, ze ta kobieta, pogardzająca wszelką zalotnością, dawała mu nowy dowód przyjaźni, podnosząc tak drażliwą kwestyę.
— Według mnie — mówiła melodyjnym swym głosem największą zaletę „Sigisbeusza“ stanowi przejawiająca się w każdym wierszu wiara w miłość, pogarda dla kokieteryj, kłamstwa i wszelkich wybiegów, które poniżają najszlachetniejsze z uczuć serca ludzkiego... Ach! wierzaj mi pan — i w głębokiem zamyśleniu oparła głowę na ręku, ogarniając młodego człowieka spojrzeniem, w którem cała jej myśl malować się zdawała — wierzaj mi pan, że w dniu, w którym zaczniesz wątpić o miłości, przestaniesz być poetą... Ale Bóg miłosierny ma w swej opiece genialne umysły — mówiła dalej, głosem drżącym od tłumionego wzruszenia. — On nie dozwoli nigdy, aby zły duch sceptycyzmu obrócił w niwecz te świetne dary, któremi pan tak szczodrze obdarzonym zostałeś... Wierzę głęboko, że pan jesteś człowiekiem religijnym i gorliwym katolikiem?
— Byłem nim kiedyś — odparł.
— A teraz? — spytała po chwili milczenia z odcieniem smutku w głosie.
— Teraz miewam chwile strasznych wątpliwości — z prostotą odparł młody poeta.
Długie milczenie zapanowało w pokoju. Ireneusz spoglądał z niemem uwielbieniem na tę kobietę, rzuconą w wir życia światowego a jednak umiejącą poruszać się swobodnie w atmosferze tak czystych, tak wzniosłych pojęć. Zapomniał ile podłości, ile komedyi ukrywa się zazwyczaj w podobnem wypowiadaniu najtajniejszych swych uczuć wobec łudzi zupełnie obcych — a czyż on nie obcym był dla niej? Choć w wuju swym, księdzu Taconet, miał żywy przykład prawdziwie chrześciańskiej duszy, nie zdziwił się przecież, gdy pani Moraines mieszała razem dwa tak różnorodne pojęcia, jak wiarę w Boga i dar pisania wierszowanych dramatów. Zapomniał o wszystkiem, pamiętał tylko, że gotów był od chwili stawić czoło najsroższym niebezpieczeństwom, byle tylko słyszeć jeszcze dźwięk jej głosu, widzieć w pięknych niebieskich oczach wyraz wiary niezłomnej, patrzyć na usta purpurowe jak kwiat róży i pozostać przy jej boku na zawsze... na wieki...
Głęboka cisza panująca w pokoju, została nagle przerwaną syczeniem wody, wrzącej w samowarze, który lokaj wniósł do saloniku w chwilę po przyjściu Ireneusza.
Zuzanna przesunęła po czole białą i szczupłą rączką; po ustach jej przemknął uśmiech, który zdawał się prosić o przebaczenie, że ona — tak ciemna i niewykształcona — ośmieliła się z poruszać najwznioślejsze kwestye w obecności tak niepospolicie rozumnego człowieka; wreszcie z nieporównanym wdziękiem, z jakim kobiety umieją przerwać poważną dyskusyę o nieśmiertelności duszy, aby podać ciastko gościowi — rzekła.
— Ależ pan nie przyszedłeś tu słuchać kazania a ja zapominam o obowiązkach gospodyni domu... Czyż można panu służyć filiżanką herbaty?... Może spróbujemy przyrządzić razem ów boski nektar?
Lekkim i szybkim krokiem przebiegła pokój, a Ireneusz śledził ją rozmarzonym wzrokiem; zdawało mu się, że Zuzanna płynie po powietrzu, nie dotykając ziemi stopami, że każdy jej ruch podtrzymuje czar, wiejący z jej rozmowy. Wstał także i usiadł w drugim rogu salonu przy stoliku, na którym stał samowar.
Zachwycony, patrzył w milczeniu na drobne, starannie utrzymane rączki, gospodarujące na tacy, zastawionej mnóstwem przyborów do herbaty.
Zuzanna znów pierwsza rozpoczęła rozmowę, zwróciwszy ją teraz na temat drobnych spraw życiowych: opowiadała gościowi, w jakim sklepie dostać można najlepszej herbaty, pytała go, jak przyrządza kawę, kiedy chce pisać do późnej nocy. Następnie usiadła obok niego przy stoliku, na którym rozłożyła serwetki, postawiła dwa talerzyki, koszyk z ciastem i garnuszek śmietanki... Któż nie wie, jaką rozkosz sprawia mężczyźnie podobna koleżeńska biesiada w towarzystwie pięknej kobiety?
Każda z nich rozumie, że najobojętniejszy nawet mężczyzna przyjmuje z wdzięcznością starania dla niego podjęte, że lubi być pieszczonym jak dziecko, oddając chętnie swe serce wzamian za tę zdawkową monetę kłamanej zazwyczaj przyjaźni... Przy herbacie, Zuzanna wypytywała młodego poetę o wrażenie, jakie wywarło na nim pierwsze przedstawienie „Sigisbeusza“. Zmuszała go do mówienia o sobie, aby tem uwieńczyć swój tryumf... Ireneusz odpowiadał z zupełną szczerością; zdawało mu się, że oddawna już zna tę kobietę, która z każdą chwilą niemal droższą mu się stawała. Ale czar prysnął nagle, sroga rzeczywistość lodem zmroziła młodego poetę, gdy usłyszał po za sobą skrzypnięcie drzwi i ujrzał na progu mężczyznę.
— Ach! jaka szkoda! — szepnęła Zuzanna z westchnieniem.
Serce Ireneusza zabiło żywą wdzięcznością za te słowa wypowiedziane z bolesnym uśmiechem i zalotnem wzruszeniem ramion. Podniósł się z zamiarem pożegnania uroczej Zuzanny, ale ta przedstawiła go natychmiast tak nie w porę przychodzącemu gościowi:
— Pan Ireneusz Vincy, pan baron Desforges. Nowoprzybyły, średniego wzrostu mężczyzna, miał twarz tak martwą i nieruchomą, że niepodobna było określić wieku jego — w rzeczywistości miał lat pięćdziesiąt sześć. Przy jasno-bląd wąsach miał zupełnie już siwe włosy, zdradzające swą barwą, że baron nie dba zgoła o ukrywanie swego wieku. Cała jego postawa zdradzała wytworną dystynkcyę, z którą nie licowały tylko krwistoczerwone rumieńce, okrywające jego policzki. Wszedłszy do salonu, rzucił na Ireneusza badawcze choć obojętne na pozór spojrzenie, zdające mówić:
— Znałbym cię oddawna, gdybym zechciał zniżyć się do ciebie. Ale nie chcę, nie raczę.
Czy takiem było w samej rzeczy znaczenie tego spojrzenia? Czy też tak tłómaczył je sobie poeta, gniewny, że nieproszony gość przerwał mu chwilę boskiego szczęścia? W sercu jego zrodziła się natychmiast głęboka nienawiść do barona, który w milczeniu podając mu rękę, nie raczył dodać ani słowa, czy nazwisko młodego poety obcem mu było dotąd. Ale Ireneusz nie zważał na to chłodne powitanie, bo pani Moraines raz jeszcze obdarzyła go czarującem spojrzeniem gdy ściskając dłoń jego mówiła:
— Do widzenia, dziękuję panu serdecznie. Ach! jakże jestem szczęśliwa, że mnie pan zastał w domu!
Ona była szczęśliwą! Wobec tego, jakiem że mianem miał młody poeta określić stan swego serca, gdy wzruszony, łez prawie blizki, wychodząc z domu, w którym mieszkała ta czarująca kobieta; zrozumiał, że po raz pierwszy w życiu poznał uczucie prawdziwej miłości!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Bourget i tłumacza: anonimowy.