<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Bourget
Tytuł Kłamstwa
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1904
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Mensonges
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


DZIEŁA.
PAWŁA BOURGETA.

KŁAMSTWA.
Romans paryzki.
WARSZAWA.
Wydawnictwo „Przeglądu Tygodniowego“.
Pasaż Miodowa-Długa № 23.

1904



Дозволено Цензурою.
Варшава, 28 Октября 1903 г.




I.
Cichy zakątek w Paryżu.

— Proszę pana — rzekł woźnica, obracając się na koźle — brama już zamknięta...
— O wpół do dziesiątej! — ozwał się głos z głębi powozu. — A to zakazana dzielnica! Ha! trudna rada, sucho na ulicy, pójdę piechotą.
Po chwili wyskoczył z powozu młody jeszcze mężczyzna i podniósłszy futrzany kołnierz, aby się zabezpieczyć od zimna, wysunął na bruk ulicy nogę obutą w wycięty kamasz. Cienkie, lakierowane obuwie, jedwabne, haftowane skarpetki, czarne spodnie i szapoklak, kazały się domyślać, że mężczyzna ów miał pod futrem zupełny strój balowy.
Elegancka dorożka, z której wysiadł przed chwilą, stała zwykle koło teatru lub klubu, to też woźnica, nieprzyzwyczajony do wożenia gości po ciasnych, miejskich zaułkach, przyglądał się ciekawie tej zamkniętej ulicy, która istotnie dziwny przedstawiała widok, jakkolwiek znajdowała się tuż obok przedmieścia Saint-Germain. Ale w owym czasie — na początku lutego 1879 roku — ulica Coëtlogon, łącząca ulice Assas i de Rennes, odznaczała się jeszcze dwiema chrakterystycznemi cechami: wejście do niej zamykano na noc, ułożonemi z żelaznych sztab wrotami, po nad któremi umieszczonym był kaganek, zawieszony na przeciągniętym poprzecznie sznurze. Obecnie już miejscowość ta zmienioną jest do niepoznania. Tajemniczy domek stojący wpośród ogrodu a służący prawdopodobnie za schronienie samotnej wdowie, zniknął bez śladu. Pusty plac, który od strony ulicy Rennes uniemożebniał przystęp powozom, został oczyszczony z zalegających go stosów kamieni. Jasno płonące latarnie gazowe zajęły miejsce dawnego kaganka.
I tylko dwa wystające nieco z bruku kamienie pozostały, jako jedyny ślad miejsca, po którem ślizgały się niegdyś zasuwane co wieczór wrota.
Młody mężczyzna stał długą chwilę przed wrotami i przyglądał się w milczeniu wązkiej a ciemnej uliczce, w której na lewo ciągnął się szereg domków, na prawo widniały drzewa ogrodu a w głębi rysowały się niejasno rusztowania, świadczące o wznoszeniu tam nowych budowli. Cały ten krajobraz rozświecał tylko blady, zimowy księżyc, jaśniejący na ponurem sklepieniu niebieskiem, zasłoniętem ciemnemi chmurami. Chmury te biegły szybko, szybko goniły jedna drugą, zasłaniając chwilami tarczę księżyca.
— Pyszna dekoracya do sceny pożegnalnej — półszeptem odezwał się młody człowiek i po chwili głośniej już dodał:

„Do chwili, w której ukaże się marzące, Ponure oko księżyca“.

Po akcencie, z jakim nieznajomy nasz wypowiedział te dwa wiersze Wiktora Hugo, każdy obdarzony choć trochę zmysłem spostrzegawczym, odgadłby w nim niechybnie literata. Istotnie też, nazwisko Klaudyusza Larcher było w owej chwili dość znanem w świecie literackiem. Ale w tym wirze coraz to nowych dzieł i nieustannej reklamy, każdy tak rychło w zapomnienie popada, że autorowie głośni przed laty dziesięciu, są dla nas dzisiaj tak dawnymi, jakgdyby w poprzedniem pisali stuleciu.
Młody mężczyzna — wyglądał bowiem na lat trzydzieści zaledwie, chociaż dobiegał czterdziestu — pozyskał był rozgłos chwilowy, napisaniem dwóch dramatów: „Strzyga“ i „Wiarołomni“, osnutych na tle stosunków współczesnych a grzeszących — być może — zbyt uderzającem podobieństwem do utworów Aleksandra Dumasa, syna; nie zszargał był jeszcze swego nazwiska tak dźwięcznie i śmiało brzmiącego, nie podpisywał niem lichych artykułów dziennikarskich, ani powieści pozbawionych planu i myśli przewodniej. Był on w owej epoce autorem dwóch sztuk dramatycznych, nacechowanych wprawdzie konwencyonalnym nieco pesymizmem a jednak silne sprawiających wrażenie, dzięki żywości dyalogu i subtelności analizy.
W 1879 roku — zatem w trzy lata po ukończeniu prac powyższych — Klaudyusz zaczynał już ulegać powabom życia próżniaczego, tracił czas na łatwych i poczytnych robotach literackich, nie czując w sobie siły przedsięwzięcia pracy poważniejszej i dłuższego namysłu wymagającej. Jak większść pisarzy analityków, przywykł nieustannie badać i sądzić samego siebie, co jednak nie wywierało najmniejszego wpływu na jego postępki. Najsłabsze na pozór szczegóły, doprowadzały go do rozmyślań nad sobą i swojem przeznaczeniem, ale jedynem następstwem tego wnikania w głąb własnej istoty, była bolesna, ciągła świadomość swej nicości. I teraz oto widok tej cichej uliczki i wspomnienie Wiktora Hugo przypomniały mu, że od kilku miesięcy napróżno postanawiał wieść życie spokojnie i ciągłej pracy o oddane. Pomyślał, że powinien napisać nowelkę do jednego z miesięczników paryzkich, artykuł do jednego z dzienników, dramat zamówiony od tak dawna i że zamiast siedzieć przy biurku w swem mieszkaniu, przy ulicy de Varenne, włóczy się wieczorem po mieście w stroju próżniaka i dandysa.
Cały wieczór i większą część nocy spędzi n a wieczorze wydawanym przez bogatą rosyankę, zamieszkałą w Paryżu, hrabinę Komof, w której wspaniale urządzonych salonach zbierało się liczne, lecz nader mieszane towarzystwo. Nie na tem jeszcze koniec jego winy. Oto przyjechał tu, aby zaprowadzić z sobą do hrabiny jednego z kolegów po piórze; młodszego od siebie o lat dziesięć, który dotąd mieszkając w jednym z domków zacisznej, posępnej uliczki Coëtlogon, poświęcał się systematycznej pracy, za którą on sam bezsilnie tęsknił oddawna, Dwudziestopięcioletni Ireneusz Vincy, niespodzianie dla samego siebie pozyskał był równie głośną jak krótkotrwałą sławę, napisaniem jednoaktowej wierszowanej komedyjki „Sigisbeusz“, utworu zdradzającego umysł marzycielski i rozbujałą fantazyę. Komedya ta — jak niegdyś „Przechodzień“ Franciszka Coppéego — wywołała szalony zachwyt wśród znudzonej paryzkiej publiczności, sala teatralna trzęsła się od oklasków a dzienniki wynosiły pod niebiosa młodego poetę. Klaudyusz sądził, że część tych pochwał i jemu się z prawa należy. Wszak on najpierwszy miał w ręku rękopis „Sigisbeusza“ i zaniósł go sławnej aktorce Colette Rigaud, która dopomogła do przezwyciężenia wszelkich przeszkód? Potem znów, gdy hrabina Komof szukała sztuki do przedstawienia amatorskiego, wszak on to doradził wybrać „Sigisbeusza“. Hrabina przystała chętnie. Dziś właśnie miało się odbyć przedstawienie, to też Klaudyusz, który zobowiązał się przyprowadzić autora sztuki, przyjechał n a ulicę Coëtlogon, gdzie Ireneusz Vincy mieszkał, w domu swej zamężnej siostry.
Względność ta, jaką on — wytrawny już pisarz — okazywał młodzieńcowi, wstępującemu zaledwie na arenę literacką, nie była wolną od pewnej ironii i próżności. Klaudyusz wyśmiewający bez litości bogate i kosmopolityczne towarzystwo hrabiny Komof a jednak należący do stałych jej gości, cieszył się myślą zapoznania młodego kolegi ze swemi stosunkami w wielkim świecie. A przytem lękliwość Ireneusza, dziecinne niemal zdziwienie, jakiem przejmowało go to czarodziejskie słowo: „wielki świat“ — bawiło złośliwego szydercę. Gdy przed kilkoma dniami po raz pierwszy wprowadzał Ireneusza do salonów hrabiny, ubawił się serdecz — nie widokiem iście komicznej jego nieśmiałości. Teraz więc, litując się nad młodym poetą, który zapewne z gorączkową niecierpliwością oczekiwał jego przybycia, przebiegł szybko kilkanaście kroków dzielących go od domu, w którym mieszkał jego przyjaciel.
— Ktoby uwierzył, że ja także byłem niegdyś równie nieśmiałym — pomyślał w duchu, przypominając sobie chwilę, w której po raz pierwszy wstępował w świat uczucia tego nie doświadczali nigdy ci, którzy wzrastali w salonach i dla salonów... w gruncie rzeczy nie jestże śmiesznem, abyśmy właśnie bywali u łudzi podobnych?...
Filozofując w ten sposób, Klaudyusz doszedł do drugiej bramy, a znalazłszy ją zamkniętą, pociągnął za dzwonek. Po za bramą znajdowała się dość długa aleja, prowadząca cło trzypiętrowego domu, oddzielonego od ulicy ogrodem kwiatowym. W głębi alei znajdowało się mieszkanie stróża. Czy ten ostatni wyszedł był na chwilę ze swej izdebki, czy też dzwonek ozwał się zbyt słabo, dość, że Klaudyusz musiał po raz drugi pociągnąć za żelazne kółko, przyczepione do długiego łańcucha, który zastępował miejsce sznurka. Stojąc koło bramy, miał czas przyjrzeć się domowi, w którym błyszczało światło w je dnem tylko oknie na parterze. W tem właśnie mieszkaniu, którego cztery okna wychodziły na kwiatowy ogródek, mieszkała rodzina Fresneau. Siostra młodego poety, Emilia, była żoną nauczyciela prywatnego, Maurycego Fresneau, z którym Klaudyusz kolegował czas jakiś w pierwszych latach pobytu swego w Paryżu. Dzisiaj, zepsuty powodzeniem i sławą, wstydził się tych czasów ubóstwa: o ileżby było zaszczytniej w klubie lub z wesołemi dziewczętami, trwonić grosz po ojcach odziedziczony! A jednak utrzymywał stałe stosunki z dawnym kolegą przez wdzięczność za pomoc pieniężną, jakiej niegdyś od niego doznawał. Z początku zwrócił był uwagę na Ireneusza, przez życzliwość dla swego starego towarzysza niedoli, potem bezwiednie niemal uległ urokowi charakteru młodego poety. Ileż razy zmęczony życiem, znudzony bezczynnością i przelotnemi miłostkami, przychodził odpocząć w skromnym pokoiku Ireneusza, znajdującym się tuż za jadalnią, w której teraz właśnie płonęło światło lampy! Dzięki właściwej artystom szybkości wyobraźni, obraz pokoju tego odmalował się w tej chwili w umyśle Klaudyusza żywo, plastyczne, jak symbol idealnego życia, jakie pędził dotychczas jego przyjaciel. Z pomocą siostry, młody poeta wykleił ściany czerwonem obiciem, od którego żywo odbijały rozwieszone gdzieniegdzie obrazy, o wytrawnym smaku samotnego marzyciela: kilka stalorytów rylca Goya, malowidło Alberta Dürera, oraz „Helena“ i „Orfeusz“ Gustawa Moreau.
Każdy sprzęt w tym skromnym pokoiku był miłym Klaudyuszowi; ileż razy zazdrościł poecie twardego żelaznego łóżka, małego stolika do pisania, a nawet tej cytaty z „Naśladowania“ którą Ireneusz skreślił na drzwiach wchodowych; „Cella continuata dulcescit!“ Wspomnienie to spowodowało nagłą zmianę w usposobieniu Klaudiusza, głęboki smutek ogarnął go na myśl, że wejście w świat, ukazanie się w salonach hrabiny Kornof, było nader ważnym wypadkiem w życiu tego dwudziestopięcioletniego dziecka, które dotąd nie zetknęło się nigdy z obłudą. I on to jest sprawcą, że to serce za ideałem goniące, zostanie rzucone na pastwę ludziom pełnym fałszu i obłudy!
— Nie moja w tem wina... — rzekł sam do siebie, gdy zgrzyt klucza w zamku wyrwał go z marzenia. — A przecież ja właśnie namówiłem go, aby mi towarzyszył i ubrałem go na ten wieczór...
Istotnie, zaprowadził był Ireneusza do swego krawca, szewca i kapelusznika, aby dokonać tego, co żartobliwie nazywał „pasowaniem na rycerza“ niedoświadczonego młodzieniaszka.
Należało pomyśleć zawczasu o niebezpie czeństwach, mogących wyniknąć z tego zetknięcia się ze światem... Ale pocóż zawczasu przewidywać zło? Zostanie przedstawionym czterem lub pięciu paniom, otrzyma zaproszenie na kilka obiadów a potem zapomni, zapomni sam i o nim zapomną...
Przebiegłszy szybko aleje, zadzwonił do pierwszych drzwi na prawo, wiodących do mieszkania państwa Fresneau. Po chwili stanęła we drzwiach gruba i ciężka dziewczyna, o głupowatej twarzy, otoczonej czepkiem wieśniaczek z Auvergne. Za krótki stan, wysoko podniesione ramiona, zwierzęco-bezmyślny wyraz, malujący się w szarych jej oczach, czyniły ją bardzo nieponętną. Całe zachowanie się dziewczyny zdradzało instynktowną nieufność: ostrożnie uchyliła drzwi, zamiast roztworzyć je naoścież i podniósłszy do góry naftową lampkę, z przymrużonemi oczyma, przyglądała się gościowi. Ale gdy poznała Klaudyusza, płaska jej twarz rozjaśniała się wyrazem zadowolenia, świadczącym o serdecznej życzliwości, z jaką nowo przybywający witanym był zawsze przez rodzinę Fresneau. Służąca dygnęła uprzejmie i uśmiechnęła się, ukazując dwa rzędy drobnych białych zębów, przerwanych — jak u zwierząt — szczerbą między siekaczami a trzonowemi.
— Dobry wieczór, Franciszko — zagadnął młody człowiek — czy twój pan już ubrany?
— Ach! to pan, panie Larcher z — radością zawołała służąca — tak, mój pan ubrał się już i wygląda ślicznie, jak cherubinek... Zastanie pan całe towarzystwo w jadalnym pokoju... Zaraz, zaraz, pomogę panu zdjąć futro... Ach! Jezus Marya! toż to dopiero ciężko dźwigać takie futrzysko na grzbiecie....
Poufałość dziewczyny służącej „do wszystkiego“, sprowadzonej przez pana Fresneau z rodzinnej jego wioski w Auvergne, od lat piętnastu gospodarującej w tym domu jak u siebie — bawiła zawsze Klaudyusza. Należał on do ludzi, uganiających się za prostotą obejścia — bodajby rubaszną nawet — dlatego może, że prostota ta pozwala mu znaleźć odpoczynek po suchej i nużącej pracy umysłowej. Śmiał się serdecznie, gdy Franciszka wydawała swój sąd o jego pracach literackich, albo z przedziwną naiwnością wyrażała obawę, by jej nie przedstawił w której ze swych sztuk dramatycznych, albo wreszcie używała w rozmowie wyszukanych wyrażeń, które zasłyszawszy od państwa, powtarzała następnie, przekręcając w najdziwaczniejszy sposób. Wychwalając niezmordowaną pracowitość swego pana, twierdziła, że „identifryzuje się on ze swymi bohaterami“ a Klaudyusz, śmiejąc się do rozpuku, spisywał te i tym podobne brednie, w jednym ze swych notatników, w którym zbierał materyały do dawno zamierzonej, lecz nierozpoczętej nawet dotychczas powieści. Nieraz też rozmyślnie sam wszczynał gawędę z rezolutną wieśniaczką. Dziś jednak nie uczynił tego, dręczony smutkiem, jaki mu sprawiała myśl, że wchodził w ten dom w złowrogiej roli szatana — kusiciela. Podczas, gdy Franciszka wieszała futro na wieszadle, stał zamyślony, przyglądając się korytarzowi, na który wychodziły drzwi od wszystkich pokojów! A przecież znał tak dokładnie rozkład całego mieszkania: w głębi na prawo znajdował się pokój Ireneusza, wystawiony na południe; na lewo po północnej stronie domu była mała sypialnia małżonków Fresneau a tóż obok pokoik sześcioletniego ich synka Kostusia, którego pani Emilia kochała mniej niż brata.
Klaudyusz wiedział dobrze, dlaczego młody był tak bałwochwalczo ubóstwianym przez siostrę, znał dokładnie całą przeszłość tej rodziny. A historya ta prosta, lecz smutna i rozrzewniająca, mogła w zupełności usprawiedliwić wyrzuty, jakie czuł w głębi serca, wyrywając Ireneusza z otoczenia, które w nim całe swe szczęście widziało.
Ojciec Emilii i Ireneusza, adwokat w Vouziers, zmarł nagle wskutek nadużycia gorących napojów. Sprzedano ruchomości i dwie wioseczki, stanowiące własność zmarłego a po pokryciu długów, wdowa znalazła się w posiadaniu pięćdziesięciu tysięcy franków Ale pobyt w Vouziers przypominał zbyt żywo smutną przeszłość, wkrótce też, zabrawszy dwoje małych jeszcze dzieci, przeniosła się do Paryża.
Jedynym opiekunem pani Vincy, został teraz brat jej, ksiądz Taconet, który ukończywszy szkołę normalną, wstąpił był do seminaryum ku zdumieniu jego kolegów, nie mogących wytłómaczyć sobie pobudek tego dziwnego postępowania. Nie rozumieli też oni, dlaczego natychmiast po przyjęciu ostatnich święceń, dawny ich kolega stanął na czele zakładu naukowego dla męzkiej młodzieży. Ksiądz Taconet, człowiek głęboko religijny, lecz liberalnych przekonań, spostrzegł był oddawna, że bogate sfery mieszczaństwa paryzkiego wahają się z wyborem dla swych dzieci szkół czysto świeckich lub duchownych, nie znajdują ani w tych, ani w tamtych warunków odpowiednich do rozwinięcia w uczniach uczuć religijnych, nakazywanych przez tradycyę — i wolnomyślności, nakazywanej przez ducha czasu.
Po długim namyśle postanowił zatem obrać zawód kapłański, dlatego, aby tem łatwiej doprowadzić do skutku zamiar pogodzenia tych dwóch krańcowych prądów. Nie zaznał chwili spoczynku, dopóki marzenia jego urzeczywistnionemi nie zostały. Dobrawszy do pomocy dwóch młodszych od siebie księży, założył pod wezwaniem swego patrona, Świętego Andrzeja, szkołę duchowną z programem szkół świeckich, a głównie lyceum Świętego Ludwika. Szkoła Świętego Andrzeja uzyskała wkrótce rozgłos tak powszechny, że w trzecim roku jej istnienia, trzy jednokonne omnibusy wystarczały zaledwie, aby przywieźć młodych wychowańków do zakładu i odwieźć ich do domu po ukończonych godzinach nauki.
Możność dania wyższego wykształcenia dziesięcioletniemu wówczas synowi, skłoniła głównie panią YVincy do zamieszkania w Paryżu, tembardzej, że Emilia, starsza o lat sześć od brata, mogła jej być wielką pomocą w prowadzeniu miejskiego gospodarstwa. Ksiądz Taconet, który umiejętnie obracał funduszami zakładu, namówił siostrę, aby skromny swój kapitalik umieściła w papierach włoskich, mających wówczas kurs najwyższy. Usłuchawszy rady brata, pani Vincy mogła rozporządzać rocznie sumą dwóch tysięcy ośmiuset franków. Cała tajemnica bałwochwalczej czci, jaką Emilia otaczała brata, wynikała przeważnie z ogromu codziennych umartwień, nieuniknionych przy tak szczupłych dochodach. W życiu serca cierpienie jest tem, czem pieniądz w grze. Przybywszy do Paryża w 1863 roku, pani Vincy zamieszkała na trzeciem piętrze znanego nam już domku przy ulicy Coëtlogon. W krótce po urządzeniu się w nowem mieszkaniu, zachorowała ciężko, to też Emilia do śmierci matki, zaszłej w 1871 roku, dźwigała na swych barkach potrójny obowiązek: pielęgnowania chorej, czuwania nad nauką brata i zarządzania gospodarstwem w warunkach, w których każde pięćdziesiąt centymów stanowiły pokaźną sumę. Do ostatniej chwili spełniała ciężkie to zadanie, słowo skargi nigdy nie wybiegło jej na usta a tylko bledsze niż dawniej i wychudłe policzki świadczyły, że brzemię to przewyższało jej siły. Stała się podobną do bohaterek starych piosenek francuzkich, do tych robotnic, dla których najwyższą osłodą ciężkiego i praco witego życia jest widok kwitnącej roślinki na oknie.
Jej kwiatkiem, jej osłodą było przywiązanie do brata a szkolne tryumfy tego ślicznego dziecka o pięknych, pełnych blasku oczach, jedyną były nagrodą Emilii za wszystkie jej trudy i poświęcenia. Dzieckiem jeszcze będąc, Ireneusz zaczął pisywać wiersze, a szczęśliwa Emilia była jedyną powiernicą tych pierwszych prób poetyckich. Gdy w sześć miesięcy po śmierci matki, profesor Fresneau oświadczył się o jej rękę, przyjęła chętnie jego propozycyę, pod warunkiem, aby zamieszkali stale w Paryżu razem z Ireneuszem, który pragnął poświęcić się zawodowi literackiemu. Fresneau przystał z radością na to żądanie. Dobry ten i prosty człowiek, był jednym z ludzi, którzy umiejąc kochać prawdziwie, godzą się bez szemrania na wszelkie prośby ukochanych. Od lat już kilku będąc korepetytorem Ireneusza, widywał codziennie Emilię i pokochał ją całem sercem, nie śmiejąc nigdy wspomnieć o swem uczuciu. Dziwne podobieństwo położenia przyciągało do młodej dziewczyny tego człowieka, liczącego blizko lat czterdzieści. Czyż i on także nie wyrzekł się wszelkich egoistycznych nadziei, wszelkich ambicyi osobistych, aby spłacić długi pozostałe po ojcu, który w nieszczęśliwych przedsiębiorstwach handlowych stracił był cały majątek? Od 1858 do 1872 roku, wypłacił sumę dwudziestu tysięcy franków, zebrawszy te pieniądze z lekcyi, płatnych po pięć franków miesięcznie. Jeżeli do ilości godzin pracy, jakiej powyższy rezultat domyślać się pozwala, doliczymy czas, potrzebny na układanie kursów, poprawianie kajetów i przebieganie z jednej lekcyi na drugą — otrzymamy bilans smutnej egzystencyi nauczyciela prywatnego, egzystencyi zużywającej w końcu najsilniejsze nawet organizmy. Miłość dla Emilii była jasną kartą w tem życiu, w którem na marzenie nigdy czasu nie stało. Ksiądz Taconet pobłogosławił młodą parę a Ireneusz pozyskał jednego jeszcze niewolniczego czciciela swego geniuszu.
Klaudyusz Larcher znał oddawna wszystkie te fakta, które nie pozostały bez w pływu na wyrobienie talentu i charakteru młodego poety. To też, gdy stojąc w nawpół ciemnym korytarzu rozglądał się naokół, rozumiał wybornie myśl kierującą urządzeniem tego przedpokoju. Wiedział, dlaczego tuż przy drzwiach, obok ciężkiego wełnianego parasola, należącego do pana domu, znajduje się elegancki, angielski parasol, kupiony przez Emilię dla brata. Wiedział, czyim darem była ta śliczna laseczka Ireneusza, z rączką z kości słoniowej o wielokroć przewyższająca swą wartością gruby i prosty kij, którego pan Fresncau używał w dnie pogodne.
Wiedział, że książki profesora leżały długo pyłem okryte, na drewnianych półkach korytarza, zkąd następnie wyrzucono je do ciemnej komórki, a korytarz oddano Ireneuszowi, który pozawieszał ściany wy brane mi przez siebie rycinami.
Między innemi znajdowało się tu kilka wspaniałych litografii, przedstawiających Napoleona, co prawdopodobnie niemile razić musiało republikańskie przekonania pana Fresneau. Ale Klaudyusz wiedział także, że profesor przez miłość dla żony, nietylko nie sprzeciwiał się nigdy nieustannym poświęceniom wszystkich na usługi młodego poety, ale uwielbiał go zarówno jak siostra, wuj a nawet służąca.
Ksiądz Taconet bowiem podzielał w zupełności ogólną cześć dla Ireneusza. Czyż chrześciańskie wychowanie, jakie odebrał młodzieniec, nie dawało dostatecznej rękojmi, że kiedyś poświęci swój talent pisarski obronie interesów kościoła? Obliczywszy, że siostrzeniec nie będzie w przyszłości bez grosza, bo kapitał ulokowany w papierach włoskich, przynosił obecnie trzy tysiące franków rocznie, że on sam zapisze mu dość pokaźną sumę, przyczyniał się do wprowadzenia młodego Ireneusza na drogę pracy literackiej, na której to dziecię szczęścia same tylko róże dotąd widziało. A któż lepiej od Klaudyusza mógł ocenić wartość szczęścia, jakie zapewnia człowiekowi ożywcze ciepło domowego ogniska, serdeczna przyjaźń i pieszczota kochającej rodziny.
Wszak on sam — sierota bez ojca i matki — od dwudziestego roku życia szedł o własnych siłach, zmuszony walczyć z tysiącem zawodów i przeciwności, jakie na każdym kroku spotykają w Paryżu ubogiego początkującego literata.
Dziwne rozrzewnienie ogarniało go zawsze, ilekroć wchodził do domu rodziny Fresneau, uczucie to i teraz ścisnęło mu serce, lecz postanowił zagłuszyć je głośnym śmiechem i udawaniem obojętnego na wszystko sceptyka. Doszedł on był do takiego stopnia nerwowego rozstroju, że każde silniejsze wzruszenie sprawiało mu ból dojmujący, lecz straciwszy nadzieję pokonania kiedykolwiek tej nadmiernej wrażliwości, obrzucał przekleństwami zbyt czułe serce.


II.
Naiwne serca.

Z wesołym też szyderczym uśmiechem na ustach, Klaudyusz wszedł do jadalnego pokoju, gdzie zgodnie z oznajmieniem Franciszki, zastał całe „towarzystwo“: Ireneusza, bohatera dzisiejszego wieczoru, państwa Fresneau, panią Offarel żonę urzędnika z ministeryum wojny, oraz dwie jej córki: Anielę i Rozalię. Umeblowanie tego pokoju, składające się z okrągłego dębowego stołu i takichże krzeseł, pokrytych czarnym wełnianym rypsem, wyświeconym od długiego użycia, kupionem było przez ojca Emilii, gdy tenże urządzał się w Vouziers a zachowanem dotąd w całości, dzięki iście holenderskiemu porządkowi. Stojący pud ścianą piecyk żelazny wysuszał atmosferę i tak już zacieśnionego pokoju, stanowiąc zarazem wymowny dowód oszczędności gospodyni.
Emilia pozwalała palić drzewem li tylko w pokoju Ireneusza. Światło porcelanowej lampy zawieszonej na miedzianych łańcuszkach rzucało z góry promienie na głowy zgromadzonych koło stołu i ściany oklejone papierem w duże ciemnożółte liście.
Gdy Klaudyusz stanął we drzwiach, wszystkie twarze zwróciły się ku niemu, lecz na każdej z nich inny malował się wyraz. Ludzie, należący do średnich warstw społecznych, nie starają się tak usilnie o ukrywanie swych sympatyi lub antypatyk tkwiące w człowieku zwierzę, jest tu mniej uswojonem, mniej obezwładnionem przez konieczność ciągłej, kłamanej uprzejmości. Emilia podała Klaudyuszowi ręką z uśmiechem i szczęściem na ustach, z wyrazem radości w oczach; w całej jej postawie widniało — szczere zadowolenie, z jakiem witała gościa, będącego prawdziwym przyjacielem jej brata.
— Nieprawdaż, jak mu pięknie w tem ubraniu? — zapytała Klaudyusza, zanim ten zdołał ukłonić się i usiąść przy stole.
Istotnie też Ireneusz przedstawiał w tej chwili skończony typ przystojnego młodzieńca — a gatunek ten nie często w Paryżu widzieć się daje. Dwudziestopięcioletni autor „Sigisbeusza“ zachował był świeżość cery, czoło bez zmarszczek i blask oczu, świadczących o czystości jego serca i o nienadwerężonym organizmie. Był on uderzająco podobnym do Alfreda de Musset, jakim sławnego poetę widzimy na pięknem popiersiu, dokonanem przez rzeźbiarza Dawida. Tylko jasna i długa broda, gęste włosy oraz szerokie ramiona nadawały Ireneuszowi pozór zdrowia i siły, jakich niedostawało zniewieściałej i wątłej postawie genialnego twórcy „Nocy majowej“.
W jego pięknych szafirowych oczach, widniało w tej chwili niczem niezamącone szczęście wykwintny strój balowy uwydatniał wrodzoną jego zręczność, usprawiedliwiając w zupełności zachwyt Emilii. Przezorna siostra pamiętała nawet o złotych spinkach do koszuli i mankietów, kupiwszy je po tajemnej naradzie z Klaudyuszem z pieniędzy oszczędzanych grosz po groszu. Jej także dziełem był misternie związany węzeł krawata Ireneusza. W dzień pierwszego występu w świat, stroiła brata z tą samą pieczołowitością, z jaką przed czternastu laty ubierała go do pierwszej komunii.
— Poczciwa ty moja siostrzyczko! — zawołał Ireneusz z wdzięcznym uśmiechem, odsłaniającym rzędy równych i białych zębów — przebacz jej, Klaudyuszu, moja osoba jest jedynym przedmiotem jej kokieteryi...
— Cóż to? Przyszedłeś pan znowu bałamucić Ireneusza? — odezwał się Fresneau, ściskając serdecznie dłoń nowoprzybyłego. Nauczyciel siwiejący już oddawna, był wysokiej, barczystej postawy, wiecznie rozczochrany i nieogolony.
Nieprzyjmując udziału w ogólnej rozmowie, siedział pochylony nad dużemi arkuszami papieru, na których dopisywał ołówkiem uwagi lub reguły gramatyczne.
Teraz jednak odsunął robotę i z głębokim westchnieniem dodał:
— Ach! szczęśliwy człowieku! nie zaznałeś nigdy męczarni, jaką jest przymusowe poprawianie ćwiczeń!... Może wypijemy po kieliszeczku dla rozgrzania się?
Uprzejmy gospodarz sięgnął po szklanną karafkę, której Emilia zapomniała widocznie schować, sprzątając po podwieczorku. Pokój jadalny w zwykłym trybie życia służył zarazem za salonik. W bawialni położonej po przeciwległej stronie domu, siadywano tylko w dnie uroczystości rodzinnych.
— Służę papierosikiem — częstował znowu pan Fresneau, podając gościowi pudełko z tytoniem i kajecik żółtej bibułki.
Przywitawszy gospodarzy domu, Klaudyusz złożył pełen uszanowania ukłon paniom Offarel, z których żadna nie podała mu ręki. Wszystkie trzy wydawały się bardzo zajęte: matka robiła niebieską pończochę i od czasu do czasu, wyjmując drut, drapała się nim w głowę, panny haftowały płócienny szlak, naszyty na zielonej ceracie. Pani Offarel, siwa jak gołąb, o twarzy dziwnie zmarszczonej i kwadratowej, rzuciła na nowoprzybyłego pełne głębokiej niechęci spojrzenie z po za okularów, które spadały ustawicznie z zadartego jej nosa. Aniela przygryzła wargi, wstrzymując uśmiech szyderczy.
Na pierwszy rzut oka łatwo było odgadnąć, że ta dziewczyna o chytrem i bystrem spojrzeniu, wiecznie uśmiechnięta lub zarumieniona ze wstydu, należała do tak rozpowszechnionego gatunku nieśmiałych a zarazem złośliwych panien. Rozalia pochyliła się niżej nad robotą, nie podnosząc oczów równie czarnych i pięknych, jak oczy siostry, ale pełnych słodyczy i nieudanej dziewiczej skromności. Po chwili dopiero podniósłszy powieki, zwróciła wzrok w stronę Ireneusza, a ręce jej drżały z lekka, gdy końcem igły oznaczała niedość wyraźny deseń haftu. I znów schyliła głowę tak nizko, że promienie światła oblały ciemno-kasztanowate jej włosy. Żaden z tych drobnych szczegółów nie uszedł badawczego oka Klaudyusza, który od dawna już znał wszystkie zwyczaje i usposobienia pań Offarel. Bezwątpienia pan Offarel przyprowadził je tu natychmiast po obiedzie i poszedł do kawiarni, w której codziennie z wzorową sumiennością czytywał wszystkie dzienniki. Nie trudno mu też było domyśleć się, że najgorętszem pragnieniem pani Offarel było połączenie Rozalii z Ireneuszem, podejrzewał nawet swego młodego przyjaciela o bezwiedne podsycanie tych nadziei, tembardziej że serduszko Rozalii oddawna już uległo powabom talentu poety i ujmującej jego powierzchowności. Dla niewinnej dziewczyny zarówno jak i dla wszystkich członków tego szczupłego grona, wieczór u pani Komof zdawał się być tajemniczą wyprawą do jakiejś odległej a fantastycznej krainy. Wyprawa ta wzbudzała w jednych szalone nadzieje, w innych znów urojone obawy.
Emilia, rojąca zawsze o świetnej przyszłości dla brata, wyobrażała go sobie, jak stojąc oparty o gzems kominka, odczytuje swe prace wobec wykwintnego towarzystwa a potem pozyskuje serce i rękę pięknej i bogatej księżniczki.
Ostatnie te wyrazy wymawiała tonem, świadczącym o zupełnej nieznajomości różnic społecznych.
Rozalia zaś cierpiała tak srodze, jak tylko prawdziwie kochająca kobieta cierpieć jest zdolną. Jakaś nieokreślona obawa ściskała jej serce, gdy widziała, jaka radość maluje się w oczach Ireneusza, jakiem zadowoleniem przejmowała go myśl wejścia w dom, do którego ona towarzyszyć mu nie mogła. Klaudyusz spostrzegł jedynie sympatyę Rozalii do swego przyjaciela, nie domyślał się jednak, jak blizki stosunek łączył tych dwoje ludzi. Ale w ów, tak pamiętny dla Rozalii, wiosenny wieczór, gdy Ireneusz wyznał jej swe uczucia, był on jeszcze człowiekiem nieznanym, miała go dla siebie wyłącznie... wiedziała, że jej towarzystwo mu wystarcza... że zdala od niej wszystko go nuży i męczy. Teraz zaś, powodowana bezwiedną prawie obawą, rozumiała całą doniosłość grożącego jej niebezpieczeństwa. Rzuciwszy okiem na skromną swą sukienkę, na niezgrabne buciki, zbyt szerokie na drobną jej nóżkę, na gładkie choć śnieżnej białości mankiety, czuła się dziwnie upokorzoną, porównywając w myśli skromny swój ubiór z wykwintnemi strojami tych pań, z któremi Ireneusz miał poznać się w salonie hrabiny. Nie dziw więc, że ręce jej drżały nerwowo, że bolesny niepokój przejmował biedne jej serduszko a łzy cisnęły się do oczów, patrzących błagalnie niemal na Klaudyusza, którego pan Fresneau nie przestawał częstować papierosami i wódką.
— Proszę, niech pan spróbuje... znakomity jabłecznik, który dostałem z Normandyi od jednego z dawnych mych uczniów... A więc nie! stanowczo?... Jednak lubiłeś go pan niegdyś... Pamiętasz pan te czasy, kiedyśmy dawali razem lekcye u starego Vanaboste?... Cztery godziny dziennie wykładu, stosy kajetów do poprawienia i to wszystko za sto pięćdziesiąt franków miesięcznie... Z tem wszystkiem, jaki to człowiek był wesół wówczas... Dziś jeszcze pamiętam tę małą kawiarnię, do której chodziliśmy nieraz pokrzepić się kieliszkiem takiejże samej nalewki. Przekonywałeś mnie pan wymownie, że spirytus dodaje życia i młodości...
— Ale byłem wtedy młodszy o lat dwanaście — odparł Klaudyusz z wesołym uśmiechem — i nie cierpiałem na reumatyzm...
— Nic bardziej nie podkopuje zdrowia, jak czuwanie do późnej nocy — uszczypliwie wtrąciła pani Offarel — a przytem wytrawne wino i wykwintne potrawy, podawane zwykle na proszonych obiadach mogą przyprawić o śmierć żelazne nawet zdrowie.
— Cóż to za napaść? — żywo przerwała Emilia — nieraz już miałam przyjemność mieć pana Larcher u siebie na obiedzie i przekonałam się, jak mało jest wybrednym w jedzeniu... Zresztą można położyć się trochę później, nie potrzebując zrywać się nazajutrz, o świcie... Ireneusz mówił mi — dodała, zwracając się wprost do Klaudyusza — że u pana tak cicho i ślicznie w mieszkaniu.
— Cicho przedewszystkiem... Udało mi się znaleźć na ulicy de Varenne bardzo wygodne mieszkanie w jakimś starym domu którego jestem obecnie jedynym lokatorem. Zamknąwszy okienice, nie można odróżnić dnia od nocy. Gwar miejski nie przeszkadza mi zupełnie, nie słyszę nic prócz dzwonów klasztoru, znajdującego się wpobliżu.
— Mówiono mi zawsze, że jedna godzina snu przed północą jest daleko zdrowszą niż dwie godziny potem — wtrąciła znów pani Offarel, którą spokój Klaudyusza drażnił do żywego. Instynktownie niemal odczuwała w nim nieprzyjaciela, który badawczem okiem z zagadkowym uśmiechem na ustach śledził każde jej poruszenie; drażniło ją to i gniewało. wzbudzało w niej niepokój, ujawniający się ironicznemi ciągłemi uwagami. Przytem jeszcze miała do niego żal za wywieranie złego wpływu na Ireneusza. Po chwili milczenia dorzuciła z przekąsem:
— O ile mi wiadomo, pan Ireneusz nie może mieć u siebie tak głuchej ciszy. O której że godzinie skończy się bal u tej hrabiny?
— Nie wiem — odparł Klaudyusz, rozśmieszony źle ukrywaną niechęcią swej nieprzyjaciółki — przedstawienie amatorskie zacznie się o wpół do jedenastej... kolacyę podadzą zapewne koło pierwszej lub może trochę później...
— A zatem, w najszczęśliwszym razie pan Ireneusz powróci do domu o trzeciej odrzekła pani Offarel z widocznem zadowoleniem, jakie sprawia pokonanie przeciwnika argumentem nie dającym się odeprzeć — a że pan Fresneau je śniadanie o siódmej, a Franciszka już od szóstej kręci się po pokojach...
— Ależ to wyjątkowe zdarzenie, którego za regułę uważać niepodobna przerwała pani Emilia, zniecierpliwiona uszczypliwością gderliwej kobiety, a obawiając się nowej napaści, zmieniła temat rozmowy, rzucając zapytanie:
— Zapomniałam się spytać pani, czy Kopciuszek wrócił ostatecznie do domu?
Kopciuszek — była to bura kotka, darowana przez panią Offarel nauczycielowi rysunku, Jakóbowi Passart, którego wspólne zamiłowanie do malarstwa łączyło węzłami ścisłej przyjaźni z jej mężem. Każde z małżonków Offarel posiadało gwałtowną namiętność: on żyłkę malarską, dla której nieraz zaniedbywał zajęcia biurowe, ona — szaloną miłość do rodu kociego. A mieszkaniu swem przy ulicy des Bagneux miewała zwykle po pięciu wychowańców tego gatunku. Jakob Passart, oddawna już szalenie rozkochany w Rozalii, rozwodził się kilkukrotnie z tak gorącem! pochwałami nad pięknością Kopciuszka, żopani Offarel ofiarowała mu ukochaną kotkę. Po trzymiesięcznym pobycie w ubogim pokoiku, który Jakób Passart zajmował na piątem piętrze, biedna kotka została matką. Utopiono jej dwoje kociąt, z trzeciem pozostałem uciekła. Przerażony swą niedbałością, Passart nie miał odwagi uwiadomić pani Offarel o tem nieszczęściu. Dopiero w dwa dni później, pani Offarel usłyszała nieśmiałe miauczenie za drzwiami od strony ogrodu.
— Dziwna rzecz — rzekła sama do siebie — żadnego z mych pieszczochów niebrak, któżby to mógł być?
I raz jeszcze uczyniwszy szybki przegląd swych wychowańców, z których jeden drzemał na jej łóżku, drugi na jedynej w tem mieszkaniu kanapie a trzeci wyciągnął się na gzemsie od kominka, pobiegła otworzyć drzwi. Jakież było jej zdziwienie, gdy ujrzała Kopciuszka, który podniósłszy główkę do góry i zgiąwszy się w pałąk, z radosnem mruczeniem obcierał się o suknię dawnej swej pani.
Rozrzewniona kobieta porwała kotkę na ręce. Ale nazajutrz rano, Kopciuszek znów znikł bez śladu.
Passart zmuszony był przyznać się do bezwiednie popełnionej winy, a tajemnicze te odwiedziny dały pani Offarel pole do tysiącznych domysłów i przypuszczeń, któremi przez cały ciąg poprzedniego wieczoru dzieliła się z Emilią. Ale dzisiaj, gdy umysł jej zaprzątniętym był stokroć ważniejszą sprawą: pierwszym występem Ireneusza na arenę wielkiego świata, nie wspominała ani słowa o losach swej ulubienicy. Zapytanie Emilii przypomniało jej dopiero owo doniosłe wydarzenie:
— Ach! Kopciuszek! — odparła tonem, w którym obok zgryźliwości przebijał się zachwyt, jaki wzbudzało w niej wspomnienie o ukochanem zwierzątku — radabym wiedzieć, czy też pan Ireneusz pamięta ją jeszcze choć trochę?
Otrzymawszy zapewnienie młodego człowieka, że nie zapomniał dotąd o tej interesującej osobistości, tak dalej mówiła:
— Wyobraźcie sobie, moi państwo, że kotka wróciła dziś rano, niosąc w pyszczku kocię, które u nóg moich położyła. Patrzyła mi w oczy wzrokiem błagającym litości i miłosierdzia Widocznie wczoraj przybiegła na chwilę przekonać się, czy zechcę przyjąć ją do siebie a dziś oddała mi swe maleństwo pod opiekę. Stokroć lepiej przywiązać się do zwierzęcia niż do człowieka sentencyonalnie zakończyła — przynajmniej zwierzę nie przeniewierza się nigdy.
— Zdumiewający rys instynktu! — wykrzyknął pan Fresneau, który kreślił znów kabalistyczne znaki na ćwiczeniach swoich uczniów — Muszę wspomnieć o tym wypadku przy wykładzie zoologii.
Pan Fresneau, pragnąc zapewnić żonie możliwie największe wygody, uczył wszystkiego, czego od niego żądano: filozofii, łaciny historyi a nawet angielskiego języka, o którym bardzo słabe miał pojęcie. W skutek tego, jak wszyscy ludzie nie posiadający specyalnego wykształcenia, nabrał on zwyczaju wdawania się w szerokie pełne, szumnych frazesów rozprawy. Powrót Kopciuszka do rodzinnego ogniska, dostarczy mu pretekstu do nieskończenie długiej dysertacyi. Dowodził, rozprawiał, przytaczał jedną anegdotkę po drugiej, zdając się jakby rozmyślnie przewlekać swe opowiadanie. Tak też było w istocie: nauczyciel tak łagodny zazwyczaj, że nie umiał utrzymać w rygorze klasy, złożonej z dziesięciu uczniów, stawał się bystrym i przebiegłym spostrzegaczem, ilekroć chodziło o oddanie usługi żonie. Zajęty na pozór wyłącznie poprawianiem kajetów, zauważył on był niechęć pani Offarel i niepokój Emilii, obawiającej się przykrych następstw, jakie wyniknąć mogły z rozmowy prowadzonej dłużej w tym tonie. Nie widząc innego środka zapobieżenia złemu, przedłużał swój monolog, chcąc dać opryskliwej pani Offarel czas do ochłonięcia z gniewu. Na szczęście, nie potrzebował długo utrzymywać się w tej roli, po chwili nowy odgłos dzwonka rozległ się w przedpokoju.
— To pewnie ojciec, bo już dziewiąta dochodzi — zawołała Rozalia, która także z przykrością słuchała uszczypliwych uwag, jakiemi jej matka obsypywała obu młodych ludzi.
Dziś więc czekała z najżywszą niecierpliwością przybycia ojca, dającego hasło do odwrotu, choć zwykle z prawdziwym żalem opuszczała dom państwa Fresneau. Znając dobrze matkę, instynktownie odczuwała, jak śmiesznemi i niedorzecznemi musiały się wydać Ireneuszowi pełne goryczy jej słowa, Podobne obejście się dawało młodemu człowiekowi nowy powód unikania ich towarzystwa. To też spiesznie wstała z miejsca, zanim pan Offarel zdążył wejść do pokoju.
Nowoprzybyły wysoki i bardzo chudy mężczyzna był jednym z ludzi, których fizyognomia przypomina nieśmiertelny typ rycerza z Manszy: nos orli, zapadłe skronie, zaciśnięte usta, czoło wysokie i tysiącem zmarszczek pokryte. Prócz niewinnej w gruncie manii uważania się za artystę malarza, pan Offarel posiadał śmieszną słabostkę wiekuistego wszczynania rozmowy o swych urojonych chorobach.
— Jakiż zimny wieczór — odezwał się stojąc w progu, a następnie, zwracając się wprost do żony, dodał:
— Kochana Adelajdo, czy masz w domu jodynę? Jestem pewien, że jutro rano będę miał znowu paroksyzm reumatyzmu.
— Ale... czy masz pan powóz zakryty? — zwróciła się Emilia do Klaudyusza.
— Tak pani — odparł zapytany a spoglądając na zegarek dodał — musimy nawet bezzwłocznie siadać do powozu, aby nie przybyć zapóźno.
Pożegnawszy obecnych, Klaudyusz wyszedł do przedpokoju, odprowadzony przez Emilię, której brat tymczasem, nie podawszy nikomu ręki, wymknął się cichaczem do swego pokoju.
— Poszedł pewnie wziąć paltot — pomyślała Rozalia — niepodobna, aby nie pożegnał się zemną, tembardziej że przez cały wieczór ani razu na mnie nie spojrzał.
I westchnąwszy głęboko, biedna dziewczyna pochyliła się znów nad swym haftem. Uprzejmy gospodarz domu częstował nowoprzybyłego równie gościnnie, jak przed chwilą Klaudyusza:
Wypijmy po kieliszku dla rozgrzania się!
— Wódeczka czysta jak łza — zauważył urzędnik.
— Chwała Bogu — zawołał nauczyciel — pan przynajmniej nie jesteś tak wybrednym jak pan Larcher, który pogardził moją nalewką.
— Pan Larcher? — z pewnem zdziwieniem zapytał urzędnik. — Czyż pan nie wiesz, co on pija zazwyczaj? Ha! ha? — dodał ciszej nieco, oglądając się przezornie w stronę korytarza — dziś właśnie w jednym z dzienników czytałem artykuł, w którym go ładnie odmalowano...
— Opowiedz nam to, mężulku — wtrąciła pani Offarel, po raz pierwszy od przyjścia, składając robotę na kolanach. Na twarzy jej rozpromienionej przed chwilą, gdy opowiadała o naiwnem swem przywiązaniu do kotki, malowała się teraz złośliwa radość.
— Podobno — zaczął pan Offarel, wymawiając z przyciskiem każdy wyraz — podobno w towarzystwach, w których bywa pan Larcher, podają mu zawszę krew zamiast herbaty.
— Krew? — spytał pan Fresneau, przerażony tą dziwną wiadomością — a to dlaczego?
— Żeby go wzmocnić — odparła żywo pani Offarel — czyż pan nie zauważyłeś, jak on wygląda. Od pierwszego rzutu oka, można poznać, jakie on życie prowadzi.
— Mówiono mi jeszcze — dorzucił jej małżonek, pragnąc ubarwić swą opowieść zasłyszanemu w mieście szczegółami, w które sam wierzył z łatwowiernością właściwą mieszczanom, ilekroć chodzi o jedną z tych niezliczonych potwarzy, jakie zazdrość ludzka miota na więcej znane osobistości — mówiono mi jeszcze, że pan Larcher posiada liczne zastępy wielbicielek, dzięki którym, znalazł najskuteczniejszy środek nadania rozgłosu każdej, literze wychodzącej z pod jego pióra. Napisawszy artykuł, każe go przepisywać w kilkunastu egzemplarzach i poddaje krytyce znajomych pań. Każda z nich czyni swoje uwagi: jedna prosi o zmianę za mało dobitnego wyrazu, druga radzi wyrzucić zbyteczne — według niej — zdanie, a pan Larcher chętnie zmienia wyraz, wyrzuca zdanie, ku wielkiemu zadowoleniu tych pań, które uważają się poniekąd za współautorki jego utworów.
— Nie dziwi mnie to wcale — oświadczyła pani Offarel — pan Larcher wygląda na bezczelnego intryganta.
— Przepraszam — zaprotestował Fresneau — nie zachwycam się ja wprawdzie jego utworami, ale nie pozwolę nazywać go intrygantem. Zaręczam pani, że niema chyba na świecie drugiego równie dobrodusznego człowieka... Nic mnie tak nie bawi, jak kiedy krytycy nasi zachwycają się jego znajomością serca kobiecego. Całe życie kocha się w najgorszych kobietach, w których w naiwności ducha widzi anielskie istoty, a które go oszukują i wyśmiewają!... Ireneusz opowiadał nam wczoraj, że obecnie spędza dnie całe u tej Colette Rigaud, która ma występować w „Sigisbeuszu“. Dziewczyna drwi z niego niemiłosiernie i jestem pewien, że go oskubie jak wróbla...
— Dajcie pokój — odezwała się Emilia, która, wszedłszy niepostrzeżenie, usłyszała ostatnie wyrazy i ręką zamknęła usta mężowi — pan Klaudyusz jest naszym przyjacielem nie chcę, aby go obmawiano w naszym domu... Mój brat polecił mi pożegnać państwa — dodała — ci panowie spostrzegli, że już jest później niż im się zdawało i pojechali nie tracąc czasu... Ale, panie Offarel, kiedy dostanę przyobiecany mi obrazek, przedstawiający ostatnią scenę z „Sigisbeusza“? — spytała zwracając się do urzędnika.
— Ach! pani — odparł zapytany — nic prawie teraz robić nie mogę. Ściemnia się tak wcześnie, a przytem w biurze mamy nawał roboty. Ale dotrzymam słowa z pewnością... Co ci się stało, Róziu? Zbladłaś jak kreda.
Istotnie, młoda dziewczyna cierpiała strasznie nad tem, że Ireneusz odjechał, nie pożegnawszy jej ani słowem, ani spojrzeniem nawet. Kurcz nerwowy ściskał ją w gardle, oczy zachodziły łzami. Siłą woli stłumiła jednak łkanie wstrząsające jej piersią i odpowiedziała spokojnie, że gorąco od pieca nabawiło ją silnego bólu głowy. Pani Offarel rzuciła na Emilię spojrzenie, pełne tak gorzkich wyrzutów, że pani Fresneau mimowoli spuściła oczy. Szczerze lubiła Rozalię, współczuła jej cierpieniu, ale okazywała się zawsze przeciwną temu małżeństwu, które tak mało odpowiadało świetnym marzeniom, jakie roiła o przyszłości brata. Jednak gdy panie Offarel podniosły się i włożywszy kapelusze, zaczęły żegnać gospodarzy domu, pani Emilia uściskała Rozalię serdeczniej niż to zwykle czyniła. Cierpienie, którego sprawcą był Ireneusz, wzbudzało w niej litość, lecz w litości tej ukrywało się zadowolenie miłości własnej, bo boleść Rozalii świadczyła o obojętności młodego człowieka. To też, gdy drzwi zamknęły się za gośćmi, pani Emilia z wyrazem niczem niezamąconego szczęścia w oczach, przykazywała Franciszce:
— Pamiętaj zachowywać się jak można najciszej jutro rano...
— Dobrze, proszę pani — odparła służąca.
— I ty także nie rób hałasu, mój drogi, niezgrabny mężusiu — dorzuciła, zwracając się do męża, który znów ze skupioną uwagą poprawiał ćwiczenia.
— Zapowiedziałam Kostusiowi, aby się ubierał spokojnie, wychodząc jutro do szkoły... Wyobrażam sobie, że Ireneusz będzie bohaterem dzisiejszego wieczoru — dodała z tryumfującym uśmiechem. — Nikt pewnie nie zdoła się oprzeć urokowi jego powierzchowności, a przytem „Sigisbeusz“ jest skończonem arcydziełem.
— Czy wiesz, Emilko — przerwał pan Fresneau — że zaczynam pragnąć, aby te panie nie psuły go tak jak ty... ciągłe pochwały mogą mu przewrócić w głowie. Ale niema obawy — dorzucił, chcąc pocieszyć żonę zasmuconą poprzedniemi jego słowami — z prawdziwą rozkoszą spostrzegam, że powodzenie nie zmieniło go wcale.
Uszczęśliwiona Emilia podziękowała mężowi serdecznym, gorącym pocałunkiem.


III.
Snob i kochanek.

Tymczasem powóz, uwożący obu młodych ludzi, minął prędko ulicę Południową, przebył bulwar Montparnasse i przejechawszy most Alma, rzucony na Sekwanie, wjechał w długi szereg ulic, ciągnących się jedna za drugą, aż do Łuku Tryumfalnego. Obaj młodzieńcy milczeli z początku. Ireneusz przyglądał się z zajęciem tej dzielnicy, z którą wiązało się tyle wspomnień z jego lat dziecinnych i młodzieńczych.
Mgła nocna, okrywająca rosą szyby powozu, zdawała mu się żywym symbolem nieuchwytnej a jednak dotykalnej zasłony, jaka oddzielała obecne jego życie od świeżo minionej przeszłości. Każdy zakątek ulicy Południowej był mu tak znanym, jak ściany własnego pokoju: i wysoki, ponury gmach więzienia wojennego, i wiszący nad sklepem korzennym szyld z wizerunkiem sarny i zakręt na cichą uliczkę des Bagneux, na której mieszkała Rozalia. Myśl o kobiecie, którą przed chwilą bez pożegnania opuścił, nie sprawiła mu żadnej przykrości. Doznawał takiego wrażenia, jakgdyby śnił na jawie... Istotnie, uderzająca zachodziła różnica między biednym, nikomu nieznanym wyrostkiem, który przebiegał piechotą wszystkie zaułki tej dzielnicy a wytwornym młodzieńcem, siedzącym w wygodnym powozie obok Klaudyusza Larcher. W krótkim stosunkowo czasie zdołał on pozyskać sławę — bo cały Paryż przyklasnął jego sztuce — i bogactwo — bo „Sigisbeusz“, grany po raz pierwszy we wrześniu, przyniósł mu w przeciągu kilku miesięcy olbrzymią — jak dla niego — sumę dwudziestu pięciu tysięcy franków. A przytem to źródło dochodów nie było jeszcze wyczerpanym w zupełności.
„Sigisbeusza“ przedstawiono razem z trzy aktową komedyą „Bliźnięta“, której znane nazwisko zapewniało długotrwałe istnienie w repertuarze teatralnym. Sprzedaż oddzielnej odbitki „Sigisbeusza“ zapowiadała się bardzo pomyślnie, jak również wynagrodzenie za prawo przekładu na obce języki i grywanie sztuki w teatrach prowincyonalnych. Zresztą „Sigisbeusz“ był nieledwie pierwszą próbą naszego poety a Ireneusz miał już w swej tece inne prace; poemat filozoficzny pod tytułem „Wyżyny“, dramat z epoki Odrodzenia pod tytułem „Savonarola“ i romans obyczajowy, na wpół już naszkicowany, lecz nie ochrzczony dotąd żadnem mianem.
Powóz toczył się coraz dalej a do stanu upojenia, w jaki wprawiały umysł Ireneusza doznane już powodzenie i świetne plany na przyszłość, dołączyło się inne, czysto nerwowe podniecenie, sprawione myślą o nieznanem towarzystwie, do którego podążał.
Młoda panienka, jadąca na bal po raz pierwszy w życiu, nie może być więcej wzruszoną, jak wzruszonem było to dorosłe dziecko. Całą istotę jego trawiła wewnętrzna gorączka, której ogień unicestwił w nim poczucie własnego „ja“. Najwyższe szczęście a zarazem niedolę poetów stanowi właśnie owa zdolność podnoszenia do urojonej potęgi wrażeń, samych przez się błahych i powszednich. Ztąd wynikają te nagłe, błyskawiczne przejścia od zuchwale śmiałych nadziei, do zupełnego zniechęcenia, od zachwytu do rozpaczy, przejścia wprawiające wyobraźnię, charakter i uczuciowość poetów w stan ustawicznego wirowania, ciągłej chwiejności, tak niebezpiecznej dla wszystkich a zwłaszcza dla kobiet, które uwierzyły w przywiązanie tych serc nieuchwytnych. A jednak i wśród poetów można znaleźć jednostki, u których ta nadmierna ruchliwość umysłu, nie zabija zdolności kochania.
Jednym z takich wyjątków był Ireneusz. Porównanie chwili obecnej z przeszłością, porównanie mimowolne a wywołane widokiem dawno mu znanych miejscowości, wzbudziło w nim wdzięczność dla przyjaciela, który był sprawcą tego przełomu w jego położeniu.
Bezwiednie prawie, ulegając pierwszemu popędowi serca — a zdonlość ta, świadcząca o istnieniu tak rzadkiej w świecie cywilizowanym nierozerwalnej spójni między wewnętrzną a zewnętrzną istotą człowieka, stanowi urok wyłącznie bardzo młodych natur — ujął dłoń milczącego towarzysza i ściskając ją serdecznie, rzekł:
— Jakim ty byłeś dobrym dla mnie, Klaudyuszu!... Tak — dodał z naciskiem, spostrzegłszy wyraz zdziwienia w oczach Klaudyusza — gdybyś był okazał się mniej pobłażliwym dla pierwszych prób moich, nie pokazałbym ci „Sigisbeusza“; gdybyś nie zainteresował tą pracą panny Rigand, rękopism mój leżałby dotąd na półkach biblioteki teatralnej!... Gdybyś nie wspomniał o mnie hrabinie Komof, nie granoby mojej sztuki w jej salonach i nie byłbym u niej dziś wieczór... Ach, Klaudyuszu, jestem bardzo, bardzo szczęśliwcy!... Śmiejesz się ze mnie, jak z nieśmiałego żaka... ale gdybyś ty wiedział, jak gorąco marzyłem w dzieciństwie o poznaniu tego świata, do którego mnie teraz wprowadzasz, w którym radość silniej się odczuwa, smutek mniej boli a strój kobiet nawet jest poezyą!...
— Gdyby przynajmniej serca tych kobiet były podobne do ich sukien — przerwał Klaudyusz z szyderczym uśmiechem. Seryo jednak mówiąc, ze zdziwieniem słucham słów twoich — dodał po chwili milczenia — czyż ty się łudzisz, biedaku, że pozyskasz prawo obywatelstwa w tym wielkim świecie dlatego jedynie, że znalazłeś wstęp do salonów pani Komof, gdzie ludzie przesuwają się jak w panoramie, albo do której z tych pań, jakie tam spotkasz a które powiedzą ci, że przyjmują codziennie w przedobiednich godzinach? Możesz bywać, mój drogi, możesz nawet bywać bardzo często, jeżeli cię to bawi, ale nie zapominaj, że ludzie ci nie uznają nigdy za równych sobie ani ciebie, ani mnie, ani żadnego nawet artysty... Pytasz, dlaczego? Dlatego jedynie, żeś się w tym świecie nie urodził, że twoja rodzina do niego nie należy... Przyjmą cię z otwartemi rękoma, będą składali hołd twemu talentowi, ale jeżeli kiedykolwiek zechcesz wybrać sobie żonę z pośród nich, zobaczysz... Jedna chwila otworzy ci oczy, czego ci z serca życzę!... Ach! wielki Boże! gdybyś ty poznał bliżej te wielkie damy, w których oczyma wyobraźni widzisz istoty idealne, anielskie, doskonałe! To lalki wystrojone przez Wortha lub Laferriére... Wątpię, by między niemi znalazło się choć dziesięć zdolnych doznać głębszego wzruszenia. Do najuczciwszych należą jeszcze te, które dlatego mają kochanka, że im to sprawia przyjemność. Gdybyś ze skalpelem w ręku robił sekcyę nad niemi, znalazłbyś zamiast serca, rachunek z magazynu mód, pół tuzina przesądów, zastępujących miejsce przekonań a przedewszystkiem gorące pragnienie olśnienia wszystkich strojem i urodą... Istotnie, zasługujemy na nazwę skończonych waryatów, jeżeli my, ludzie rozumni i pracą zajęci, jedziemy na dzisiejszy wieczór, zważywszy przytem, że ty drżysz ze wzruszenia a ja!..
— Co ci dziś zrobiła panna Rigand? — zapytał łagodnie Ireneusz, dotknięty do żywego szorstkiemi słowami przyjaciela, lecz tając starannie przykrość, jaką mu sprawiło rozwianie czarownych złudzeń. Wiedział on, że gwałtowne wybuchy bywały najczęściej spowodowane kokieteryą aktorki, w której Klaudyusz kochał się szalenie, a która drwiła z niego, kochając go przecież po swojemu. Uczucie podobne, oparte na nienawiści i żądzy zmysłowej, paczy serce człowieka, przeistaczając go stopniowo w drapieżne zwierzę. Charakterystyczną cechę takiej miłości stanowi przejawienie się jej krótkotrwałemi paroksyzmami równie gwałtownemi i dojmującemi jak podsycające ją żądze. Bezwątpienia, rzucone przez przyjaciela pytanie obudziło w umyśle Klaudyusza wspomnienie kochanki, a pod wrażeniem tem, wesołe usposobienie, jakie okazywał podczas odwiedzin u państwa Fresneau rozwiało się w jednej chwili; zapłonął strasznym gniewem, który rad był zadowolnić najdziwaczniejszym nawet paradoksem. Podjął przez skwapliwie zadane przez Ireneusza pytanie i ściskając go z całej siły za rękę.
— Co mi ona zrobiła? — zawołał wybuchając gorzkim śmiechem.
— Chcesz więc koniecznie ocenić istotną wartość subtelnego psychologa, głębokiego znawcy serc kobiecych, jak mnie nazywają krytycy, najgłupszego człowieka pod słońcem, jak sam siebie nazywam? Niestety! inteligencyi swej zawdzięczam li tylko dokładniejsze zrozumienie głupstw popełnionych kiedykolwiek!... Nie wspominałem ci nigdy dotąd — mówił dalej cichym już i spokojniejszym głosem — że jestem szalenie zazdrosnym o względy mojej Coletty dla pana Salvaney? Ale ty nie znasz Salvaney’a, który jest arcypospolitym dziś typem fircyka nowej szkoły.. Powierzchowność niezachwycająca: nos jak trąba, wielkie osłupiałe oczy, a przytem łysy i gburowaty! Ten człowiek, chcąc pozyskać sławę, udaje anglomana, posuwając swe zamiłowanie angielszczyzny tak daleko, że wobec niego, książę Walii nawet mógłby uchodzić za francuza. Poznałem go w przeszłym roku we Florencyi, gdzie spędziliśmy razem trzy miesiące i gdzie na własne uszy słyszałem go chwalącego się, że przez cały ten czas nie miał ani razu koszuli pranej gdzieindziej jak w Londynie. Wierzaj mi, mój drogi, że w wielkim świecie, który ci się tak uroczym wydaje, podobne dziwactwo przynosi człowiekowi więcej zaszczytu, niż stworzenie takich dwóch arcydzieł literackich jak „Nabab“ lub „Assommoir“... Koniec końcem, ten człowiek podobał się Colecie. Przychodzi do jej loży równie często jak ja, wpatrując się w nią miłośnie swemi wielkiemi, pijackiemi oczyma. Jego pomysłem są kolacye po teatrze, w cuchnącej knajpie na ulicy Lafayette; zaprowadzę cię tam kiedyś, żebyś poznał gagatka... A Coletta pozwala się tam prowadzić i jeździ z nim otwartym powozem. Spróbowałem wybadać ją ostrożnie, ale roześmiała się ze mnie, dowodząc, że nie mam racyi być zazdrosnym o Salvaney’a, bo go zawsze czuć grogiem... Oto masz nasze kobiety: dziś oddadzą się pierwszemu lepszemu frantowi, a jutro wyśmiewają się z niego bez litości... Poszedłem do niej dziś rano. Cóż chcesz? Wiedziałem o wszystkiem a jednak nie chciałem uwierzyć. Gdybyś go znał, zrozumiałbyś, że posądzenie takie mogło mi się wydawać nieprawdopodobnem... wobec niezrównanej piękności Coletty... O! głupoto ludzka!... Poszedłem więc do niej dziś rano. Lokaj, świeżo przyjęty do służby, głupowaty chłopak, wnosi na tacy list, mówiąc: — „Od pana Salvaney’a, posłaniec czeka na odpowiedź“. — Przed chwilą właśnie Coletta ze łzami w oczach przysięgała mi, że nic nigdy między nimi nie zaszło, nic, nawet gorętsze spojrzenie. Stanęła przedemną, trzymając list w ręku a ja, głupiec, mówiłem sobie: Pewnie odda mi nierozpieczętowany, ażeby mi dać dowód swej uczciwości, dowód wiarogodny, ponieważ Salvaney nie mógł wiedzieć, że list ten wpadnie w moje ręce Coletta patrzyła na mnie, trzymając list w ręku.
— Przepraszam cię — rzekła wreszcie — muszę odpisać słówko. Nie gniewasz się, prawda? — dodała i wybiegła do sąsiedniego pokoju... z listem.
— Myślisz zapewne, że schwyciwszy kapelusz i laskę oddaliłem się, przyrzekając sobie nie powrócić już nigdy do tej bezczelnej oszustki!... Mylisz się, mój drogi, zostałem... Coletta wróciła wkrótce, zadzwoniła na lokaja, oddała mu odpowiedź, a podchodząc do mnie:
— Czy gniewasz się? — spytała.
Milczałem.
— Czy miałeś ochotę przeczytać jego list?
Nie odpowiedziałem ani słowa.
— To darmo — mówiła dalej, marszcząc brwi — nie mogę ci dać listu, bo go spaliłam. — Wprawdzie w całym liście nie było nic, prócz prośby o próbkę materyi, potrzebnej do ubioru kostyumowego, ale chcę, żebyś mi wierzył na słowo.
Świetnie powiedziane i znakomicie odegrane! Nigdy w życiu Coletta nie okazała tyle talentu. Nie pytaj, jaką odpowiedź otrzymała odemnie. Obszedłem się z nią, jak z ostatnią ladacznicą. Cisnąłem jej w twarz słowa pełne pogardy, wypowiedziałem obrzydzenie, jakie mi sprawia jej obłuda a potem widząc łzy w jej oczach, schwyciłem ją na ręce i upadłem z nią razem na kanapę w tymże samym pokoju, w którym ona popełniła bezczelne kłamstwo a ja nawymyślałem jej, jak ulicznej dziewczynie... Patrz, do jakiej podłości jestem zdolny!...
— Ale czy twoje posądzenia byty słuszne? — zapytał Ireneusz.
— Czy były słuszne? — odparł Klaudyusz z odcienem dumy w głosie, tej dumy okrutnej, jakiej doznają zazdrośni, gdy pragną dowiedzieć się istotnej prawdy a przekonają się, iż rzeczywistość potwierdza najgorsze nawet ich domysły. — Chcesz wiedzieć, czego żądał Salvaney? Schadzki. Coletta nie miała serca odmówić jego prośbie. Tak, popełniłem jeszcze jedną podłość, kazałem ją śledzić i wiem, że po skończonej próbie poszła do niego, że o ósmej wieczorem była tam jeszcze.
— I nie zerwiesz z nią? — spytał znów Vincy.
— Zerwę — odparł Klaudyusz — zerwę stanowczo, tego możesz być pewien. Tylko przedtem chcę, aby po raz ostatni dowiedziała się z ust moich, co o niej myślę. Ach! łajdaczka!... Zobaczysz, jak się z nią obejdę u pani Komof.
Pod wrażeniem rozpaczy, dźwięczącej w głosie przyjaciela, wesołość Ireneusza rozwiała się bez śladu. Przejęła go głęboka litość nad tym człowiekiem, z którym łączyły go tak słodkie dla serc młodych węzły wdzięczności, lecz zarazem bezwstydna dwulicowość aktorki, wstręt w nim wzbudziła. I nagle, na mocy praw kontrastu zapewne, stanęła mu przed oczymała godna twarz i wierne serce Rozalii.
Wspomnienie to obudziło w nim wyrzuty sumienia, które przecież ucichły niezwłocznie wobec zmiany, zaszłej w usposobieniu Klaudyusza. Zagadkowy ten człowiek, żyjący wyłącznie nerwami, był zdolny zmieniać kierunek swych uczuć i myśli z niepojętą niemal szybkością. Przed chwilą głos jego drżał tłumionemi łzami, cała jego postawa świadczyła o głębokiej, nieudanej rozpaczy. Teraz zaś machnął ręką — co zwykł był czynić nieraz dla dodania sobie odwagi i zawołał z westchnieniem:
— Ha! trudna rada! — rzucił przytem osłupiałemu towarzyszowi pytanie, tyczące się kwestyj literackich.
Nie skończyli jeszcze rozmowy o jednej z nowości beletrystycznych, gdy powóz wjechawszy w aleję wiodącą do pałacu, toczył się wolniej w szeregu za innemi.
Dreszcz obawy wstrząsnął całem ciałem Ireneusza, serce biło mu w piersiach krótkiem i przyspieszonem tętnem. W tem konie stanęły przed gankiem, osłoniętym markizą, a młody człowiek doznał dziwnego upojenia, wchodząc w progi tego domu, w którym raz tylko był w dzień przez krótką chwilę.
Kilku lokai, w błyszczącej liberyi, stało w przedpokoju, zastawionym kwiatami i ogrzewanym za pomocą niewidzialnych rur kaloryferu. Stosy okryć i futer porozrzucanych na stole i fotelach, świadczyły, że zaproszeni goście zgromadzili się już w salonach, z których gwar rozmowy aż tu słyszeć się dawał.
W przedpokoju zastali młodą kobietę, zdejmującą przy pomocy lokaja futro, z pod którego ukazały się obnażone ramiona i wysmukła postawa, owiana fałdami bogatej pąsowej sukni. Profil jej twarzy był niezwykle regularny, nos orli, usta klasycznie wykrojone. Ireneusz dostrzegł jak skinieniem głowy witała jego przyjaciela i zbladł mimowoli, gdy tych dwoje pięknych jasno niebieskich oczu obrzuciło go w przelocie obojętnem spojrzeniem. Wspaniała gwiazda brylantowa jaśniała w popielato blond jej włosach. Największy jednak urok stanowiła cera twarzy, mimowoli przypominająca krasę róży, — choć zużyta to i spowszedniała przenośnia — swą świeżością i delikatnością rumieńców.
— To pani Moraines, córka Wiktora Bois-Dauffin, byłego ministra z epoki cesarstwa.
Ileż to razy Ireneusz wspominał potem te słowa, stanowiące odpowiedź na niewymówione, lecz wymowne zapytanie! Ileż razy zapytywał sam siebie, dlaczego dziwnem zrządzeniem losu, wchodząc do domu pani Kornof, ujrzał naj pierwej kobietę, która miała wywrzeć wpływ tak stanowczy na przyszłe jego życie! Ale w tej chwili nic jeszcze nie przeczuwał, nie uczuł w sercu niepokoju, jakiego doznajemy nieraz na widok istoty, która nam będzie promykiem światła lub największą w życiu niedolą. Obraz tej pięknej trzydziestoletniej kobiety, która znikła mu z oczu, zanim zdążył oddać futro lokajowi, rozpłynął się całkowicie w ogólnej sumie wrażeń, sprawionych widokiem nieznanego mu dotąd otoczenia. Ireneusz nie umiał zdać sobie sprawy, dlaczego czuł się onieśmielonym, a jednak niewymownie szczęśliwym; nie wiedział, że miękkie dywany, osłaniające posadzki, przepych urządzenia, wysokie sufity, wytworne strojne i lampy, płonące jarzącem światłem — stanowiły przeważne czynniki doznawanego przezeń wrażenia. Już podczas pierwszej bytności u hrabiny, czuł się otoczonym przez tysiące nieważkich a przecież dotykalnych atomów, unoszących się w atmosferze zbytku i wykwintu. Ludzie urodzeni w dostatkach, nie zdają sobie sprawy z tych nieskończenie subtelnych wrażeń, podobnie jak nikt z nas nie czuje wagi powietrza otaczającego kulę ziemską.
Uczucie doznawane codzień przestaje być odczuwanem. Spanoszeni mieszczanie nie objawiają swych wrażeń, lecz instyktownie tłumią je na dnie serca, jako dowody zdradzające ich nizkie pochodzenie... Ireneusz nie miał zresztą czasu zastanowić się bliżej nad naturą uczyć, przepełniających jego serce. Lokaj otworzył drzwi, wprowadzając obu młodych ludzi do pierwszego salonu, urządzonego z banalnym przepychem, stanowiącym cechę wszystkich nowożytnych apartamentów paryzkich. Kto widział jeden salon podobny — wszystkie już poznał. Ale oczom Ireneusza najdrobniejsze szczegóły tego umeblowania zdawały się dowodami nader wykwintnego arystokratycznego smaku: zarówno staroświeckie makaty, pokrywające fotele jak wiszący nad kominkiem olbrzymi dywan, przedstawiający uroczystość bożka Bachusa. Drzwi naoścież otwarte prowadziły z tego pokoju do drugiego, znacznie obszerniejszego salonu w którym, sądząc po gwarze rozmowy, goście musieli już być licznie zebrani. Onieśmielenie podnieca częstokroć bardzo młodych ludzi i potęguje ich zmysł spostrzegawczy. Ireneusz, stanąwszy we drzwiach, jednym rzutem oka ogarnął wszystkich zgromadzonych: dojrzał czerwoną suknię pani Moraines, która, podawszy rękę jakiem uśmężczyźnie, przechadzała się po dużym salonie i hrabinę Komof, stojącą obok kominka i rozprawiającą żywo z kilkoma otaczającemi ją osobami. Na pierwszy rzut oka hrabina sprawiała tragiczne niemal wrażenie: była to kobieta — wysoka, siwa, za szczupła w ramionach, w stosunku do swego wzrostu, z niezwykle wydatnemi rysami twarzy i szaremi oczyma, których blasku wiek nawet przyćmić nie zdołał. Miała na sobie ciemną jedwabną suknię, od której odbijały tem żywiej wspaniałe, zdobiące ją klejnoty. Ręce jej połyskiwały mnóstwem pierścionków o zdumiewającej wielkości szafirach, szmaragdach i brylantach. Odpowiedziawszy wdzięcznym uśmiechem na głęboki ukłon, jakim wchodząc do salonu, powitali ją obaj młodzi ludzie, kończyła pośpiesznie opowiadanie o jednem ze spirytystycznych posiedzeń, stanowiących najulubieńszą jej rozrywką.
— Stolik kręcił się coraz to prędzej, prędzej — mówiła gestykulując z niesłychaną żywością — wtem nagle światło lamp zbladło i w ciemności ujrzałam poruszającą się olbrzymią rękę... rękę Piotra Wielkiego!
Gwałtowne wzruszenie malowało się na jej twarzy, patrzyła przed siebie z wyrazem nieopisanej trwogi w oczach. Dziki, z szaleństwem niemal graniczący instynkt, stanowiący częstokroć właściwość najwytworniej nawet wychowanych jednostek, objawił się chwilowo na jej twarzy... Nagle, hrabina Komof przypomniała sobie ciążące na niej obowiązki pani domu. Uśmiech powrócił na jej usta, gorączkowy blask oczu złagodniał. Czyżby odgadła, że Ireneusz czuł się samotnym i nieszczęśliwym, stojąc w progu olbrzymiego salonu, w którym wszyscy byli mu nieznani?
Kobiety starsze, doświadczone, posiadają ów dar jasnowidzenia, któremu przeważnie zawdzięczają urok, jaki znajdują w ich towarzystwach ludzie znękani życiem i zawiedzeni w swych nadziejach... Bądź co bądź, hrabina przerwała swe opowiadanie i zwracając się do Ireneusza z uprzejmym uśmiechem:
— Czy pan wierzysz w duchy, panie Vincy? — spytała. — Bezwątpienia, nie darmo jesteś pan poetą. Ale kiedyindziej powrócimy do tej kwestyi... Tymczasem podaj mi pan rękę, chociaż nie jestem ani młodą, ani ładną, muszę pana przedstawić kilku osobom, które już teraz są gorącemi wielbicielkami pańskiego talentu...
Onieśmielony Ireneusz podał rękę pani domu, która o pół głowy przewyższała go wzrostem. Tragiczny wyraz, malujący się na twarzy hrabiny, nie był kłamliwym pozorem. Dziwne koleje losu, jakich ta kobieta doznała, mogły w zupełności usprawiedliwiać gwałtowność jej fizjonomii i surowy wyraz oczu. Przed laty, własną ręką zabiła człowieka, który był mordercą jej męża.
Ireneusz znał wszystkie szczegóły tego dramatu: hrabia Komof, osobistość wielce wpływowa w świecie politycznym. — został zamordowany w swym gabinecie przez jednego ze spiskowców rewolucyjnych; hrabina, która w tej chwili wchodziła do pokoju, schwyciwszy rewolwer, położyła trupem zabójcę swego męża. Tak jest! Trzymała niegdyś pistolet w tych samych białych, długich palcach, które teraz, zdobne bogatemi pierścieniami, spoczywały na ramieniu Ireneusza, gdy bawiła go opowiadaniem nowej history i z tym rodzajem zwierzęcej energii, która przejawia się zawsze w najwytworniej nawet wychowanych jednostkach słowiańskiego pochodzenia.
— Przyjeżdżam zatem do Paryża, osiem lat temu, wkrótce po wojnie... Przedtem raz tylko byłam tutaj, podczas wystawy z 1.855 roku.. Ach! drogi panie, jakże uroczym był ówczesny Paryż!... Cóż to za idealny człowiek ten wasz cesarz... — opowiadała hrabina Komof, wymawiając z naciskiem ostatnie sylaby wyrazów dla wykazania swego zachwytu. — Przyjeżdżam tedy z córką moją, księżną Rudin, która mieszka obecnie we Florencji. Wyobraź pan sobie moje zmartwienie, gdy w parę dni po przyjeździe dziewczyna rozchorowywa się śmiertelnie... Życie jej zawdzięczam wyłącznie staraniom doktora Louvet... Poczciwy człowiek, nazywałam go zawsze Luwetski, ponieważ leczy tylko rossyan... Niepodobna było myśleć o wywożeniu chorej z Paryża... Na szczęście, pałac ten był wystawiony na sprzedaż, kupiłam go więc z całem urządzeniem... Ale zmieniłam wszystko po mojemu... Spójrz pan gdzie był dawniej ogród...
Mówiąc to, ruchem ręki wskazała Ireneuszowi wielki salon, do którego właśnie wchodzili.
Pokój ten stanowił rodzaj rozległej hali, na ścianach której widniały obrazy niejednakowych rozmiarów i różnej wartości artystycznej, zakupione przez hrabinę podczas licznych jej wędrówek po Europie.
Potężne wrażenie, jakiego w pierwszej chwili doznał Ireneusz na widok przepychu i bogactwa, spotęgowało się stokroć, wobec zbytku duchowego — jeżeli się godzi nadać mu taką nazwę — zbytku, objawiającego się w kosmopolitycznych przekonaniach pani domu.
Hrabina wspominała o Florencji niby o przedmieściu Paryża, mówiła po francuzku z biegłością, jakiej nie każdy w ojczystej nawet mowie nabyć jest zdolnym, mieszkała w wspaniałym pałacu, nie doznając nigdy tęsknoty za krajem... Czyż więc dziwić się można, że młody człowiek, przywykły do ciasnego widnokręgu małomieszczańskich sfer paryzkich, był przejęty dziecinnem niemal uwielbieniem dla wszystkiego, co tu poraz pierwszy w życiu oglądał? Otwierał szeroko oczy, pragnąc nacieszyć się do woli urokiem malowniczego obrazu, jaki w tej chwili przedstawiał salon. W głębi, na lewo, ciemno-ponsowe, zapuszczone obecnie portyery, oddzielały salon od sceny, urządzonej w sali jadalnej, która zazwyczaj łączy się bezpośrednio z salonem. Wykute z bronzu popiersie jednego z protoplastów rodu, hrabiego Mikołaja Komof, wznosiło się w samym środku sali na marmurowej kolumnie, otoczonej czterema olbrzymiemi krzewami, umieszczonemi w miedzianych wazonach perskiego wyrobu. Przestrzeń pozostałą pomiędzy tym pomnikiem rodzinnym a zapuszczoną kurtyną, zapełniały krzesła, poustawiane rzędami a zajęte już przez damy, przybyłe na przedstawienie. Cały ten kąt salonu, widziany z pewnej odległości, czynił wrażenie żywego a różnobarwnego ogrodu szczupłych i pulchnych ramion, jasnych i ciemnych warkoczy, twarzy rozjaśnionych niebieskiemi lub czarnemi oczyma, obnażonych ramion, bądź kościstych, bądź też kształtnych, niby z alabastru wytoczonych. Wachlarze posuwały się żywo, drogie kamienie połyskiwały barwami tęczy, słowa i śmiechy zlewały się w upajający, niewyraźny szmer. Uderzająca zachodziła sprzeczność między grupą kobiecą a męzką, skupioną w drugim rogu sali: tam różnobarwne materye i atłasy, tu ciemna, zwarta masa czarnych fraków.
Pomiędzy mężczyznami znajdowało się jednak kilka kobiet, zajętych widocznie żywą a wesołą rozmową, z pomiędzy krzeseł wychylała się też gdzieniegdzie głowa mężczyzny. Towarzystwo to, jakkolwiek bardzo niejednolite, składało się przeważnie z osób, które przywykły od lat wielu spotykać się codziennie w domach, do których wszystkie warstwy społeczne znajdują wolny przystęp. Były tam przedstawicielki najróżnorodniejszych sfer towarzyskich: i księżniczki z przedmieścia Saint-Garmain, bywające wszędzie dla rozrywki lub zyskania popularności, i żony bogatych finansistów, i żony dyplomatów i wielkie arystokratki nieokreślonej narodowości, i żony skromnych artystów, które pragnąc być świadkami tryumfu mężów, towarzyszą im na proszone obiady lub wieczorne przyjęcia. Ale owe subtelne odcienia, rozdzielające zebrane towarzystwo na kilka nader odrębnych grup, ujść musiały oka takiego, jak Ireneusz Vincy, nowicyusza. Upojony, oczarowany, pochłaniał wzrokiem ową wystawę zbytku i bogactwa, której świetność przewyższała najśmielsze jego marzenia. Ogłuszony gwarem krzyżujących się rozmów, szedł dalej z hrabiną Komof, która przedstawiła go kilku panom i kilku kobietom z ostatniego rzędu krzeseł. Kłaniał się bezwiednie, bełkocząc machinalnie kilka słów w odpowiedzi na uprzejme wyrazy, jakiem i go wszyscy witali. Pani Komof, spostrzegłszy zakłopotanie młodego człowieka, nie odstępowała go ani na chwilę, tembardziej, że Klaudyusz znikł za kulisami — zapewne w przystępie nowego szału miłosnego.
Gdy odgłos trzeciego dzwonka rozległ się w salonie, młody poeta usiadł obok hrabiny w cieniu jednego z krzewów, otaczających popiersie protoplasty rodu. Jakże gorąco błogosławił w duchu szczęśliwy zbieg okoliczności, dzięki którem u zdołał przezornie usunąć się zdala od spojrzeń ludzkich!


IV.
Sigisbeusz.

Dwóch ugalonowanych lokai podniosło kurtynę, oczy widzów zwróciły się ku scenie. Krótka wskazówka autora „ogród w Wenecyi“ pozwoliła zastąpić dekoracye teatralne krajobrazem umieszczonym w głębi i kilkoma roślinami, które przyniesiono z wspaniałej pałacowej cieplarni. Sztywne łodygi i błyszczące liście tych krzewów egzotycznych, stanowiły tło wielce różne od malowniczego obrazu, jakim pan Perrin przyozdobił scenę podczas pierwszego przedstawienia „Sigisbeusza“ w „Comedie-Française“. Dyrektor, obdarzony wysokiem artystycznem poczuciem, nie zapomniał o tarasie spuszczającym się ku lagunom białemi marmurowemi schodami, o czerwonych Kolumnach fasady pałacu, widniejącego w dali na błękitnym horyzoncie, o czarnych gondolach, mknących żywo po mętnej wodzie kanału. Odmienność dekoracyi, małe rozmiary sceny, szczupłe grono wytwornej publiczności — wszystko składało się na to, aby powiększyć zakłopotanie Ireneusza. Czuł się tak rozdrażnionym, jak w ów pamiętny dzień wystawienia pierwszego jego utworu. Nagle cała sala zagrzmiała oklaskami, jakiemi powitano ukazanie się na scenie panny Coletty Rigaud. Pomimo sztucznych rumieńców, czarnej muszki w kącie ust, upudrowanych do białości włosów i sukni, której pomysł zapożyczonym był widocznie z obrazów Watteau, piękna, aktorka miała w tej chwili ten dziwnie rozrzewniający wyraz, jaki malował się zwykłe w jej ustach i oczach. Oczy to były tęskne i marzące, usta zmysłowe i melancholijne zarazem, podobne do tych, jakie Botticelli daje swym aniołom i madonnom.
Ileż to razy Ireneusz słyszał wyrzekania rozkochanego przyjaciela, że gdy Coletta, popełniwszy bezczelne kłamstwo, zwróci ku niemu błagalne spojrzenie, mimowoli zapomina o gniewie i ubolewa nad jej upadkiem.
Przedstawienie rozpoczęło się wreszcie, Coletta grała z nieopisanym, właściwym sobie wdziękiem a niepokój Ireneusza wzrastał z każdą chwilą, gdy słyszał naokoło siebie wpół głośne choć szeptem czynione uwagi, na które wielcy panowie pozwalają sobie chętnie, ilekroć aktorka występuje w salonie:
— Zdumiewająco piękna!...
— Czy pani sądzi że ma na sobie teatralną tualetę?...
— Na honor, schudła przerażająco!...
— Jakiż głos sympatyczny!... Nie, zbyt wyraźnie naśladuje Sarę Bernhardt!...
— Przepadam za tą sztuką, a pani?...
— Nie cierpię wierszy, usypiają mnie zaraz....
Takie i tym podobne spostrzeżenia dochodziły wciąż do uszów młodego poety, dopóki stłumionemi nie zostały przez kilkakrotnie z niecierpliwością powtórzone „sza!“ wychodzące z grupy stojących nieopodal od Ireneusza panów, między któremi wyróżniał się jeden mężczyzna łysy, z ogromnym nosem i sino-fioletową cerą twarzy. Hrabina podziękowała mu uprzejmym ruchem ręki i zwracając się do swego sąsiada.
— To pan Salvaney — rzekła — jeden z największych wielbicieli panny Rigaud.
I znów zapanowała w salonie cisza, przerywana zaledwie szmerem oddechów ludzkich, szelestem sukien i wachlarzy. Ireneusz z rozkosznem upojeniem wsłuchiwał się w czarującą melodyę stworzonych przez siebie wierszy, bo widząc ogólne natężenie uwagi, słysząc oklaski, jakie niebawem podniosły się w sali, czuł i rozumiał, że dzieło jego wzbudziło zachwyt zebranego tu grona ludzi wielkiego świata, tak jak na pierwszem przedstawieniu w „Comedie Française“ zdołało obudzić żywe wrażenie wśród widzów, złożonych przeważnie z obojętnych literatów znudzonych dziennikarzy, wesołej złotej młodzieży i kobiet półświatka. I nagle mocą tajemniczego jasnowidzenia, przed oczyma poety stanęła chwila, kiedy po raz pierwsz3 powziął myśl napisania tego utworu, który dokonał tak olbrzymiego przewrotu w jego życiu i okrył go sławą. Rozkoszny a nieznany mu dotąd dreszcz zadowolonej miłości własnej wstrząsnął całą jego istotą. Zdawało mu się, że widzi wyraźnie przed sobą ową aleję ogrodu Luksemburskiego, po której przechadzał się rok temu, w tak pamiętny dla niego wieczór; że odczuwa ponownie owo rozkoszne podniecenie, w jakie wprawiła go wtedy woń kwiatów, ciemny błękit nieba przedzierający się przez gęstwinę liści i zdobiące ogród marmurowe posągi, którym zapadający mrok nadawał dziwnie fantastyczne kształty. Obok niego szła milcząco Rozalia, spoglądająca nań od czasu do czasu pięknemi czarnemi oczyma, w wyrazie których malowała się gorąca choć nieświadoma siebie miłość. Tego to właśnie wieczoru wyznał on jej swe uczucia w altanie otoczonej rozkwitającemi bzami, do której dolatywał zdala niewyraźny odgłos rozmowy pani Offarel z Emilią. Gdy powrócił wtedy na ulicę Coëtlogon trawiony tą gorączką nadziei, która człowiekowi łzy z oczu wyciska, wstrząsając do głębi całą jego istotą zmusza go do wyjawienia najskrytszych myśli i uczuć. Nie mogąc zasnąć, siedział do późnej nocy, zatopiony w marzeniach i nagle — jakby dla przeciwstawienia niewinnej Rozalii — przypomniał sobie pierwszą i jedyną swą kochankę Elizę z dzielnicy studenckiej. Ujrzał ją po raz pierwszy w piwiarni, do której zaprowadzili go dwaj koledzy, jedyni z jakimi bliższe utrzymał stosunki. Dziewczyna przystojna, pomimo zwiędniętej cery, podmalowanych oczu i uróżowanych policzków, podobała się młodemu człowiekowi, który został jej kochankiem, chociaż cały jej sposób bycia: głos, ruchy a nawet myśli i oznaki uczucia. raziły niemile wrodzone mu poczucie artystycznej harmonii.
Przelotny ten stosunek trwał zaledwie pół roku, zostawiając młodemu człowiekowi pełne smutku i goryczy wspomnienie. Należąc do ludzi, których zadowolenie żądz zmysłowych prowadzić zwykło do uczucia, bezwiednie przywiązał się do Elizy; nieraz też cierpiał okrutnie wskutek jej zalotności i zepsutej atmosfery moralnej, w której wzrosła nieszczęśliwa dziewczyna. Teraz więc, gdy siedział przy stole marząc z zachwytem o dziewiczem sercu Rozalii, powziął myśl stworzenia poematu przedstawiającego kontrast, jaki zachodzi między zalotną kobietką a niewinną, szczerze kochającą kobietą. W umyśle jego kształconym na wzorach Szekspira i Musseta, owa pospolita studencka miłostka, drogą tajemniczej a jednak rzeczywistej metamorfozy, przeistoczyła się w dramatyczną fantazyę, odbywającą się pod włoskiem niebem. Tejże nocy na szkicował ogólny plan Sigisbeusza i napisał pierwsze pięćdziesiąt wierszy.
Treścią poematu miało być namiętne uczucie, jakiem młody wenecyanin Lorenzo zapłonął ku pięknej, lecz zimnej jak głaz księżniczce Coelii. Widząc, że łzy ani prośby nie zdołają zmiękczyć serca nieubłaganej bogini, z rozpaczy młodzieniec, idąc za radą bawiącego chwilowo w Wenecyi przebiegłego markiza de Senece, począł udawać miłość do pięknej, anielsko łagodnej hrabianki Beatryczy, której serce ukochało go oddawna. Gdy Coelia, rozdrażniona obojętnością dawnego wielbiciela, zapragnęła go znów do siebie przyciągnąć, Lorenzo, nauczony smutnem doświadczeniem odwrócił się od zdrajczyni i pozostał wiernym kobiecie, która prawdziwie kochać umiała.
Coelia wabiła swym urokiem... Lorenzo złorzeczył wiarołomnej kochance... Markiz szydził z uczucia... Beatrycza marzyła... Postacie te, przypominające żywo bohaterów szekspirowskiego: „Jak wam się podoba“ owiane były poetycznym urokiem, łagodnym i czarującym, jak promienie światła księżycowego...
Od czasu do czasu, dawały się słyszeć w sali westchnienia kobiece lub wykrzykniki:
— Zachwycające!... Prześlicznie!...
A Ireneusz, przypominając sobie, ile to nocy bezsennych strawił, kreśląc lub przerabiając niektóre ustępy poematu, pamiętał, że najwięcej trudu kosztowała go elegia, którą Lorenzo napisał dla Coelii, a którą ta, uniesiona zazdrością, pokazała następnie Beatryczy... Jakże czułe i szydercze zarazem dźwięki brzmiały w głosie Coletty, kiedy mówiła z przejęciem:

„Gdyby róże umiały odwzajemnić uczucie,
Jakie widok ich krasy wzbudza w sercu człowieka;
Gdyby białe lilie i bzy wonne pojęły,
Jak śnieżysta ich barwa mile oko uderza;
Gdyby niebo błękitne i ruchliwe wód fale

I srebrnooki księżyc i gaj cicho szumiący,
I wszystko, cośmy kiedy w tem życiu ukochali,
Mogło sercem za serce równą miarą odpłacić
 Ale nieba, morze i bzu wonnego kwiecie,
I róże i ty pani... ach! nikt nie tęskni za mną!“

Wyobraźnia poety snuła dalej, coraz to nowe obrazy... myślą wspomina skromny, zaciszny swój pokoik, w którym każdego ranka z radością w sercu podejmował przerwaną poprzedniego dnia pracę. Stosownie do rady Klaudyusza a bardziej jeszcze wskutek dziecinnej chęci naśladowania wielkich ludzi — chęci stanowiącej śmieszną, lecz charakterystyczną właściwość początkujących autorów — urządził on swe życie na wzór nieśmiertelnego Balzaka.
Kładł się zwykle przed ósmą wieczór, w stawał o czwartej rano. Ubrawszy się rozpalał ogień na kominku, zapałał lampę i gotował kawę na spirytusowej maszynce, którą troskliwa siostra własnoręcznie przynosiła mu zwykle z wieczora, aby bez wielkiego trudu mógł sporządzić sobie śniadanie.
Ogień buchał z kominka, lampa płonęła jasnem światłem, woń podniecającego napoju rozchodziła się po pokoju, a Ireneusz, rzuciwszy pełne czci spojrzenie na wiszącą nad łóżkiem fotografię Rozalii, zasiadał do pracy Powoli, stopniowo, ruch uliczny stawał się coraz głośniejszym, miasto obudziło się ze snu. Od czasu do czasu Ireneusz odkładał pióro i przyglądał się obrazom wiszącym na ścianie. Około szóstej Emilia wchodziła do pokoju. Pomimo licznych zajęć gospodarskich, kochająca kobieta znajdowała codzień chwilę czasu na przepisywanie utworów brata. Za nic w świecie nie zgodziłaby się na to, aby rękopism Ireneusza został oddanym w ręce cenzury lub korektora... Droga, poczciwa Emilia! Jakżeby była szczęśliwą, słysząc grzmot oklasków przygłuszających ostatnie słowa Coletty!...
O ileż zupełniejszem byłoby szczęście Ireneusza, gdyby sumienie nie wyrzucało mu obojętności dla Rozalii w tej nawet chwili, kiedy kurtyna zapadała wśród oznak namiętnego zapału publiczności!
— Całem sercem winszuję panu powodzenia — pierwsza odezwała się hrabina — widzę już jak wszystkie te panie będą się ubiegały o zaszczyt przyjęcia pana u siebie.
Pomimo ogólnej wrzawy, powstałej po ukończeniu przedstawienia, pomimo szelestu sukien i łoskotu odsuwanych krzeseł, Ireneusz mógł słyszeć wyraźnie urywki krzyżujących się rozmów, dowodzące, że słowa powyższe nie były li tylko pochlebstwem uprzejmej pani domu:
— Oto autor!...
— Gdzie?...
— Stoi obok hrabiny... Taki młody!... Czy pani go zna?... Bardzo przystojny chłopiec... Dlaczego nosi tak długie włosy... Prawdziwa głowa artysty... Zdaje mi się, że można mieć talent a przecież czesać się tak jak wszyscy... Z tem wszystkiem stworzył prawdziwe arcydzieło... Znakomita sztuka!... Znakomita... Znakomita?... Kto go wprowadził do hrabiny?... Klaudyusz Larcher... Biedny Klaudyusz! Zdawał się pożerać Colettę oczyma... Prędzej lub później dojdzie do pojedynku między nim a panem Salvaney... Tem lepiej, odświeżą sobie krew...
Oto niektóre z niezliczonej ilości zdań, podchwytywanych przez Ireneusza z właściwą autorom bystrością słuchu. Zanim młody poeta zdołał ochłonąć z pierwszego wrażenia, jedna z pań przemocą prawie odwołała go od hrabiny i obsypywała pochwałami, których słuchając, rumienił się i schylał głowę ku ziemi, jakby pod ciosami maczugi. Była to pięćdziesięcioletnia, wysoka i bardzo chuda kobieta, wdowa po panu de Sermoises, o którym miewiała teraz:
— Mój najukochańszy.
A który za życia był przedmiotem ogólnego pośmiewiska, dzięki postępowaniu swej dozgonnej towarzyszki. Zmuszona z wiekiem zaniechać tryumfów światowych, pani de Sermoises przerzuciła się na pole literatury, ale literatury prawowiernej, nacechowanej barwą klerykalizmu.
Poprzednio już wiedziała od hrabiny, że, autor „Sigisbeusza“ jest siostrzeńcem księdza; zresztą duch romantyzmu, wiejący z tego utworu, pozwalał jej przypuszczać, że młody pisarz niema nic wspólnego ze szkołą nowoczesną, której realizm obrażał jej wstydliwość niewieścią. Tonem tak uroczystym, jak sędzia orzekający o losie winowajcy, wykładała Ireneuszowi swoje teorye i unosiła się z zachwytu nad jego dziełem:
— Ach! panie, ileż tu poezyi, wdzięku, uczucia!... Poemat ten przetrwa lata, wieki całe!... Wynagradzasz pan nam, kobietom, krzywdę wyrządzoną przez tych pisarzy, którzy lubują się w brudnych opisach i skalpelu zamiast pióra używają.
— Pani... wyjąkał młody człowiek, przerażony tą szumną mową.
— Mam nadzieję, że pan nie zapomni o mnie — przerwała żywo — przyjmuję w środy od piątej do siódmej. Pochlebiam sobie, że pan znajdziesz u mnie towarzystwo przyjemniejsze niż u hrabiny, która jest cudzoziemką, jak panu zapewne wiadomo. Spotkasz pan u mnie kilku członków akademii, którzy czynią mi zaszczyt zasięgania mej rady, co do wartości swych utworów. Ja sama niegdyś pisywałam poezye... O! nie uważam się bynajmniej za poetkę dlatego, że ku uczczeniu pamięci najukochańszego mego męża, ułożyłam króciutki wierszyk pod tytułem: „Lilia cmentarna“. Chciałabym usłyszeć zdanie pańskie ale szczere... Pan Vincy, pani Hurault — mówiła dalej, przedstawiając poetę sąsiadce swej, wyglądającej niezwykłe młodo, pomimo skończonych lat czterdziestu.
— Czy pani lubi Musseta? — zagadnęła pani Hurault, autorka kilku utworów scenicznych pod pseudonimem wydanych. Krytyka wyśmiała te prace pomimo usilnych zabiegów pani Hurault, która od lat szesnastu zapraszała na obiady wszystkich sprawozdawców teatralnych, dyrektorów a nawet ich rodziny.
— Któż go nie lubi w moim wieku? — odparł młody człowiek.
— Domyśliłam się tego — podjęła pani Hurault — wiersz pana zrobił mi wrażenie słyszanej niegdyś muzyki.
Ale rzuciwszy ten pocisk, przypomniała sobie, że w niejednym z młodych poetów kryje się przyszły dziennikarz i chcąc naprawić błąd, popełniony przez zazdrość zawodową, dodała z uprzejmym uśmiechem:
— Miło mi będzie powitać pana u siebie; pragnęłabym zaznajomić pana z moim mężem, który nie mógł mi towarzyszyć dzisiaj; zastanie mnie pan zawsze we czwartek w poobiednich godzinach.
— Pan Vincy, pani Ethorel — wtrąciła znów pani de Sermoises, przedstawiając Ireneusza tym razem młodziutkiej pięknej kobiecie, o czarnych włosach i matowej cerze twarzy.
Powiewna, wysmukła kibić pani Ethorel stanowiła rażącą sprzeczność z dźwiękiem jej głosu, który brzmiał uroczyście niemal, gdy mówić zaczęła:
— Ach! jak pan umie przemawiać do serca! Najpiękniejszym z całego poematu jest według mnie ów sonet, zaczynający się od słów: Widziadło dawno minionego roku...
— Widmo lat dawno minionych — poprawił Ireneusz, prostując omyłkę popełnioną przez panią Etherel i tłumiąc ironiczny uśmiech, bo ustęp odnośny — złożony z dwóch sześciowierszowych zwrotek — ani budową, ani miarą wiersza nie przedstawiał żadnego podobieństwa do sonetu.
— Ach! tak! — zawołała pani Ethorel — cóż to za siła wysłowienia! Byłabym niewypowiedzianie szczęśliwą, gdyby pan zechciał odwiedzić nas kiedykolwiek...
Ireneusz nie zdążył jeszcze podziękować a już pani de Sermoises przeprowadziła go w inny róg salonu, przedstawiając go kolejno wszystkim swoim znajomym. Pani de Sermoises posiadała bowiem w wysokim stopniu, wspólną wielu ludziom, słabostkę opiekowania się wybitniejszemi pod jakimkolwiek względem osobistościami, w przekonaniu, że ich sława i na nią spadnie po części. Coraz to więcej onieśmielony Ireneusz, musiał zamienić kilka słów z panią Mosè, która dzierżyła berło urody wśród żydowskiego towarzystwa, z panią de Sauve w przepysznej różowej tualecie i z panią Bernard, niebiesko ubraną. Oswobodziwszy się wreszcie od zbyt gorliwej opiekunki, odetchnął swobodniej, gdy znów porwanym został przez panią Komoff, która szukała go oddawna, aby przedstawić hrabinie de Candale, pochodzącej w prostej linii od słynnego w XV wieku marszałka, oraz jej siostrze, księżnej d’Arcole.
Po tych dwóch nazwiskach, Ireneusz usłyszał cały szereg niepodobnych do spamiętania od razu nazwisk kilku pań spokrewnionych z hrabiną... potem znów musiał zawrzeć znajomość z mężczyznami, których znalazł rozmawiających z temi paniami. Poznał więc markiza de Here, słynnego z oszczędności, gdyż mając dwadzieścia tysięcy franków rocznie, musiał żyć równie wystawnie, jak ludzie posiadający trzykroć większe dochody, — wicehrabiego de Bréves, któremu po raz trzeci w życiu groziła ruina majątkowa, pana de Crucé, namiętnego zbieracza starożytności, pana de San Globbe, dzielnego myśliwego i kilku magnatów rosyjskich. Nazwiska te po większej części znanemi już były dawniej młodemu poecie, który z dziecinną ciekawością wczytywał się nieraz w owe sprawozdania z zabaw wielkoświatowych, jakie dzienniki miejskie zamieszczać zwykły — ku większemu zbudowaniu ubogich ludzi, pałających chęcią życia nad stan. Od lat dziecinnych niemal, Ireneusz zabiegał myślą w te sfery nacechowane kosmopolityzmem, bogate raczej niż dystyngowane, które nadają ton zabawom i rozrywkom w stolicy — a pojęcie, jakie sobie o nich wytworzył, było tak czarujące, lecz tak do gruntu fałszywe, że obecnie, gdy marzenia jego urzeczywistnionemu zostały, czuł się szczęśliwym i zawiedzionym zarazem.
Wiejąca w tym salonie atmosfera kłamstwa i obłudy oburzała go a przecież łechtała tak miłe jego miłość własną! Spotykał zwrócone ku sobie uśmiechy ust tak ponętnych!... spojrzenie zachwytu w tak pięknych oczach!... Rozpromieniony dumą, czuł się przecież coraz więcej onieśmielonym a czcze, banalne pochwały przejmowały go mimo woli bolesnem rozczarowaniem. Jeżeli artyści i pisarze, po bliższem zetknięciu się z wyższemi warstwami społecznemi, doznają zwykle uczucia nudy i zniechęcenia, to dlatego przeważnie, że wchodzą w świat w pełnej tylko epoce swego życia, opromienieni aureolą swego talentu i oczekują czegoś nadzwyczajnego, podczas gdy ludzie istotnie do tegoż świata należący, przywykli do atmosfery salonowej, oddychają w niej żywo i swobodnie. Ireneusz zakłopotany własną nieśmiałością, odurzony zawieraniem coraz to nowych znajomości, zmęczony dręczącem go uczuciem rozczarowania, usunął się do sąsiedniego pokoju, szukając Klaudyusza, który znikł bez śladu. Nagle spostrzegł Colettę, która przed chwilą ukazała się z za kulis a której usypane pudrem włosy i jasna suknia, stanowiły uderzającą sprzeczność z czarnemi frakami licznie otaczających ją mężczyzn. I ona również zdawała się być dziwnie onieśmieloną... — jak w ogóle aktorki wyrwane nagle ze swego otoczenia, dumne i związane zarazem przeświadczeniem, że zwracają na siebie ogólną uwagę. Onieśmielenie to objawiło się w całym jej sposobie wzięcia: machinalnie składała wciąż i rozkładała trzymany w ręku wachlarz, wyraz nieufności malował się w jej spojrzeniu a nerwowy uśmiech wybiegał na piękne jej usta.
W tej chwili właśnie rozmawiała z wysokim, chudym mężczyzną, którym — jak Ireneuszowi wspominała hrabina — był pan de Salvaney, współzawodnik Klaudyusza. Spostrzegłszy Ireneusza, piękna aktorka powitała go uśmiechem, świadczącym jaką radością przejmowało ją spotkanie człowieka należącego do jej sfery.
— Ach! oto nasz autor! — zawołała, wyciągając rękę ku młodemu poecie. — Wyobrażam sobie, jak pan musisz czuć się dziś szczęśliwym... Przedstawienie udało się znakomicie... Proszę cię, Salvaney — zwróciła się do swego towarzysza — powinszuj panu Vincy, chociaż nie znasz się wcale na poezyi... Co się stało z pańskim przyjęciem, panem Larcherem? — pytała dalej — nie widzę go oddawna... Powiedz mu pan odemnie, że mógł stać się dzisiaj przyczyną mej śmierci dusiłam się ze śmiechu, widząc go ze sceny... zaczesał dwa kosmyki włosów na czoło i wyglądał jak wierzba płacząca...
Błysk okrucieństwa przemknął w tej chwili w zielonych oczach młodej kobiety, piękne jej usta zadrżały nienawiścią, bo Klaudyusz opuścił dom hrabiny nie pożegnawszy jej nawet spojrzeniem. Kochała go ona, o ile kochać była zdolną, choć oszukiwała, dręczyła a przedewszyskiem upokarzała na każdym kroku. Chciała się zemścić teraz, okrywając go śmiesznością w obecności pana Salvaney, pewna, że Ireneusz nie omieszka powtórzyć tej rozmowy przyjacielowi.
— Dlaczego pani to mówi? — zapytał półszeptem młody poeta, korzystając z chwili w której Salvaney odwrócił się, witając jednego ze swych kolegów — czy pani nie wierzy w przywiązanie Klaudyusza?
— Ach! i pan zaczynasz śpiewać na tą nutę? — głośno zawołała Coletta, wybuchając szyderczym śmiechem. — Wiem, wiem ja dobrze, że jestem jego złym duchem, Dalilą, kusicielką... Mam cały pakiet jego listów, w których mi opisuje te brednie... co mu nie przeszkadza jednak upijać się pod pozorem tęsknoty za mną... Więc to ja może każę mu zgrywać się do ostatniego grosza... i pić... i truć się morfiną?... Głupot i ludzka!.. — poczem wzruszywszy ramionanami, dodała wesoło. — Wszyscy się już rozeszli, oprócz nas i kilku przyjaciół domu... Hrabina daje nam znak ręką... Proszę cię, Salvaney, podaj mi rękę i chodźmy na kolacyę.
Istotnie zawieranie coraz to nowych znajomości i szukanie Klaudyusza, zajęło niepostrzeżnie dużo czasu a Ireneusz, przywrócony do przytomności ostatniemi słowami Colctty, spostrzegł ze zdziwieniem, że ilość gości w salonach zmniejszyła się znacznie.
Zostało zaledwie trzydzieści osób, zaproszonych przez hrabinę na kolacyę, do której teraz pierwsza dała hasło, podawszy rękę najdostojniejszemu ze swych gości, młodemu ambasadorowi, używającemu wielkiej wziętości w arystokratycznych sferach stolicy.
Goście stanęli parami, podążając za hrabiną do sali jadalnej, urządzonej na pierwszem piętrze. Przeszedłszy schody ozdobione bronzami i przepysznemi rzeźbami, przywiezionemu z Włoch, weszli do obszernej galeryi, która przypominała salon, przepychem urządzenia a buduar fantazyjnością znajdujących się w niej sprzętów. Po środku galeryi, stanowiącej salę jadalną, stał długi stół, przystrojony kwiatami i owocami i uginający się pod ciężarem sreber i kryształów. Około każdego talerza paliła się świeca, ukryta w różowej, szklannej kuli Nowość ta, z Angli sprowadzona, wywołała podziw gości, którzy śmiejąc się i rozmawiając, zajęli miejsca przy stole.
Zakłopotany Ireneusz nie wiedział sam kiedy wszedł do sali jadalnej i usiadł między wicehrabią de Breves a ową ładną blondynką w czerwonej sukni, którą wchodząc do tego domu, spotkał w przedpokoju i o której nazwisku wiedział już od Klaudyusza. Nikt się nim teraz nie zajmował — bo pani Moraines rozmawiała z sąsiadem po prawej stronie a wicehrabia obrócił się na lewo ku szczupłej, czarnookiej panience — mógł więc wreszcie skupić myśli na chwilę i przypatrzeć się uważniej gościom, po za krzesłami których uwijali się lokaje, roznosząc półmiski lub nalewając wina... Przez długą chwilę przyglądał się Colecie, bałamucącej pana Salvaney a następnie przeniósł wzrok na gospodynię domu, która tak uprzejma zazwyczaj, tak pamiętna o wszystkich swych gościach, zdawała się teraz zapominać zupełnie o istnieniu osób zebranych u jej stołu. Prawdopodobnie rozpocząć ona musiała nowe opowiadanie o spirytystycznych doświadczeniach, bo rysy jej twarzy mieniły cię co chwila, oczy pałały znów olśniewającym niemal blaskiem; a na poparcie swych słów, żywo poruszała rękami... Uczucie zupełnego osamotnienia ogarnęło znów duszę młodego człowieka, silniejsze, boleśniejsze niż przed chwilą, dlatego może, że nadmiar doznanych wrażeń rozdrażnił jego nerwy lub, że porównanie między zachwytami, jakich był przedmiotem na początku wieczoru a obojętnością, z jaką teraz już zwracano się ku niemu, przekonywało go wymownie o znikomości powodzenia towarzyskiego.
Z licznego grona kobiet, które tak gorąca zapewniały go o swem uwielbieniu, jedne wyjechały do domów, inne zapomniawszy o nowym przybyszu, usiadły obok dawnych przyjaciół i znajomych.
Na przeciwnym końcu stołu, Ireneusz, widział odbicie niejako swego położenia, w osobie aktora, który grał rolę Lorenza a teraz siedział sztywny w swym średniowiecznym włoskim kostyumie, jadł i pił z wielkim apetytem, nie zamieniając z nikim ani słowa. Pod wpływem takiego usposobienia, Ireneusz zwrócił wzrok ku sąsiadce, która uderzyła go swą pięknością, przez tę krótką chwilę spotkania w przedpokoju. Młody poeta nie mylił się, przypuszczając, że pani de Moraines jest skończonym typem wytwornej damy z wielkiego świata. Każdy szczegół jej powierzchowności, począwszy od delikatnych rysów do szczupłych ramion i wysmukłej kibici, zdawał się pełnym dystynkcyi, klasycznym do przesady nieledwie.
Na pierwszy rzut oka, pani de Moraines czyniła wrażenie istoty wątłej, sił pozbawionej. To co wydaje się wadą podobnych piękności, stanowi zarazem najwyższy ich urok. Nadmierna przejrzystość cery wydaje się chorobliwą, zręczność ruchów — wymuszoną. Ale przyjrzawszy się bliżej pani de Moraines, każdy mógł poznać, że wdzięk nie wyłączał w niej siły, że pod wysmukłą kibicią kryje się organizm zdrowy, obdarzony bogatym zapasem sił żywotnych. Piękna jej głowa spoczywała na kształtnie zarysowanej szyi, po której wiły się pukle bujnych i gęstych włosów. Uśmiechając się, pokazywała dwa rzędy równych i białych zębów a apetyt, z jakim spożywała kolacyę, stanowił wymowny dowód, że organizm jej zdołał oprzeć się zwycięzko niezliczonym powodom zmęczenia, podkopującym tak często zdrowie kobiet, oddanych zabawom i życiu światowemu. Marzycielowi lub poecie, oczy pani de Moraines przypomniałyby niechybnie Ofelię lub Desdemonę; oczy to były łagodne, blado niebieskie, patrzące jakby przez łzy, co według ogólnego mniemania, stanowi dowód głębokości uczuć. Świeżość jej powiek świadczyła o śnie spokojnym, dającym ciału zupełny wypoczynek a cera twarzy wykazywała bogactwo krwi — bogactwo tak obecnie trudne do zdobycia! Lekarz lub filozof, patrzyliby z niedowierzaniem na sprzeczność, zachodzącą między idealnym niemal wdziękiem fizyoomii a wielce realną budową ciała pani de Moraines. Ale młody człowiek, który pochyliwszy się nad talerzem, co chwila spoglądał z ukosa na swą sąsiadkę, był poetą a zatem patrzył innemi oczyma niż lekarz lub filozof. Zamiast badać analitycznie, tonął z zachwytem w jej twarzy. Nie był on w stanie zdać sobie sprawy ze swych uczuć, nie wiedział nawet, że w ciągu tego wieczoru uległ magnetycznemu czarowi, jakim pociągała ta kobieta, około której unosił się silny lecz delikatny i wytworny zapach. Od pierwszych lat swej młodości, Ireneusz, jak o nieodrodny syn Apolina, namiętnie lubił perfumy; z rozkoszą więc oddychał wonią białego heliotropu, która mu przypominała wiersz, napisany niegdyś, w chwili rozpaczliwej tęsknoty za wymarzonem przez siebie uczuciem:

„Kwiat heliotropu opowie w wieczornej ciszy.
Dzieje pocałunków, których nie dałaś mi nigdy“.

I znów odezwało się w sercu jego pragnienie, z którego spowiadał się Klaudyuszowi w powozie — pragnienie pozyskania miłości kobiety podobnej do tej, której srebrzysty śmiech dochodził teraz do uszu jego. Ach! jakże cudownie roił, czując, że rzeczywistość zada kłam tym marzeniom! Za chwilę przecież wszyscy wstaną od stołu, a on nie powie ani słowa do tej anielskiej istoty, od której czuł się tak oddalonym, jakgdyby setki mil oddzielały ich od siebie. Wszak ona pewnie nie wiedziała nawet o jego istnieniu?...
A chwili, w której zrozumiał jasno smutne swe położenie, serce ścisnęło mu się bolesnem przeczuciem.
Na szczęście, pani Komof, ochłonąwszy ze wzruszenia, jakiem przy początku kolacyi przejmowała ją rozmowa — spostrzegła widocznie zakłopotanie młodego człowieka, bo uniósłszy się nieco z miejsca, zawołała przez stół do wicehrabiego de Breves:
— Może pan będzie łaskaw wyręczyć mnie i przedstawi pana Vincy jego sąsiadce.
Po chwili, niebieskie oczy utkwiły wzrok w twarzy Ireneusza a uśmiech pełen życzliwości wybiegł na świeże, piękne i wilgotne usta, które młody poeta przyrównywał w myśli do kwiatu. Pewien, że i od pani Moraines usłyszy jedną z tych banalnych pochwał, jakiemi obsypywano go przez ciąg całego wieczoru doznał zawodu, gdy młoda kobieta, zamiast wszcząć natychmiast rozmowę o jego pracach literackich, zwróciła się do niego ze słowami, które stanowiły widocznie dalszy ciąg rozmowy prowadzonej ze swym sąsiadem:
— Mówiliśmy właśnie z panem de Cruce o niepospolitym talencie, jaki objawia pan Perrin w urządzeniu sceneryi... Czy pan pamięta przepyszne dekoracye w „Sfinksie“?
Mówiła głosem wdzięcznym, łagodnym, przyciszonym nieco, głosem, który ostatecznie mógł podbić serce każdego, kto zbliżał się już oczarowany jej pięknością. To też Ireneusz czuł się tak silnie upojonym czarem tego głosu i wonią perfum, których zapach działał nań jeszcze silniej, gdy piękna pani zwróciła się ku niemu, że w pierwszej chwili nie był zdolnym słowa wymówić.
Czy pani Moraines spostrzegła jego w zruszenie? Czy onieśmielenie młodego poety sprawiało jej przyjemność? Wogóle bowiem kobietom podobają się hołdy ludzi nieśmiałych, niezdolnych zapanować nad swemi uczuciami. Bądź co bądź, tak umiejętnie potrafiła przełamać pierwsze lody znajomości — tak trudnej do zawarcia między kobietą światową a nieśmiałym wielbicielem jej wdzięków — że po upływie dziesięciu minut, Ireneusz czuł się już zupełnie swobodnym. Młody poeta z wrodzonym sobie darem wymowy wygłaszał swe poglądy o sztuce dramatycznej, unosił się z zapałem nad znanemi mu jedynie z opowiadań kolegów przedstawieniami urządzonemi w Bareut przez Wagnera; pani Moraines słuchała, ogarniając go spojrzeniem, jakie jedynie kobiety ze świata — znakomite aktorki salonowe — rzucać umieją na sławnych ludzi, których chcą przykuć do swego rydwanu. Gdyby ktokolwiek powiedział wtedy Ireneuszowi, że czarująca jego sąsiadka przywiązuje tyleż wagi do Wagnera i do muzyki, co do starej zniszczonej sukni balowej, że w rzeczywistości znajduje przyjemność li tylko w słuchaniu operetek — młody poeta doznałby takiego wrażenia, jakieby go przejęło, gdyby gwar wesołej rozmowy, rozlegający się w tej chwili przy stole, zamienił się nagle w okrzyk śmiertelnego przerażenia. Ogólna wesołość panowała przy stole: wszyscy śmieli się, żartowali, opowiadali zabawne przygody; śmiech Colette, podnieconej widocznie szampanem, brzmiał najgłośniej, lecz młody człowiek zdawał się nie słyszeć tego hałasu, sercem i duszą wsłuchany w słowa pięknej sąsiadki, gdy ta mówiła:
— Ach! cóż to za szczęście poznać poetę który istotnie jak poeta czuć umie!... Myślałam nieraz, że ten gatunek ludzi zaginął już bezpowrotnie... Czy pan uwierzysz? — dodała z uśmiechom, który dziwną zamianą ról nadawał jej, kobiecie obytej ze światem, pozór istoty onieśmielonej obecnością człowieka ze wszechmiar wyższego — że przed chwilą chciałam prosić hrabinę, aby mnie zaznajomiła z panem?... Chciałam podziękować panu za uczucie rozkoszy, z jakiem słuchałam Sigisbeusza... Potem zmieniłam zamiar, powiedziawszy sobie, że uczucia moje nic pana obchodzić nie mogą... Wreszcie szczęśliwy zbieg okoliczności zbliżył nas do siebie... Ale pomimo doznanego tryumfu, nie widać na twarzy pańskiej radości, czy to pana męczy? — mówiła z gorącem współczuciem.
— O! gdyby pani wiedziała... — zawołał młody człowiek, obezwładniony niewidzialnemi pętami, jakiemi skrępowały go już piękne oczy czarodziejki — posądziłaby mnie pani o niewdzięczność... Wszystkie te panie okazały się dla mnie bardzo łaskawe i pobłażliwe a jednak sam nie wiem czemu — ich pochwały lodem mroziły mi serce.
— Dlatego też odemnie nie słyszałeś ich pan — odparła pani Moraines i zmieniając temat rozmowy, jakby od niechcenia: pan zapewne nie dużo bywałeś w świecie? — spytała.
— Życie towarzyskie było mi dotąd zupełnie obcem — przyznał Ireneusz z prostotą, stanowiącą największy jego urok — wydaje się to pani dziwnem zapewne — mówił dalej, spostrzegłszy wyraz ciekawości i niedowierzania w spojrzeniu swej towarzyszki — a jednak dziś po raz pierwszy znajduję się w liczniejszem gronie... dotąd znałem świat jedynie z opisów naszych powieściopisarzy... Widzi pani, jestem dzikim człowiekiem...
— Ale cóż pan porabiasz wieczorami?
— Pracowałem bardzo dużo w ostatnich czasach, mieszkałem u siostry i nie znam nikogo prawie.
— Któż pana wprowadził do hrabiny? — niezmordowanie pytała pani Moraines.
— Jeden z moich przyjaciół, Klaudyusz Larcher, którego pani nie zna zapewne?
— Bardzo miły człowiek, ma jednak wielką wadę, nieubłaganą surowość w sądzie o kobietach. Radzę panu nie wierzyć ślepo w jego zdanie — dodała znowu z nieśmiałym uśmiechem — mógłby źle wpłynąć na pana... Żal mi go serdecznie, nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności kochał się zawsze w kobietach zalotnych i nieuczciwych i dlatego sądzi, że my wszystkie jesteśmy do nich podobne.
Mówiła te słowa z wyrazem smutku w oczach. Tysiące uczuć malowało się teraz na jej twarzy, współczucie dla Klaudyusza, obrażona miłość własna istoty, którą niegdyś szydercze uwagi niechętnego kobietom pisarza osobiście dotknąć musiały, tajemna obawa, aby Ireneusz, ulegając wpływowi przyjaciela, nie nauczył się również szydzić z najgorętszych serca porywów...
Przez chwilę milczeli oboje a młody poeta bezwiednie cieszył się w duchu z nieobecności Klaudyusza. Teraz już nie umiałby wysłuchać spokojnie paradoksalnych a ubliżających kobietom teoryi, jakie zazdrosny kochanek Coletty wygłaszał w powozie, jadąc na bal do hrabiny. A i wtedy przecież protestował w duszy przeciw potwarzom przyjaciela, — widocznie wiedziony przeczuciem, że wśród tych pań wielkiego świata, pozna kobietę, która urzeczywistni jego marzenia o ideale!... I długo jeszcze słuchał opowiadania pani Moraines o ciężkich zawodach i boleściach od których i ludzie do sfer najwyższych należący, wolnymi niesą, o niezłomnej cnocie, ukrywającej się nie raz pod pozorami lekkomyślności, o wielkich dziełach miłosierdzia, dokonanych przez tę lub ową z jej przyjaciółek... W glosie jej dźwięczała łagodna, serdeczna nuta oraz głęboka miłość prawdy i piękna. Po chwili, gdy wszyscy wstawali już do stołu, pani Moraines, spłonąwszy rumieńcem, jak młoda dziewica, zawstydzona otwartem wyznaniem swych uczuć, dodała nieśmiało:
— Gawędziliśmy, jak dwoje przyjaciół, nie jak ludzie obcy, spotykający się po raz pierwszy w życiu. A przecież wiedząc ile zaprosin otrzymałeś pan już dzisiaj, nie śmiem zapraszać pana do siebie... Gdyby jednak zdarzyło się panu przechodzić kiedykolwiek w przedobiednich godzinach koło naszego domu, zastanie mnie pan zawsze... Poznasz pan mego męża, którego lekkie niezdrowie zatrzymało dziś w domu... Zdecydowałam się dziś tu sama przyjechać, bo przykro mi było odmówić tak uprzejmym zaprosinom hrabiny, co dowodzi — dodała, ściskając serdecznie rękę młodego człowiek a — że zadosyć uczynienie wszelkim światowym nawet obowiązkom, nie pozostaje nigdy bez nagrody.


V.
Jutrzenka miłości.

Podczas wieczoru spędzonego w domu hrabiny, Ireneusz doznał tylu i tak różnorodnych wrażeń, że nie był w stanie rozebrać ich po szczególe, przebiegając piechotą puste dzielnice, oświetlone migotliwym blaskiem gwiazd iskrzących się na niebie. Gdyby Klaudyusz mężnie stawił czoło miłosnemu zawodowi, pozostałby do końca wieczoru, obaj przyjaciele wracaliby teraz razem i w poufnej rozmowie wyznaliby sobie wzajemnie uczucia, miotające ich sercami. Możeby wtedy samo wymówienia nazwiska pani Moraines objaśniło Ireneuszowi, jakie miejsce zajęła w jego myśli ta niepospolicie piękna kobieta, która zdała mu się teraz ucieleśnieniem wymarzonego przezeń ideału, damy arystokratycznego pochodzenia. Może dzięki kilku wskazówkom przyjaciela, co do charakteru pani Moraines i co do różnicy zachodzącej między — taką jak ona — kobietą światową a przedstawicielką rzeczywistej, rodowej arystokracyi, uniknąłby niebezpiecznych widziadeł rozgorączkowanej wyobraźni, stawiającej mu teraz przed oczyma twarz i każdy ruch pięknej Zuzanny. Przypominał sobie, że tem imieniem hrabina żegnała panię Moraines, która zarzuciła na siebie okrycie podbite białem, puszystem futerkiem. Pamiętał, że wsiadając do powozu spojrzała w jego stronę z przyjaznym na ustach uśmiechem. Widział wciąż przed sobą spojrzenie, jakie przy stole utkwiła w jego twarzy, sposób, w jaki otwierała klasycznie zarysowane usteczka. Każde ze słów, wypowiedzianych przez tę kobietę, było mu dowodem, że dusza i ciało, stanowią zupełną harmonię, podobnie jak piękność jej odpowiadała w zupełności ramom, w których ją ujrzał młody poeta. Zajęty podobnemi myślami, przebiegł niepostrzeżenie przestrzeń, wynoszącą nieledwie trzecią część Paryża. Nie widział ani nieba nad głową, ani ruchliwych ciemno szafirowych fał Sekwany, ani latarni gazowych, których długie szeregi światła nadawały ulicom pozór alei, ciągnących się bez końca.
Ludzie, dla których poezya stanowi wyłączny cel życia, ulegają niekiedy dziwnemu stanowi ducha, którego ściśle określić niepodobna, lecz który możnaby nazwać stanem lirycznym: jestto jakby przedwczesne upajanie się rozpaczą lub nadzieją — stosownie do tego, czy ta zdolność potęgowania w umyśle błahego, przelotnego wrażenia, wywołaną została smutkiem czy radością. Czyż bowiem istotne znaczenie posiadał fakt spędzenia wieczoru u hrabiny, fakt, który poeta w dziecinnej prostocie ducha, uważał za przełom w swem życiu? Było to zaledwie spojrzenie, rzucone przez nawpół uchylone drzwi a mogące przynieść korzyść rzeczywistą wtedy jedynie, gdyby było poparte tysiącem drobnych, lecz zręcznie obliczonych zabiegów.
Człowiek ambitny, wracając z wieczoru spędzonego w gronie bogatych, wpływowych osobistości, nie omieszkałby rozmyślać w skrytości ducha, jakie wywarł wrażenie, jakie usposobienie napotkał, które z otrzymanych przez niego zaprosin zasługują na stałe podtrzymanie a które na jedną, etykietalną wizytę. Ale Ireneusz, nie rozumiejący zupełnie względów praktycznych, czuł się tylko niewymownie szczęśliwym. Wrażenie ostatnie, jakiego doznał w towarzystwie pani Moraines, zagłuszyło inne, poprzednio doznane. Zapomniał nawet o chwilach osamotnienia, które przecież na razie tak żywo był odczuł.
Przejęty takiemi wrażeniami, doszedł wreszcie do bramy swego domu. Obrócił klucz w zamku i podążał do swego pokoju z roskoszą, przeciwstawiając w myśli świat, z którego powracał, ze światem, do którego teraz wstępował. Czyż przeciwstawienie to nie potęgowało radości, przepełniającej mu serce pierwiastkiem poetycznej fantazyi?... Pomimo silnego wzburzenia myśli i uczuć, młody poeta — będący w wieku, w którym wynagrodzenie ubytku sił fizycznych, uskuteczniać się winno bezwzględną regularnością — usnął natychmiast snem tak głębokim, że nie umiałby następnie powiedzieć, czy śnił tej nocy o przepychu i bogactwie, czy o grzmiących w sali oklaskach, czy też o jasnych włosach i pięknych łzami zamglonych oczach pani Moraines...
Obudziwszy się nazajutrz koło dziesiątej rano, Ireneusz otworzył oczy, zdziwiony głęboką ciszą, panującą wokoło. Promienie słońca nie mogły przedostać się do pokoju przez zapuszczone rolety i szczelnie zamknięte okienice; nie słychać też było ani gwaru ulicznego, ani hałasu towarzyszącego zwykle rannym zajęciom domowym, a sprawianego ciężkiemi krokami służącej, trzepaniem i czyszczeniem mebli, lub przygotowywaniem do śniadania. Gdy spojrzawszy na zegarek, przekonał się, jak późna już była godzina, przesłał myślą serdeczne podziękowanie jedynej istocie, od której nigdy w życiu nie miał doznać zawodu: siostrze, która prawdziwie z kobiecą pieczołowitością, starała się oddalać od niego zarówno wielkie jak najmniejsze przeszkody. Jednocześnie ogarnęło go znów wspomnienie wczorajszego wieczoru. Przed oczyma jego wyobraźni przesunęło się kolejno tysiące postaci, które wkrótce zlały się w jeden obraz o pięknych rysach, pąsowych usteczkach i niebieskich oczach pani Moraines. Zdawało mu się, że widzi ją teraz jaśniej, wyraźniej niż wczoraj, natychmiast po chwili rozstania — a jednak pomimo realnej niemal plastyczności widzenia, pomimo nieopisanej rozkoszy, z jaką się niem lubował, nie rozumiał on zgoła natury kiełkującego w sercu uczucia. W rzeczywistości bowiem uczucie to było li tylko artystycznem wrażeniem, wrażeniem, jakiego doznał, gdyby zachwycające go w dzieciństwie bohaterki poetów i powieściopisarzy, ukazały się mu jako istoty żywe i czuciem obdarzone. Leżąc w miękkiej i ciepłej pościeli, zachwycał się urokiem tego wspomnienia, podobnie jak urządzeniem swego skromnego, lecz zacisznego pokoju. Pomimo otaczającego go półcieniu z nietajonem zadowoleniem, przyglądał się gracikom, ręką Emilii poustawianym na stole we wzorowym porządku, rycinom wiszącym na ścianach a odbijającym żywo od czerwonego obicia, okładkom ukochanych swych książek i fotografiom, które wisiały nad gzemsem kominka. Znajdowała się tu podobizna jego matki — biednej kobiety, która niegdyś szczyciła się każdym mniej lub więcej udatnym wierszykiem, znalezionym między papierami syna a której nie było danem doczekać się urzeczywistnienia najgorętszych jej pragnień. Tuż obok wisiała fotografia jego ojca. Ireneusz przypuszczał niejednokrotnie, że dręcząca go nieudolność kierowania swą wolą, była smutnem dziedzictwem, jakie przekazał mu w spadku ten nieszczęśliwy człowiek, który z ram fotografii spoglądał smutnemi oczyma nałogowego pijaka. Ale dzisiaj rozmyślania nad bolesnemi stronami życia, dalekiemi były od myśli młodego poety, który z dziecinną radością zastukał kilkakrotnie w ścianę obok swego łóżka. W ten sposób dawał codziennie znać Franciszce, aby przyszła otworzyć okiennice i podnieść firankę. Po chwili, zamiast służącej weszła Emilia a gdy światło dzienne napełniło pokój, Ireneusz spostrzegł na twarzy uśmiech tryumfującej zawczasu ciekawości.
— Zupełne zwycięstwo! — zawołał radośnie, w odpowiedzi na to nieme zapytanie.
Pani Fresneau klasnęła w ręce jak dziecko a usiadłszy na nizkiem krzesełku, stojącem w nocach łóżka, pieszczotliwie mówić zaczęła:
— Poleż jeszcze trochę, mój drogi... Franciszka przyniesie ci zaraz śniadanie... Przypuszczałam, że obudzisz się zaledwie koło dziesiątej i ugotowałam ci świeżo zmielonej, doskonałej kawy...
Zobaczywszy we drzwiach Franciszkę, która w ogromnych, czerwonych rękach trzymała porcelanową tackę, Emilia podbiegła ku niej wołając:
— Ja sama podam śniadanie... Nie potrzebuję się spieszyć, bo poczciwy mój mąż obiecał przyprowadzić Kostusia ze szkoły... A teraz opowiadaj mi wszystko...
Ireneusz musiał zdać kolejno sprawę ze wszystkich wrażeń doznanych poprzedniego wieczoru.
Emilia nie pozwalała mu opuścić najmniejszego szczegółu, przerywając co chwila pytaniami: Co mówił Klaudyusz Larcher?... Jakich rozmiarów jest dziedziniec pałacowy?... Co stało w przedpokoju?... Jaką suknię hrabina miała na sobie?... Śmiała się serdecznie z górnolotniej przemowy pani de Sermoises; drżała z gniewu, dowiedziawszy się o uszczypliwych docinkach zazdrosnej literatki; szydziła z głupoty pięknej pani Ethorel, oburzała się na okrutne postępowanie Coletty — a gdy Ireneusz opisał cudowną postać pani Moraines i powtórzył prowadzoną przy kolacyi rozmowę, Emilia gotową była pobiedz natychmiast do tej kobiety, która od pierwszego rzutu oka potrafiła ocenić należycie ukochanego jej brata. Przywykłszy od lat wielu do unicestwiania swej indywidualności na korzyść młodego poety, stała się dla niego najniebezpieczniejszą powiernicą.
Oboje zarówno posiadali bujną artystyczną wyobraźnię, lubującą się we wszystkiem co błyszczy a Emilia nie potrzebowała trzymać swych marzeń na wodzy, gdyż nigdy prawie nie tyczyły się one jej osoby. Kobiety w ogóle a matki, siostry i kochanki w szczególności, grzeszą częstokroć odrębnym rodzajem braku poczucia moralności, brakiem polegającym na zupełnem lekceważeniu praw etycznych, których uwzględnienie mogłoby zagrażać szczęściu ubóstwianego syna, brata lub kochanka.
Emilia gotowa zawsze zapominać o sobie, mająca nader skromne wymagania, marzyła dla brata o najwyższych zaszczytach i dostatkach. Teraz więc, nie wahając się wypowiedzieć myśli, której Ireneusz przed samym sobą wyznać nie miał odwagi, zawołała naiwnie.
— Byłam tego pewną, że nikt ci się oprzeć nie potrafi... Pomimo wszelkich perswazyj pani Offarel, powtórzę raz jeszcze, że ty nie jesteś stworzonym do życia w naszem szczupłem kółku... O Boże! jakże ja pragnę, abyś został bogatym!... Ale tak się stanie niezawodnie!... Ręczę, że która z tych pań wielkiego świata zakocha się w tobie i zostanie twojej żoną a choć zamieszkasz we wspaniałym pałacu, nie przestaniesz być dla mnie dobrym i przywiązanym bratem... Przyznaj sam, mój drogi, że nie byłbyś zdolnym wytrwać długo w takiem jak dziś położeniu?... Czy mógłbyś czuć się szczęśliwym, mieszkając w małem mieszkanku na czwartem piętrze, wśród dzieci krzyczących ci nad głową, z żoną mającą ręce tak zniszczone jak moje — i pokazała mu swe palce grube, czerwone i noszące ślady pokłucia igłą — czy umiałbyś wynajmować swą pracę na godziny, aby przynieść więcej pieniędzy do domu?... Teraz przynajmniej możesz swobodnie rozporządzać swym czasem, choć nie byłam w stanie zapewnić ci dostatecznych wygód...
— Dobrą jesteś, kochana siostrzyczko! — zawołał Ireneusz, wzruszony do łez głębokiem przewiązaniem, którego, dzięki wczorajszemu wieczorowi, tyle nowych otrzymał dowodów. Więcej od przywiązania siostry, wzruszała go jednak umiejętność odczucia i zrozumienia najtajniejszych jego pożądań. Młody poeta wiedział, że siostra domyślała się oddawna stosunku łączącego go z Rozalią, chociaż nigdy otwarcie nie wspominał jej o tem. Wiedział również, że pragnąc dla niego bogatej, dobrze urodzonej żony, nie zezwoliłaby nigdy na to małżeństwo.
Czyż teraz zatem namawiała go do zdrady? Bo zdrajcą nazwać się godzi tego, kto sprzeniewierza się kobiecie, wiedząc, że sercu jej śmiertelny cios zadaje.
To też po wyjściu Emilii, młody poeta, ubierając się, snuł dalszy wątek myśli, ukrytej w ostatnich słowach siostry i po raz pierwszy zastanowił się krytycznie nad swym stosunkiem do Rozalii. Przypominał długie przechadzki po ogródku, na ulicy Bagneux i ów wieczór, gdy po raz pierwszy złożył pocałunek na ustach drżącej ze wstydu i szczęścia dziewczyny? Nie był wprawdzie jej kochankiem, ale czyż gorące pocałunki i tajemnie zamienione słowo, nie nakładały nań żadnych zobowiązań?... Teraz dopiero zrozumiał całą doniosłość tej prawdy niezbitej, że mężczyzna nie ma prawa obudzać miłości w sercu niewinnej dziewczyny, jeżeli nie czuje w sobie sił pokochania jej na zawsze. Ale zarazem, że słowa siostry były tylko otwartem wypowiedzeniem tego, co on w myśli nieustannie powtarzał, odkąd doznane powodzenie otworzyło mu nowe widnokręgi marzeń i nadziei...
Nie jesteś stworzony do naszego życia — powiedziała Emilia a słowa te, niby uderzenie różczki czarodziejskiej — wywołały znów w wyobraźni młodego poety, obraz widzianego przepychu i znów na tem tle zarysowała się cudownie piękna postać pani Moraines...
Napróżno wrodzona charakteru prawość nakazywała mu odegnać od siebie te mamidła...... młody poeta marzył i roił... Po chwili powiedział sam do siebie:
— Biedna Rozalia! całem sercem przywiązała się do mnie!
Z egoistycznem rozrzewnieniem, wspominając o tem głębokiem uczuciu, którego wzajemnością odpłacić nie był zdolnym.... smutny i rozdrażniony poszedł do jadalnego pokoju, gdzie wszyscy zgromadzili się na drugie śniadanie.
Jakże ubogiem wydało mu się teraz całe otoczenie! Wczoraj, stół zastawiony do kolacyi uginał się pod ciężarem kryształów i sreber, teraz na ceracie malowanej w czerwone kwiaty, znajdowały się cztery szklanki, z grubego szkła i tyleż fajansowych talerzyków — bo wskutek niezręczności pana Fresneau, Kostusia i służącej, podawanie na codzienny użytek naczyń porcelanowych, okazało się zbyt kosztownem. Zamiast pięknej, dystyngowanej pani Moraines, Ireneusz patrzył teraz na szwagra, który jadł prędko i głośno, maczał brodę w talerzu, kładł nóż do ust i opierał się łokciami na stole. Nadto — jakby dla większego uwydatnienia różnicy, zachodzącej między bogatymi próżniakami a ludźmi pracy — pan Fresneau opowiadać zaczął o swych rannych zajęciach: o siódmej odbywał już korepetycye z uczniami w szkole Świętego Andrzeja; od ósmej do dziesiątej uczył w tejże szkole chłopców, nie przygotowanych dostatecznie do słuchania nauk objętych programem; wyszedłszy ze szkoły o dziesiątej, musiał dla oszczędzenia czasu pojechać omnibusem na ulicę Astorg, gdzie miał jeszcze godzinę zajęcia.
— Kupiłem na drodze gazetę — dodał z wesołym uśmiechem — byłem ciekawy sprawozdania wczorajszego wieczoru u hrabiny Kornoff... Cóż znowu? — zawołał, napróżno szperając w skórzanej tece, wypchanej książkami — zgubiłem ją gdzieś widocznie.
— Zawsześ roztargniony, z wymówką w głosie odpowiedziała Emilia.
— Mniejsza o to! — wesoło zawołał Ireneusz — pan Offarel w zupełności powetuje nam tę stratę. Zapomniałaś, Emilko, że poczciwy urzędnik jest kroniką chodzącą... Poczekajmy do wieczora a dowiemy się o wszystkiem, co się zawiera w dzisiejszych gazetach paryzkich i prowincjonalnych!...
To właśnie przeświadczenie, że wszelkie opisy wczorajszego przedstawienia będą dokładnie zebrane przez pana Offarel a komentowane przez jego żonę, skłoniło Ireneusza do ustnego zdania z nich sprawy Rozalii.
Gdy przestajemy kochać kobietę, odzywa się w nas niekiedy głos — obłudy czy też litości — nakazujący delikatność w postępowaniu z nią. Tak więc natychmiast po śniadaniu, Ireneusz podążył na ulicę Bagneux. Dawniej codziennie o tej porze odwiedzał młodą dziewczynę a przebiegając ulicę dla umilenia sobie drogi, układał w myśli krótkie dla niej wierszyki, zwykle z Heinego naśladowane, których Rozalia słuchała z takim zachwytem! Dziś jednak nie był zdolnym oderwać się od rzeczywistości i zatopić się we własnych myślach, to też nigdy jeszcze nie uderzyło go równie niemile ubóstwo tej dzielnicy, przez którą teraz przechodził. Wszystko świadczyło tu o nader skromnym małomieszczańskim bycie, począwszy od brudnych sklepików aż do straganów, wysuniętych prawie do połowy chodnika a zapełnionych stosami bardzo tanich drobiazgów. W oknach restauracyj wywieszone były karty z ogłoszeniem, że tu dostać można obiadów i kolacyj po nader nizkiej cenie; naczynia kuchenne wystawione w bazarach, miały pozór bardzo ubogi słowem, całe otoczenie przypominało młodemu człowiekowi egzystencyę ludzi, zmuszonych do nader drobiazgowej rachunkowości, egzystencyę twardą, niemiłą, nie mającą nawet tej przerażającej i rzewnej malowniczości, jaka cechuje nędzę prawdziwą. Wiadomym jest fakt, że gdy kochamy, wydaje nam się miłem wszystko, co ukochaną osobę otacza; gdy przestajemy kochać, otoczenie jej nawet powiększa dysharmonię, której istotne źródło tkwi w naszem sercu jedynie. Oto dlaczego Ireneusz mimowoli prawie czuł żal do Rozalii za wrażenie, jakie dziś wywarła na nim zamieszkiwana przez nią dzielnica, dlaczego uboga ulica wydała mu się krzywdą, wyrządzoną mu przez młodą dziewczynę. Istotnie też ubogo wyglądała ta mało uczęszczana, wązka ulica, po jednej stronie której ciągnęły się małe domki, po drugiej zaś mur ogrodu, należącego do zgromadzenia Sióstr Miłosierdzia. W poprzek ulicy stał wóz naładowany słomą; konie jadły obrok z worków, zarzuconych im na głowy, podczas, gdy woźnica kończył śniadanie w sąsiedniej garkuchni. Ireneusz, podniósłszy oczy, ujrzał przed sobą siostrę miłosierdzia, która szła prędkim, przyspieszonym krokiem; wiatr poruszał skrzydłami białego jej kornetu i krzyżem od różańca, zwieszonym na grubej ciemno-niebieskiej sukni. Dlaczegóż niemiłe wrażenie sprawione ubóstwem ulicy skojarzyło się w umyśle Ireneusza z postacią Rozalii a uczucie religijnej ekstazy, jakiego doznał na widok poważnego stroju zakonnicy, przywiodło mu na pamięć wspomnienie pani Moraines?
Po raz już trzeci tego ranka odtwarzał w wyobraźni jej obraz, który za każdym razem rysował się coraz wyraźniej. O! gdyby dobre duchy dały mu spotkać ją teraz w tej odludnej dzielnicy, spieszącą nieść wsparcie nędzarzom i konającym!... Ale zamiast tego uroczego zjawiska, ujrzał przed sobą bramę domu, w który n państwo Offarel zajmowali skromne mieszkanie w oficynie, na dole. Pani Offarel, idąc za przykładem Emilii, po długiem poszukiwaniu znalazła wreszcie to mieszkanie z ogródkiem, którego posiadanie stanowi cel najgorętszych pragnień każdej mieszczańskiej rodziny w Paryżu.
— Ach! to pan Ireneusz! — zawołała Rozalia, która usłyszawszy dźwięk dzwonka przybiegła otworzyć drzwi.
Względy oszczędności nie pozwalały na utrzymanie stałej służącej a posługaczka, stara Horot, której nieradność dostarczała pani Offarel nieprzebranego materyału do rozmowy, odchodziła zwykle o dwunastej. Żywy rumieniec radości oblał bladą zazwyczaj twarz Rozalii, gdy onieśmielona nieco, witała ukochanego:
— Jakiś pan dobry, że przyszedłeś zaraz zdać nam sprawę z wczorajszego przedstawienia! Wprowadziła młodego człowieka do jadalnego pokoju, którego jedyne okno wychodziło na północ. Niemiłe sprawiał wrażenie ten pokój przyciemniony i zimny w dodatku, bo z oszczędnością do skąpstwa niemal posuniętą, pani Offarel zastępowała wydatek na drzewo, ciepłemi mitenkami i watowemi pelerynkami dla siebie i córek.
— Jesteśmy, jak pan widzi, zajęte rachowaniem bielizny — odezwała pani Offarel, podsuwając krzesło gościowi.
Istotnie też na stole leżał stos świeżo upranej bielizny męzkiej i damskiej. Półcień, panujący w pokoju, nadawał niebieskawy odcień perkalom i creassom, zastępującym zbyt kosztowne płótno. Bielizna ta, nie odznaczająca się wytwornością, była wymownym dowodem ubóstwa całej rodziny, w pończochach, pięta stanowiła nieledwie: jedną cerę, koszule były łatane, kołnierze i mankiety wystrzępione i dawno wyszłe z mody. To też zanim Ireneusz zdążył usiąść przy stole, Rozalia, która przeczuwała, że ten widok przyjemnym mu być nie może, zawołała żwawo:
— Zaprowadzę pana Ireneusza do salonu, bo tutaj tak ciemno.
Matka nie zdobyła się jeszcze na odpowiedź a już Rozalia wprowadziła gościa do sąsiedniego pokoju, ochrzczonego szumnem mianem „salonu“ a stanowiącego w gruncie rzeczy pracownię Anieli, która tłómaczeniem angielskich powieści powiększała znacznie, szczupłe dochody pana Offarel. Wchodząc do pokoju, Ireneusz zastał tam Anielę, która siedziała przy stole pod oknem, zajęta pisaniem. Gruby dykcyonarz leżał u nóg jej, obutych w stare, przydeptane pantofle. Spostrzegłszy Ireneusza, zamknęła szybko kajet i książkę i uciekła z pokoju, zawstydzona, że ją zastał nieuczesaną jeszcze, w szlafroku, niestarannie zapiętym wskutek braku guzików.
— Przepraszam pana — zawołała z za drzwi — nie mogę się panu pokazać, bo wyglądam jak straszydło!
Młody człowiek rozglądał się machinalnie po znanym mu od tak dawna pokoju, którego największą ozdobę stanowiło kilkanaście obrazów, malowanych przez pana domu, w chwilach wolnych od zajęć biurowych. Były tam krajobrazy, zdejmowane zwykle podczas niedzielnych przechadzek, oraz stokroć dla nowożytnego smaku Ireneusza wstrętniejsze: kopie obrazów malarzy ukochanych przez sentymentalnego pana Offarel. Spłowiały dywan, kanapa i cześć krzeseł w czarnych pokrowcach dokompletowywały umeblowania pokoju, który niegdyś tak był miłym poecie, jako symbol idyllicznej niemal prostoty a obecnie wydał mu się wstrętnym, zarówno wskutek przewrotu zaszłego w pojęciu, jak wskutek uszczypliwości pani Offarel, która cierpkim choć uprzejmym tonem zapytała:
— No cóż, wesoło pan pewnie czas spędziłeś w tem arystokratycznem towarzystwie?... O ile widzę — mówiła dalej, nie czekając na odpowiedź — pan Larcher lrczy bywać tylko u ludzi mających własny dom, powóz i konie... Od jakiegoś czasu mówi ciągle o hrabinach, księżniczkach i wielkich paniach... Ha! ha! Śmiesznie zadziera nosa, zapomniał widać, jak przed, dziesięciu laty biegał z lekcyi na lekcyę.
— Mamo... — błagalnym głosem przerwała Rozalia.
— Więc czegóż ma od jakiegoś czasu — taką hardą minę — z nietajonem już oburzeniem mówiła pani Offarel — patrzy na nas z góry, jakby litując się nad biednymi głupcami!
— Jakże pani mylnie go sądzi — odparł Ireneusz — stara się on wprawdzie bywać w wykwintnem towarzystwie, nie przeczę, ale to zamiłowanie wspólnem jest wszystkim artystom!... Przyznaję, że ja również — dodał z uśmiechem — czułem się wczoraj szczęśliwym, wśród pięknie ubranych pań i przepysznych salonów... Czy pani sądzi, że wskutek tego przestanę kochać dawnych przyjaciół, że będę niezadowolony ze skromnego bytu naszego?... My, literaci, lubimy wszystko co błyszczy; nawet Balzac i Musset posiadali tę słabostkę... To dzieciństwo, do którego nie należy przywiązywać większej wagi...
Podczas tych słów Ireneusza, Rozalia spojrzała na matkę wzrokiem, w którym po raz pierwszy od wielu miesięcy malowało się radosne zadowolenie. Ale rozkochana i niedoświadczona dziewczyna, nie była zdolną pojąć właściwie natury tego popędu, któremu ulegał Ireneusz, gdy szczerze i lekceważąco poniekąd przyznawał się do wrażeń, doznanych dnia poprzedniego. Wyraz niepokoju w oczach Rozalii, gdy pani Offarel wspominała z przekąsem o „arystokratycznem towarzystwie“ przekonał go, że odgadła ona tajemnicę pociągu, jakim nęcił go zbytek i przepych. Jednocześnie zaś obawiał się, czy zbyt szczere przyznanie się do uczucia upojenia na widok bogactwa, nie będzie położonem na karb jego plebejuszowskich przyzwyczajeń. Starał się udawać, że dokładnie zdaje sobie sprawę z doznanych wrażeń, po części aby uspokoić Rozalię i oszczędzić je przykrości, po części zaś, aby we własnych oczach usprawiedliwić swe postępowanie. Jakże często ludzie a zwłaszcza literaci, przywykli do życia podwójnem niejako życiem moralnem — sądzą, że zasługują na przebaczenie popełnionych błędów dlatego, że je szczerze wyznali... Ireneusz, stając napozór w obronie Klaudyusza, odtwarzał właściwie wiernie obraz własnych swych uczuć z odcieniem ironii, który mógłby wprowadzić w błąd każdego, kto obserwuje mniej bacznie niż kochająca narzeczona. Szydził z nieśmiałości młodych artystów, twierdząc, że każdy z nich podobnym jest w salonie do „snoba“, objaśnił słuchającym go kobietom znaczenie tego angielskiego wyrazu, ale jednocześnie czynił w myśli tysiące drobnych spostrzeżeń i porównań, którym od dnia wczorajszego oddawał się ustawicznie. Najbardziej askrawą wydała mu się różnica między damami, poznanemi w salonach hrabiny Komof — pięknemi różami, wypielęgnowanemu starannie w cieplarnianej atmosferze salonów — a tą dziewczyną ubogą, bladą, z włosami gładko zaczesanemi i z rękoma zgrubiałemi od pracy. Porównanie to sprawiło mu przykrość tak bolesną, że mimowoli stawał się zimnym i oschłym. Rozalia oddawna już spostrzegła tę dziwną zmienność jego usposobienia, ale przyczyny jej odgadnąć nie mogła. Zdawało jej się, ze zna tak dobrze charakter ukochanego!... Instynktem raczej niż rozumem poznała, że w młodym poecie było niejako dwóch ludzi; jeden łagodny, dobry i czuły, łatwo poddający się wzruszeniu, niezdolny sprawić jej przykrości — słowem ten, którego kochała, — drugi surowy i zimny, obcy jej i wiecznie na nią gniewny... Ale spójni łączącej tych dwóch łudzi, biedna dziewczyna odnaleźć nie umiała. Wiedziała tylko, że przed pozyskaniem sławy autorskiej, Ireneusz był dla niej kochającym narzeczonym, odtąd zaś... Nie śmiała przeklinać jego tryumfu, który ją taką dumą przejmował... A przecież całem sercem pragnęła powrotu tej szczęśliwej epoki, kiedy Ireneusz był nieznanym, ubogim i do niej tylko należał!... Coraz częściej w głosie jego brzmiały dźwięki tak twarde, że raniły jej serce, choć słowa nie do niej były zwrócone!...
I teraz oto rozmawiał z panią Offarel a jednak ton jego mowy bolesnem echem odzywał się w sercu Rozalii. Po chwili, pani Offarel, która od jakiegoś czasu zdawała się dziwnie roztargnioną zerwała się z kanapy.
— Kopciuszek miauczy za drzwiami — zawołała — kochana pieszczoszka prosi, aby ją wypuścić do ogrodu.
Wybiegła szybko do jadalnego pokoju pod pozorem otworzenia drzwi kotce, w rzeczywistości zaś chodziło jej widocznie o zostawienie młodej pary sam na sam, bo zamiast wrócić do salonu, zaczęła pieścić drugiego ze swych wychowańców, burego Milusia i głaszcząc go po grzbiecie, mówiła bardzo głośno:
— Jakiś ty śliczny i rozumny, mój dyabełku!
Było to jedno z wielu pieszczotliwych przezwisk, które dawała zwykle swym ulubieńcom. W duchu zaś myślała:
— Jeżeli przyszedł zaraz, najlepszy to dowód, że pozostał jej wiernym... ale dlaczegóż się nie oświadcza dotąd? Biedna dziewczyna!... Przecież w tych pięknych złocistych salonach nie znajdzie takiej perełki łagodnej; to uczciwe, ładne i kochające go sercem całem!...
Potem głośno dodała:
— Nieprawdaż, Milusiu? Ty mnie rozumiesz, pieszczoszku...
Kotek wygiął grzbiet, mruczał z zadowolenia i opierał głowę o suknię swej pani, która tak dalej mówiła sama do siebie:
— Z tem wszystkiem, stanowi on wcale niezłą partyę... Mam prawo myśleć o tem teraz, kiedy nie sprzeciwiałam się dawniej. Rózia, wyszedłszy za niego, nie będzie potrzebowała pracować tak ciężko jak ja. Aż litość bierze patrzeć, jak dziewczyna niszczy swe śliczne rączki cerowaniem tej bielizny...
I machinalnie, jako gospodyni przywykła do nieustannego krzątania się, układała chustki do nosa.
A przytem wyobrażam sobie jak się zdziwi, gdy mu powiem, że Rózia ma posag!...
Przezorna matka, z niewielkiej pensyi męża zdołała grosz po groszu, zebrać piętnaście tysięcy franków, które bez jego wiedzy oddała na procent, jako posag dla córek. Uśmiechała się sama do siebie, natężała słuch z widocznym niepokojem:
— O czem oni rozmawiają z sobą?
Pani Offarel wiedziała, że córka jej kocha Ireneusza, ale nie domyślała się nawet, że młodzi ludzie wyznali już sobie swe uczucia. Jakieżby było jej zdziwienie, gdyby dowiedziała się, że jej córka nieraz już zamieniała gorące uściski z młodym człowiekiem i że teraz, zaledwie matka wyszła z salonu, schwyciła rękę ukochanego i głosem drżącym od wzruszenia uczyniła mu łagodną wymówkę:
— Jakże ty mogłeś odejść wczoraj, nie pożegnawszy się ze mną?
— Ależ Klaudyusz naglił mnie tak bardzo — odparł Ireneusz, rumieniąc się i ściskając rękę młodej dziewczyny, która nie dała jednak wiary ani temu usprawiedliwieniu się, ani nieszczerym pieszczotom.
Usunęła rękę z jego uścisku i smutnie potrząsając głową, z widocznym wysiłkiem odparła:
— Nie jesteś już dla mnie takim jak dawniej byłeś. Jakże to dawno nie napisałeś dla mnie ani jednego wierszyka.
— A! więc i ty sądzisz, że wiersze można tworzyć na obstalunek? — zawołał młody poeta z widocznem rozdrażnieniem, będącem niezawodną oznaką gasnącego uczucia.
Gniewała go tak wstrętna człowiekowi konieczność przymusowego kochania, przeciw któremu serce bunt podnosi.
Kobieta, skoro instynktem odgadnie, że przestaje być ukochaną, wnet — ogarniając wzrokiem całą głąb swego nieszczęścia pragnąc wszelkiemi siłami powrócić do bezpowrotnie minionej przeszłości — zaczyna stawiać wymagania skromne i błahe na pozór, lecz dotkliwem jest dla konia zbyt silne ściągnięcie wędzidła. Kochanek, który przyszedł z silnem postanowieniem okazania się czułym i serdecznym, zaczyna nagle stawiać opór. Rozalia spostrzegła natychmiast przykre wrażenie, jakie jej słowa sprawiły i rozdrażnienie objawiające się w zachowaniu młodego człowieka. Dziwny niepokój miotał jej sercem.
Wczoraj, gdy Ireneusz wyjeżdżał z domu, pod wpływem bezwiednej prawie zazdrości, pytała samej siebie:
— Kogo on tam spotka?
W nocy, nie mogąc zmrużyć oka, dręczyła się myślą:
— Z kim rozmawia? Kto mu się podoba?
Teraz zaś bezwiedna zazdrość i niepewność przeistoczyły się w smutne przeświadczenie, które sobie w myśli sformowała:
— Nie kocha mnie już wcale, skoro takim tonem do mnie przemawia!
Długą chwilę panowało w pokoju milczenie, które nieszczęśliwa Rozalia przerwała wreszcie nieśmiałem zapytaniem:
— Czy aktorzy grali dobrze wczoraj?
Dlaczegóż łzy stanęły jej w oczach, serce ścisnęło się bolesnem przeczuciem, gdy spostrzegła, z jaką radością Ireneusz podchwycił to pytanie? Bo sercem prawdziwie kochającej kobiety odgadła istotny zamiar narzeczonego; zrozumiała, że radby, sprowadzić rozmowę na ton czczy i banalny i dlatego, wyraziwszy zadowolenie z gry aktorów, rozwodził się szeroko nad różnicą Prażenia, jakie odnosimy, widząc sztukę na scenie teatralnej a w salonie.
— Jakaż to naiwna dziewczyna — pomyślała pani Offarel, wracając do salonu — nie umiała skorzystać ze sposobności i pozwala mu gadać wciąż o tej przeklętej sztuce! A chcąc się zemścić za zawód, jakiego doznała, widząc, że Ireneusz nie oświadczył się jeszcze, spytała go:
— Czy pan sądzi, że pan Larcher nie zazdrości panu salonowego powodzenia?


VI.
Logika spostrzegacza.

Ireneusz Vincy wyszedł z domu państw a Offarel stokroć więcej smutny i rozdrażniony. Przedtem, niezadowolony był z obrotu rzeczy, teraz zaś z siebie samego. Szedł do Rozalii, aby jej dać dowód pamięci i oszczędzić przykrości dowiedzenia się od obcych o wczorajszym jego tryumfie a tym czasem zadał tylko nowy cios jej sercu. Wprawdzie kochał on tę dziewczynę, o pięknych czarnych oczach wyobraźnią jedynie, niemniej jednak przywiązanie to dość było szczerem, aby mógł doznać dwóch uczuć, które najdłużej opierają się obojętności: dolności zdawania sobie sprawy z najdrobniejszych popędów tego dziewiczego serca i ubolewania nad każdem cierpieniem, którego pośrednią chociaż był przyczyną. Po raz setny może zadawał sobie pytanie, czy ma obowiązek wyznać otwarcie, że ją już kochać przestał — pytanie niemożliwe do rozstrzygnięcia, gdyż w dwojaki tylko sposób odpowiedzieć nań można: z samolubnem i okrutnem brutalstwem lub też ze współczuciem udanem a dowodzącem podłości charakteru. Młody człowiek potrząsnął głową, jakby chciał odpędzić natrętne myśli i pocieszył się słowami:
— Zobaczymy później, —
Słowami, któremi tylu podobnych mu katów przedłuża konanie swych ofiar. Zaczął się rozglądać wokoło. Teraz dopiero spostrzegł, że bezwiednie prawie doszedł do przedmieścia Saint-Germain, gdzie, młodszym będąc, przechadzał się często i upojony czytaniem romansów Balzaka — tej Iliady grożącej tyloma niebezpieczeństwami ubogim młodzieńcom — siłą wyobraźni wywoływał postacie pięknej księżny de Langelais lub de Maufrigneuse. Przechodził obecnie szeroką i posępną ulicą Barbel-de Jouy, która zdaje się być istotnie przeznaczoną na miejsce zamieszkania bezczynnych arystokratów, przez zupełny brak sklepów, okazałość niektórych domów i szereg licznych ogrodów otoczonych murami. Na mocy nieuniknionego skojarzenia wyobrażeń, zwrócił się myślą ku pałacowi pani Komof, a wielkopańska rezydencya hrabiny obudziła w nim — po raz czwarty dnia tego — wspomnienie pani de Moraines. Ale obecnie, zmęczony tyloma przykremi wrażeniami, z nieopisaną radością lubował się tym obrazem, któremu zawdzięczał zapomnienie o Rozalii i uspokojenie rozdrażnionych nerwów. Po kilku chwilach takiej wewnętrznej kontemplacyi, naturalnym biegiem rzeczy zadał sobie pytanie:
— Czy ja ją kiedy zobaczę?
I w odpowiedzi na nie, przypomniał sobie głos i spojrzenie, z jakiem powiedziała: „w przedobiednich godzinach jestem w domu zawsze a zwłaszcza w dnie Opery“.
W dnie Opery? Młody człowiek, nowicyusz w zawodzie wielkoświatowym, nie wiedział jednak, w które dnie tygodnia dawano operę. Z radością dziecinną, z byt wielką w stosunku do wywołującej ją na pozór pobudki, z radością człowieka, działającego zgodnie z najdroższemi swemi życzeniami, przebiegł ulicę, szukając szafki z afiszami teatralnemi.
Serce zabiło mu żywiej, gdy przekonał się, że dnia tego dawano Hugonotów. W jednej chwili zapomniał o Rozalii, o wyrzutach sumienia, o dręczącej niepewności, czy kiedykolwiek zobaczy panią Moraines. Jakiś głos tajemniczy — który nieraz podaje nam rady, przejmujące nas osłupieniem po chwili głębszego namysłu, odezwał się jego sercu: „A gdybym dziś do niej poszedł?“
— Gdybym dziś poszedł do niej? — zawołał głośno a na samą myśl wykonania tak śmiałego zamiaru, dreszcz wstrząsnął jego ciałem, tchu zabrakło mu w piersiach. Niezmierna łatwość, z jaką silnie wzruszenia, przy lada okoliczności powstają w sercu młodych ludzi, czyni z uczuciowego ich życia dziwaczny chaos zuchwale śmiałych nadziei i bojaźliwości, do tchórzostwa nieraz posuniętej. Zaledwie Ireneusz zdał sobie sprawę z dręczącej go pokusy a już niedowierzająco wzruszając ramionami pomyślał:
— To nie ma sensu!!
Ale wydawszy tak stanowczy wyrok, pod pozorem gromadzenia argumentów, dowodzących niemożliwości urzeczywistnienia tego zamiaru, począł stawać w jego obronie;
— Jakby mnie ona przyjęła?
Wspomnienie pięknych oczów i czarującego uśmiechu, nasunęło mu odpowiedź:
— Przecież postępowała ze mną tak uprzejmie, z taką pobłażliwością...
I znów pytał:
— Czemże usprawiedliwię się, że składam jej wizytę w niespełna dwadzieścia cztery godziny po poznaniu jej? Nie lękaj się — odpowiadał głos tajemniczej pokusy — pośpiech ten nie sprawi jej przykrości. — Ale nie jestem ubrany? Jesteś niedaleko domu. Nie wiem, gdzie ona mieszka?... Ale Klauryusz wie, pójdź i spytaj się go.
Ta myśl wydała się Ireneuszowi zbawieniem, zapragnął też jaknajrychlej wprowadzić ją w wykonanie. Odwiedzenie Klaudyusza było w gruncie rzeczy pierwszym krokiem ku zbliżeniu się do pani Moraines, ale Ireneusz z rozmyślną obłudą, starał się wynaleźć tysiące innych powodów: czyż nie było jego obowiązkiem przekonać się co porabia przyjaciel, którego widział poprzedniego dnia tak smutnym i przygnębionym?... Kto wie, może płacze jak dziecko?... a może myśli o wyzwaniu na pojedynek pana Salvaney?... W taki mniej więcej sposób poeta usprawiedliwiał przed samym sobą pośpiech, z jakim podążał na ulicę Varenne... Chciał dowiedzieć się o adresie Zuzanny, zebrać bliższe wiadomości o niej i wciąż przekonywał własne sumienie, że spełnia obowiązek, wynikający z przyjaznego stosunku z Klaudyuszem.
Przebiegłszy kilka ulic, Ireneusz stanął wreszcie przed bramą domu, w którym mieszkał przyjaciel. Od pierwszego rzutu oka, dom ten uderzał niezwykłą oryginalnością: po za bramą znajdował się rozległy dziedziniec, brudny, zaniedbany, między kamieniami bruku zieleniły się bujne chwasty a siatki pajęcze osłaniały okna pustej stajni, znajdującej się na lewo. W głębi brudnego dziedzińca wznosił się niewielki pałacyk, zbudowany w stylu Ludwika XIV a będący od czasów feudalnych rodową siedzibą markizów Saint-Euverte, których dewiza „Fortifer“ wyrytą była nadedrzwiami głównego korpusu. Pokryte pleśnią mury pałacu, cisza panująca wewnątrz, okna szczelnie okienicami pozamykane, stanowiły harmonijną całość z samotnością dziedzińca. W starożytnej dzielnicy Saint Germain, dziś jeszzce napotkać można domy podobne, dziwne, jak dziwnemi były koleje losu ich właścicieli, domy, które zawsze stanowić będą bogaty materyał studyów dla artystów, szukających ciekawie psychologicznej malowniczości — jeżeli temi dwoma wyrazami oznaczyć można cechę, nie dającą się podciągnąć pod żadne ścisłe określenie.
Ireneusz słyszał niegdyś od przyjaciela historyę tego pałacu. Przed sześcioma laty obecny właściciel posiadłości utracił jednocześnie prawie żonę, trzy córki i trzech zięciów, którzy padli ofiarą gorączki tyfoidalnej, grasującej w miejscowości kąpielowej, gdzie cała rodzina spędzała lato i przeniósł się z Paryża do swego majątku w Poitou. Tydzień czasu uczynił nieszczęśliwego starca jedynym opiekunem licznej gromadki wnucząt. Markiza, której staraniom mąż powierzył zarząd pałacu, odnajmowała zwykle dwa mieszkania, znajdujące się w skrzydłach pałacu. Mieszkania te miały także swoją historyę: dziadek obecnego markiza oddzielił je od pałacowego apartamentu dla dwóch swoich krewniaków, nieszczęśliwych emigrantów, którzy tu zakończyli życie spędzone w ubóstwie i na tułaczce. Po śmierci żony, markiz nie chcąc zmieniać nic z tego co ona urządziła, zostawił oba mieszkania do wynajęcia. Klaudyusz zajmował jedno skrzydło tego posępnego i bezludnego pałacu; drugie stało pustkami, bo dawny lokator opuścił je, zmęczony samotnością a nie zgłaszał się nikt, ktoby chciał zakopać się żywcem w tym grobie, zamkniętym między pustym dziedzińcem i równie pustym ogrodem. Ale to właśnie, co odstraszało innych, podobało się Klaudyuszowi. Oryginalny pozór domu nęcił marzycielski i paradoksalny umysł jego. Znajdował on niewymowny urok w sprzeczności, zachodzącej między wirem życia światowego, jakie zwykł pędzić a tem zacisznem ustroniem, gdzie w chwilach wewnętrznego smutku mógł myśleć spokojnie i cierpieć bez świadków.
Samotnia ta stanowiła wyborny grunt dla analitycznego romantyzmu, który z całą świadomością starał się w sobie rozwijać, podobnie jak doktór rozmyślnie pozwala, by organizm jego nurtowała choroba, stanowiąca rzadki wyjątkowy „casus“. Nadto, czuł się w tem mieszkaniu zupełnie niezależnym.
Stróż, zjednany pieniędzmi, biletami do teatru, onieśmielony głośnem imieniem swego lokatora, nie stawiałby najmniejszego oporu, gdyby Klaudyuszowi przyszła ochota urządzać w pałacu najbezecniejsze orgie, zostawiał mu zupełną swobodę i nieraz na dnie całe opuszczał swoją izdebkę.
Teraz też Ireneusz, nie mogąc znaleźć stróża, aby się dowiedzieć, czy zastanie swego przyjaciela, wszedł wprost do sieni, która wielkością swą świadczyła o wspaniałych przyjęciach, urządzanych niegdyś w pałacu. Z sieni tej szerokiemi, kamiennemi schodami udał się na drugie piętro i przeszedł długi korytarz, zasłonięty w głębi portyerą ze wschodowej makaty, dowodzącą, że wniesiono już gust nowożytny do tego starożytnego domu, w którym jak się poecie zdawało — duchy dawno zmarłych panów przechadzały się w nocy. Pociągnąwszy za sznurek od dzwonka, umieszczonego obok portyery, zobaczył po chwili lokaja, który wydał mu się podobnym do wszystkich dozorców starożytnych zamków i pałaców. Otoczenie wywiera niezawodnie tajemniczy wpływ na indywidualność człowieka, bo ci, którzy oprowadzają, czy to po ruinach pałaców, czy starych kościołach, mają zawsze cerę twarzy zielonawą, jakby od działania wilgoci a w oczach i w ustach dziki wyraz, jak ptaki nocne. Ferdynand — takie bowiem imię nosił lokaj Klaudyusza — różnił się od swoich kolegów, li tylko nowożytnym krojem odzienia, które donaszał zwykle po panu. Za dawnych czasów, piastował on godność kamerdynera markiza, teraz zaś był lokajem Klaudyusza i dozorcą pałacu, z którego najwyżej raz na miesiąc wychodził. Sprawy pozadomowe załatwiał Klaudyuszowi stróż, którego żona prała mu bieliznę i gotowała obiady. Wszyscy troje przywiązali się szczerze do Klaudyusza, który dzięki swej dobroci i zgodności charakteru, posiadał w wysokim stopniu dar zjednywania sobie podwładnych. Na widok gościa, Ferdynand nie mógł ukryć żywego niepokoju:
— Czy to stróż wpuścił pana? — zapytał — mój pan będzie się gniewał na mnie?
— Czy twój pan pracuje teraz? — przerwał Ireneusz, rozśmieszony naiwnem przerażeniem służącego.
Widocznem było, że Ferdynand nie wiedział, jak pozbyć się gościa, którego odwiedzin pan jego nie przewidział.
— Nie — odparł służący, zniżając głos — ale pani Rigbaud jest u pana.
— Idź się spytać, czy mogę się z nim widzieć na chwilę — odpowiedział Ireneusz, ciekawmy zachowania się obojga kochanków po wczorajszej scenie. — Idź na moją odpowiedzialność — dodał po chwili, widząc, że lokaj stoi wahający się i zakłopotany.
— Pan kazał prosić — oświadczył wkrótce Ferdynand i przeprowadził młodego poetę przez przedpokój oraz przez wewnętrzne schody wiodące do trzech pokoi, w których Klaudyusz przesiadywał najchętniej, twierdząc, że nie umie nigdzie myśleć i cierpieć spokojniej. Schody i dwa pierwsze pokoje: gabinet i salon uderzały przepychem drogocennych materyj i dywanów. Światło dzienne przedzierające się przez kolorowe szyby rzucało tajemniczy półcień na obite safianem krzesła w gabinecie i na ściany salonu, niknące po za wielkiemi szafami, pełnemi książek. Nadewszystko jednak Klaudyusz lubił przebywać w trzecim pokoju, w którym od ciemnego obicia odbijały żywo ramy obrazów olejnych i akwareli. Między innemi było tu kilka głów kobiecych Foraina, tancerka Degasa, krajobraz leśny Raffaelli’ego, widoczek morski Moneta, cztery akwarele Felicyana Ropsa i wiele innych malowideł, należących do nowożytnej szkoły, jako jedynie odpowiadającej wymaganiom bujnej fantazyi właściciela tego mieszkania. W rogu pokoju, na marmurowej kolumnie, stało popiersie Klaudyusza Larcher, wykonane przez Rodina. Wielki rzeźbiarz odtworzył znakomicie wszystkie psychologiczne właściwości swego modelu: śmiałość myśli i bezwładność woli, niepokój moralny i życie hulaszcze, wrodzony idealizm i zepsucie systematycznie nabyte, rysowały się na tem wyniosłem obliczu ulepionem z gipsu. Ozdobna szafa z książkami, biórko stojące pod oknem; trzy fotele w weneckim stylu i kanapa skórą zieloną obita, uzupełniały umeblowanie tego pokoju, w którym unosiły się teraz kłęby dymu.
Ireneusz, stanąwszy w progu, zobaczył Colettę, leżącą na kanapie z papierosem, w ustach. Długie blond włosy spływały w nieładzie po szyi, zakrywając stojący kołnierzyk i stanik, męzkim krojem zrobiony.
Z pod sukni wysuwały się szczupłe jej łydki i małe nogi obute w lakierowane pantofelki i czarne, jedwabne pończochy. Zapadłe jej policzki pokryte były matową bladością, właściwą artystkom pędzącym życie wyczerpujące, gorączkowe, bez chwili spoczynku prawie. U nóg Coletty siedział Klaudyusz dziwnie blady i zmieszany. Wyraz zakłopotania odmalował się na jego twarzy na widok wchodzącego przyjaciela, bo leżąca podstawa Coletty i porozrzucane poduszki kanapy, świadczyły aż nadto wymownie, że przed chwilą zaszła między kochankami, jedna z tych zwierzęcych scen pojednania, w których wraz z pamięcią o doznanej krzywdzie, ginie i godność człowieka.
— Ach! to ty, kochaneczku! — wesoło zawołała Coletta, podając rękę nowoprzybyłemu — przybywasz w samą porę, aby mnie ochronić od kary cielesnej. Gdybyś wiedział, jaki Klaudyusz jest niedobry, chciał mnie wybić... Zaprzecz temu, mój kotku — dodała grożąc palcem kochankowi zaprzecz, jeśli śmiesz...
I zręcznym ruchem, uwydatniającym wysmukłość jej kibici — gdyż jak sama utrzymywała, nigdy prawie nie nosiła gorsetu — podniosła się z kanapy, oparła główkę na ramieniu Klaudyusza i włożyła mu w usta papieros, który sama przed chwilą palić zaczęła.
Nieszczęśliwy człowiek rzucił na młodego przyjaciela błagające i pełne wstydu spojrzenie a gdy przeniósł wzrok na Colettę, dwie ciężkie łzy stoczyły się po jego policzkach. Ale dziewczyna stawała się coraz zalotniejszą: przytuliła się jeszcze bliżej do kochanka i zarzuciwszy mu ręce na szyję zdawała się czatować, czy w oczach jego nie zabłyśnie ogień namiętności, który sama wzniecać się starała i ryzyskiwała zręcznie a umiejętnie.
Ireneusz, który nieraz już będąc świadkiem scen podobnych, znał z doświadczenia cyniczny stosunek, łączący tych dwoje ludzi, nie dziwił się przeto zgoła bezwstydnemu postępowaniu przyjaciela ani jego kochanki. Ale wspomniawszy wczorajsze złorzeczenia Klaudyusza i szydercze uwagi Coletty, stanął osłupiały wobec tego nowego dowodu słabości ze strony mężczyzny a niekonsekwencyi ze strony dziewczyny, której bladą zwykle twarz okrywał teraz rumieniec zadowolonej namiętności.
Przytem czuł się podnieconym rozkoszną atmosferą panującą w tym pokoju, przesyconą wonią perfum używanych przez aktorkę i widokiem tych dwojga ludzi, którzy przed chwilą tonęli w namiętnym uścisku. Nieraz już widząc zachowanie się tej kobiety upadłej moralnie a jednak wykwintnej i czarującej, myślał, że musi istnieć odrębne, czysto zmysłowe uczucie, które dotąd obcem mu było. Ilekroć widział ją w garderobie teatralnej, gdy stała przed lustrem w przezroczystej batystowej koszuli, odsłaniającej kształtne jej ramiona, albo nie bacząc na jego obecność, wsuwała na nogi różowe, jedwabne pończochy — zdawała mu się jakiemś uroczem zjawiskiem, istotą, której żadne serce oprzeć się nie zdoła, której pocałunki muszą przejmować niewysłowioną rozkoszą. W takich chwilach, Ireneusz, ubolewając nad losem przyjaciela, zazdrościł mu zarazem. Wnet jednak budziły się w nim inne uczucia: wstręt do moralnej nicości tej kobiety i właściwa młodym sercom skrupulatność sprzeniewierzenia się nawet myślą przyjacielowi. Ireneusz poczytywał sobie na występek, chwilowe chociażby pożądanie kochanki Klaudyusza. Widocznie Coletta odczuwała instynktownie delikatność młodego poety, bo w celu pustej zabawki, rozmyślnie starała się podniecać go widokiem swej piękności.
Chciała wzbudzić w nim walkę między poczuciem obowiązków przyjaźni a żądzą cielesną. A młody poeta, pomimo subtelnych swych uczuć, musiał odczuwać owo pożądanie podobnie, jak musimy czuć powonieniem zapach kwiatu, chociaż nie chcemy wyciągnąć ręki, aby go zerwać. To też nieporównany wdzięk, z jakim dziewczyna obejmowała miłośnie kochanka, wywarł na Ireneuszu wrażenie, jakiego nieraz doznawał w jej obecności; wrażenie fizycznego łaknienia równie gorących pocałunków.
Skojarzenie pragnień — stokroć trudniejsze do rozwikłania i więcej tajemnicze od skojarzenia wyobrażeń — wskrzesiło znów w jego wyobraźni olśniewająco piękny obraz pani Moraines. Pod wpływem tylu różnorodnych a silnych wrażeń, poczuł w tej chwili, że musi, bądź co bądź, dziś jeszcze ją zobaczyć i że nie zdobędzie się na siłę wymówienia jej nazwiska lub spytania Klaudyusza o adres, w obecności pięknej aktorki, która nie przestawała obsypywać kochanka namiętnemi pocałunkami.
— Zostaw mnie — rozpaczliwie zawołał Klaudyusz, odpychając ją od siebie — wiesz, że cię kocham a jednak dręczysz mnie niemiłosiernie... Niechaj Ireneusz ci opowie, co się ze mną wczoraj działo.. Proszę cię, mój drogi — mówił dalej, zwracając się do przyjaciela — wytłomacz jej, że nie godzi się igrać tak niemiłosiernie z mojem sercem. Zresztą — dodał z westchnieniem, ukrywszy twarz w dłoniach — niema na to ratunku... Wiesz dobrze, że gdybyś przyszła do mnie wprost z domu rozpusty, shańbiona przez cały pułk oficerów, jeszczebym ukląkł przed tobą i uwielbiał cię jak zawsze...
— Oto poetyczne komplimenta, któremi mnie raczy aż do przesytu! — zawołała Coletta, pokładając się ze śmiechu. — Proszę cię, Ireneuszu, powiedzże mu, że i ja czułam się obrażoną wczoraj, gdy wyszedł, nie pożegnawszy się ze mną... A przecież dzisiaj przyszłam tutaj, choć nie napisał do mnie ani słowa. Tak, przyszłam pierwsza z popędu własnego serca... Ach powiedzże, szkaradniku, czybym dbała o ciebie, gdy bym cię nie kochała na prawdę? — mówiła dalej, ciągnąc kochanka za włosy.
Na twarzy jej malowało się teraz prawdziwe uczucie, jakie żywiła dla Kiaudyusza: okrutna zmysłowa miłość. Kobiety, doznające podobnej miłości, zadają kochankowi najsroższe męczarnie, pałając ku niemu nienawiścią za to właśnie, że same pragną jego uścisków.
Wszak historya wspomina o królowych, które wydawały wyroki śmierci na kochanków, posiadających moc wzbudzenia w nich miłości fizycznej, połączonej ze śmiertelną nienawiścią.
— Przyznaję, że byłem wczoraj bardzo niespokojny o Klaudyusza, który serdecznie bolał nad twoją obojętnością... — łagodnie odpowiedział Ireneusz.
— Wiecznie na jedną nutę śpiewasz — przerwała Coletta z prawdziwie szatańskim uśmiechem. — A jednak i ja zaczęłam obawiać się o niego, odkąd powiedział mi kiedyś, że sobie życie odbierze... Przerażona, przybiegłam dzisiaj prosto z teatru, nie zdążywszy nawet się przebrać... I... niech kto sobie wyobrazi... zastałam go przy biurku, piszącego jakiś poważny artykuł!....
— Ha! to jest moje rzemiosło! — odparł Klaudyusz — ty także grywasz nieraz wesołe role, choć ci smutno na sercu!
— Wiesz, czego to dowodzi! — kwaśno przerwała Coletta — że oboje jesteśmy komedyantami, tylko, że ja przyjmuję ciebie, jakim jesteś, gdy tymczasem ty...
Podczas gdy Coletta tak nielitościwie drażniła Klaudyusza z wyrafinowanem okrucieństwem, na jakie tylko obrażona kochanka zdobyć się może, Ireneusz dostrzegł przypadkowo na biurku przyjaciela przewodnik towarzyski, zawierający adresy wszystkich osób, pośrednio lub bezpośrednio należących do sfer arystokracyi pieniężnej i rodowej. Wziąwszy książkę do ręki, przerzucał ją bezmyślnie na pozór i z pewnem zmieszaniem w spojrzeniu i w głosie zapytał:
— Dlaczego niema tu twego adresu, Klaudyuszu?
— Jeszcze czego! — zawołała Coletta — bo ja nie pozwoliłam na to. I tak już zbyt wiele czasu spędza po balach i resursach!...
— Przypuszczałem, że ty również lubisz towarzystwo męzkie — zauważył Klaudyusz.
— Zrozumiałam wymówkę — odparła Coletta, wzruszając ramionami — lubię młodzieńców z wielkiego świata, bo nikt im elegancyą nie dorówna... Umieją ubierać się, grać w bilard, jeździć konno, rozmawiać o polowaniu a ty, mój drogi, pomimo swego rozumu, wyglądasz przy nich jak fircyk... Ach! czemuż nie zostałeś dotąd takim, jakim cię poznałam przed ośmioma laty!... Pamiętam, było to w restauracyi, do której nauczyciel mój, pan Farquet, zaprowadził nas z moją matką... Siedziałeś przy stole z miną tak nieśmiałą, jak kurczątko, które dopiero przebiło skorupkę jajka i zdziwionym wzrokiem rozgląda się wokoło... Dlatego tylko podobałeś mi się... Czy będziesz dziś w teatrze? — dodała zwracając się do Ireneusza, który podniósł się z miejsca, złożywszy książkę na biurku.
Znalazł wreszcie tak upragnioną dla siebie wiadomość: pani Moraines mieszkała przy ulicy Murillo, obok parku Monceau.
— Nie, do jutra więc a radzę ci, nie biegaj z wieczoru na wieczór... Muszę jednak przyznać, że te panie arystokratki są bardzo uprzejme... Niektóre z nich formalnie ubiegały się wczoraj o moje względy... Ha! ha! Spojrzyj, Ireneuszu, jak mój gołąbek znów się zasmucił... nowa burza wybuchnie gdy tylko zostaniemy sami... Cóż to, zaczynasz już być zazdrosnym o kobiety? — dodała zapalając drugiego papierosa. Do widzenia, Ireneuszu:
— Coletta umyślnie udaje obojętną przy tobie — mówił w chwilę potem Klaudyusz, odprowadzając przyjaciela do przedpokoju — ale gdybyś wiedział, jak dobrą i czułą być potrafi, gdy jesteśmy sami!
A — Salvaney? — zapytał poeta z roztargnieniem.
— Ha! — odparł Klaudyusz, blednąc — podpowiada, że chodziła do niego obejrzeć ryciny, z których weźmie wzór do nowego kostyumu teatralnego i przysięga, że nic między nimi nie zaszło... Po kobietach wszystkiego spodziewać się można, nawet cnotliwości idealnej — dodał podając przyjacielowi drżącą ze wzruszenia rękę. — Nie dziw się, mój drogi, czasami mówi do mnie takim głosem, że nie mam i nigdy nie będę miał siły zwątpić o jej szczerości.


VII.
Oblicze madonny.

— Czy podobna, aby człowiek umiejący myśleć i kochać mógł upaść tak nizko? — zapytywał poeta samego siebie, pożegnawszy nieszczęśliwego przyjaciela. — Prawdę powiedziawszy, dziewczyna śliczna jak anioł — myślał dalej, przypomniawszy sobie piękność Coletty. — Mój Boże! gdyby można znaleźć kobietę, któraby przy takim wdzięku i elegancyi, posiadała nadto niewinne serce Rozalii!...
Ale czyż niema na świecie istoty, któraby z pięknością duszy, przymiotem, bez którego kobieta wydaje się sercu chrześcianina bardziej odrażającą, niż widmo śmierci — umiała połączyć piękność ciała, działającą przeważnie na zmysły i zadawalniającą pogańskie zamiłowanie klasycznych kształtów? Czyż owa zupełna i najwyższa harmonia nie jest udziałem istot, które urodzeniem i wychowaniem, należąc do sfer arystokratycznych, mają dość sprytu, by się wznieść po nad poziom swego otoczenia? Czyż harmonia taka nie istniała u pani Moraines? Takie było przynajmniej pierwsze wrażenie, jakiego na jej widok doznał młody poeta, który teraz z najwyższą rozkoszą, usiłował poprzeć rozumowaniem trafność tego wrażenia.
Tak, piękna Zuzanna, której obraz unosił się wciąż przed oczyma jego wyobraźni, umiała nęcić ku sobie podwójnym urokiem: wdziękiem ruchów i stroju przewyższała Colettę, wdziękiem serca dorównywała Rozalii. Taką a nie inną być ona musiała, tego dowodziły wymownie wytworne jej ruchy, srebrzysty dźwięk głosu i urok, jakim tchnęła jej rozmowa.
Ireneusz myślał, marzył i szedł wciąż dalej, jak człowiek śniący na jawie i obojętny na wszelkie z zewnątrz przychodzące wrażenia. Dopiero skręciwszy na ulicę Antin, ocknął się z tego uczuciowego somnambulizmu i spostrzegł, że bezwiednie skierował swe kroki w stronę dzielnicy, w której mieszkała kobieta, stanowiąca od rana ostateczny cel wszystkich jego marzeń.
Uśmiechnął się mimowoli, przypomniawszy sobie, że niegdyś odprawiał istne pielgrzymki na ulicę Murillo, na której wówczas mieszkał Gustaw Flaubert. Jakże odległą wydała mu się teraz epoka, kiedy przejęty uwielbieniem dla genialne go autora „Salambo“, biegał z bijącem sercem oglądać dom zamieszkany przez niego! Gdyby naówczas był mu kto powiedział, że na tąż samą ulicę dążyć będzie, spiesząc do kobiety, którą uważał za wcielenie wymarzonego przez siebie ideału!... Czy pójść do niej dzisiaj? Pytanie to stanęło w jego umyśle, domagając się coraz natarczywiej szybkiej odpowiedzi, bo czas upływał. Za godzinę niespełna wybije piąta... nadejdzie pora, w której będzie ją mógł zobaczyć.... Zobaczyć ją!... Ale znów wobec przypuszczenia o urzeczywistnieniu tego zuchwałego zamiaru ogarnęła go niezwyciężona bojaźń.
— Nie — mówił w duchu — nie pójdę; zdziwiłaby się, gdybym pospieszył się tak bardzo. Zaprosiła mnie dlatego, że tam te panie mnie prosiły. Nie chciała uchodzić za dumną i mniej od nich uprzejmą.
Wszystkie te panie były dla niego równie uprzejme, ale to, co u innych uważał za grzeczność banalną, wydało mu się dowodem delikatności uczuć pani Moraines, bo kochał ją już, choć nie zdawał sobie sprawy z tego. Tak więc, znalazłszy nowy powód wyróżnienia jej pośród kobiet, spotkanych u hrabiny Komoff, nie miał już siły walczyć dłużej z coraz bardziej wzrastającą pokusą, wsiadł do dorożki i wróciwszy do domu, zaczął się ubierać.
Siostry nie było w domu, Franciszka gotowała obiad, musiał więc sam pamiętać o tysiącznych w swem ubraniu drobiazgach, do których w podobnych razach mężczyźni przywiązują stokroć większą wagę niźli kobiety — słynne przecież z kokieteryi. Ale teraz znów czuł się bezsilnym, by powiedzieć sobie stanowczo: idę na ulicę Murillo, bo nietylko wrodzona nieśmiałość stawiała w nim opór pokusie, która z każdą chwilą stawała się coraz natrętniejszą. Każdy sprzęt w pokoju przypominał mu Rozalię. Z właściwą młodym sercom prawością uczucia, zaczął mimowoli rozpamiętywać obowiązki swe względem nieszczęśliwej dziewczyny.
— Czy byłbym zadowolony, gdyby ona przyjmowała bez mojej wiedzy człowieka, któryby podobał jej się tak, jak pani Moraines mnie się podobała?... Ależ ty jesteś artystą — odpowiadała pokusa — potrzebujesz nowych wrażeń i znajomości świata. Zresztą, czyż idziesz do pani Moraines z zamiarem starania się o pozyskanie jej miłości?...
W tej chwili odkorkował stojący na stole flakonik perfum i skropił niemi chustkę do nosa. Silny zapach napełnił pokój a ciałem młodego poety wstrząsł rozkoszny a przecież dotkliwy dreszcz pożądania, będący pierwszą oznaką rodzącego się uczucia w naturach pełnych zapału a zarazem w sobie zamkniętych. Od chwili, kiedy został narzeczonym Rozalii, przez wzgląd na nią, wyrzekł się był wszelkich rozkoszy zmysłowych. Ale teraz, zapach kwiatów pobudził w nim instykta cielesne i mimowoli pomyślał o łabędziej szyi pani Moraines, o pąsowych jej usteczkach i ząbkach białych jak perły, o kształtnych obnażonych ramionach, obsypanych złocistym puszkiem. Zachwycał się jej ciałem, choć usiłował przedstawić samemu sobie, że został oczarowany li tylko jej umysłem. Czyż poczucie obowiązku, zaciągniętego względem Rozalii, mogło wyjść zwycięzko z walki z równie silną pokusą? Piąta biła, gdy Ireneusz wyszedł z domu i wsiadłszy do oczekującej na niego dorożki, kazał jechać na ulicę Murillo. Przez cały czas drogi siedział z zamkniętemi oczyma, tak bolesnem było mu uczucie gorączkowego oczekiwania, z którem łączył się wstyd własnej słabości, obawa zetknięcia się z nieznajomym światem, głęboka radość na myśl ujrzenia tej ślicznej twarzyczki a nadto szalona nadzieja, tem więcej urocza im bardziej jest nieokreśloną — nadzieja, która popycha młodych ludzi do wejścia na drogą nową — dlatego właśnie, że nowa. Trwałość każdego stosunku, tak surowo przestrzegana przez ludzi dojrzałych, którzy wiedzą jak krótkiem jest życie człowieka, przeraża i zniechęca bardzo młode natury. Nie brak honoru, ale wrodzony instynkt sprawia, że każdy z nas był zmiennym i niestałym mając lat dwadzieścia pięć. Nie dziw więc, że Ireneusz, który zresztą był wart więcej niż wielu innych w jego wieku, na dobre już sprzeniewierzył się myślą kochającej go kobiecie w chwili, gdy dorożka stanęła przed domem, w którym mieszkała Zuzanna. Raz tylko widział ją krótką chwilę, a jednak czuł, że nie cofnąłby się z przed jej drzwi, gdyby nawet musiał ugodzić śmiertelnie serce Rozalii. Zresztą, jeżeli w tej ostatniej chwili, zatrzymało go wspomnienie narzeczonej, uspokoił swe sumienie słowami, które zwykle służą jak o usprawiedliwienie zdrady miłości. Powiedział sobie:
— Ona nie dowie się o tem — i śmiało przestąpił próg bramy.
Sztuka budownicza w dzisiejszych czasach posiadła umiejętność nadania zwykłym kamienicom w arystokratycznych dzielnicach fałszywe pozory starożytnych pałaców. Dom, w którym mieszkała pani Moraines, sprawiał na pierwszy rzut oka podobne wrażenie, wskutek swej wysokości, pięknych stylowych okien i dziedzińca oddzielonego od ulicy, żelazną kratą. Pośrodku kraty wznosił się gotycki pawilon, stanowiący mieszka nie stróża a gdy Ireneusz, chcąc się dowiedzieć, gdzie mieszka pani Moraines, uchylił drzwi tego pawilonu, ujrzał przed sobą obszerną izbę, wspanialej umeblowaną i czyściejszą niż salon państwa Offarel w dnie oficyalnego przyjęcia. Stróż, były żołnierz, odznaczony medalem zasług wojskowych, objaśnił uprzejmie:
— W głębi dziedzińca, główne drzwi, na drugiem piętrze.
Ale Ireneusz nie słyszał prawie tej odpowiedzi, nie wiedział co się z nim dzieje, bo ogarnęło go wzruszenie, które doszło do tak wysokiego stopnia natężenia, że stało się zarówno moralnem jak i flzycznem cierpieniem. Przeszedłszy dziedziniec szybkim krokiem, zaczął biedź po schodach wysłanych pięknym, wzorzystym dywanem, światło zapalonego już gazu rzucało fantastyczne cienie na ściany i egzotyczne rośliny poustawiane w żelaznych koszach. Na każdym zakręcie schodów znajdowały się krzesła, na których młody poeta musiał odpoczywać dwukrotnie. Nogi uginały się pod nim. Jeżeli Ireneusz mógł łudzić się co do natury pobudek, skłaniających go do odwiedzenia pani Moraines, to teraz chyba — zważywszy nerwowy niepokój, jakiego doznawał, zbliżając się do mieszkania — powinien był zrozumieć, że pobudki te nie mają nic wspólnego z niewinną ciekawością. Jak snem ujęty, nacisnął guziczek od dzwonka, słyszał kroki zbliżającego się lokaja, zamienił z nim słów parę i przeszedłszy przedpokój, wszedł do małego saloniku, w którym zastał czarodziejkę, umiejącą przykuwać serca li tylko potęgą swej piękności... Ach! ileż razy, niestety, piękność ciała okazuje się bańką mydlaną, kłamstwem najwstrętniejszem ze wszystkich, skoro chcemy dopatrzeć w niej czegoś więcej, prócz harmonii linij, śmiałości zaryso-zwodniczego pozoru!... Najbujniejsza wyobraźnia poetycka nie zdołałaby wymarzyć otoczenia odpowiedniejszego dla niepospolitej piękności jak to, w którem Ireneusz ujrzał po raz drugi panią Moraines.
Siedziała pochylona nad pisaniem przy świetle lampy, osłoniętej delikatnym abażurem. Po nad biurkiem wznosiła się pozłacana rama, około której obwijały się liście bluszczu, w niskiej żardinierce. W saloniku pełno było kosztownych drobiazgów i zbytkownych sprzęcików, które w dzisiejszych czasach stanowią charakterystyczną cechę umeblowania bogatych apartamentów. Stereotypowa otomana z haftowanemi poduszkami, oszklona szafa, pełna kosztownych drobiazgów, fotografie w srebrnych filigranowych ramkach, kilka obrazów rodzajowych, figurki z saskiej i japońskiej porcelany, na stoliku przykrytym staroświecką tkaniną... — Któż zresztą nie widział podobnego urządzenia, wytwornego a przecież tak pospolitego, że stało się prawie banalnem? Ale Ireneusz znał świat tylko z opowiadania starych autorów — jak Balzaka — i młodych, którzy sami nigdy nie byli w salonie, to też artystyczne urządzenie tego pokoju, panująca w nim harmonia barw i świateł, wydała mu się świadectwem delikatności uczuć kobiety, która własnym gustem umeblowała pokoik. Stanął w progu, olśniony bogactwem tego ustronia, odurzony wonią kwiatów, gdy nagle czarodziejka, królująca w tym zaklętym pałacu, powitała go z uśmiechem, który rozwiał od razu wszystkie obawy nieśmiałego młodzieńca.
Ludzie obdarzeni wrodzonym darem podobania się kobietom — darem, niezależnym zarówno od ich zewnętrznych powodów, jak i od zalet serca i umysłu — posiadają nadto dziwne przeczucie, które ostrzega ich o wrażeniu, jakie wywarli. Przeczucie podobne, możnaby porównać do owych macków, za pomocą których owady unikają grożącego im niebezpieczeństwa. Pomimo zupełnej nieznajomości zwyczajów światowych i charakteru Zuzanny, Ireneusz odgadł natychmiast, że mile przyjętym będzie.
To też zapomniawszy o wszelkich obawach, uległ w zupełności czarowi, jakim przykuwała go pani Moraines — pierwsza kobieta z wielkiego świata, którą w życiu swem napotkał. Od pierwszego rzutu oka, spostrzegł, że wyglądała teraz inaczej niż dnia wczorajszego. Przed chwilą właśnie wróciła z rannej przechadzki, widocznie pilne zajęcie nie dozwoliło jej przebrać się natychmiast, bo zdjąwszy jedynie kapelusz i zmieniwszy obówie, pozostała w ciemnym, spacerowym kostyumie, który krojem swym przypomniał suknię, jaką Coletta miała u Klaudyusza.
Młody poeta zauważył nadto, że włosy jej, związane w węzeł z tyłu głowy, podobne były odcieniem do włosów aktorki Teraz w tem skromnem ubraniu zrobiła nań wrażenie istoty mniej niedostępnej, łatwiejszej do zrozumienia; nie czuł się już onieśmielonym tą sztywną atmosferą, która panuje na zwykłych ceremonialnych przyjęciach i odbijały się nawet w kosztownych tualetach kobiecych. Nawet pewne cechy podobieństw a między Zuzanną a Colettą, zachwycały go, uwydatniając przepaść, dzielącą te dwie kobiety.
W tej chwili Zuzanna podniosła się i dźwięcznym głosem, stanowiącym największy jej urok, powitała gościa:
— Witam pana, panie Vincy. — Serdecznie panu wdzięczną jestem za pamięć o mnie!
Słowa te, powiedziane przez panią de Sermoises, panią Ethorel lub złośliwą panią Hurault, wydawały mu się utartą formułką światową, ale teraz bezwiednie niemal uważał je za dowód prawdziwej i serdecznej życzliwości, nieskończonej dobroci i bezwzględnej pobłażliwości. Wymawiając słowa powitania, pani Moraines z nieopisanym wdziękiem podała rękę gościowi, w jasno błękitnych jej oczach odmalował się wyraz radosnego zdziwienia a po ustach przemknął uśmiech słodki i czarujący. Gdyby nawet Ireneusz nie był przyszedł z zamiarem skrzętnego wyszukania najdrobniejszych powodów, które mogłyby spotęgować jego uwielbienie dla Zuzanny, ta ostatnia zdołałaby oczarować go podobnem powitaniem, schlebiającem miłości własnej poety. Przecież nąjznakomitsi nawet pisarze, którzy utracili wiarę w szczerość pochwał słyszanych w salonie, doznają przyjemności, gdy ich serdecznie witają... Zresztą autor „Sigisbeusza“ nie zastanawiał się nad tem. Przyszedł, drżąc z obawy, czy przyjętym zostanie a pani Moraines okazała zadowolenie z jego przybycia.
Od rana walczył z namiętnem pragnieniem zobaczenia jej powtórnie — i widział ją, słyszał srebrzysty dźwięk jej głosu. Po chwili otwierając z wdziękiem piękne swe usta i przymrużywszy nieco oczy, pani Moraines zapytała znów:
— Jakże mi pana żal serdecznie! Musiałeś się pan bardzo zmęczyć, odwiedzając wszystkich, którzy wczoraj tak gorąco ubiegali się o przyjemność ujrzenia pana w swym domu?
— Ależ ja nie byłem u nikogo, do pani jednej tylko przyszedłem! — odparł instynktownie i wnet gorący rumieniec oblał twarz jego.
Znaczenie tego zdania było tak jasnem, tak wymownie świadczącem o uczuciach serca młodego poety, że umilkł zakłopotany, jak dziecko, które z wrodzoną swemu wiekowi otwartością powiedziało to, o czem mu zamilczyć wypadało. I znów ogarnęła go dawna nieśmiałość, bo czuł, że zbyt poufałe słowa, musiały obrazić tę kobietę tak delikatną i wrażliwą, która rozumiała zapewne znaczenie każdego odcienia głosu i brak taktu w postępowaniu uważała za przekroczenie przepisów towarzyskich. Niepospolicie piękna kobieta z przejrzystą cerą, z jedwabnemi włosami, z oczyma błękitnemi, jak niebios sklepienie, z kibicią szczupłą i wysmukłą — wydała mu się w tej chwili podobną do szekspirowskiej Tytanii, przy której wyglądał jak niezgrabny i ociężały Spodek.
Teraz dopiero zrozumiał, jak niezręcznemi były jego słowa. Pani Moraines z pozorną obojętnością a z nieporównanym wdziękiem zamknęła kosztowną tekę i ustawiała drobiazgi stojące na jej biórku. W prawdzie szybki jak błyskawica uśmiech, przemknął po jej twarzy; gdy słuchała tak rzewnego wyznania, ale uśmiech ten uszedł uwagi młodego poety, który mówił z oczyma spuszczonemi ku ziemi. Czyż mógł on zresztą przypuszczać, aby odpowiedź je go nie podobała się tej, która rozmyślnie wywołała ją swem zapytaniem? Przeciwnie, następujące słowa, którem i pani Moraines zdawała się chcieć usprawiedliwić powyższe wyznanie poety, przekonały go, że dobroć i serdeczność Zuzanny, dorównywają jej piękności.
— Istotnie, zasługuję poniekąd na to wyróżnienie, ktoreby mogło wzbudzić zazdrość w wielu moich znajomych, bo nikt chyba więcej odemnie nie może uwielbiać pańskiego talentu... Z każdego słowa wieje tam tak gorące, tak prawdziwe uczucie... A widzi pan, my, kobiety, sądzimy nie umysłem, lecz sercem i dlatego wszyscy prawie dzisiejsi pisarze nie mogą wzbudzić w nas zachwytu... Ha! trudna rada! Pozostałyśmy wierne starym, dawno z mody wyszłym ideałom. Okrywa nas to śmiesznością, którą wszakże cierpliwie znosić umiemy... Ja przytem oddziedziczyłam to zamiłowanie po moim ukochanym ojcu, który całe swe życie poświęcił podniesieniu literatury w naszym nieszczęśliwym Kraju. Słuchając pańskich poezyj, myślałam jakby mój ojciec się niemi zachwycał i serdecznie musiał się zająć panem!...
Umilkła, jakby wzruszona nadmiarem bolesnych wspomnień. Trzeba być potworem nie człowiekiem, by słysząc akcent, z jakim wspominała o ojcu, módz wątpić choć na chwilę, że w sercu jej krwawiła się nigdy niezagojona rana, ilekroć myślała o słanym ministrze. A przecież Ireneusza dziwiły poniekąd jej słowa! Pamiętał on żywą polemikę Sainte Beuve’a z ministrem Bois-Dauffin, pamiętał, że wypracowany przez tego ostatniego projekt praw księgarskich, świadczył, że znakomity skądinąd mąż stanu zaprzysiągł nienawiść literaturze i jej przedstawicielom. Przytem miał on nieprzezwyciężony, wstręt, do konwencyonalnego idealizmu, o którym wspominała pani Moraines. Ze wszystkich współczesnych mu pisarzy, uwielbiał, najgoręcej Teofila Gautier za wyrzeźbioną misternie formę wiersza i dosadność metafor poetyckich oraz Gustawa Flauberta za złe, zrównaną czystość stylu i wysoką objektywność w przedstawianiu charakterów ludzkich. A jednak tak dalece był zachwycony panią Moraines, że nietylko nie miał jej za złe, gdy przedstawiała ojca, jako miłośnika literatury, ale przeciwnie — widział w tem dowód jej gorących uczuć rodzinnych.
Z przyjemnością też słyszał, że pojmowała sztukę, jako wyraz najsubtelniejszych bogdąjby nawet przelotnych uczuć. Wszak podobny pogląd na sztuki piękne — jeżeli jest szczerym — dowodzi czystości serca... Jeżeli jest szczerym?... Ireneusz uczułby pogardą dla samego siebie, gdyby śmiał zadać sobie podobne pytanie w obecności tej istoty, która zdawała się nogą nie dotykać ziemi i patrzyła na niego tęsknemi oczyma. Nie dziw więc, że on — gorący wielbiciel utworów Gautiera a nawet Baudelaire a wyjąkał nieśmiało kilka słów równie sentymentalnych jak te, któremi pani Moraines wypowiedziała myśl swoją i rozwodził się szeroko nad właściwą kobietom umiejętnością zrozumienia każdej myśli poety.
Czy pani Moraines miała dość wrodzonego sprytu, aby odgadnąć, że nie należy dłużej wystawiać młodego człowieka na próbę nieszczerości? Czy też mało wykształcona, jak wogóle panie z wielkiego świata, przeczytawszy zaledwie kilka powieści w swem życiu, nie czuła się zdolną do podtrzymania dłużej rozmowy, w której należało przytaczać nazwiska na poparcie swych twierdzeń? Dość że urwała nagle niebezpieczną rozmowę o ideale w sztuce, przechodząc do innej, więcej dostępnej kobietom kwestyi ideału w miłości. Mówiąc o miłości — uczuciu złożonem z tylu wykluczających się czynników — umiała nadać swej twarzy wyraz tak tajemniczy, jak w chwili serdecznych, poufnych zwie rzeń. Ireneusz słuchał z zachwytem, pewien, ze ta kobieta, pogardzająca wszelką zalotnością, dawała mu nowy dowód przyjaźni, podnosząc tak drażliwą kwestyę.
— Według mnie — mówiła melodyjnym swym głosem największą zaletę „Sigisbeusza“ stanowi przejawiająca się w każdym wierszu wiara w miłość, pogarda dla kokieteryj, kłamstwa i wszelkich wybiegów, które poniżają najszlachetniejsze z uczuć serca ludzkiego... Ach! wierzaj mi pan — i w głębokiem zamyśleniu oparła głowę na ręku, ogarniając młodego człowieka spojrzeniem, w którem cała jej myśl malować się zdawała — wierzaj mi pan, że w dniu, w którym zaczniesz wątpić o miłości, przestaniesz być poetą... Ale Bóg miłosierny ma w swej opiece genialne umysły — mówiła dalej, głosem drżącym od tłumionego wzruszenia. — On nie dozwoli nigdy, aby zły duch sceptycyzmu obrócił w niwecz te świetne dary, któremi pan tak szczodrze obdarzonym zostałeś... Wierzę głęboko, że pan jesteś człowiekiem religijnym i gorliwym katolikiem?
— Byłem nim kiedyś — odparł.
— A teraz? — spytała po chwili milczenia z odcieniem smutku w głosie.
— Teraz miewam chwile strasznych wątpliwości — z prostotą odparł młody poeta.
Długie milczenie zapanowało w pokoju. Ireneusz spoglądał z niemem uwielbieniem na tę kobietę, rzuconą w wir życia światowego a jednak umiejącą poruszać się swobodnie w atmosferze tak czystych, tak wzniosłych pojęć. Zapomniał ile podłości, ile komedyi ukrywa się zazwyczaj w podobnem wypowiadaniu najtajniejszych swych uczuć wobec łudzi zupełnie obcych — a czyż on nie obcym był dla niej? Choć w wuju swym, księdzu Taconet, miał żywy przykład prawdziwie chrześciańskiej duszy, nie zdziwił się przecież, gdy pani Moraines mieszała razem dwa tak różnorodne pojęcia, jak wiarę w Boga i dar pisania wierszowanych dramatów. Zapomniał o wszystkiem, pamiętał tylko, że gotów był od chwili stawić czoło najsroższym niebezpieczeństwom, byle tylko słyszeć jeszcze dźwięk jej głosu, widzieć w pięknych niebieskich oczach wyraz wiary niezłomnej, patrzyć na usta purpurowe jak kwiat róży i pozostać przy jej boku na zawsze... na wieki...
Głęboka cisza panująca w pokoju, została nagle przerwaną syczeniem wody, wrzącej w samowarze, który lokaj wniósł do saloniku w chwilę po przyjściu Ireneusza.
Zuzanna przesunęła po czole białą i szczupłą rączką; po ustach jej przemknął uśmiech, który zdawał się prosić o przebaczenie, że ona — tak ciemna i niewykształcona — ośmieliła się z poruszać najwznioślejsze kwestye w obecności tak niepospolicie rozumnego człowieka; wreszcie z nieporównanym wdziękiem, z jakim kobiety umieją przerwać poważną dyskusyę o nieśmiertelności duszy, aby podać ciastko gościowi — rzekła.
— Ależ pan nie przyszedłeś tu słuchać kazania a ja zapominam o obowiązkach gospodyni domu... Czyż można panu służyć filiżanką herbaty?... Może spróbujemy przyrządzić razem ów boski nektar?
Lekkim i szybkim krokiem przebiegła pokój, a Ireneusz śledził ją rozmarzonym wzrokiem; zdawało mu się, że Zuzanna płynie po powietrzu, nie dotykając ziemi stopami, że każdy jej ruch podtrzymuje czar, wiejący z jej rozmowy. Wstał także i usiadł w drugim rogu salonu przy stoliku, na którym stał samowar.
Zachwycony, patrzył w milczeniu na drobne, starannie utrzymane rączki, gospodarujące na tacy, zastawionej mnóstwem przyborów do herbaty.
Zuzanna znów pierwsza rozpoczęła rozmowę, zwróciwszy ją teraz na temat drobnych spraw życiowych: opowiadała gościowi, w jakim sklepie dostać można najlepszej herbaty, pytała go, jak przyrządza kawę, kiedy chce pisać do późnej nocy. Następnie usiadła obok niego przy stoliku, na którym rozłożyła serwetki, postawiła dwa talerzyki, koszyk z ciastem i garnuszek śmietanki... Któż nie wie, jaką rozkosz sprawia mężczyźnie podobna koleżeńska biesiada w towarzystwie pięknej kobiety?
Każda z nich rozumie, że najobojętniejszy nawet mężczyzna przyjmuje z wdzięcznością starania dla niego podjęte, że lubi być pieszczonym jak dziecko, oddając chętnie swe serce wzamian za tę zdawkową monetę kłamanej zazwyczaj przyjaźni... Przy herbacie, Zuzanna wypytywała młodego poetę o wrażenie, jakie wywarło na nim pierwsze przedstawienie „Sigisbeusza“. Zmuszała go do mówienia o sobie, aby tem uwieńczyć swój tryumf... Ireneusz odpowiadał z zupełną szczerością; zdawało mu się, że oddawna już zna tę kobietę, która z każdą chwilą niemal droższą mu się stawała. Ale czar prysnął nagle, sroga rzeczywistość lodem zmroziła młodego poetę, gdy usłyszał po za sobą skrzypnięcie drzwi i ujrzał na progu mężczyznę.
— Ach! jaka szkoda! — szepnęła Zuzanna z westchnieniem.
Serce Ireneusza zabiło żywą wdzięcznością za te słowa wypowiedziane z bolesnym uśmiechem i zalotnem wzruszeniem ramion. Podniósł się z zamiarem pożegnania uroczej Zuzanny, ale ta przedstawiła go natychmiast tak nie w porę przychodzącemu gościowi:
— Pan Ireneusz Vincy, pan baron Desforges. Nowoprzybyły, średniego wzrostu mężczyzna, miał twarz tak martwą i nieruchomą, że niepodobna było określić wieku jego — w rzeczywistości miał lat pięćdziesiąt sześć. Przy jasno-bląd wąsach miał zupełnie już siwe włosy, zdradzające swą barwą, że baron nie dba zgoła o ukrywanie swego wieku. Cała jego postawa zdradzała wytworną dystynkcyę, z którą nie licowały tylko krwistoczerwone rumieńce, okrywające jego policzki. Wszedłszy do salonu, rzucił na Ireneusza badawcze choć obojętne na pozór spojrzenie, zdające mówić:
— Znałbym cię oddawna, gdybym zechciał zniżyć się do ciebie. Ale nie chcę, nie raczę.
Czy takiem było w samej rzeczy znaczenie tego spojrzenia? Czy też tak tłómaczył je sobie poeta, gniewny, że nieproszony gość przerwał mu chwilę boskiego szczęścia? W sercu jego zrodziła się natychmiast głęboka nienawiść do barona, który w milczeniu podając mu rękę, nie raczył dodać ani słowa, czy nazwisko młodego poety obcem mu było dotąd. Ale Ireneusz nie zważał na to chłodne powitanie, bo pani Moraines raz jeszcze obdarzyła go czarującem spojrzeniem gdy ściskając dłoń jego mówiła:
— Do widzenia, dziękuję panu serdecznie. Ach! jakże jestem szczęśliwa, że mnie pan zastał w domu!
Ona była szczęśliwą! Wobec tego, jakiem że mianem miał młody poeta określić stan swego serca, gdy wzruszony, łez prawie blizki, wychodząc z domu, w którym mieszkała ta czarująca kobieta; zrozumiał, że po raz pierwszy w życiu poznał uczucie prawdziwej miłości!


VIII.
Drugie oblicze madonny.

— Ależ to jest ten początkujący poeta, protegowany przez panią Komof — oświadczyła Zuzanna, zaledwie drzwi zamknęły się za młodym człowiekiem.
Po sposobie, w jaki odpowiadała na wyraz zdziwienia, malujący się w tej chwili na twarzy nowego gościa, można się było domyśleć stanowiska, jakie baron zajmował w tym domu. I z wesołym, dziewczęcym uśmiechem, którem u najbardziej nawet nieufny mężczyzna da zawsze wiarę, bo uśmiech podobny widywał na twarzy swej siostry — mówiła dalej:
— Ach! prawda, nie byłeś wczoraj u hrabiny, gniewasz się na nią... A szkoda, bo wyglądałam ślicznie, czarująco... byłbyś dumnym ze mnie... Nie mogłam uwierzyć temu, żebyś nie przyszedł i uczesałam się tak, jak lubisz. Hrabina przedstawiła mi tego młodzieńca, który jest autorem granej komedyi. Biedny chłopak pospieszył się ze złożeniem mi swego uszanowania, nie wiedział w które dnie przyjmuję i wszedł do salonu, nie oznajmiwszy się nawet... Wyobrażam sobie, że musi ci dziękować w duchu, żeś go uwolnił z bardzo przykrego położenia. Siedział jak na węglach żarzących a nie wiedział, czy mu odejść wypada...
— Przekonywasz się więc, że nie bez powodu oburzałem się na wczorajszy wieczór — odparł baron — za chwilową przyjemność musisz teraz przyjmować u siebie jeszcze jednego literata. Przyszedł tutaj, pójdzie do wszystkich twoich znajomych... Poślecie mu zaproszenie na wieczór i stanie się stałym gościem. Każdy rozmawiać z nim będzie swobodnie — jak ze mną lub z tobą — zapominając, że próżny młokos, wyszedłszy z twojego doimy dobiegnie do pierwszej lepszej redakcyi lub do kawiarni, aby się pochwalić nowinami z wielkiego świata... A potem dziwić się będziecie, znalazłszy opis swych domowych stosunków, w jakiej kronice skandalicznej lub w sensacyjnym romansie... Jednem z najgłupszych dziwactw naszego towarzystwa, jest mania przyjmowania literatów. Szkodzimy sobie wzajemnie: my zabieramy im czas, potrzebny do pracy, oni psują nam dobre imię. Opowiadano mi dowcipne odezwanie się córeczki jednego z tych panów, która uważając się za współpracowniczkę ojca, twierdziła, że „każdy wieczór spędzony w salonie, przynosi nam w zysku kilka pożytecznych spostrzeżeń“. Co do mnie, nie mogę pojąć przyjemności rozmawiania z tymi ludźmi — istnymi fonografami — którzy są albo głupi, albo kłamią bezczelnie.
— Ach! — zawołała Zuzanna, ściskając rękę barona i patrząc mu w oczy z wyrazem tak żywego uwielbienia, że niepodobna było wątpić o jego szczerości, jakże jestem szczęśliwą, mając w życiu takiego jak ty kierownika!.. Któż dorównać potrafi twej bystrości i znajomości świata!...
— W gruncie rzeczy, mam tylko więcej od innych zdrowego rozsądku — odparł baron ironicznie, wzruszając ramionami — co uwalnia człowieka od popełnienia tysiąca błędów, które właściwie wynikają nie ze złej woli, lecz z głupoty... Cała moja znajomość świata polega na item, że chciałbym użyć jaknajwięcej, przez czas, jaki mi jeszcze do śmierci zostaje... A niestety niewiele mam czasu przed sobą... Czy wiesz, Zuzanno, że za tydzień skończę pięćdziesiąt sześć lat?
Umilkł i rozdrażniony widocznie, przechadzał się wzdłuż i wszerz po pokoju.
Zuzanna w trząsnęła śliczną główką, podeszła do barona i podała do pocałowania swe oczy a następnie policzek. Czyniąc to, była podobną zarówno do lubieżnej kochanki, jak do niewinnej dziewczyny, bo w taki sposób dorosła córka obsypuje pieszczotami ukochanego ojca.
— A teraz — zawołała wesoło — napijesz się ze mną herbaty. Widocznie musisz być w złym humorze, bo zaczynasz mówić o swym wieku. Może spotkała cię jaka przykrość na którem z tych nieznośnych posiedzeń naukowych...
I z tem i słowami pobiegła do małego stolika, na którym stały dwie filiżanki — ślad podwieczorku spożytego z Ireneuszem. Gzy pomyślała teraz na chwilę o komedyi, jaka odegrała się przed kwadransem i o tym pięknym młodzieńcu, którego w tak krótkim czasie zdołała oczarować swym wdziękiem? A jeżeli myśl ta przemknęła po pięknem czole, otoczonem gładko zaczesanemi włosami, jakież uczucie ozwało się w jej sercu. Czy wstydząc się, bogdajby przelotnie, własnej obłudy, żałowała odejścia młodego poety? Czy też radowała się złośliwie z tak pomyślnego rezultatu swych zabiegów?... Nalała herbatę z uprzejmością nie mniejszą, od okazanej poprzedniemu gościowi. Usiadła nawet w tem samem miejscu a baron zajął fotel, na którym niedawno siedział był Ireneusz...
Baron Desforges, człowiek niezwykle miły w towarzystwie, posiadał jedną wadę: lubił uchodzić za najmądrzejszego i posiadającego najwięcej doświadczenia. W istocie miał słuszność, chlubiąc się, że zna świat i jego stosunki, ale częstokroć przeceniał swe zasługi w tej mierze.
— Rzeczywiście wynudziłem się nielitościwie na posiedzeniu w Palais-Bourbon — odparł. — Poszedłem tam, aby posłuchać napaści pana de Sauve na dzisiejsze ministeryum. Naiwny człowieczyna! Wierzy jeszcze w potęgę krasomówczej oracyi! Co do mnie, odkąd odmówiłem przyjęcia teki ministeryalnej, stałem się sceptykiem i pesymistą... Rozumiem doskonale, że nazwisko moje dlatego tylko figuruje zawsze na listach wyborców, że mój dziad był prefektem za czasów Napoleona I a ja piastowałem niegdyś godność radcy stanu... Chcieliby tanim kosztem pozyskać pięknie brzmiące nazwisko a słuchać mnie ani myślą... A jednak jak oni mnie się boją!... Nieraz, kiedy koło piątej po południu wstąpię do klubu, zastaję tam kilku moich młodych i starych przyjaciół, którzy reformują świat cały, pomiędzy dwoma partyami bezika, lub przyglądając się przechodzącym ulicą kobietom. Gdybyś widziała ich miny, skoro mnie zobaczą, w mgnieniu oka zmienia się temat rozmowy!... Nowy dowód przewagi zdrowego rozsądku... W pierwszej chwili chciałem pójść do nich dzisiaj i powiedzieć parę gorzkich słów prawdy, ale po namyśle zmieniłem zamiar i wstąpiłem do jubilera po twoje kolczyki, które przyrzeczono na dzisiaj...
Przy tych słowach, wyjął z kieszeni ozdobne pudełeczko, na którem nie było żadnej kartki wskazującej adres złotnika.
Oczy młodej kobiety zajaśniały radością, gdy otworzywszy pudełko, znalazła w niem dwa niezwykłe piękne brylanty. Po chwili jednak, zamknęła pudełko i wsunęła je do szufladki stolika z obojętnością, świadczącą, że piękna pani przyzwyczajoną była do przyjmowania kosztownych podarunków. Potem z rumieńcem radości na twarzy zawołała:
— Jakiś ty dobry!
— Nie dziękuj mi za to, co stanowi właściwie nowy dowód mego egoizmu — odparł baron, uszczęśliwiony widocznie z wrażenia, jakie widok kolczyków wywarł na Zuzannie — ja raczej powinienem ci być wdzięcznym, że raczyłaś przyjąć odemnie te kamyki. Jestem najszczęśliwszy, jeżeli masz na sobie coś, w czem ci do twarzy... Ach! — mówił dalej — byłbym zapomniał powiedzieć, że otrzymałem już transport win, z których obiecałem odstąpić wam połowę... Jakby na domiar szczęścia, udało mi się kupić za marne pieniądze ten portfel, który ci się tak podobał...
— Pozwolisz, że jutro o czwartej przyjdę do ciebie, aby ci raz jeszcze podziękować — odparła młoda kobieta, mimowoli spuszczając oczy ku ziemi...
Ireneusz wyszedł tak upojony pięknością tej kobiety, że gdyby teraz dojrzał zdala jej twarz, nie słysząc treści rozmowy, zachwyciłby się niezawodnie raz jeszcze dziewiczą jej wstydliwością.
Ale baronowi zachowanie się Zuzanny przywiodło widocznie na pamięć mniej idealne wspomnienia, bo oczy jego zapłonęły ogniem namiętności, gorący rumieniec pożądania oblał policzki, których cera zdradzała zbyt wielkie zamiłowanie wykwintnego jadła. Pokręcił wąsa i stłumionym głosem, dźwięk którego raz jeszcze przekonał Zuzannę, jak wszechpotężnie owładła zmysłami tego podstarzałego rozpustnika — odparł zmieniając temat rozmowy:
— Kogo będziesz miała w loży dziś wieczór?
— Panią Ethorel samą, bez męża.
— A z panów?
— Mojego męża przedewszystkiem... No i pana Cruce naturalnie.
— Do dyabła, ten stosunek kosztował go już olbrzymie sumy! — zawołał Desforges. — Niedalej jak wczoraj, ofiarował jej zegar ścienny, w stylu Ludwika XIV i za tę drobnostkę zapłacił dwadzieścia tysięcy franków.
— Nikczemna kobieta! — przerwała Zuzanna.
— Głupia przedewszystkiem — oświadczył baron. — Crucé zna się na tem a poczciwy Ethorel nie umie odróżnić kosztownego sprzętu od najzwyklejszej stolarskiej tandety... Słowem, wszystko składa się jaknajlepiej w naszym najlepszym z półświatków... Ale wracając do dzisiejszego wieczoru, na kogóż liczysz jeszcze?...
— Na wicehrabiego do Breves i na ciebie... Cicho! — zawołała nagle, pilnie wytężając słuch. — Ktoś idzie, słyszę jakieś kroki po schodach... I spoglądając na barona z tą samą zalotną minką, z jaką tak niedawno żegnała Ireneusza, powtórzyła też same słowa. — Ach! mój Boże. jaka szkoda!...
Po chwili milczenia, z wesołym śmiechem zawołała:
— Chwała Bogu! niema się czego obawiać, to tylko mój małżonek... Jak się masz, Pawełku?
— A to mi serdeczne powitanie! — odezwał się wchodzący w tej chwili do pokoju mężczyzna, wysoki, z dumną postawy, z otwarłem spojrzeniem pięknych oczów, z bladą śniadawą cerą twarzy, zdradzającą energię charakteru.
Pan Moraines odznaczał się szlachetną regularnością rysów, jaką dziś w Paryżu tylko u bardzo młodych ludzi napotkać można. Podobna fizyonomia u trzydziestopięcioletniego mężczyzny, znamionować winna niczem niezamącony spokój sumienia. Spojrzenie, jakiem obrzucił żonę, zdradzało głęboką dla niej miłość a po sposobie, w jaki uścisnął dłoń barona, poznać było można, jak niekłamaną ku niemu żywił sympatyę. Odpowiedziawszy tak uprzejmie na powitanie żony dodał, kłaniając się z komiczną powagą:
— Może przeszkodziłem pani? Czy mam odejść?
— Naleję ci herbaty — spokojnie odpowiedziała Zuzanna — uprzedzam tylko, że samowar przestał się już gotować. Pijesz czy nie?
— Dziękuję odparł Moraines, osuwając się na poblizki fotel. Po chwili, tonem kaznodziei, który zawczasu przygotował swą mowę, by silniejsze wywrzeć wrażenie, dorzucił: — Nie dalibyście wiary, do jakiego stopnia dochodzi głupota mężów... doprawdy, gotów jestem wyprzeć się wszelkiej wspólności z nimi... Czy słyszeliście o niespodziance, jaka spotkała pana d ’Hacquevilie?... Jakto? nie wiecie nic? — pytał dalej z widoczną radością. — Otóż opowiadano mi w klubie, że biedak otworzył dziś przez omyłkę list adresowany do jego żony a stanowiący nieomylny dowód wiarołomstwa tej niewiasty...
— Biedny Mainternes! — zawołała Zuzanna — nieszczęśliwy chłopak był tak zakochany w Łucyi!
— Otóż cała tragiczność położenia, polega na tem — podjął Moraines z akcentem tiumfu, spowodowanego wrażeniem podziwu, jakim miał przejąć słuchaczy — że autorem listu był nie Mainternes, ale Laverdin.... Łucya zaprzęgła obu do swego rydwanu... A teraz zgadnijcie, proszę, komu Hacqueville pokazał list i do kogo zwrócił się o radę?
— Do pana Mainternes — żywo odparł baron.
— Ach! mój drogi, musiałeś chyba słyszeć już o tem?
— Nie — odparł zapytany — ale zagadka nie trudna do rozwiązania... No i cóż powiedział Mainternes? Rozpaczał, oburzał się, złorzeczył... Ostatecznie Łucya musiała przenieść się do matki Ludzie mówią o pojedynku między panami Laverdin i Hacqueville, który podobno wezwał Mamterne’a na sekundanta!... A to głupi człowiek! drugiego takiego męża niema chyba poci słońcem!... Widocznie biedak nie ma żadnego przyjaciela, któryby go ostrzegł.
— Znajdzie się taki — odparł baron, wstając. — Należy wystrzegać się listów, oto sens moralny całej tej historyi...
— Zostań u nas na obiad, Fryderyku — zapraszał Moraines.
— Nie mogę — odrzekł Desforges — ale zobaczymy się dziś w teatrze. Pani Moraines była łaskawą zachować mi miejsce...
— W twojej loży — dorzucił Paweł, nie domyślając się jak trafnem było jego dopuszczenie.
Baron, który niegdyś dla żony abonował stale lożę, zachował dotąd ten zwyczaj i co tydzień odstępował ją najserdeczniejszemu przyjacielowi, nie upominając atoli się nigdy o zwrot pieniędzy.
Pan Moraines nie domyślał się zgoła tej kombinacyi, podobnie jak nie domyślał się, że niepodobieństwem było utrzymanie domu na takiej stopie, mając pięćdziesiąt tysięcy franków rocznego dochodu. Połowę tego budżetu stanowił procent od kapitału, pozostałego po panu Bois-Dauphin, który nie wiele zaoszczędzić zdołał, w przeciągu piętnastu lat swej ministerskiej działalności; drugą połowę wnosił pan Moraines z pensyi, jaką pobierał, otrzymawszy, dzięki staraniom barona Desforges, posadę sekretarza w jednem z towarzystw ubezpieczeń. Pomimo gróźb Zuzanny, pan Moraines przy każdej sposobności unosił się nad administracyjnemi zdolnościami swej żony, która pomimo tak szczupłych dochodów, umiała urządzić dom wygodnie a nawet wykwintnie. Nieraz słysząc przyjaciół ubolewających, że życie w Paryżu staje się coraz kosztowniejszem, z przedziwną łatwowiernością powtarzał:
— Gdybyście mieli taką gospodynię jak ja!... Zuzanna ma pannę służącą, która jej szyje w domu najkosztowniejsze tualety!... Nikt nie potrafi kupować tak tanio, jak moja żona...
Zuzanna wyrzucała mu nieraz, że podobne pochwały okrywają ją śmiesznością, ale zakochany małżonek nie był w stanie zamilczeć o tem, co uważał za najwyższą jej zasługę... Teraz, gdy po wyjściu barona, zostali sami, przyciągnął ją serdecznie do siebie i zawołał z zapałem:
— Jakież to szczęście dla mnie, gdy mogę choć chwilę przebyć z tobą sam na sam! Pocałuj mnie, najdroższa.
Zuzanną podała mu do pocałowania oczy swe i usta — podobnie jak baronowi przed chwilą.
— Doprawdy, ilekroć dowiem się o nowym dowodzie niewierności kobiecej — mówił dalej — drżę z przerażenia a potem serce mi się raduje, gdy pomyślę, że mam taką dobrą i przywiązaną żonkę.. Ach! gdybyś ty wiedziała, jak ja cię ubóstwiam!...
— A jednak masz prawo mnie wyłajać — przerwała Zuzanna, usiłując wyrwać się z jego objęć. — Tak, ta rozumna żona, z której jesteś tak dumnym, popełniła szaleństwo... Widzisz — mówiła dalej, wyjmując z szufladki kosztowny upominek barona — nie mogłam oprzeć się pokusie, kupiłam kolczyki, o których ci wspominałam.
— Ależ kupiłaś je z zaoszczędzonych przez siebie pieniędzy! — żywo zawołał Paweł. — Cóż za przepyszne brylanty!.. Jeżeli chcesz, abym się nie gniewał, pozwól że cię sam ustroję w te kolczyki.
— Nie wiem, czy potrafisz — zalotnie odparła Zuzanna, pochylając się ku mężowi, który z niezrównaną zręcznością, wyjął jej z uszów dwie perły i włożył dyamentowe butony. Palce miał grube i silne a jednak, gdy usługiwał ukochanej kobiecie, czynił to delikatnie i z wielką ostrożnością.
Podziękowawszy mężowi wdzięcznym uśmiechem, Zuzanna wzięła z biurka lusterko, oprawne w staroświecką srebrną ramkę a stanowiące również upominek od barona i przeglądała się w niem z widocznem zadowoleniem. Wyglądała teraz tak prześlicznie, że Paweł przyciągnął ją znów do siebie i złożył na jej ustach gorący, namiętny pocałunek.
Zazwyczaj nie broniła się pieszczotom męża. Obdarzona niepojętą, dziwnie skomplikowaną naturą, zachowała jednak uczucie czysto fizycznego przywiązania do tego zacnego człowieka, którego zaufania nadużywała w tak ohydny sposób. Ale w tej chwili pocałunek męża wzbudził w niej nieprzezwyciężony wstręt; szorstko prawie odepchnęła go od siebie, mówiąc:
— Przestańże, proszę, — Po chwili jakby, chcąc złagodzić przykre wrażenie, sprawione poprzedniemi jej słowami, dodała wesoło. Śmieszny jesteś, mój drogi. Zapominasz, że miodowe nasze miesiące dawno już minęły... Do widzenia, muszę się spieszyć z ubraniem.
Wyszedłszy z saloniku, Zuzanna udała się do swego sypialnego pokoju, w urządzeniu którego przebijał się najwymowniej głęboki materyalizm, stanowiący wybitną cechę jej charakteru. Zamknąwszy drzwi od tego wykwintnego, woniejącego gyneceum, które przepychem równało się sypialni kochanek królewskich, rozbierała się powoli, z pomocą panny służącej, Celiny, wysokiej czarnowłosej dziewczyny, w oczach której malował się chwilami tajony wyraz szyderstwa. Ktokolwiek ujrzałby ją teraz, zrozumiałby niechybnie, że ta kobieta nie cofnęłaby się przed niczem, byle oddychać mogła w tej atmosferze wyrafinowanego zbytku. Gdy stanęła w przezroczystej, batystówej koszuli, wysmukłe, lecz silnie rozwinięte kształty jej ciała rysowały się wyraźnie. Zuzanna, tak szczupła na pozór, że zdawała się chorobliwie wątłą, należała do kobiet, które strój uduchowni — jeżeli tak rzec można; każdy podziwiał jej cienką objętość w pasie, szczupłość nogi w kostce i dziecinnie młody wyraz twarzy, nie wiedząc, że pod temi fałszywemi pozorami kryją się silnie rozwinięte biodra, pulchne łydki i pierś wydatna.
Przejrzała się w lustrzanych drzwiach szafy, w której leżały stosy cienkiej bielizny, przekładane pachnącemi saszetkami i widocznie zadowoloną była ze swej urody, bo uśmiechnęła się wesoło, rzucając raz jeszcze w lustro spojrzenie, w którem malowała się taż sama myśl, jaka przed chwilą wzbudziła w niej wstręt do pocałunków męża. Ale myśl ta niemiłe musiała jej sprawić wrażenie, bo z głębokiem westchnieniem odwróciła głowę.
Po chwili jednak, gdy obmywszy twarz w zimnej wodzie i wsunąwszy na nogi miękkie pantofle, wybite puszkiem łabędzim, usiadła znów przed lustrem, niewesołe myśli rozpierzchły się bez śladu.
Panna służąca zarzuciła jej na ramiona błękitny, fularowy penioar i zaczęła rozplatać długie jej włosy.
W wielkiem weneckiem lustrze odbijał się wzorzysty dywan, zasłaniający posadzkę, porcelanowa wanna i duża marmurowa umywalnia, na której, obok srebrnej miednicy, stały tysiączne przybory kobiecej tualety. Pokój ten stanowił świątynię jedynego bóstwa, jakiemu ta kobieta hołd oddawała, a bóstwem tem było jej ciało. Czy widok ten wzbudził w jej sercu wspomnienie tysiącznych warunków, składających się na wytworzenie tak szczęśliwej egzystencyi?... Być może, bo pomyślała o mężu, mówiąc w duchu:
— Niezrównane serce!
Ale w tejże chwili powierzchnia lustra zamigotała ogniem, jaki rzucały pyszne kolczyki, których dotąd Zuzanna nie wyjęła z uszów, przypomniała sobie barona i jednocześnie prawie szepnęła:
— Poczciwy przyjaciel!
A oba te wrażenia tak sprzeczne na pozór — stanowiły w jej myśli zupełną harmonię, podobnie jak w rzeczywistości miłość dla męża nie przeszkadzała jej czynić zadość wymaganiom kochanka.
Kobiety z niezrównanem mistrzostwem tworzą podobne mozaiki moralne, które przestają wydawać się nam potwornemi, jeżeli pilnie śledzimy powolny, spokojny ich przebieg. Ta trzydziestoletnia kobieta, była w samej rzeczy istotą do najwyższego stopnia zepsutą ale — chcąc jej oddać sprawiedliwość, przyznać należy, że bezwiednie spadała na coraz niższy szczebel moralnego zepsucia, że zawiniła li tylko biernem poddaniem się okolicznościom.
Na dwa lata przed wojną 1870 roku. Zuzanna została żoną Pawła Moraines. Poślubiła go bez miłości, ale bez wstrętu zarazem, ulegając życzeniu rodziny: ojciec Pawła, senator Moraines, obracał się w jednych kołach z ministrem Bois-Dauphinem. Paweł, młody, przystojny, niezrównany tancerz, zdawał się stworzonym dla niej, tak jak ona zdawała się stworzoną dla niego. Pierwsze dwa lata małżeńskiego pożycia upłynęły im wśród nieustannych zabaw, tańców, polowań i letnich wycieczek. Były to prawdziwe miodowe miesiące dla tych obojga ludzi, dla których rozrywka stanowiła jedyny cel życia.
Paweł określał wybornie naturę stosunku, łączącego go z żoną, gdy nieraz, wracając z nią z balu o świcie, całował ją, mówiąc:
— Jesteś śliczna, jak kochanka!
Obrót wypadków wojennych obalił rychło w, gruzy ten gmach zbudowany na lodzie. Dochody senatora Moraines i ministra Bois-Dauphin, zmniejszały się nagle a przyzwyczajenia pozostały niezmienionemi. Ojciec Zuzanny zakończył życie w 1873 roku, nie zwątpiwszy ani na chwili o rychłem przywróceniu rządów, które widział tak siłnemi, tak popularnemi, kierowanemi przez liczny zastęp tak dzielnych mężów. Były senator, który o kilka miesięcy przeżył przyjaciela, podzielał też same ułudne nadzieje. Paweł w wyższym jeszcze stopniu niż ojciec i teść, przejętym był głęboką wiarą w powodzenie sprawy, wiarą, która w oczach historyka stanowi znamienną cechę stronnictwa cesarskiego.
Zuzanna, niezdolna wierzyć zwodniczym rojeniom, lecz umiejąca trzeźwo patrzeć na życie, rychło spostrzegła widmo zagrażającej ruiny jej, bo kosztowne prowadzenie domu zmuszało do ciągłego uszczuplania kapitału. Jednocześnie niemal spostrzegła, że baron Ferdynand Desforges zaczął coraz chętniej przebywać w jej towarzystwie. Baron, mający wówczas niespełna lat pięćdziesiąt, znanym był powszechnie jako jeden z najświetniejszych przedstawicieli głośnego w połowie bieżącego stulecia pokolenia, na czele którego stał powabny i wytworny książę Morny. Krążące wśród salonów legendy o dawnych jego przygodach miłosnych, zwróciły na niego uwagę zalotnej Zuzanny. Przy bliższej znajomości musiała uznać jego wyższość pod względem znajomości świata i wykwintnego obejścia się. Były ulubieniec księcia Morny, nie skrępowany żadnemi obowiązkami bo został wdowcem bezdzietnym po kilku latach małżeńskiego pożycia — wiodący życie bezczynne — dla formy bowiem tylko piastował urząd deputowanego — posiadający czterykroć sto tysięcy franków rocznego dochodu, nie licząc rozległej majętności ziemskiej w Anjou i wilii w Deauville — posiadał nadto umiejętność tak rzadko spotykającą się w świecie: umiał zestarzeć się w porę. Znudzony zabawami, pragnął zawiązać ostatni stosunek, któryby mu umilił jesień życia; szukał kochanki młodej, nie zbyt wymagającej, z którą mógłby spędzać długie, nieznośne w samotności wieczory.
Poznawszy panią Moraines, osądził wkrótce, że znajdzie w niej urzeczywistnienie wszystkich swych marzeń: była młoda i obdarzoną niepospolitą urodą, pomimo sześciu lat małżeńskiego pożycia, nie miała dzieci — co uwalniało barona od niebezpieczeństwa zostania ojcem a nadto usposobienie pana Moraines dawało rękojmię spokoju. Przebiegły baron rozwinął wysoką strategiczną działalność: z wysokim taktem dojrzałego człowieka, który żąda tego jedynie, aby był tolerowanym, pozyskał zaufanie Zuzanny, zaskarbił jej wdzięczność przez wyrobienie posady jej mężowi, obsypywał ją nieustannemu podarunkami i... dopiął wreszcie zamierzonego celu. A stało się to tak powoli, tak nieznacznie, stosunek ten raz ustalony zdawał się być tak naturalnym, tak nieodłącznym od codziennego jej życia, że Zuzanna nie zdawała sobie sprawy, jak występną była jej przyjaźń z baronem. Nie szkodziła tem przecież mężowi?... pozostała dlań jak przedtem kochającą żoną!...
Baron przyczyniał się wprawdzie w znacznym stopniu do zapewnienia jej zbytkownej egzystencyi, ale czyż kobieta nie ma prawa przyjąć drobnego prezentu od swych przyjaciół? Czy ktokolwiek cierpiał na tem, że usłużny przyjaciel płacił od czasu do czasu rachunek szwalni lub kuśnierza? Była jego kochanką, ale stosunki miłosne stały się tak jednostajnie regularnemi jak dwojga prawych małżonków.
Przyzwyczaiwszy się do układów ze swem sumieniem, uważała się — jeżeli nie za kobietę nieposzlakowanej uczciwości — to przynajmniej za istotę cnotliwszą od wielu swych przyjaciółek, których liczne intrygi miłosne były jej znanemi. Sumienie wyrzucało jej jedną tylko winę: po dwuletnich stosunkach z baronem, zdradziła go podczas wyścigów w Deauville na korzyść modnego naówczas „clubmana“, którego odbiła jednej ze swych przyjaciółek. Ale młodzieniec ten skompromitował ją tak silnie, zresztą sama tak szybko spostrzegła próżnośc i samolubstwo tego zdobywcy serc, że z nietajoną radością, chwyciła się pierwszego lepszego pretekstu zerwania niebezpiecznego stosunku.
Nauczona doświadczeniem, poprzysięgła sobie poprzestać nadał na przyjemności, jaką w tem małżeństwie we troje zapewniała jej rycerskość Pawła i epikurejska galanterya barona. Stała więc na tem stanowisku tak silnie, zwracała tak baczną uwagę na zachowanie pozorów, że dobre jej imię było czystem, o ile niem być może imię kobiety pięknej i wzbudzającej zazdrość ogólną.
Współzawodniczki Zuzanny, biegłe w obliczaniu wydatków czynionych przez innych, dostrzegły rychło, że państwo Moraines żyli zbyt wystawnie w stosunku do swych dochodów.
— A przecież pamiętamy czasy, kiedy byli zupełnie zrujnowanymi — dodawały te litościwe serca.
— To potwarz! — odpowiadali chórem przyjaciele, których baron posiadał liczny zastęp.
— To potwarz! — odpowiadali chórem naiwni. którzy ze wstrętem słuchali podłych plotek, opowiadanych co wieczór w każdym salonie.
— To potwarz! — dodawali chórem obojętni, którzy wiedzą, że w Paryżu mędrzec takiej się winien trzymać zasady: zdawać się nie wierzyć wszystkiemu, co słyszy naokół a ludzi przyjmować za takich, za jakich się podają.
Wspomnienie licznych usług doznanych od barona, musiało uprzytomnić się żywiej w umyśle Zuzanny, w chwili, kiedy siedząc przed lustrem, wyrzekła sama do siebie:
— Poczciwy przyjaciel!
Dlaczegóż więc teraz — gdy panna służąca — wkładała jej na nogi jedwabne pończoszki naszyte przezroczystemi koronkami — piękna pani zamiast myślącej, choć zużytej twarzy barona, widziała w wyobraźni twarz inną, nie zmęczoną życiem, rozjaśnioną dwojgiem ciemno-szafirowych oczów, odzwierciadlających duszę czystą i pełną zapału?... Dlaczegóż więc — gdy wprawne ręce Celiny sznurowały jej biały atłasowy gorset — w uszach jej, jak tony niebiańskiej muzyki, dźwięczało nazwisko Ireneusza Vincy?... Z jaką pokusą tajemną walczyła, gdy puszkiem muskając swe piersi i ramiona, wymówiła półszeptem:
— Niema o czem myśleć!
Jakto? więc kobieta będąca przyjaciółką, uczennicą nieledwie barona Desforges, kobieta tak dalece pozytywizmem światowym przesiąknięta, że sprzedała swą godność niewieścią wzamian za drogocenne klejnoty, wykwintną bieliznę, jedwabne suknie i zapełnienie sobie tysiącznych przyjemności umilających życie kochankom wielkich panów — kobieta ta mogła uledz wrażeniu, jakie wywarło spojrzenie ubogiego poety, spotkanego wczoraj dopiero a — być może — zapomnianego już dzisiaj? Raz jeszcze powtórzyła:
— Niema o czem myśleć!
A jednak wciąż o tem myślała... Jak wytłomaczyć ów fakt niepojęty, że Zuzanna mimowoli przedstawiała sobie rozkosz, jaką by czuła, gdyby on ją pokochał?
Stała przed lustrem, zapinając bogaty perłowy naszyjnik, podczas, gdy panna służąca, układała fałdy białej, atłasowej sukni... Gdyby ktokolwiek przypomniał jej to przestarzałe już dzisiaj zdanie, że „miłość uderzyła w nią jak grom“, bezwątpienia z niewymowną pogardą wzruszyłaby ramionami; — a jednak jakiemże innem mianem określić głębokie wzruszenie, jakiego doznała ujrzawszy młodego poetę w salonach hrabiny Komof?.. dlaczegóż wzruszenie to stawało się z każdą chwilą silniejszem?... Dlatego jedynie, że pożycie z mężem — człowiekiem niezrównanego serca — i z baronem — poczciwym przyjacielem — nudziło ją śmiertelnie.
Życie światowe, stanowiące dotychczas jedyny cel jej zabiegów, wydawało jej się już czczeni i bezmyślnem. Mawiała o sobie że jest zanadto szczęśliwą, niekiedy pół-żartem dodawała:
— Chciałabym bardzo doznać jakiego umartwienia.
Faktem jest, że od jakiegoś czasu doznawała ona dziwnego przygnębienia — którego źródłem jest ustawiczne zaspokajanie wszystkich pragnień — oraz fizycznego i moralnego zmęczenia, które tak często napotykać się daje u kobiet z półświata. Zbytek, wygody, nieznajomość trosk codziennych, sprowadzają wkrótce przesyt a wtedy sprzedajne te kobiety w jednej chwili rozmyślnie burzą gmach, wzniesiony przez nie z wielkim mozołem i z niezrównaną sztuką. Wyrzekają się wszystkiego, skoro w sercu ich ozwie się pożądanie innego uczucia, gorętszej miłości. Szaleństwo nawet popełnić gotowe w dniu, w którym spotkają człowieka zdolnego poruszyć ich serce, zmęczone nadmiarem użycia; człowieka, którego w dobitnej swej gwarze nazywają „swoim typem“. Dla trzydziestoletniej Zuzanny, przesyconej najzbytkowniejszym dostatkiem, nie mającej wyraźnego celu przed sobą, nie łudzącej się co do wartości mężczyzn spotykanych w salonach — poznanie człowieka, tak rdzennie różniącego się od zwykłych salonowych komparsów, musiało się stać i stało się istotnie faktem niezwykłej doniosłości. Ulegając instynktownej ciekawości, wczoraj przy kolacyi usiadła obok niego. Z właściwą kobietom umiejętnośnią i dziwnem przeczuciem wiedziona, potrafiła utrzymać się w roli, która — jak jej się zdawało — najbardziej ponętną być musiała dla młodego, niedoświadczonego poety. Wróciła do domu, oczarowana jego rozmową, ale choć serce jej żywiej bić zaczęło, nakazała mu milczenie słowami: „to niepodobna“, słowami, — które niby piorunochrony odwracają silne uczucie, grożące niebezpieczeństwem kobietom z wielkiego świata, stokroć więcej skrępowanym względami etykiety, niż ubogie mieszczanki gospodarskiemi troskami. Gdy Ireneusz powrócił, wrażenie doznane dnia poprzedniego powtórzyło się żywsze, silniejsze. Wszystko jej się podobało w młodym poecie: szlachetny wyraz twarzy, podniosłość uczuć, niezręczność ruchów, nieśmiałość w obejściu, to co widziała wyraźnie i to co przeczuciem odgadywała zaledwie. Napróżno powtarzała nieustannie: „to niepodobna“, gdy włożywszy strojną tualetę wpinała w stanik złote szpileczki o dyamentowych główkach; bądź co bądź, chciała zadać kłam temu niepodobieństwu, przywiązać do siebie młodego poetę i zawczasu już snuła tysiące planów, przewidując trudności i przeszkody.
— Muszę odwrócić uwagę barona — myślała w duchu — boję się, czy nie domyśla się już czego.
Przypomniała sobie teraz namiętne pociski, miotane przez barona na przedstawicieli ruchu literackiego. Pociski te, z których tak serdecznie śmiała się zazwyczaj, przejmowały ją teraz oburzeniem i wzbudziły w niej chęć nadania postępowaniu swemu kierunku wprost przeciwnego temu, jakiegoby sobie życzył „poczciwy przyjaciel“.
Roztargnienie jej było tak widocznem, że nie uszło uwagi panny służącej, która w godzinę potem dzieliła się z lokajem swemi wrażeniami, mówiąc:
— Coś się musiało stać naszej pani? Czyżby pan dowiedział się o wszystkiem?
A tymczasem, Zuzanna, roztargnieniu temu oprzeć się nie mogła ani podczas obiadu, ani w powozie wiodącym ją do teatru, ani podczas przedstawienia, do chwili, w której pani Ethorel zagadnęła ją słowami:
— Niech pani spojrzy, w krzesłach na prawo, tu obok drzwi korytarza, stoi jakiś pan, który na chwilę nie spuszcza z oka naszej loży... Zdaje mi się, że to pan Vincy?
— Ten poeta, którego hrabina wzięła pod swą opiekę? — z udaną obojętnością spytała Zuzanna.
Teraz dopiero, przykładając do oczów kosztowną lornetkę, będącą także darem barona, przypomniała sobie, że podczas bytności Ireneusza, wspominała o zamiarze spędzenia wieczora w teatrze. Spostrzegła wreszcie młodego poetę; on odwrócił oczy nieśmiało, ona zadrżała mimowołi, czy Desforges, stojący w głębi loży, nie dosłyszał zapytania pani Ethorel?.. Ale nie, baron zajęty był rozmową z panem Cruce.
— Rozprawia pewnie o kuchni — pomyślała uspokojona — i nic nie słyszał. Dlaczego lękam się napróżno?...
Po raz pierwszy od lat wielu, dźwięki muzyki wyw rły na niej silniejsze wrażenie. Przez cały wieczór w sercu jej toczyła się walka między zadowoleniem z obecności Ireneusza a obawą, by nie przyszedł do loży. Ale młody poeta, onieśmielony widocznie tem, że zwrócono na niego uwagę, nie spojrzał nawet w jej stronę. Wychodząc z teatru, Zuzanna nie spostrzegła również jego wzruszonej twarzy wśród tłumu, cisnącego się w korytarzach, nie dziw więc, że nie znalazłszy żadnej rzeczywistej przeszkody, puściła wodze przelotnemu uczuciu, którego serce jej zapragnęło tak gorąco. Usnęła szczęśliwie, rozmarzona, z temi słowami na ustach;
— Żeby tylko Klaudyusz Larcher nie udzielił mu bliższych o mnie szczegółów!...


IX.
Komedya w dobrej wierze odegrana.

Około godziny dziewiątej rano, Paweł Moraines przychodził do pokoju żony. Zuzanna czekała na niego wesoła, uśmiechnięta, prześlicznie wyglądająca w strojnym szlafroczku, przewiązanym sznurem. Gruby warkocz złocistych włosów, powiewał jej na ramionach, z wyciętych pantofelków wyglądały białe jej nogi, poprzerzynane niebieskiemi żyłkami. Nie dziw więc, że Paweł liczył do najszczęśliwszych chwil z dnia całego godzinę czasu, jaką spędzał razem z Zuzanną przy herbacie zastawionej na stoliku, stojącym koło okna. O dziesiątej wychodził do biura a w południe, nie mając czasu wrócić do domu na śniadanie, wybiegał do poblizkiej restauracyi, gdzie kazawszy sobie podać pół porcyi mięsa, butelkę wina i filiżankę czarnej kawy, płacił sumę możliwie najmniejszą, wobec wygórowanych cen w większych restauracyach. Żałował każdego grosza, uradowany, że może w oszczędności współzawodniczyć z ukochaną żoną! Ale ranna herbata stanowiła dla niego najwyższą nagrodę za kilka godzin uciążliwej pracy, czekającej go w biurze.
— Bywają dnie — mawiał nieraz ze swą naiwną dobrodusznością — w których nie wiedziałbym nawet, co się z tobą dzieje, gdyby nie ta błogosławiona herbata!...
Usłużny, jak kochanek, nalewał żonie herbatę, krajał i smarował masłem chleb, którym posilić się miała, niepokoił się, ilekroć widział ją bladą lub zmęczoną.
Gdy nazajutrz po spotkaniu się Zuzanny z Ireneuszem w teatrze, Paweł przyszedł do pokoju żony, przestraszył się widokiem jej bladości i przygasłych, zaczerwienionych oczów, świadczących o nocy spędzonej bezsennie. Istotnie, Zuzannę przez noc całą, dręczyło wspomnienie młodego poety i ten nagły kaprys, który rozbudził w niej dawno już uśpioną zdolność kochania.
Piękna ta kobieta posiadała iście adwokacki umysł, trzeźwy i pozytywny, nie dziw więc, że rozmyślała przedewszystkiem nad sposobami uczynienia zadość przelotnej swej zachciance. Najpierwszym warunkiem było przyjmowanie młodego człowieka i widywanie go jaknajczęściej. A we własnym domu uczynić tego nie mogła. Mąż niezwłocznie prawie utwierdził ją w tem przekonaniu, bo zapytawszy z czułością o stan jej zdrowia, dorzucił pytanie:
— Czy miałaś dużo gości wczoraj po obiedzie?
— Nikogo prawie — odrzekła, lecz ponieważ trzymała się zasady, aby nigdy nie kłamać napróżno, natychmiast dodała: — prócz barona i tego młodego autora komedyi, granej onegdaj u hrabiny.
— Aha! Ireneusz Vincy!... Jakże żałuję, że się z nim nie spotkałem!... Poezye jego podobają mi się bardzo? Czy to przyzwoity człowiek?... jakże ci się podobał?
— Tak sobie — odparła Zuzanna — nic nad zwyczajnego.
— Czy spotkali się z Fryderykiem?
— Tak, dlaczego?
— Chciałbym zapytać barona, co o nim sądzi, musiał go pewne ocenić z pierwszego wejrzenia... On ma prawdziwy dar poznawania ludzi.
— ...Gotów jeszcze pójść powtórzyć wszystko baronowi, to do niego najzupełniej podobne! — pomyślała Zuzanna, gdy mąż, pożegnawszy ją czułe, wyszedł do biura.
Przewidywała już, że pierwszą osobą, od której — w razie gdyby zapragnęła przyciągnąć do siebie młodego poetę — baron dowiedziałby się o częstych jego wizytach, będzie Paweł właśnie.
— Co prawda, mój mąż jest zanadto ograniczony — dodała jeszcze w myśli, czując do niego urazę za ślepe zaufanie do barona, niepomna, że sama usilnie nad tem pracowała. Po raz to pierwszy uczuła się skrępowaną w swobodzie działania.
Myśl ta prześladowała ją cały ranek; sprawdziła rachunki a zresztą dużo czasu zabrała jej bytność pani Leroux, osoby dojrzałej, wyglądającej na dyskretną i gorliwą dewotkę, której zawodem było pielęgnowanie najarystokratyczniejszych rąk i nóg w całym Paryżu. Zuzanna słusznie uważała, że służba jest głównem źródłem światowych plotek, zazwyczaj też dość długo rozmawiała z panią Leroux, tak w celu zjednania jej sobie, jak też dla dowiedzenia się niezliczonej ilości szczegółów o rodzinach, na usługi których ta czcigodna artystka poświęcała swój czas.
To też pani Leroux nie miała słów pochwały dla tej „dobrej, kochanej pani Moraines, która tak szalenie kocha swego męża“... Dziś jednak żadne pochlebstwa nie zdołały wywołać uśmiechu na ustach pięknej pani. Pokusa zbliżenia do siebie młodego poety stawała się coraz silniejszą a jednocześnie Zuzanna coraz jaśniej zdawała sobie sprawę z nieuniknionych przeszkód, które urzeczywistnienie jej planów napotkać musiało.
Miłość, żeby rozwinąć się mogła, potrzebuje przedewszystkiem czasu i miejsca.
Ireneusz nie bywał w towarzystw ach a zresztą cóżby na tem wygrać mogła? Musiałaby walczyć o niego z innemi kobietami. Tutaj — w tem zacisznem mieszkaniu tak łatwoby jej było utrwalić swój obraz w jego sercu, ale czujny dozór barona, czynił to niemożebnem. Po raz pierwszy w życiu uczuła krępujące ją więzy i wybuchnęła gniewem przeciw temu, któremu wszystka zawdzięczała. Pogrążona w tych myślach, zasiadła — samotnie jak zwykle do bardzo skromnego śniadania. Nawet mimo pomocy hojnego opiekuna, Zuzanna nie byłaby w stanie pogodzić dochodów“ z wychodem, nie czyniąc tysiącznych oszczędności na jedzeniu i na innych rzeczach, których obce oko nie widziało. A w samotności tej, tak boleśnie odczula swą bezsilność, tak głęboko ogarnął nią smutek, że wystając do stołu z rozpaczliwym gestem wyrzekła zdanie, które nigdy dotąd na myśl jej nie przyszło:
— I na cóż się to przyda?
Tak, na cóż się to przyda? Była niewolnicą swego życia. Nietylko nie mogła swobodnie przyjmować Ireneusza u siebie, choć szczerze tego pragnęła, ale dziś nawet — pomimo nowego uczucia, które zaczynało kiełkować w jej sercu — musiała podążać na umówioną schadzkę z baronem.
— I na cóż się to przyda? — powtórzyła raz jeszcze, ubierając się stosownie do okoliczności.
Zamiast bucików, włożyła małe pantofelki, który ch obucie dużo mniej czasu zajmowało, zamiast gorsetu, wzięła z przodu zapinany leniuszek i włożywszy następnie skromną codzienną suknię i ciemny kapelusz, schowała do kieszeni podwójną woalkę. Zawczasu już na drugą godzinę zamówiła powóz, który stale wynajmowała miesięcznie, na całe poobiedzie i na wieczór. Była tak przygnębioną uczuciem swej niewoli, że na płacz jej się zbierało, w chwili, gdy wsiadała do powozu. Niepodobna opisać wrażenia, jakiego doznała, spostrzegłszy na rogu ulicy Murillo Ireneusza, który stał na chodniku i widocznie czatował na nią! Oczy ich spotkały się: on zczerwieniał, kłaniając się jej, ona również instynktownie cofnąwszy się w głąb powozu, zaczerwienić się musiała, tak sil nie po poprzednim przygnębieniu odczuła radość, jaką jej sprawiło to spotkanie a bardziej jeszcze przeświadczenie, że i ona jest także kochaną. Ona — ta wyrachowana i przebiegła istota — marzyła teraz tak, jak marzyć umie ją tylko szczerze kochające kobiety, które zawczasu napawają się rozkoszą uczucia którego doznają i które wzbudzić potrafiły. W podobnych chwilach, w myśli swej oddają się one całkowicie człowiekowi, którego przed tygodniem nie znały jeszcze. Gdyby nie brak odwagi, gotoweby i w rzeczywistości oddać się natychmiast, co im nie przeszkadza jednak wmawiać w człowieka, który potrafił tak rychło zawładnąć całą ich istotą, że wahały się długo, że on musiał zjednywać je powoli, stopniowo, z każdym dniem, z każdą godziną niemal.
I nie mylą się, postępując w ten sposób, bo walka ta i trune zwycięztwo schlebiają głupiej próżności mężczyzn a mało jest ludzi posiadających dosyć zdrowego rozsądku, by zrozumieć mogli, ile rozkoszy mieści się w uczuciu, które wybucha nagle, bezwiednie, z siłą niepodobną do odparcia, Podczas, gdy poeta poszedł dalej, myśląc:
— Zgubiony jestem, ona nigdy nie przebaczy mi mojego natręctwa!...
Sercem Zuzanny owładnęło jedno z tych uczuć, wobec którego milkną wszelkie względy ostrożności: zapomniawszy o poprzednich obawach, snuła już w myśli cały plan intrygi, ułożonej z prostotą, będącą wynikiem głęboko realistycznego kierunku, który stanowi cechę kobiecego umysłu. Należało przedewszystkiem odwrócić uwagę człowieka bardzo przezornego i znającego do gruntu jej naturę a najskuteczniejszym środkiem dopięcia tego celu, było obrać sposób postępowania wprost przeciwny temu, jakiego baron mógł i powinien był się spodziewać. Postanowiła działać szybko, nie zostawiając Ireneuszowi czasu do starania się o jej względy; w przeciągu dwóch lub trzech odwiedzin doprowadzić go do otwartego wyznania i odpłacić mu wzajemnością; — bo czyż baron mógł przypuścić, aby kobieta tak ostrożna, przezorna i zręczna dopuściła się równie szalonego Kroku? A jeżeli Ireneusz pogardzi nią za to, że mu się zbyt szybko oddała?... Potrząsnęła melancholijnie śliczną, jasno-blond główką... Zależało to od jej taktu i finezyi a w tej. sztuce czuła się niezrównaną mistrzynią!
Zadowolona z powziętego zamiaru, ucieszona sposobnością oszukania przezornego barona, bez przykrości już a nawet ze złośliwą radością myślała o zbliżającej się chwili schadzki.
Pod pozorem użycia pieszej przechadzki, odesłała — jak zwykle — powóz i weszła do arkady ulicy Rivoli.
Desforges wynajął mieszkanie, służące im jako miejsce schadzek w jednym z tych domów przechodnich, których w Paryżu znajduje się tak niewiele, ze wszystkie są znane i cenione przez amatorów cudzych żon. Obznajmiony z najdrobniejszemi szczegółami paryzkiego życia, baron skrupulatnie pominął miejscowości, posiadające zbytni rozgłos. Smutna i nieponętna powierzchowność domku przy ulicy Mont-Thabor, ustrzegła go przed bystrym wzrokiem tych, którzy podobnych mieszkań poszukiwali. Wynająwszy w antresoli mieszkanie, złożone z przedpokoju i trzech pokojów, Desforges urządził w niem salon, sypialnię i buduar swej kochanki. Z niezrównaną umiejętnością obmyślił on wszystko, co mogło uprzyjemnić chwile spędzone w tem mieszkaniu, w którem obicia i portyery głuszyły odgłos kroków, futra zaścielające posadzkę zdawały się wabić bose nosi, w którem lustra wiszące w alkowie, przypominały buduary kokotek a nizkie fotele i wygodne kanapy, zachęcały niejako do długiej, poufnej gawędy — chwili wypoczynku, po pieszczotach. Każdy sprzęt niemal świadczył wymownie o zmysłowości barona. Dozór nad tem mieszkaniem, powierzył on swemu kamerdynerowi, człowiekowi wiernemu i wypróbowanej wierności.
Od lat już tylu i tyle razy Zuzanna przychodziła do tego domku, tak często mijając okienko szwajcara, osłaniała twarz gęstą woalką, że teraz machinalnie prawie spełniała ten obrzęd wiarołomstwa, nęcący kobiety żądne wrażeń, niewypowiedzianym urokiem.
Dziś jednak nie mogła sama przed sobą ukryć przekonania, że z innem wrażeniem wstępowałaby na schody, gdyby zamiast barona spodziewała się ujrzeć Ireneusza Vincy. Zawczasu już wiedziała, co zastanie i co ją tam czekało: na jej przyjęcie wszystko przygotowanem było przez barona, nawet kwiaty w wazonach i ciastka, które jeść będzie na podwieczorek; w danej chwili przejdzie do buduaru, z którego powróci z rozpuszczonemi włosami, w koronkowym szlafroczku, w pantofelkach na bosych nóżkach, gotowa do uciech zmysłowych, w których najczęściej bierny tylko udział brała. Ale baron z taką wdzięcznością przyjmował to, co mu dawała, tak gorąco dziękować umiał, z takim dowcipem i ożywieniem prowadził następnie rozmowę, że najczęściej Zuzanna zapominała o nadeszłej już chwili rozstania i baron sam musiał ją przestrzegać:
— Czas już ubierać się, Zuzieczko!
Ale dzisiaj ani fizyczny, ani umysłowy nastrój nie usposobiał Zuzanny do miłości to też wszedłszy zaledwie, oświadczyła kochankowi:
— Nie gniewaj się, Fryderyku, ale dziś bardzo krótko zabawić mogę.
— Czy chcesz wypróbować moją cierpliwość? — odparł baron, zdejmując z niej okrycie. — Dlaczegóż nie uprzedziłaś mie listownie, że chciałabyś odłożyć dzisiejszą schadzkę?
— Zbyteczna uprzejmość — pomyślała w duchu młoda kobieta, mimowoli wyrzucając sobie niepotrzebnie wyrzeczone zdanie.
Zdjąwszy kapelusz, poprawiła włosy przed lustrem, w którem odbijały się ognie rzucane przez jej brylantowe kolczyki. Wszystkie dobrodziejstwa, jakiem i obsypywał ją ten człowiek, tak mało żądający wzamian, stanęły jej nagle w pamięci, to też ulegając instynktownej uczciwości — podobne paradoksalne obowiązki się trafiają zazwyczaj w równie fałszywych położeniach — usiadła na poręczy fotelu barona i pieszczotliwie szepnęła mu do ucha:
— Mnie samej byłoby to zanadto przykrem... Czyż nigdy nie uwierzysz, że z prawdziwą radością przychodzę tutaj...
— To mu się przecież należy! — dodała w myśli i ulegając nadal temu dziwacznemu poczuciu uczynienia zadość sprawiedliwości, dokładała wszelkich usiłowań, aby więcej niż zwykle upoić i oczarować kochanka.
Nie dziw więc! że gdy w godzinę potem, Zuzanna usiadłszy w wygodnym fotelu, chrupała tartynki z kawiorem, popijając je winem hiszpańskiem, baron, który pożerał ją wzrokiem, zawołał z zapałem:
— Ach! Zuzieczko, cóżby powiedział Noirot dowiedziawszy się, że ja... w moim wieku...
Wspomniany przed chwilą przez barona Noirot był to lekarz, który przychodził codzień czuwać nad jego hygieną i leczył go za pomocą mięsienia. Desforges, systematycznie oddający się rozpuście, z najwyższą ścisłością obliczył nietylko ilość ruchu, jakiej codziennie używać powinien, ale nawet środki zapobiegające zbliżającej się zgrzybiałości. Od lat kilku przyjął do siebie ubogą, pobożną krewniaczkę, której hojnym pieniężnym zasiłkiem dopomagał do spełnienia miłosiernych uczynków. Ilekroć wychwalano jego wspaniałomyślność, odpowiadał z właściwym sobie szyderczym cynizmem:
Cóż chcecie? Muszę zapewnić sobie na stare lata siostrę miłosierdzia, któraby mi dogodzić potrafiła... Zobaczycie, że będę psu tym przez moją kuzynkę tak, jak nikt w Paryżu...
Podobne napady udanego egoizmu, bawiły niegdyś młodą kobietę, która widziała w nich dowód krańcowo materyalistycznego zapatrywania się na stosunki życiowe. Dziś jednak, gdy usłyszawszy nazwisko lekarza, podniosła oczy na kochanka, wydał on jej się zgrzybiałym prawie starcem; pomarszczona twarz, obwisłe wąsy, obrzmiałe powieki — tak wymownie zdradzały wiek jego, że po raz pierwszy w życiu zaczęła się brzydzić nim i sobą. Gdy młoda kobieta musi ulegać pieszczotom mężczyzny, którego nie kocha, czyni to z boleścią w sercu, choćby nawet mężczyzna ten był młodym, pięknym i szalenie w niej rozkochanym. A jeżeli mężczyzna stoi na progu starości, jeżeli pieniędzmi zdobył prawo skalania tego ciała, którego roznamiętnić nie jest zdolnym — wtedy smutek nieszczęsnej prostytutki przeradza się we wstręt i obrzydzenie. Może teraz po raz pierwszy dopiero Zuzanna spostrzegła, jak staro wyglądał baron, bo jakby dla uwydatnienia przeciwieństwa, uprzytomniła sobie w myśli kwitnącą zdrowiem twarz młodzieńca, o którym od dwóch dni na chwilę nawet zapomnieć nie mogła. Ach! jakże gorącemi musiały być pocałunki Ireneusza, pocałunki dawane bez liku, bez żadnej rachuby, bez obawy przekroczenia prawideł hygieny!... Nie, raz już skończyć potrzeba!... dłuższe wahanie się byłoby dowodem głupoty i słabości charakteru...
Powziąwszy wreszcie ostatecznie postanowienie, Zuzanna chciała natychmiast przystąpić do działania. Ubrała się pospiesznie, włożyła kapelusz, zapięła rękawiczkę i kładąc wreszcie woalkę, spytała barona:
— Kiedy przyjdziesz do mnie na śniadanie? Dawniej zapraszałeś się sam daleko częściej... Dobre to były czasy...
— Nie będę mógł przyjść ani jutro, ani pojutrze — odparł baron — przyjdę więc...
— We wtorek — dokończyła Zuzanna. — Nie zrób mi tylko zawodu... A dziś wieczór spotkamy się u pani Sermoises, nieprawdaż?
— Idealna kobieta! — pomyślał baron po wyjściu Zuzanny — mogłaby mieć tylu wielbicieli a stara się o to tylko, ażeby się mnie podobać!...
— Przyjdzie we wtorek dopiero — myślała Zuzanna, idąc chodnikiem ulicy Mont-Thabor i rzucając na wszystkie strony spojrzenia tak ostrożne, że ktoś patrzący z boku nie dostrzegłby nawet poruszenia jej głowy — mam więc kilka dni zapewnionej swobody. Ale pod jakim pozorem sprowadzę do siebie Ireneusza? (bo tak go już w swej myśli nazywała)... Ot! poproszę go, aby podpisał własnoręcznie egzemplarz „Sigisbeusza“ dla której z moich znajomych...
Przechodząc ulicą Castiglione, wstąpiła do księgarni i kupiła wspomnianą komedyę Ireneusza. Była obecnie w tym nastroju, w którym wykonanie musi nastąpić natychmiast po powzięciu zamiaru...
Żeby tylko tymczasem nie popełnił jakiej niedorzeczności?... Żeby tylko nie kochać i nic złego się o mnie nie dowiedział?...
I teraz znów Klaudyusz przyszedł jej na myśl...
— On także stoi nam na przeszkodzie — pomyślała, ale natychmiast znalazła sposób ratunku przed tem niebezpieczeństwem: trzeba było jaknajprędzej widzieć się z Ireneuszem.
Tu przypomniała sobie, że nie zna jego adresu. Trzeba więc pójść do hrabiny Komof... Dziś właśnie przyjmuje ona od szóstej... Wsiadłszy do dorożki, kazała się zawieźć na ulicę Bel-Respiro. Na szczęście, zastała hrabinę samą i bez trudu otrzymała, żądaną wiadomość. Poczciwca kobieta, zadowolona z wczorajszego świetnego wieczoru, nie miała słów pochwały dla młodego poety.
— Genialny, zachwycający a jaki skromny przytem — mówiła, gestykulując żywo — będzie to drugi Puszkin w bieżącem stuleciu!
— Czy pani nie wie, gdzie on mieszka? — niby od niechcenia spytała Zuzanna. Mam wprawdzie jego bilet wizytowy, ale bez adresu.
Napisała słów parę i posłała natychmiast bilecik przez lokaja hrabiny; teraz znów doznawała gorączkowej niepewności, która podobno stanowi tak silną podnietę rodzącego się uczucia, że ludzie najbardziej celujący w sztuce uwodzenia, uważali ją za najskuteczniejszy sposób dopięcia celu. Czy przyjdzie Ireneusz?... czy też nie przyjdzie?... a jeżeli przyjdzie, w jaki sposób się z nią przybita?... Nie wątpiła, że od pierwszego rzutu oka dostrzedz potrafi, czy żadna chmurka nie zasępiła jasnego wspomnienia, które ostatnie ich widzenie się powinno było zostawić w umyśle Ireneusza...
Gdy nadeszła wreszcie tak niecierpliwie przez nią oczekiwana godzina, którą sama w swym liście oznaczyła, gdy lokaj oznajmił przybycie Ireneusza, serce jej bić zaczęło szybciej może, niż biło w tej chwili serce naiwnego młodzieńca. Jednem spojrzeniem wniknęła do głębi jego duszy. Tak... pozostała dotąd dla niego czystą madonną, utrzymała się dotąd w roli, którą od pierwszej chwili poznania odgrywała przed nim, z właściwą kobietom — tym Prometeuszom w spódnicy — umiejętnością oddawania najróżnorodniejszych charakterów. W błękitnych, rozrzewnionych jego źrenicach malowała się teraz radość i bojaźń zarazem; cieszył się, że przez nią wezwany, mógł znowu powrócić do tego uroczystego saloniku; obawiał zaś, czy ośmieliwszy się zuchwale poszukiwać jej w teatrze i na rogu ulicy, nie obraził tego anioła czystości. Zręczna aktorka postanowiła tym razem przedstawić swą piękność w innem świetle.
Siedziała przy oknie pochylona nad krosienkami, w których robiła kosztowną frendzlę przewlekaną jedwabiem; po za nią, przez na wpół podniesione koronkowe firanki widać było w oddali park Monceau, szare, bezlistne drzewa, zżółkły trawnik i ciemno-zielone bluszcze oplatające zwaliska. Mroźny ten krajobraz oświetlało lutowe słońce, którego promienie spadając na pochyloną głowę Zuzanny, otaczały ją złotą aureolą. W domowej, białej, suto haftami przybranej sukni, z szerokiemi rękawami, które dozwalały dojrzeć jej zgrabnie utoczone ręce, wyglądała jak pani średniowiecznego zamku. Z pod sukni wyglądały nóżki jej, skrzyżowane skromnie na haftowanej poduszce. Gdyby w tej chwili był jej kto przypomniał, iż nie tak dawno też same nóżki podążały na nocną schadzkę, że też same włosy wzbudzały zachwyt starego kochanka, że ona sama wreszcie była utrzymanką barona, zaprzeczyłaby może temu, zaprzeczyłaby najzupełniej szczerze, tak żywo bowiem przejęła się teraźniejszem swem zadaniem zdobycia serca Ireneusza.
Ale oko młodego poety nie sięgało tak daleko! Ubiegłe trzy dni przepędził w stanie podniecenia, czując z zadowoleniem, że żądze jego wzmagały się z każdą chwilą. W dwudziestym piątym roku życia, człowiek wita nową miłość z radością, w trzydziestym piątym roku — z przestrachem. Bilecik Zuzanny przekonywał go wymownie, że natręctwo, które tak gorzko sobie wyrzucał nie było mu za złe poczytanem. Jednakże, ilekroć chodzi o rzecz, która nam bardzo leży na sercu, wynajdujemy zawsze powody wątpienia, nie dziw więc, że ten stary dzieciak drżał na myśl o przyjęciu, które go spotkać mogło. Tem większą też była rozkosz, której doznał, gdy Zuzanna z pogodnem spojrzeniem i wesołym uśmiechem powitała go przyjaznem uściśnięciem ręki. Wydawała mu się w tej chwili podobną do owych świętych, przedstawianych zwykle przez początkujących malarzy, na tle zielonego krajobrazu. Ale ta święta ubierała się w najpierwszym paryzkim magazynie mód, rozsiewała naokoło zapach heliotropu, który raz już tak silnie odurzył młodego poetę, przez szeroko otwarte jej rękawy widać było kształtne, alabastrowo-białe ręce, obsypane złotawym puszkiem i przystrojone dwiema bransoletami. Wszystkie obawy Ireneusza okazały się płonnemi.
Pani Moraines nie wspomniała wcale o spotkaniu się ich w teatrze i na rogu ulicy. Z początku siedząc wciąż przy krosienkach i pilnie robotą zajęta wprowadziła rozmowę na tor świetnej przyszłości, którą młodemu poecie przepowiadała hr. Komof. Ona, która Bèranger’a od Wiktora Hugo, Voltaire’a od Lamartin’a odróżnić nie była zdolną, rozmawiała teraz o poetach, jak osoba poświęcająca się wyłącznie literaturze.
Za czasów cesarstwa, spotkała kilka razy Teofila Gautier; wydał się jej tak mało wytwornym, że zaledwie spojrzeć na niego raczyła, co jej nie przeszkodziło jednak — odgadując instynktownie zachwyt Ireneusza — opisywać mu szczegółowo wielkiego poetę... Nie miała słów na wypowiedzenie zajęcia, jakie w niej wzbudził!... Miała nawet kilka listów od niego...
— Muszę je znaleźć i pokazać panu mówiła, poczem zręcznie zmieniając temat rozmowy, dodała: — Ośmieliłam się listownie wezwać pana, aby w imieniu jednej z moich przyjaciółek, wyjeżdżającej do Rossyi, poprosić o autograf pański.
— Co mi pani każe napisać? — spytał młody poeta.
— Co pan chcesz — odparła, wstając z miejsca.
Przyniosła kupioną przed chwilą książkę i rozłożyła ją na biórku oplecionem zielonym bluszczem. Z największą troskliwością przygotowywała wszystko, co mogło ułatwić mu robotę: zdjęła z kałamarza srebrną pokrywkę, włożyła nową stalówkę w piękną szyldkretową obsadkę a czyniąc to, rozmyślnie przysuwała się coraz bliżej do Ireneusza, który odurzony dotknięciem jej sukni i wonią heliotropu, usiadł przy biurku i drżącą ręką wypisał na pierwszej stronnicy następujący urywek z swego „Sigisbeusza“:

Lat dawno zbiegłych widziadło,
Zjawiło się, z różą białą,
Uwiędłą, z listków opadłą,
I cichym głosem szeptało:
„Ach! co się z sercem twem stało?
Gdzie owych nadziei kwiaty,
Co jak róże kwitły tobie?“
Cudnąż woń miały przed laty,
Nadzieja i róża — obie —
Gdy w kwiatu stały ozdobie!

Gdy młody poeta skończył pisać, pani Moraines wzięła książkę do ręki i stanąwszy przy oknie, przyciszonym głosem odczytała, dla siebie niby, ten wierszyk. Nie pewiedziała ani słowa pochwały, ani słowa nagany. Zamknąwszy książkę, stała długo, milcząca, jakby zatopiona w niewymownie rozkosznem marzeniu, jakby oczarowana muzyką wiersza. Ireneusz odchodził prawie od zmysłów, patrząc na nią. Czyż mógł oprzeć się temu zręcznemu pochlebstwu, które Zuzanna wymyśliła dla podobania się młodemu poecie, a które przemawiało zarówno do jego tajonej próżności autorskiej, jako też do wrodzonego mu zamiłowania piękna? Całe zachowanie się Zuzanny podczas czytania, było nader umiejętnie obliczonem. Stała zwrócona profilem do poety, patrzyła przed siebie tęsknym, rozmarzonym wzrokiem, wiedząc, że ślicznie wyglądać musi. Po chwili, piękne te oczy, zamglone łzami wzruszenia, spojrzały na młodego człowieka z wyrazem błagalnej proźby o przebaczenie za to chwilowe roztargnienie. Zuzanna przesunęła ręką po czole, jakgdyby obawiając się, by marzenie jej sprofanowanem nie zostało, rozproszyć je chciała — i z ciekawością o tyle prawdziwą o ile kłamanem było poprzednie jej wzruszenie, zagadnęła:
— Jestem pewną, że pisząc te wiersze, nie myślałeś pan o zamieszczeniu ich w swej komedyi?
— Ma pani słuszność — odparł Ireneusz rumieniąc się.
Wyrzucałby sobie gorzko, gdyby ośmielił się skłamać wobec niej, choćby dla pozyskania jej względów. Ale jakże mógł przyznać się do niegodnego postępowania z Rozalią, której smutek, z właściwą poetom zdolnością przemieszczania uczucia — wyśpiewał w tych dwóch zwrotkach?
— Ach! o ileż wy, mężczyźni, jesteście szczęśliwi, swobodniejsi — podjęła Zuzanna, nie żądając bliższego wyjaśnienia — nic was w życiu nie krępuje!... A jednak, niech pan nie posądza mnie o zazdrość. Kobieta, jako żona i matka, ma stokroć podnioślejsze zadanie, jeżeli spełnia je z uległością, z chrześciańską pokorą... Tylko, niestety! — dodała po chwili milczenia — nie zawsze my same wybieramy sobie pana...
I znów umilkła, poczem dumnym i wzruszonym głosem, który zdawał się bronić wszelkich bliższych zapytań, mówiła dalej:
— Żałuję bardzo, że nie mogłam dotąd zapoznać pana z moim mężem... Jestem pewna, że się panu bardzo podoba... Co prawda, nie jest on wielkim znawcą sztuki, posiada przeważnie praktyczne zdolności... Ale niestety! żyjemy w czasach, w których tylko synowie Izraela umieją zdobyć pieniądz...
Zuzanna, która nie opuszczała nigdy żadnego proszonego obiadu w kilku znajomych sobie żydowskich domach, urządzonych z książęcym przepychem, daleką była od antisemickich przekonań; rzuciła jednak to zdanie, sądząc, że ono podniesie jej wartość w oczach młodego człowieka, któremu chciała przedstawić się jako osoba głęboko relgijna...
— Mój mąż wyda się panu bardzo sztywnym z początku — mówiła dalej. Marzyłam niegdyś, że nasz dom stanie się ogniskiem świata literackiego i artystycznego, ale... wiadomo panu zapewne, że nasi panowie są potrosze zazdrośni o was, ludzi talentu... Zresztą mąż mój nie lubi życia światowego... Nie chciał mi towarzyszyć na wieczór do hrabiny... powiada, że czuje się swobodnym tylko w bardzo poufnem kółku, w otoczeniu dawno znajomych twarzy...
Mówiąc te słowa, patrzyła na Ireneusza smutnym, pełnym przygnębienia wzrokiem, który zdawał się dodawać.
— Przebacz mi, że nie będę mogła zapraszać cię tak często, jakbym chciała...
Wzrok ten zdawał się świadczyć nadto, jak głęboko — ale nie zniżając się do skargi — bolała piękna kobieta nad krępującemi ją względami towarzyskiemi, które nakazywały milczenie uczuciu.
Ireneusz przedstawiał już sobie w wyobraźni uprzejmego i dowcipnego Pawła Moraines, jako fantastyka, trudnego w pożyciu człowieka, do którego ta niepospolita kobieta była na wieki przykutą ciężkiemi kajdanami obowiązku. Oprócz coraz większej miłości, zapłonął teraz gorącem współczuciem nad jej dolą, współczuciem, którego kobieta tem więcej pragnie im mniej na nie zasługuje. Wreszcie, nie śmiąc powiedzieć wyraźnie, że zrozumiał je spojrzenie, odparł ogólnikowo:
— Gdyby pani wiedziała, jak gorąco pragnąłem nieraz pozyskać zaufanie pięknych, bogatych a jednak nieskończenie smutnych kobiet, które widywałem, zaszedłszy przypadkowo na poła Elizejskie!... Zdaje mi się że najbardziej godnym litości jest człowiek, który, posiadając bogactwo i wszystko co stanowi szczęście materyalne, dotknięty jest przecież ciężką niedolą moralną...
Zuzanna spojrzała na niego, jakby zdziwiona temi słowami... W oczach jej malowało się teraz radosne zdziwienie, którego mimowoli doznaje kobieta, gdy przekona się, że i mężczyźni są zdolni zrozumieć najsubtelniejsze odcienia uczuć.
— Zdaje mi się, że potrafimy żyć z sobą w przyjaźni — bo przekonania nasze zgadzają się w wielu razach... Czy pan nie zauważył nigdy, jak trafnem jest pierwsze wrażenie, którego doznajemy wobec nowej osoby?... Co do mnie, nie omyliłam się dotąd nigdy, umiem przy tem odgadnąć, o ile kto mi jest przychylnym. Tak naprzykład... ale nie powinnabym może mówić tego panu... jestem przekonaną, że przyjaciel pański, pan Larcher, nie ma dla mnie sympatyi. Mówię to panu w zaufaniu, jak staremu, dobremu znajomemu...
Ostatnie te słowa powiedziała z niekłamanem wzruszeniem. Chociaż od pierwszego rzutu oka odgadła, że Klaudyusz nie powiedział o niej nic złego, rzuciła jednak powyższe słowa, aby się przekonać, jak dalece liczyć mogła na dyskrecyę Ireneusza. Wiedziała dobrze, że najniebezpieczniej czynić zwierzenia mężczyźnie wtedy, gdy on kochać dopiero zaczyna, albo już kochać przestaje. Można być pewną milczenia wtedy jedynie, kiedy nadzieja lub pełna goryczy rozpacz przepełnia serce powiernika. Liczyła na to że z odpowiedzi Ireneusza wywnioskuje o jego charakterze, a w projekcie intrygi, osnutym przez nią z błyskawiczną szybkością, dyskrecya młodego poety stanowiła czynnik niepośledniej wagi. W samej rzeczy, należało przypuszczać, że Ireneusz zwierzyłby się przyjacielowi z kiełkującego w sercu jego uczucia — bezwątpienia uczyniłby to już dotąd, gdyby nie obecność Coletty. Ale Zuzanna, która o tym szczególe wiedzieć nie mogła, widziała w milczeniu jego rękojmię dyskrecyi na przyszłość.
— Nie mówiłem z nim dotąd o pani — odparł młody poeta — ale Kladyusz — jak pani słuszną uczyniła uwagę — był zawsze nieszczęśliwym w miłości, nie dziw więc, że przez czarne szkła patrzy na świat i łudzi. Gdyby pani znała kobietę, którą na swoje nieszczęście pokochał teraz szalenie!..
— Nie daje mu to jeszcze prawa mścić się na znajomych mu paniach i bałamucić je dla chwilowej rozrywki — zauważyła Zuzanna. Musiałam zwrócić mu uwagę na niewłaściwość jego zachowania się, gdy raz bawił mnie rozmową przy obiedzie. Dowiedziałam się potem, że mnie obmawia przed ludźmi, ale przebaczyłam mu...
— A teraz niech Klaudyusz mówi co mu się podoba! — pomyślała w duchu, gdy Ireneusz wyszedł, przyrzekłszy, że przyjdzie za trzy dni i przyniesie zeszyt swych utworów, nieogłoszonych dotąd drukiem.
Dumna z odniesionego zwycięztwa, stanła przed lustrem zupełnie z siebie zadowolona. Dzisiaj powiodło jej się znakomicie: dała mu do zrozumienia dlaczego nie może p rzyjmować go u siebie, wzbudziła w nim nieufność do najserdeczniejszego przyjaciela, podbiła go ostatecznie:
— Kocha mnie! — zawołała z radością, która tym razem przynajmniej była istotnie szczerą.


X.
W pułapce

Zuzanna uważała się za bardzo przebiegłą i była nią w istocie, ale zbyt wyrachowana przebiegłość szkodzi często, zamiast prowadzić do celu. Przywykłszy uważać za jedno miłość i bałamucenie się, nie wiedziała, że kochani czują potrzebę wywnętrzania się, szczególniej zakochani tak młodzi jak ten, który wzbudził w niej teraz na poły zmysłowe, na poły romantyczne uczucie. Omyliła się, sądząc, że przewrotne jej słowa, wyrzeczone o Klaudyuszu, wzbudzą nieufność Ireneusza, pod wrażeniem bowiem tego pocisku, młody poeta postanowił niezwłocznie pomówić z przyjacielem. Mie mógł ścierpieć myśli że Klaudyusz nie ocenia należycie wartości pani Moraines. Któż z nas, będąc młodym, nie pragnął wzbudzić w sercu najdroższego przyjaciela czci dla ukochanej przez siebie kobiety? W czterdziestym roku życia równie silnie pragniemy zataić przed przyjaciółmi uczucia nasze... To też wyszedłszy od Zuzanny, Ireneusz podążył natychmiast na ulicę Varenne. Od owego czasu, kiedy spotkał u Klaudyusza Colettę, nie był jeszcze u niego; minąwszy bramę i wszedłszy na obszerny dziedziniec pałacu Saint Euverte, mimowoli zastanawiał się nad różnicą, zaszłą w jego uczuciach od ostatniej bytności w tym domu. Jakaż olbrzymia zmiana w tak krótkim stosunkowo przeciągu czasu! Szczęście wprowadziło go w stan gorączkowego odurzenia, które nie dozwalało mu rozumować trzeźwo. Nie zwrócił uwagi na to, że podobny obrót świadczył o niezwykłej wprawie i biegłości jego madonny, ale z najwyższem zadowoleniem dostrzegał przerażająco szybki postęp swych uczuć, widząc w tem niezbity dowód ich głębokości. Czuł się tak lekkim i szczęśliwym, że pędem biegł po schodach jak za swoich uczniowskich czasów, kiedy otrzymawszy celujący stopień, wracał w sobotę do domu.
Tym razem lokaj wprowadził go bez żadnych trudności, ale mina jego była tak smutną, że zaniepokojony Ireneusz zapytał go co się stało.
— Czy to jest w tem sens jaki? — jęczał Ferdynand, smutnie kiwając głową — mój pan ciągle pisze a pisze, przez ostatnie dwa dni nie spał więcej nad sześć godzin... Żeby to pan zwrócił uwagę mojemu panu, że zniszczy zupełnie zdrowie!... Czy to nie lepiej pracować co dzień po trochu, jak my wszyscy? i tak przecież nie zabrakłoby mu grosza?...
Słuchając ubolewań rozsądnego lokaja, Ireneusz domyślił się, że wszedłszy do mieszkania przyjaciela, ujrzy od dawna znany sobie widok, że gniazdko, na którem królowała Colletta, zastanie przekształcone w pracownię kopisty.
Wszedł. Na skórzanej kanapie, na której zwykle leżała Coletta, walały się teraz rzucone w nieładzie arkusze papieru, zapisane dużem, nieforemnem pismem. Podobne zmięte świstki zaścielały kosztowny dywan, na kominku leżał stos odbitek, przyniesionych do korekty.
Przy biurku pracował Larcher, odziany niedbałe w wyplamionej marynarce bez guzików, w przydeptanych pantoflach, z chustką zawiązaną na szyi, jak postronek, rozczochrany, z nieogoloną brodą. Ilekroć robota nagliła, Kladyusz pozwalał brać przewagę dawnemu swemu usposobieniu: salonowy elegant stawał się wtedy literackim cyganem. A teraz nawał roboty stawał się coraz częstszym.
Jak wszyscy pracownicy pióra, dla których czas stanowi jedyny kapitał, a którzy odpowiednio swego życia urządzić nie umieją, Klaudyusz był w pieniężnych kłopotach zawsze a szczególniej odkąd stosunek z Colettą narażał go na szalone wydatki, jakie pociągają za sobą kochanki, nie będące utrzymankami. Wprawdzie nie licząc płacy w teatrze, aktorka miała jeszcze dwadzieścia tysięcy franków dożywotniej renty, zapisanej przez jej dawnego kochanka, ruskiego magnata, który zginął pod Plewną, ale powozy i bukiety, obiady i podarki szły wciąż jedne za drugiemi a wszystko to wymagało pieniędzy, pieniędzy i jeszcze raz pieniędzy. Ażeby pieniądze te zarobić, Klaudyusz pracował z gorączkowem natężeniem, w przerwach pomiędzy schadzkami miłosnemi, wyczerpującemi jego siły fizyczne i umysłowe.
— Widzisz — odezwał się, zwracając ku Ireneuszowi bladą twarz i rozpaloną dłonią ściskając jego rękę — zastajesz znów przy ro bocie!... Muszę bezzwłocznie wysłać do redakcyi rękopism na piętnaście numerów... zrobiłem świetną umowę z „Kroniką paryską“ nowym dziennikiem, wydawanym nakładem Audry. Redakcya zamówiła u mnie powieść, płatną po franku za wiersz, Powiedziałem im, że potrzebuję tylko przepisać na czysto a tymczasem nie mam jeszcze nic, ani litery... Mam tylko pomysł; przerobię „Adolfa“ na nowszą modłę, dopiszę różne uwagi, nadam mu nasz koloryt, nasz sposób myślenia... Ha! zrobiłbym to z pewnością, ale czy ty wiesz, mój drogi, co to jest pisać i tworzyć, czując w sercu wszystkie żmije zazdrości?... Siedzę przy biurku, przekreślając napisane poprzednio zdanie... Przychodzi mi nowa myśl, już, już mam ją uchwycić, gdy nagle jakiś głos szepcze mi do ucha: Czy wiesz, co teraz robi Coletta? Rzucam pióro ze wstrętem i czuję się bardzo, bardzo nieszczęśliwym; Balzac powiedział kiedyś, że jedna noc oddana miłości, zużywa więcej substancyi mózgowej, niż napisanie pół tomu powieści i dowodził, że niema pod słońcem kobiety, któraby była wartą tyle, co dwa tomy rocznie... Głupie gadanie! Nie miłość fizyczna zużywa artystę, ale ciągła troska, ciągły niepokój, nieustanne bicie serca!... Czy podobna myśleć i czuć jednocześnie?... Trzeba wybrać jedno lub drugie. Hugo nigdy w życiu nie kochał a Balzac, gdyby istotnie przywiązanym był do pani Hańskiej, goniłby ją po całej Europie, troszcząc się o „Komedyę ludzką“ tyle, ile ja o te śmiecie — mówił wskazując palcem kartki rozrzucone po biurku. — Ach! mój drogi — dodał po chwili z widocznem przygnębieniem — pozostań na zawsze tak mało wymagającym, jak nim dotąd byłeś. Przypuszczam, że nie pozwoliłeś się usidlić tym wszystkim paniom, które poznałeś u hrabiny i że nie pooddawałeś im wizyt?
— Byłem tylko u jednej z nich — odparł Ireneusz. — Zgadnij u której!... U pani Moraines.
Gdy wymawiał to nazwisko, głos jego drżał ze wzruszenia. Po chwili, z mimowolną bojaźliwością człowieka, który pragnąłby mówić o swojej kochance, lecz z obawy krytyki cofa się przed tą rozmową, jak przed grożącem mu ostrzem sztyletu, dodał.
— Nieprawrdaż, jaka to piękna i czarująca kobieta? Co to za umysł niepospolity?... Czy i jej także odmawiasz wszelkiej wartości?
— Ba! — rzekł Klaudyusz, który zajęty własnemi troskami, z roztargnieniem słuchał Ireneusza — gdyby poszperać w jej przeszłości, lub teraźniejszości, znalazłoby się z pewnością coś brudnego... Wszystkie kobiety mają w sercu ropuchę, która w czarodziejskiej bajce, wypada z ust zaklętej księżniczki.
— A zatem i o niej wiesz także? zapytał Ireneusz.
— Ja! — odparł Klaudyusz, uderzony niezwykłym dźwiękiem głosu przyjaciela.
Spojrzał na młodego człowieka i zrozumiał wszystko. On, który znał tak dobrze świat paryski, nie mógł nie słyszeć, co mówiono powszechnie o stosunku Zuzanny z baronem Desforges i uwierzył temu z łatwowiernością właściwą mizantropom, którzy zawczasu przekonani są o prawdopodobieństwie każdego niecnego uczynku. Zawodzą się jednak czasami. Przez chwilę zawahał się, czy nie należało ostrzedz Ireneusza o tych pogłoskach. Nic jednak nie powiedział. Czy powodowała nim ostrożność, czy też obawa utracenia względów barona, w razie, gdyby Zuzanna, dowiedziawszy się o tem, powtórzyła kochankowi jego słowa? Może chciał Ireneuszowi oszczędzić przykrości, jakąby mu ta wiadomość sprawiła? Może cieszył się okrutną radością, że znajdzie w nim towarzysza owych katuszy: bo trudno określić, która z tych dwóch kobiet: Zuzanna czy Coletta więcej była wartą? Może z ciekawością badacza serc ludzkich chciał się przyjrzeć przebiegowi cudzego uczucia? Niepodobna odgadnąć nieskończenie zawikłanych pobudek, które skłaniają człowieka do powzięcia danego postanowienia... Faktem jest jednak, że po chwilowym namyśle, jakby szukając czegoś w swej pamięci, Klaudyusz w ten sposób dokończył rozpoczęte zdanie:
— Pytasz, czy wiem o niej cokolwiek? Broń Boże!... Jestem wrogiem kobiet z zasady „a professional weman-hater“ — jak powiadają anglicy. — Znam ją o tyle tylko, żem ją nieraz widywał w towarzystwach i znajduję nawet, że jest mniej głupia od wielu innych... Rzeczywiście, jest to śliczna kobieta.
I bądź przez złośliwość, bądź chcąc zbadać głębię serca Ireneusza dorzucił:
— Winszuję ci! — Odzywasz się do mnie tak, jak gdybym był w niej zakochanym — odparł Ireneusz, rumieniąc się ze wstydu.
Przyszedł tu z zamiarem wychwalania Zuzanny przed przyjacielem a tymczasem szydercze słowa Klaudyusza zmroziły wyznanie na ustach jego.
— Ach! nie jesteś w niej zakochanym! — podchwycił Klaudyusz z szatańsko ironicznym uśmiechem.
Nagle, idąc za popędem dobrego serca, co się zdarzało zwykle, ilekroć prawdziwe jego usposobienie brało górę nad pozornym sceptycyzmem, uścisnął dłoń młodego przyjaciela i dorzucił:
— Przepraszam cię, mój drogi.
Ale wyczytawszy w oczach Ireneusza gwałtowną chęć czynienia dalszych zwierzeń, powstrzymywał go:
— Nie opowiadaj mi nic żałowałbyś tego potem! Nie byłbym w stanie słuchać cię dzisiaj, zanadto czuje się nieszczęśliwym a to usposabia do złośliwości!...
Tak więc nawet przewrotny wybieg Zuzanny, okazał się jej pomocnym w przeprowadzeniu zamiaru oczarowania Ireneusza. Jedyny człowiek, którego nieprzychylnego sądu obawiać się mogła, dobrowolnie nakazał sobie milczenie.
Ale Ireneusz, potrzebując koniecznie podzielić się z kim nadmiarem uczuć, przepełniający ch mu serce, zwrócił się do Emilii a ta naiwną, siostrzaną próżnością wiedziona stała się bezwiednie wspólniczką winy kobiety, którą oczami swego brata widziała, otoczoną aureolą arystokratycznego pochodzenia. Już na drugi dzień po wieczorze u hrabiny, Emilia, słuchając opowiadań brata, odgadła, że ze wszystkich zebranych tam kobiet jedna pani Moraines podobała mu się prawdziwie i że nawzajem na niej tylko jednej wywarł on silniejsze wrażenie.
Matki i siostry posiadają odrębny zmysł, przy pomocy którego rozpoznają te nader subtelne odcienia. Nie trudno jej było spostrzedz niepokój Ireneusza przez kilka dni następnych. Połączona z nim podwójnemi więzami; przywiązania i duchownego podobieństwa, natychmiast odczuwała każdą zmianę zaszłą w uczuciach brata. Tak jasno zdawała sobie sprawę ze stanu serca Ireneusza, jakgdyby była świadkiem obu rozmów jego z panią Moraines. Całem sercem cieszyła się z tej miłości, choc przedtem z niepokojem i zazdrością patrzyła na stosunek brata z Rozalią. Ze zwykłą kobietom logiką, nie widziała nic zdrożnego w miłości młodego poety dla kobiety, która nie była już wolną. Sądziła, że wyjątkowi ludzie również wyjątkowego życia i wyjątkowej moralności potrzebują a pewną była przytem, że nie poniesie żadnego uszczerbku w swych prawach wskutek tego stosunku, w którym widziała spełnienie świetnych swych marzeń o przyszłości ubóstwianego brata.
Tymczasem zaś przywiązanie Ireneusza do Rozalii, wydawało się jej krzywdą, wyrządzoną jej własnemu uczuciu, bo Rozana była do niej podobną, należała do tej samej warstwy społecznej, bo Ireneusz pokochał ją w tym jedynie celu, aby się z nią ożenić i stworzyć sobie nowe ognisko rodzinne. Z tajonem więc, ale z głębokiem zadowoleniem stwierdziła fakt powstawania nowego uczucia w sercu brata. Po zwierzeniach, które jej Ireneusz uczynił, obudziwszy się nazajutrz po wieczorze u hrabiny Komof, pragnęłaby teraz nowych, uzupełniających poprzednie. Ale Ireneusz nic nie powiedział a ona nie śmiała go badać, serdecznem jasnowidzeniem odgadując, że spowiedź brata będzie tem szczerszą i szczegółowszą. Czekała więc cierpliwie, śledząc bacznie, czy w oczach tych, których każde spojrzenie dobrze rozumiała — nie dostrzeże błysku rozegzaltowanej radości, będącej niejako gorączką szczęścia. Milczała, tembardziej, że nie widywała teraz brata inaczej, jak w obecności męża. Fałszywe położenie zwykle wyradza tchórzostwo, dlatego też młody poeta, zaledwie wstawszy z łóżka, wychodził z domu, wpadał na chwilę na śniadanie, wymykał się znów do chwili obiadu, po którym coprędzej uciekał, ażeby uniknąć spotkania się z Rozalią.
Profesor, roztargniony jak zwykle, nie zauważył nawet tej zmiany w postępowaniu szwagra. Zauważyła ją jednak pani Offarel, która spędziwszy dwa wieczory z rzędu u państwa Fresneau i nie spotkawszy Ireneusza, którego słusznie za swego zięcia uważała, zapytała, co go skłaniało do tak częstego wydalania się z domu.
Czy Pan Larcher co wieczór przedstawia pana Ireneusza, jakiej nowej hrabinie, że nie możemy go nigdy zobaczyć ani tu, ani u siebie?
— To prawda dorzucił Fresneau — nie widuję go wcale. Gdzie też mógł pójść?
— Wziął się znów do pracy nad rozpoczętym poematem — odparła Emilia — i spędza całe wieczory w bibliotece.
Nazajutrz po tej rozmowie a zarazem nazajutrz po powtórnej bytności Ireneusza u Zuzanny, kochająca siostra przyszła do pokoju brata, w celu opowiedzenia mu wszystkiego. Zastała go zajętego układaniem papieru listowego, który niegdyś od niej otrzymał w podarunku a na którym teraz chciał jaknajstaranniej przepisać wiersze obiecane pani Moraines. Cały stół zarzucony był ćwiartkami zapisanego papieru. Były to jego poezye przejrzane już i odrzucone. Emilia opowiedziała mu swe niewinne kłamstwo, za które podziękował jej gorącym pocałunkiem i słowami:
— Jakaś ty domyślna!
— Jestem twoją siostrą i kocham cię — odrzekła — to rzecz łatwa do zrozumienia.
I spojrzawszy na porozrzucane papiery, dodała:
— Czy rzeczywiście masz zamiar wydać nowy tomik twoich poezyj?
— Nie — odrzekł — ale chcę przeczytać parę urywków jednej z moich znajomych.
— Czy pani Moraines? — żywo spytała Emilia.
— Zgadłaś — rzekł młody człowiek, z widocznem zakłopotaniem — ach! gdybyś ty wiedzieć mogła!...
I teraz dopiero oczekiwane przez nią zwierzenia wylały się jak wody wezbranego potoku.
Emilia musiała wysłuchać gorących zachwytów nad powierzchownością Zuzanny i każdym, najdrobniejszym jej postępkiem. Ireneusz opowiadał z tym samym zapałem o szlachetnym sposobie myślenia ukochanej kobiety i o jej białych pantofelkach, o niepospolitej inteligencyi i o kosztownej tacy, leżącej na jej biurku. Miłość ta, złożona z dziecinnego zachwytu nad zbytkowmemi drobiazgami i z poetycznego uniesienia, nie dziwiła wcale Emilii.
Czyż ona sama, myśląc o przyszłości ukochanego brata, nie troszczyła się zarówno o największe jak o najmniejsze sprawy? Równie gorąco naprzykład pragnęła, aby był zdolnym do napisania „Childe-Harolda“ i posiadał istotnie majątek Byrona. Pod tym względem oboje godzili się w zapatrywaniach, oboje w prostocie ducha nie umieli odróżnić rzeczywistej arystokracyi uczuć od arystokracyi pozornej, tyczącej się zewnętrznych form życia. Dla ludzi, którzy z doświadczenia poznali przygnębiający wpływ pracy rzemieślniczej, zbytkowne pozory wydają się być nieodłącznym warunkiem delikatności uczuć. Szczegóły te, na mocy których bystrzejszy spostrzegacz wyprowadziłby wniosek, że Ireneusz pokochał otoczenie Zuzanny a nie ją samą, zachwyciły Emilię tak dalece, że uwierzywszy w siłę uczucia brata, rzekła mu na odchodnem:
— Nie puszczę tu nikogo... Ale za to przeczytasz mi wiersze, które jej chcesz zanieść... Wybierz je tylko starannie...
Praca nad wyborem i przepisywaniem wierszy uśmierzyła gorączkową niecierpliwość młodego poety i ułatwiła mu spokojne oczekiwanie dnia, w którym znowu miał wrócić do raju przy ulicy Murillo. To w radosnem, to znów w dziwnie smutnem usposobieniu spędzał długie godziny samotności, przeplatane jedynie poufnemi rozmowami z Emilią.
Chwilami zdawało mu się, że widzi przed sobą uroczy obraz Zuzanny, wtedy odkładał pióro a sprzęty zapełniające pracownię, znikały mu z przed oczu, jakby siłą czarodziejskiego zaklęcia usunięte. Zamiast czerwonych obić swego pokoju, widział przed sobą mały buduar pani Moraines. Nie widział ani obrazów ulubionych swych mistrzów: Dürera i Moreau, ani ukochanej biblioteczki, w której „Naśladowanie Chrystusa“ leżało obok „Pani Bovary“, ani rosnących w ogródku drzew, których bezlistny szkielet zarysowywał się ciemno na błękitnem tle niebios. Ale natomiast wciąż widział przed sobą Zuzannę, zręczne jej ruchy, dumnie podniesioną głowę, połysk jej złotych włosów i biało-różową cerę jej twarzy. Widzenie ta stokroć wyraźniejsze niż nieuchwytne, mgliste, halucynacya wyobraźni podniecała tak silnie zmysły młodego poety, iż powinien był zrozumieć, że kobieta, która podobny urok wywiera, musi być w gruncie namiętną, wyrachowaną kokietką. Ale Ireneusz nie umiał zdać sobie sprawy i pożądając szalenie jej uścisków, łudził się, że kocha ją jedynie idealną, platoniczną miłością. Ludzie prawi, szlachetni, nader często tak fałszywie tłumaczą sobie swe uczucia i zwykle padają ofiarą swej omyłki. Niezdolni należycie oceniać swych wrażeń, tem mniej są zdolnymi do należytego ocenienia wykrętów chytrej kokietki, która potrafiła owładnąć ich sercem...
O ile Ireneusz łudził się co do natury swych uczuć względem Zuzanny, o tyle trzeźwo zapatrywał się na swój stosunek z Rozalią. Przerzucając swe papiery, napotykał co chwila prawie wierszyki, które był układał dla niej wtedy, kiedy ją kochał — jakże odległemi wydawały mu się dziś te czasy! Jeden z tych wierszyków nosił tytuł „Do mojego kwiatka“, inny kończył się słowami:
„Z tobą, o aniele dobroci i czystości!“
Ilekroć rzucił okiem na wierszyk podobny, znowu odkładał pióro, znowu zapominał o wszystkiem co go otaczało, znowu puszczał wodze marzeniom, ale tym razem — nader przykrym i bolesnym... Oczyma wyobraźni widział teraz przed sobą zimne i posępne mieszkanie rodziny urzędnika.. Panią Offarel, zakłopotaną o swe ukochane koty... Anielę, tłumaczącą pracowicie angielskie powieści... i Rozalię, patrzącą na niego wzrokiem pełnym nieopisanej boleści. Tak, zdawało mu się, że pomimo dzielącej ich przestrzeni, czuje utkwione w swej twarzy rozpaczliwie smutne spojrzenie młodej dziewczyny... Z ust jej nie wyszło dotąd ani jedno słowo skargi lub wymówki a jednak młody poeta odgadywał, że ona zna jego tajemnicę, że cierpi, zawiedziona w swych uczuciach i zazdrością miotana. Odgadywał to bezwątpienia, inaczej dlaczegóżby myśl zobaczenia Rozalii przejmowała go takiem przerażeniem? Ach! gdybyś mógł pójść powiedzieć:
— Będziemy odtąd tylko przyjaciółmi!
Wszak to było jego obowiązkiem... Ilekroć chodzi o zerwanie miłosnego stosunku — zerwanie, które jest poniekąd bankructwem serca — jedynie postępowanie z bezwzględną prawością, chroni nas od utraty szacunku dla samych siebie... Ale po chwili wahania, Ireneusz, ulegając słabości, na którą składało się samolubstwo i litość dla nieszczęśliwej dziewczyny, nakazywał milczenie głosowi obowiązku. Wtedy znów brał pióro do ręki, pocieszając się słowami, które od chwili poznania Zuzanny, coraz częściej powtarzał:
— Zostawmy to czasowi.
I usiłując pracować dalej. Nagle przerywał pisanie, nie mogąc zapomnieć o cierpieniu Rozalii. Myślał o łzach, jakie biedna dziewczyna wylewała podczas bezsennych nocy. Znał wszystkie przyzwyczajenia tej naiwnej istoty, która mu serce swe oddała, pamiętał, że opowiadała mu nieraz, jak w nocy tylko może dać folgę cierpieniu, przepełniającemu jej serce... Wtedy z rozpaczliwym ruchem ukrywał twarz w dłoni ach pytając samego:
— Czy to moja wina?...
Starał się zapomnieć o tych smutnych, dręczących myślach.
Mocą nieubłaganego prawa, rządzącego duchowem jestestwem człowieka, napotykane przeciwności potęgują siłę uczucia, to też przeświadczenie o niegodziwości postępowania z Rozalią, podnieciło wzruszenie Ireneusza, gdy szedł na schadzkę naznaczoną przez panią Moraines.
Zuzanna również oczekiwała go z gorączkowym niepokojem, który ją samą przejmował zdziwieniem. Na chwilę nie mogła zapomnieć o młodym poecie: na ulicy, w teatrze, wszędzie szukała go wzrokiem. Kto wie, może spotkawszy wśród tłumu oczy jego, utkwione w jej twarzy z wyrazem niemego uwielbienia, które w rzeczywistości jest równie występnem, jak otwarte wyznanie miłości, pomyślałby w duchu:
— Jakiż on nieostrożny!
Ale nie spotkała go nigdzie a to wzbudziło w jej sercu niepokój, podsycający przelotne uczucie.
Zresztą tem niecierpliwiej oczekiwała przybycia Ireneusza, że widziała konieczność uczynienia stanowczego kroku. Dwa razy już bez wiedzy męża przyjęła u siebie młodego poetę a obawa mogących powstać plotek nakazywała położyć temu tamę. Przed dwoma dniami Paweł, który zresztą niczego się nie domyślał, powiedział jej przy obiedzie.
— Rozmawiałem z baronem o panu Ireneuszu Vincy... Ów młody poeta nie wywarł na nim sympatycznego wrażenia. Stanowczo trzeba unikać bliższej znajomości z autorami, których dzieła przejmują nas uwielbieniem...
Gdyby lokaj, który wprowadzał Ireneusza do jej salonu, znajdował się w jadalnym pokoju podczas tej rozmowy, Zuzanna byłaby zmuszoną powiedzieć prawdę. Na ten raz uniknęła szczęśliwie niebezpieczeństwa, ale któż mógł zaręczyć, że jutro lub pojutrze okoliczności nie złożą się inaczej? Względy te nakazywały obmyśleć sposób widywania Ireneusza gdzieindziej, nie w domu męża. Ale czem usprawiedliwić to postanowienie wobec niego? Po długim namyśle uznała, że jedynym sposobem jest zaproponowanie mu odbycia wspólnej przechadzki, naznaczywszy miejsce spotkania w kościele Notre Dame lub w innej świątyni dość oddalonej od arystokratycznych dzielnic, aby uniknąć wszelkiego niebezpieczeństwa. Liczyła na to, że treść którejkolwiek poezyi Ireneusza, dostarczy jej pozoru do podsunięcia niby od niechcenia tej propozycyi.
Młody poeta, przybywszy o oznaczonej godzinie, wszedł z bijącem sercem do znanego mu już saloniku.
Zuzanna miała na sobie strojny, spacerowy kostyum, który nie mniej od sukni balowej podnosił jej urodę, uwydatniając klasyczny spadek ramion i wysmukłość jej kibici. Po wypowiedzeniu kilku stereotypowych ogólników, które stanowią wstęp wszelkiej salonowej rozmowy, młoda kobieta usiadła na nizkiej kanapce i przybrawszy nieco zaniedbaną postawę, prosiła gościa, aby rozpoczął czytanie. Wyraz jej twarzy i oczów zdawał się świadczyć o nadzwyczajnym natężeniu uwagi. Od czasu do czasu głosem drżącym od wzruszenia przerywała czytanie słowami:
— Jakież to piękne!
Albo też:
— Proszę, niech pan raz jeszcze powtórzy den ustęp! Cóż to za siła wysłowienia!...
W rzeczywistości jednak utwory młodego poety były dla niej zupełnie niezrozumiałemi.
Ażeby powierzchownie chociaż zrozumieć ducha dzisiejszych poetycznych utworów, w których zawsze przebija się krytycyzm i erudycya autora, potrzeba pewnego rozwinięcia umysłu, które posiada mała tylko garstka kobiet światowych zanadto przywykłych do czynienia i myślenia, aby nie przerywać pracy umysłowej pomimo zgiełku życia salonowego... Jeżeli więc wyraz twarzy i oczów Zuzanny, świadczył o nadzwyczajnem natężeniu uwagi, to dlatego jedynie, że nie chciała przepuścić wyrazu, któryby jej mógł posłużyć za pretekst wypowiedzenia swego zamiaru. Ale poeta czytał wiersz po wierszu, sonet po sonecie a Zuzanna nic znaleźć nie mogła, coby usprawiedliwiła zwrócenie rozmowy w kierunku; którego sobie życzyła. Co za szkoda! Po wyrazie oczów Ireneusza, które co chwila odrywały się od zeszytu, po stłumionym od wzruszenia dźwięku jego głosu, po nerwowem drżeniu rąk, gdy odwracał kartki, widać było, że udany jej zachwyt schlebiał próżności, od której żaden autor nie jest wolnym!... Nareszcie poeta przeczytał tytuł ostatniego poematu: „Oczy Jocondy!“ Zuzanna drgnęła mimowoli i znalazła już to, czego pragnęła!...
Był to poemat rozwlekły nieco, poczęści opisowy, po części metafizyczny, który poeta uważał za najcelniejszy ze swych utworów a który był w gruncie powtórzeniem tysiącznych komunałów, parodyujących arcydzieło z epoki Odrodzenia mistrza.
Może istotnie kreśląc obraz pięknej włoszki, Leonard chciał stworzyć dzieło, nacechowane najszczerszym naturalizmem i wypowiedzieć walkę tym, którzy sztukę za rzemiosło uważa? Może pragnął przelać na papier grę fizyonomii, — której nikt uchwycić nie zdoła — i odmalować przelotną chwilę, w której twarz poważna rozpromienia się uśmiechem?... Bez względu na zadanie włoskiego mistrza, Ireneusz w trzydziestu zwrotkach zawarł całą filozofię historyi i przyrody. Za ten chaotyczny poemat, pełen niezrozumiałych przenośni nie zawahałby się oddać całego „Sigisbeusza“ który — zdaniem jego, posiadał tylko dwa przymioty: prostotą i siłę uczucia — przymioty cenione tylko przez głupców!... To też twarz jego zajaśniała niewypowiedzianą radością, gdy pani Moraines wypowiedziała następujące zdanie:
— Gdybym czuła się zdolną do czynienia wyboru między pańskiemi poezyami, ta ostatnia podobała mi się najwięcej... Jak pan rozumiesz sztukę!... jak pan musisz oceniać arcydzieła naszych wielkich malarzy. Jestem pewną, że gdybyśmy byli razem w Galeryi, usłyszałabym od pana objaśnienia wielu szczegółów które odczuwam tylko, nie umiejąc ich zrozumieć... Siadywałam nieraz całemi godzinami w galeryach Luwru, ale zawsze sama.
Umilkła, oczekując niecierpliwie odpowiedzi.
Podczas, gdy Ireneusz czytał ostatni swój utwór, siedziała z zamkniętemi oczyma — jakby chciała odtworzyć w wyobraźni rysy kreślonego przezeń obrazu — i myślała w duchu:
Dlaczegóż też wcześniej nie przyszło mi to na myśl!
Mówiąc powyższe słowa, pewną była, że Ireneusz zechce skorzystać ze sposobności zobaczenia jej raz jeszcze, że zaproponuje wspólną wycieczkę do Luwru i że wtedy ona, po długim oporze, zgodzi się wreszcie, ulegając jego prośbom.
Ale widząc, że młody poeta pragnąłby, lecz nie śmie podać tej propozycyi, rzekła po chwili:
— Gdyby nie obawa zabrania panu tak drogiego czasu!... Nie — dodała z westchnieniem — znamy się za mało.
— Ach! Pani, — zawołał Ireneusz z zapałem — mnie się zdaje, że od tak dawna już jestem pani przyjacielem!
— Bo pan przekonał się, że niema we mnie ani cienia zalotności — odparła z łagodnym uśmiechem. — A zatem, aby panu dać nowy dowód mej szczerości, chciałabym spytać, czy pan zechce zwiedzić ze mną galeryę obrazów w przyszłym tygodniu?


XI.
Wyznanie.

W następny wtorek o jedenastej rano, Zuzanna, jadąc do Luwru, gdzie miała spotkać młodego poetę, po raz setny może rozmyślała nad niebezpieczeństwem, na jakie ją ta wycieczka narażała.
— Nie, popełniłam szaleństwo, bo jeżeli Desforges dowie się, że o niezwykłej godzinie wyszłam z domu?... Mniejsza o to, powiem, że jeździłam do dentysty... A jeżeli spotka on kogo ze znajomych?... To niemożliwe prawie... Ha! w takim razie powiem prawdę o tyle, o ile się to okaże koniecznem.
Główną jej zasadą było kłamać jak można najrzadziej, milczeć jaknajczęściej i niezaprzeczać nigdy temu, co na jaw wyszło. Postanowiła zatem — w razie, gdyby się to okazało niezbędnem — usprawiedliwić się w następujący sposób przed mężem a nawet przed baronem:
— Dziś rano, przejeżdżając koło Luwru, w stąpiłam do galeryi obrazów. Szczęśliwy zbieg okoliczności sprawił, że spotkałam tam tego młodego poetę hrabiny Komof... Żebyś wiedział jak on rozmawia przyjemnie o sztuce!... Tak — odpowiadała sama sobie — raz jeden to ujdzie, lecz byłoby nieostrożnem częściej tę sztuczkę powtarzać.
Ale zapominając o twardej rzeczywistości, zaczęła myśleć o blizkiem ujrzeniu Ireneusza, a myśl ta wzruszyła ją głębiej, niżby sobie tego życzyła. Dotąd pozowała przed nim na madonnę, teraz nastąpiła już chwila, w której należało zejść z tego piedestału, na jakim umieściło ją uwielbienie młodzieńca. Wiedziona instynktem kobiecym, obmyśliła plan nader śmiały: doprowadzić poetę do oświadczyn, odpłacić mu wzajemnością, unikać go następnie, jakby pod wpływem dręczących wyrzutów sumienia, zastrzegłszy sobie jednak w myśli możność powrotu, wtedy, gdy to sama uzna za stosowne. Plan ten powinien był tak wstrząsająco oddziałać na Ireneusza, aby ten — niezdolny do chłodnego zastanawiania się — rozgrzeszył ją ze wszystkich popełnionych przez nią szaleństw.
Zamiar ten śmiały, subtelny, nie był jednak tak łatwym do wykonania, jakby się napozór zdawało. Niech najmniejsze podejrzenie powstanie w głowie poety a wszystko będzie straconem!... Serce jej zabiło żywiej, gdy pomyślała o tem. Niejedna już kobieta była w położeniu podobnem, że raz popełniwszy kłamstwo, musiała brnąć dalej drogą fałszu i obłudy, aby zadowolnić najszczersze swe uczucia! Ale jeżeli mężczyzna wykryje to kłamstwo, wtedy nie bacząc, że popełnionem ono zostało jedynie z miłości dla niego, wybucha oburzeniem i odpłaca nieszczęśliwej kobiecie pogardą, świadczącą ile próżności się mieści w każdem prawie uczuciu.
— Cóż znowu! — pomyślała Zuzanna — drżę ze wzruszenia, jak głupia pensyonarka!...
A myśląc tak, uśmiechnęła się z zadowoleniem, bo w ogarniającem ją wzruszeniu, widziała nowy dowód głębokiego swego uczucia; gdy po chwili wysiadłszy z dorożki, rzuciła okiem na wielki pałacowy zegar i przekonała się, że przybyła w samą porę, uśmiechnęła się znowu i raz jeszcze powtórzyła:
— Jestem głupia pensyonarka!
Po chwili zmieszała się na myśl, że gdyby Ireneusz szedł teraz za nią, przekonałby się, że musiała się zapytać odźwiernego, którędy wejście do Muzeum, chociaż chwaliła się przednim, że tak często zwiedza galeryę obrazów. Zaledwie trzeci raz w życiu przychodziła do Luwru a jednak śmiało kroczyła przez duży dziedziniec, jakby miejscowość ta dokładnie jej znaną była.
— Dziecko ze mnie — odzywał się w niej głos kochanki barona, tak świadomej stosunków życiowych, jak najwytworniejszy dyplomata — z pewnością od godziny już czeka na mnie na górze.
Pytając o drogę jednego z woźnych, mimowoli rozglądała się badawczo na około siebie Sprawdziło się to, co jej kokierya przewidywała: zaledwie weszła w drzwi galeryi Apollona, ujrzała Ireneusza, który oparty o poręcz przyglądał się pięknemu obrazowi, pędzla Veronesa, przedstawiającem u Magdalenę, umywającą nogi Chrystusa. Biedny chłopak uważał za niezbędne włożyć swój strój odświętny, idąc na spotkanie kobiety, która dla niego była madonną a zarazem damą z wielkiego świata — bożyszczem, do którego tak często zwracają się myśli i marzenia młodzieńców ze sfery mieszczańskiej. Pomimo chłodnego ranka, był bez paltota w obcisłym tużurku. Paltot posiadał jeden tylko i to przeszłoroczny, robiony nie u tego krawca, którego polecił mu Larcher. W nowym cylindrze i świeżych rękawiczkach wyglądał jak obrazek wycięty z dziennika mód, co stanowiło nader komiczną sprzeczność z wyrazem rozmarzenia, malującym się na jego twarzy. Ale gdyby nawet stokroć śmieszniej wyglądał, w oczach Zuzanny śmieszność ta byłaby tylko dodała nowego uroku młodemu poecie. Takiemi bywają zwykle rozkochane kobiety. Zuzanna odgadła odrazu, że Ireneusz niepokoił się, czy wyda jej się dość pięknym, zatrzymała się chwilkę u progu, napawając się rozkoszą, jaką sprawiła jej widoczna obawa młodego człowieka.
Kiedy ją spostrzegł, wszystka krew napłynęła mu do twarzy a w ciemno-błękitnych oczach zajaśniał wyraz niebiańskiej radości.
— To szczęście, że nikt nie widzi jego wzruszenia! — pomyślała Zuzanna.
Istotnie, w dużym i widnym salonie znajdowało się prócz nich, tylko kilku malarzy, zabierających się do zwykłej codziennej pracy i paru turystów z książkami w ręku. Zuzanna w mgnieniu oka spostrzegła, że nic im nie zagraża, mogła więc spokojnie zbliżyć się do Ireneusza, który uczyniwszy parę kroków, rzekł głosem drżącym ze wzruszenia.
— Ach! nie śmiałem łudzić się nadzieją, że pani przyjdzie!
— Dlaczego? — spytała Zuzanna z odcieniem naiwnego zdziwienia. — Sądziłeś pan zatem, że nie potrafię wstać wcześnie? Przecież ile razy wychodzę odwiedzić moich ubogich, jestem już o ósmej zupełnie ubraną.
Słowa te powiedziane były tonem skromnym, lecz wesołym zarazem, tonem jakimby waleczny oficer opowiadał o dzielnym ataku na przyjaciela, tonem, jakim odzywamy się o codziennych naszych zajęciach, uważając je za rzeczy zwykłe i powszednie. W rzeczywistości jednak, Zuzanna nigdy w życiu nie była w mieszkaniu żadnego nędzarza.
Ubóstwo, choroba, starość wzbudzały w niej wstręt niewypowiedziany; wskutek zamiłowania do zbytku i elegancyi — nigdy prawie nie dawała jałmużny. Ale ten, ktoby ośmielił się teraz ostrzedz Ireneusza, jak bardzo samolubną była owa madonna, okazałby się w jego oczach podłym oszczercą.
Tymczasem Zuzanna milczała, napawając się wrażeniem, jakie sprawiło to przyznanie się do spełniania obowiązków siostry miłosierdzia.
W oczach Ireneusza czytała głęboką wiarę, którą podobne jej komedyantki uważają za dług tak sobie należny, że pomawiają o brak serca każdego, kto śmie powątpiewać o szczerości ich słów. Po chwili, jakby zmieszana nietajonem uwielbieniem młodego poety, dodała:
— Przypominam panu, że obiecałeś mi być dzisiaj moim przewodnikiem. Niech panu się zdaje, że ja nigdy nie widziałam żadnego z tych obrazów. Przekonam się, czy mamy wspólne upodobania.
— Mój Boże! — pomyślał Ireneusz — obym tylko nie powiedział nic takiego, coby jej dało złe wyobrażenie o mnie!...
Najbardziej nawet ograniczone kobiety posiadają właściwy sobie spryt onieśmielania ludzi, którzy pod każdym względem przewyższają je swą wartością... Zaczęli więc razem oglądać galeryę; Ireneusz pokazywał jej wszystkie arcydzieła, które — jak mu się zdawało — podobać jej się mogły. Któż lepiej od niego znał większe i mniejsze sale tego ukochanego Muzeum? Z każdym prawie ze znajdujących się tu obrazów łączyło się dla niego wspomnienie uroczych marzeń z lat młodzieńczych, gdy ideałami piękna i dobra zdobił świątynię swego serca. Tak! przed dwudziestym rokiem życia, serce każdego człowieka jest piękną i czystą świątynią, którą, niestety, i występki namiętności lat późniejszych, zmieniają w cuchnącą kałużę błota!... Patrząc na wyblakłe, szlachetne freski Luiniego, przypomniał sobie, że dawniej przychodził modlić się przed niemi, ilekroć chciał w utwory swe wlać uroczy wdzięk i podniosłą, rozrzewniającą siłę uczucia, starego lombardzkiego mistrza. Nieraz godzinami całemi stał, przypatrując się z zachwytem „Ukrzyżowaniu“ Mantegna, stanowiącemu część przepysznego obrazu z kościoła San-Zeno w Weronie, albo jednemu z arcydzieł Rafaela, przedstawiającemu świętego Jerzego, walczącego ze smokiem: idealny bohater bodzie ostrogą dzielnego, białego rumaka, który pędzi przez błonie tak świeże i zielone jak młodość, jak nadzieja! Najczęściej jednak celem pobożnych jego pielgrzymek, były mistrzowskie obrazy pędzla Holbeina i Tycyana a nadewszystko zaliczony w katalogu do szkoły weneckiej portret pięknej kobiety, we włosach której widniały zręcznie splecione litery B. C. Podzielając w tym względzie zdania wielu wytrawnych komentatorów, Ireneusz przypuszczał, że litery te miały oznaczać imiona Barbariellego i Cecylii, że portret przedstawiał kochankę, która wedle podania, stała się przyczyną śmierci wielkiego artysty.
Niegdyś zwiedzając Muzeum z Rozalią, Ireneusz stanął na tem samem miejscu, przed tym samym portretem i opowiadał jej tę tragiczną historyę miłości. Teraz machinalnie prawie zaczął opowiadać ją Zuzannie w tychże samych słowach:
— Szalenie zakochany malarz przekonał się, że Cecylia zdradza go dla jednego z jego przyjaciół... W Wiedniu znajduje się malowany przez niego obraz, w którym przedstawił samego siebie, gdy wzrokiem pełnym boleści spogląda na przyjaciela, który zbliża się do niego trzymając sztylet w ręku.
Tak, temiż samemi słowami opowiadał te dzieje; Rozalia, wysłuchawszy tej opowieści, nie powiedziała ani słowa, tylko spojrzała na niego wzrokiem, w którym wymownie malowało się zapytanie:
— Czyż kobieta może zdradzić tego, który ją kocha?
Zuzanna zaś przez długą chwilę przyglądała się ciekawie twarzy tej zagadkowej kobiety, patrzącej badawczo z ram portretu a potem z głębokiem westchnieniem, rzekła niby do niego:
— Trudno pojąć doprawdy, aby kobieta mająca twarz tak łagodną, była zdolną dopuścić się kłamstwa?
I ona także spojrzała na młodego poetę, który uderzony sprzecznością zachodzącą między błękitem tych oczów a czarnemi oczyma Rozalii uczuł dziwny wyrzut sumienia. Najmniejsza chmurka niezadowolenia lub niepokoju, nie zasępiała czoła Zuzanny, gdy przechadzając się wśród obrazów, na które w rzeczywistości wcale prawie nie zwracała uwagi, cieszyła się wrażeniem, jakie piękność jej wywierała na młodym poecie.
Tymczasem zaś Ireneusz, w prostocie ducha wyrzucał sobie, że śmie znajdować się z tą idealną kobietą w temże samem miejscu, do którego przed tak niedawnym czasem z inną przychodził! Od chwili poznania pani Moraines, obraz pięknej Rozalii coraz bardziej zacierał się w jego sercu, teraz jednak mimowoli porównywał w myśli obie kobiety. Dziwnego doznawał złudzenia: zdawało mu się, ze widmo nieśmiałej dziewczyny unosi się przed nim a jednocześnie widział przy sobie Zuzannę — żywe uosobienie wszystkich idealnych postaci — uwiecznioną na płótnie pędzlem starożytnych mistrzów.
Złote jej włosy wyglądały zalotnie z pod fantazyjnego kapelusika; krótki kaftanik obłożony barankiem, obciskał wysmukłą kibić, z popielatej barankowej mufki wyglądał rożek haftowanej chusteczki. Od czasu do czasu, mufkę tę podnosiła do oczów, aby zasłonić się od światła, które przeszkadzało widzieć dobrze obrazy. Nic więc dziwnego, że obecna odniosła zwycięztwo nad nieobecną, że piękna i strojna kobieta wyparła z myśli jego skromną, młodą dziewczynę, tem bardziej, że Zuzanna z pełną wdzięku i elegancyi powierzchownością zdawała sia łączyć najwykwintniejszy smak estetyczny. Ona, tak mało świadoma kwestyj artystycznych, że nie umiała odróżnić Rembrandta od Perugina lub Ribeiry od Watteau — z takiem przejęciem słuchała objaśnień Ireneusza, tak zdawała się wnikać w myśl jego, że potrafiłaby złudzić bieglejszego nawet znawcę przewrotności kobiecej niż nim był dwudziestopięcioletni poeta.
Nigdy nie śmiałby marzyć o takiem szczęściu, jakiego teraz doznawał a przecież ziszczenie tych najśmielszych marzeń przykrość mu sprawiało. Czas upływał a młody poeta czuł się pod wpływem niewypowiedzianego wzruszenia, na które się składało podniecenie nerwowe, jakie widok arcydzieł sztuki wywołuje zawsze w każdym artyście, wyrzuty sumienia, które go dręczyły na myśl, że wrażenie teraźniejszej chwili, profanuje wspomnienia przeszłości a przeszłość teraźniejszości kłam zadaje; nadewszystko zaś myśl, że czas ten bezpowrotnie ubiega.
Tak, w krótce skończyć się musi ta rozkoszna chwila, po której nastąpi nieskończenie długi szereg nudnych, samotnych godzin i nigdy już w życiu chwila się taka nie powtórzy, bo nie będzie miał odwagi zaproponować wspólnej przechadzki swej towarzyszce!
Tymczasem Zuzanna, zwolenniczka epikureizmu, starała się przedłużyć stan upojenia, w jakim się poeta znajdował. Niby od niechcenia rzucała na niego namiętne spojrzenia tych pięknych szafirowych oczów, przysłoniętych złotemi rzęsami. Nie umiała dokładnie zdać sobie sprawy z myśli, jakie teraz snuły mu się po głowie. Znała wprawdzie wewnętrzną treść jego charakteru, ale tak zgoła nic nie wiedziała o jego nawyknieniach i trybie życia, że z przerażeniem zapytywała samą siebie, czy to naiwne dziecko kosztowało już słodyczy zmysłowej miłości. Nie była w stanie śledzić za biegiem jego myśli, bez trudu jednak spostrzegła, że teraz daleko częściej patrzył na nią niż na obrazy i że z każdą chwilą czuł się nieszczęśliwszym. Smutne jego usposobienie przypisywała onieśmieleniu, które jej wielce schlebiało, bo czuła, że wzbudza namiętną żądzę, powściąganą tylko przez szacunek i obawę. Przeświadczenie to sprawiło jej niewymowną radość, dawało jej bowiem miarę różnicy, zachodzącej między kochanym Ireneuszem a zuchwałymi lowelasami, w gronie których obracała się zwykle. Spojrzenie jego wyrażało nie pożądanie jej ciała, lecz miłość i cierpienie, co skłoniło ją wreszcie do przyspieszenia chwili miłosnego wyznania, do którego już postanowiła go doprowadzić.
— O Boże! — krzyknęła nagle, opierając się o baryerę i spoglądając na Ireneusza wzrokiem, w którym malował się ból dojmujący. — Nic wielkiego — dodała, widząc przestrach młodego człowieka — nadwichnęłam sobie trochę nogę na tej śliskiej posadzce.
I wysunąwszy z pod sukni nogę, obutą w zgrabny bucik, próbowała nią poruszać z udanym wysiłkiem.
— Odpocznijmy z dziesięć minut a ból przejdzie. Ale tymczasem musisz pan być podporą mej starości!
Wyrzekłszy ślicznemi usteczkami smutne te słowa, oparła się na ramieniu młodego poety, który prawie z nabożną czcią starał się ją podtrzymać, nie domyślając się, że zmyślone cierpienie, było tylko jednym z epizodów tej komedyi miłości, w którym on — przynajmniej w dobrej wierze odegrywał swą rolę.
Zuzanna rozmyślnie pochyliła się naprzód tak, aby pierś jej, dotykając ramienia młodego człowieka, potęgowała namiętną jego żądzę, któraby go do reszty odurzyła. Wybieg ten udał się w zupełności. Ireneusz nie był w stanie wymówić słowa, tak owładnęła nim roskosz, że czuje tuż przy sobie ukochaną kobietę, tak upajał go silny a delikatny zapach heliotropu. Czasami zaledwie podnosił na nią nieśmiałe spojrzenie, a wtedy widział twarzyczkę dumną i figlarną zarazem, policzki rozkosznie zaróżowione i pąsowe usteczka, uśmiechające się złośliwie. Ale ilekroć oczy ich się spotkały, uśmiech złośliwy stawał się przyjaznym i serdecznym, co dodawało śmiałości młodemu poecie, a co Zuzanna łatwo mogła dostrzedz, gdyż wtedy czule przyciskał jej rękę. Z nieporównaną przezornością skierowała swe kroki ku jednym z najmniej uczęszczanych salonów, aby być pewną powodzenia swej komedyi.
Przeszedłszy wązki korytarzyk, weszła z Ireneuszem do salonu, w którym znajdowały się obrazy mistrzów francuzkich. O tej porze dnia w salonie tym, znajdującym się w Paryżu, było mniej łudzi niż na jakiejkolwiek wystawie na prowincyi; można więc tu było rozmawiać swobodnie, nie mając innych świadków, prócz woźnego a i ten zajęty był rozmową ze swym kolegą z sąsiedniego salonu.
Zuzanna w mgnieniu oka spostrzegła stojącą w rogu salonu aksamitną kanapę i wskazując ją Ireneuszowi, rzekła:
— Możebyśmy odpoczęli tu chwilę... Noga nie boli mnie już tak silnie.
I znów milczeli przez chwilę. W około nich panowała cisza zupełna, przerywana tylko słabym głosem gwaru ulicznego, który dolatywał z oddali. Zupełna samotność, zamiast zachęcić Ireneusza do wyznania miłości, powiększała jego zakłopotanie. Patrząc na młodą kobietę, myślał:
— Prześliczna! Czarująca!... Odejdzie za chwilę i może nigdy jej już nie zobaczę!... Nie mogę jej się podobać, tak się czuję skrępowanym i niezdolnym do podtrzymania rozmowy...
Zuzanna zaś jednocześnie myślała:
— Nigdy nie znajdę lepszej sposobności!...
— Dlaczego pan jesteś smutnym? — spytała wreszcie, ogarniając go spojrzeniem pełnem zalotności, która przybierała pozory siostrzanego przywiązania. — Spostrzegłam to odrazu — mówiła dalej — lecz nie posiadając przyjaźni pana, nie mam prawa domagać się zaufania.
— Myli się pani — odparł Ireneusz — wcale nie jestem smutnym. I dlaczegóżbym miał się martwić, kiedy mam tyle powodów do radości?...
Zuzanna spojrzała znów na niego wzrokiem zdziwionym i pytającym wymownie:
— Pragnęłabym usłyszeć, jakie są dowody?...
Ireneuszowi zdawało się przed chwilą, że odgaduje to pytanie w jej spojrzeniu, ale nie śmiał dowierzać samemu sobie. Był tak dalece przeświadczonym o swej niższości w porównaniu z nią, że czuł się niezdolnym do tego nawet, aby zrozumieć cała głębokość uczucia, przepełniającego mu serce.
Wszystkie zamiary Zuzanny, zamiary, w których on nie mógł podejrzewać rachuby, spełzłyby na niczem, gdyby odpowiedział wprost na to nieme pytanie. Ireneusz nie wiedział o tem a jednak odpowiedź jego świadczyła, że chciał upozorować powyższe zdanie szczęśliwemi warunkami swojego życia.
Klaudyusz Larcher mówił mi nieraz, że znajduje się obecnie w najszczęśliwszej fazie rozwoju mego talentu. Utrzymuje on, że w życiu każdego pisarza dają się odróżnić cztery wyraźne epoki: w pierwszej nikt o nim nie wie, w drugiej obsypują go oklaskami, aby wzbudzić zazdrość w starszych literatach, w trzeciej miotają nań potwarze, w czwartej wreszcie — przebaczają mu wszystkie winy, bo zapominają o nim... Ach! jakże ja żałuję, że pani nie zna bliżej Kladyusza, jestem pewien, że podobałby się niezmiernie!... Gdyby pani wiedziała jak on kocha sztukę!... Sztuka stanowi jedyną religię jego serca.
— Prawdę powiedziawszy, ten młokos jest trochę nadto naiwnym — pomyślała Zuzanna, ale zbyt wielką wagę przywiązywała do rezultatów tej rozmowy, by miała okazywać najmniejsze zniecierpliwienie. Pragnąc jednak przerwać czemprędziej zupełnie — jej zdaniem — niepotrzebne pochwały dla Klaudyusza, skorzystała z ostatnich słów młodego poety:
— Jedyną religią — powtórzyła z westchnieniem. — Ach! tak! wy, poeci, kochacie sztukę nadewszystko. Jedna z moich przyjaciółek, posiadająca smutne w tej mierze doświadczenie, powiada, że kobieta nie powinna nigdy przywiązywać się do artysty, gdyż w sercu jego miłość sztuki zawsze pierwsze miejsce zajmuje...
Na twarzy Zuzanny malowała się głęboka boleść, gdy powtarzała przestrogę daną jej w rzekomo przez przyjaciółkę równie zmyśloną, jak zmyślonem było przed chwilą nadwichnięcie nogi. Pierś jej podniosła się westchnieniem — jakgdyby przypomniawszy sobie miłosny zawód przyjaciółki, przeczuwała, że i jej także grozi toż samo cierpienie.
— To ja raczej powinienem spytać, dlaczego pani jest smutną? — żywo zapytał Ireneusz, uderzony zmianą wyrazu tej ślicznej twarzyczki.
— Jesteśmy na dobrej drodze! — pomyślała Zuzanna w chwili, gdy odpowiadała głośno:
— Nie mówmy o tem. Czyż moje zmartwienia mogą obchodzić pana?
— Jakto? Czy pani możesz przypuszczać, że jesteś mi zupełnie obojętną?
— Obojętną... nie — odparła smutnie potrząsając głową — ale pożegnawszy się ze mną, zachowasz pan o mnie takie tylko wspomnienie, jakie zostawia nam sympatyczna osoba, którą poznaliśmy przypadkowo a o której jutro zapomnimy już może.
Nigdy jeszcze nie wydawała się Ireneuszowi równie piękną jak w tej chwili, kiedy zręcznemi słowami starała się go zachęcić o tyle, o ile jej pozwalała obawa, by zbytnią śmiałością nie zniweczyć zamierzonego planu. Patrząc przed siebie tęsknym, rozmarzonym wzrokiem, zdawała się nie spostrzegać, że młody człowiek ujął zlekka jej rękę. Może istotnie nie zwróciła na to uwagi? Niektóre kobiety posiadają przedziwną zdolność udawania, że nie spostrzegają zbytniej poufałości, jakiej się mężczyzna względem nich dopuszcza. Ireneusz przycisnął do serca drobną rączkę a widząc, że Zuzanna nie stawia mu oporu, odezwał się głosem, przyciszonym ze wzruszenia raczej niż ze względów ostrożności:
Takie jest pani zdanie a ja nie mam prawa dziwić się temu. Dlaczegóżbym miał przypuszczać, że pani wyróżnia mnie z pośród tysiąca młodych ludzi, spotykanych w salonach? A jednak, czy pani zmieniłaby zdanie, gdybym powiedział, że od dnia w którym panią poznałem u hrabiny Komof, stałem się zupełnie innym niż dotąd człowiekiem... Pani się uśmiecha?... O! tak, zmieniłem się do niepoznania! Od owego pamiętnego wieczoru myślałem o tem tylko, aby znów panią zobaczyć... z bijącem sercem wchodziłem do saloniku pani... uczucie moje wzmagało się z każdą chwilą... przyszedłem tu dzisiaj upojony mem szczęściem a odejdę, szalejąc z rozpaczy!... Ach! Pani wierzyć temu nie chce!... W romansach tylko czytamy o miłości, która w jednej chwili wybucha, jak grom uderza w serce człowieka i na wieki już w niem króluje... Ale czy w życiu nic podobnego zdarzyć się nie może?
Umilkł nagłe, przerażony śmiałością swych słów. W tej chwili był on pod wpływem takiego wzruszenia, jakiego doznaje człowiek, kiedy śni, że wypowiada swą tajemnicę przed tą właśnie osobą, przed którą najstaranniej ukryć ją powinien. Zuzanna słuchała zamyślona, wciąż z rozmarzeniem patrząca przed siebie. Tylko oddech jej stawał się coraz szybszym a drobna jej rączka, którą Ireneusz trzymał w swej dłoni, drżała nerwowo. W całej jej postawie widniało tak głębokie wzruszenie, że Ireneusz, upojony nadzieją, ośmielony nagle, dalej mówić zaczął:
— O! przebacz mi pani to, co mówię!... Nie gniewaj się na mnie, żem dzieciak i szaleniec!... Kiedy panią po raz pierwszy ujrzałem, doznałem takiego wrażenia, jakbyśmy się znali oddawna!... Odkąd poczułem, że serce bije w mych piersiach, marzyłem zawsze o spotkaniu takiej, jak pani kobiety!... Ach! teraz dopiero widzę, że przedtem nie rozumiałem co to jest życie, co to jest miłość!... Byłem szaleńcem!... Ale czyż teraz nim nie jestem?... Przez to szalone wyznanie, upadłem w oczach pani, upadłem na zawsze!... Ale przynajmniej wiesz, że cię kocham... A teraz możesz czynić ze mną, co ci się podoba... O Boże! jak ja panią kocham! kocham szalenie!...
Mówiąc te słowa, które przynosiły ulgę gorączce trawiącej jego serce, wzrokiem pełnym uwielbienia patrzył na Zuzannę, po której różowych policzkach stoczyły się powoli dwie wielkie łzy. Naiwny poeta nie wiedział, że wszystkie kobiety a zwłaszcza nerwowe, mają zawsze łzy na zawołanie. Doznawał takiego wrażenia, jakgdyby mu serce pękało z rozpaczy.
— Ach! Pan i płaczesz! — zawołał. — Pani...
— Nie mów pan więcej! — przerwała Zuzanna zakrywając mu usta drobną swą rączką i usuwając się w róg kanapy.
Teraz znów patrzyła na niego wzrokiem, w którym malowało się miłosne wzruszenie a zarazem zdziwienie i przestrach.
Tak, ja płaczę! Słowa pańskie poruszyły w mem sercu strunę, o istnieniu której nie wiedziałam dotąd... Ach! boję się teraz pana, boję się siebie samej, radabym ztąd uciec jaknajprędzej... Nie, nie mamy prawa widywać się nadal. Nie jestem wolną, niepowinnabym była słuchać tego, coś mi pan przed chwilą powiedział...
Milczała chwilę, potem, wyciągnąwszy do niego rękę, dodała:
— Zresztą czemuż bym kłamać miała? Może i w mojem sercu odzywa się toż samo uczucie. A jednak, przysięgam panu, że do tej chwili sama nie zdawałam sobie sprawy ze stanu serca. Nie wiedziałam, że ta sympatya, której ulegając przyszłam tu, ażeby pana zobaczyć... O Boże mój! teraz dopiero zrozumiałam całą prawdę! Biedne serce! Jak że niespodzianie miłość cię nawiedziła!
Oczy jej znów zaszły łzami. Ireneusz tak był wzruszony tem, co sam wypowiedział i co od niej usłyszał, że nieprzytomny prawie, bełkotał drżącym głosem:
— O! powiedz mi pani tylko, że mi przebaczasz!
— Tak, przebaczam panu — odparła poważnie, z całej siły ściskając rękę jego muszę przebaczyć, bo czuję, że i ja także kocham pana. — Po chwili, jakby budząc się ze snu przykrego, dodała: — Musimy się pożegnać, zabraniam panu starać się mnie widzieć kiedykolwiek. To powinna być ostatnia nasza rozmowa.
Wstała z kanapy. Gniewnie zmarszczyła czoło, w spojrzeniu jej malowało się oburzenie, jakiem ją przejmowała zniewaga, wyrządzona jej godności niewieściej. Zapomniawszy widocznie o zmęczeniu i o zwichniętej nodze, wyszła tak szybko z salonu, że młody człowiek, który stał jak skamieniały z przerażenia, nie śmiał uczynić kroku, aby ją zatrzymać. Dopiero w parę minut po wyjściu Zuzanny, podążył w ślad za nią, przebiegł kilka salonów, zbiegł ze schodów, ale nigdzie znaleźć jej nie mógł. Tymczasem zaś Zuzanna wyszła szybko na ulicę i wsiadłszy do dorożki, kazała się wieźć na ulicę Murillo. Gdy zasunęła się w głąb powozu, puściła wodze myślom, spojrzenie jej wyrażało po części złośliwą radość, po części niekłamane rozrzewnienie. Złośliwe to zadowolenie sprawiała jej myśl, że Ireneusz, zrozpaczony jej postanowieniem, będzie rozmyślał nad sposobami przebłagania jej i nie zwróci na to uwagi, że wrzekoma jego madonna sama ułatwiła mu wyznanie. Ale jednocześnie rozrzewniało ją wspomnienie miłosnych słów młodego poety, jego wzruszonej twarzy, spojrzenia pełnego zachwytu — rozrzewniało ją tak, jak obietnica najgorętszej miłości. Teraz już z rozkoszą myślała o chwili, w której należeć do niego będzie w cichem, spokojnem jego mieszkanku, które znała już z opowiadania... Będzie do niej pisał raz, drugi a ona nie odpowie na jego listy. Dopiero po otrzymaniu trzeciego lub czwartego listu, gdy Ireneusz grozić będzie odebraniem sobie życia, przybiegnie do niego pod pozorem ocalenia go od śmierci. Dziwnem zrządzeniem losu — który niekiedy złośliwe figle płata w chwili, w której Zuzanna zajętą była temi myślami, spostrzegła barona Desforges, który prawdopodobnie szedł do niej na śniadanie. Spojrzała na mały zegareczek, który nosiła przy bransoletce. Było dopiero w pół do pierwszej, spokojną była zatem, że się nie spóźni. Po rozkosznie spędzonym poranku, doznała teraz złośliwej radości, patrząc przez zasłoniętą firankę na drugiego kochanka, który przeszedł, nie spostrzegłszy jej wcale.

Koniec tomu pierwszego.


I.
Okrutna prawość.

Ireneusz Vincy, nie mogąc nigdzie znaleźć Zuzanny, stanął w przedsionku Muzeum. Tyle sprzecznych myśli wirowało mu po głowie, że nie był zdolnym zdać sobie sprawy z tego, co się z nim stało, ani z tego, gdzie się teraz znajdował. Zuzanna nie omyliła się w swych rachubach: cios, jaki zadała młodemu człowiekowi, uczynił go niezdolnym do rozumowania i zastanawiania się. Gdyby otwarcie wyznała mu swą miłość, Ireneusz, rozumując na trzeźwo, byłby prawdopodobnie spostrzegł, jaką sprzeczność stanowiło to nagłe wyznanie z anielskim charakterem, który Zuzanna przybrać usiłowała. Pomyślałby niechybnie, że nie musi być ona aniołem, skoro tak łatwo pozbywa się swych skrzydeł. Tymczasem teraz mógł się przekonać, że anioł, rozpostarłszy swe białe skrzydła, odleciał w krainę obowiązku.
— I ona mnie kocha, ale nie przebaczy mi nigdy, żem na niej wymógł wyznanie tego uczucia!... — myślał Ireneusz.
Uwierzył naiwnie, że jego anioł odleciał z postanowieniem niepowrócenia więcej, a wiara ta pochłaniała wszystkie siły jego umysłu. Jakimże sposobem skłonić do zaniechania powziętego zamiaru kobietę, która była tak szczerą, że nie umiała utaić swego uczucia, lecz tak uczciwą, że uczucie to poczytywała za zbrodnię? Stawała mu teraz przed oczyma twarz jej przerażona i oczy łzami zamglone. Pogrążony w bolesnej zadumie, prosto szedł przed siebie; nieznośną mu była teraz myśl spotkania kogokolwiek, chociażby nawet najukochańszej swej powiernicy, Emilii. W siadłszy do dorożki, kazał jechać za rogatki, w stronę Saint-Cloud. Rozkaz ten wydał woźnicy machinalnie, przypomniawszy sobie, że Zuzanna opowiadała mu o wycieczce, którą dzieckiem będąc odbyła z koleżankami do Saint-Cloud.
Wysiadłszy z dorożki, z żywem uczuciem zadowolenia udał się w głąb lasu. Zeschłe liście szeleściły za każdem jego stąpnięciem; nad głową jego mroźny wiatr gnał szybko ciężkie, zimowe chmury. Od czasu do czasu, przez gęstwinę szarych pni i bezlistnych gałęzi, spostrzegał posępne zwaliska starego zamku i zwierciadlane wody stawu, po którym tak często pływał łódką nieszczęśliwy książę, zabity potem przez Zulusów. Ale zimowy krajobraz i wspomnienie tragicznej śmierci Napoleońskiego wnuka, nie wywarły żadnego wrażenia na umyśle młodego poety, który zastanawiał się nad tem jedynie, w jakiby sposób zobaczyć znowu kobietę, którą kochał a która go również kochała. Cóż zrobić? Czy gwałtem chcieć wedrzeć się do jej mieszkania? Czy próbować widywać się z nią w salonach, do których uczęszczała? Czy z zuchwałem natręctwem czatować na nią na ulicy lub w teatrach? Wrodzona delikatność nie pozwalała mu uczynić nic ta kiego, coby mogło zniechęcić Zuzannę. Nie chciał niczem sprzeciwić się jej woli, nawet okazywaniem swego uwielbienia. W dzieciństwie i młodości tak piękne a ułudne snuł marzenia, że teraz szczerze postanowił nie zbliżać się do niej i być jej tak posłusznym jak Dante swej Beatryczy, Petrarka Laurze, jak ci dumni poeci, będący uosobieniem wymyślonej przez średnie wieki a pełnej poświęcenia duchowej, platonicznej miłości. Z jakimże zapałem czytywał dawniej sonety, poświęcane przez tych marzycieli pamięci zmarłych lub oddalonych kochanek! Ale czyż te wzniosłe choć pełne klasztornego ducha utwory, mogły go zabezpieczyć przed jadem zmysłowej miłości, którą piękna i wytworna Zuzanna bez jego wiedzy zaszczepiła mu w żyłach?...
Być jej posłusznym?... Nie, to przechodziło jego siły!... I znów myśli rozsadzały mu czaszkę; przyspieszał kroku, aby uspokoić nerwy rozdrażnione przez najstraszliwsze cierpienie: niepokój. Tymczasem zmrok już zapadł. W tedy dopiero Ireneusz, zmęczony myślami, powziął jedyny możliwy do urzeczywistnienia zamiar: napisać do Zuzanny. Udał się do poblizkiej wsi, wszedł do restauracyi i tu na brudnym stole, przy odgłosie kul bilardowych, przy gwarze rozmowy graczy palących fajki, w obecności brudnego fagasa, który przyglądał mu się ciekawie, na wyplamionym stole i zardzewiałą stalówką napisał list jeden, potem drugi i trzeci nareszcie.
Wstyd palił mu czoło, gdy pomyślał, na jak grubym papierze i w jakiem ohydnem miejscu układa list do niej... Obawiał się obrazić Zuzannę, ale zarazem nie był zdolnym czekać aż powróci do domu i tam dopiero skreśli słowa, którem i chciał ją przebłagać...
Jakże wielkiem byłoby zdziwienie barona Desforges, gdyby wiedział, że Zuzanna — namiętna i czarująca królowa, mieszkanka na ulicy Thabor — odebrała od nieśmiałego wielbiciela list w tych słowach zawarty:
„Napisałem już i podarłem kilka listów, nie wiem nawet czy i ten tegoż samego nie dozna losu, bo nie umiem znaleźć słów, ktoreby oddały moje uczucie a nie były przez panią poczytanemi za obrazę. A jednak pewien jestem, że uczucie moje nie obraziłoby pani, gdybyś je znać mogła. Niestety! wzrok ludzki nie umie sięgnąć do głębi serca... Przysięgam pani jednak, że uczucie, które mnie skłania do napisania tego listu jest tak czystem, tak podniosłem, że nie może przynieść ujmy nawet pani, która jesteś ideałem cnoty i szlachetności! Ale znamy się tak niewiele, że choć pani z przędziwną czystością serca, brzydzącego się cieniem nawet kłamstwa, wyznałaś mi swą miłość, kto wie, czy wspomnienie tej miłości nie zatarło się już bez śladu zanim papier ten dojdzie rąk pani. Ach! gdyby tak było istotnie, nie dawaj mi pani żadnej odpowiedzi, nie czytaj nawet mego listu. Zrozumiem znaczenie tego milczenia i przyjmę wyrok w pokorze. Pomimo smutku i cierpienia, zachowam jednak dla pani dozgonną wdzięczność, bo dzięki tobie miałem w życiu jedyną chwilę zupełnego, najwyższego szczęścia, bo dzięki tobie, ujrzałem wcielenie ideału, o którym w latach młodzieńczych marzyłem! O tak! za tę chwilę błogosławić cię, pani, będę, choćby mi serce pękało z rozpaczy, że poznawszy cię, natychmiast utraciłem na zawsze. Zjawiłaś się przedemną po to jedynie, aby mi dać dowód, że ideał mój nie jest marą zwodniczą. W ciężkiej wędrówce dalszego życia to drogie,, ozkoszne wspomnienie stanie mi za talizman spokoju, za słowo czarodziejskiego zaklęcia...
Wiem dobrze, że nie mam prawa domagać się niczego, jeśli jednak uczucie, które dziś rano zabłysło w oczach pani — o jakże pieknemi były wtenczas te oczy, które na zawsze pozostaną mi w pamięci — jeśli uczucie to żyje dotąd, jakkolwiek głos obowiązku milczenie mu nakazuje, jeżeli po raz drugi potrafiłabyś pani uronić łzę przyjazną nad mojem uwielbieniem i czcią niewymowną — o! w imię tego uczucia, w imię tego wzruszenia zaklinam cię, pani, miej litość nademną, przed wykonaniem okrutnego wyroku skazującego nas na wieczne rozłączenie, zechciej mnie poddać jednej tylko, jedynej próbie! Proźba moja jest tak pokorną, tak w niczem nie sprzeciwia się rozkazom pani, zechciej więc wysłuchać jej łaskawie! Tak mało chwil, niestety! danem mi było spędzić w towarzystwie pani a jednak zdołałem już dostrzedz, że w życiu pani — tak szczęśliwem napozór jest niejedna smutna karta. Czy nie pragnęłaś pani mieć nigdy przyjaciela, któremubyś każdą swą troskę powierzyć mogła, który nie ośmieliłby się nigdy odezwać do pani równie zuchwale, ale który byłby zawsze przy boku pani, dzieląc każdą jej radość lub zmartwienie, szczęśliwy że oddycha tem samem powietrzem, gotów stawić się na każde żądanie, oddalić się ilekroć pani tego zażądasz i wszystkie myśli swe i uczucia tobie jedynie poświęcić? Ach! przed tą chwilą szału, w której uczucie przemogło wolę moją, ja o tem tylko marzyłem, aby zostać twym przyjacielem i nie roszcząc sobie praw żadnych, módz się poświęcić dla ciebie! A jednak czuję, że w uczuciu mem znajdę dość siły, by teraz jeszcze urzeczywistnić to marzenie. O! nie zaprzeczaj mi pani, proszę! Przysięgam, że szczerem sercem zanoszę tę prośbę i raz jeszcze ponawiam postanowienie, że z ust mych nie wyjdzie nigdy takie słowo, któreby panią zmusiło do żałowania swej pobłażliwości, gdybyś zechciała choć na czas jakiś poddać mnie tej próbie! Wszak będziesz pani zawsze mogła kazać mi odejść od siebie, jeżeli przekonasz się, że w czemkolwiek sprzeniewierzyłem się zobowiązaniu, które w tej chwili zaciągnąć pragnę?!
O Boże! jakże mi brak słów na wypowiedzenie tego, co czuję! Ręka mi drży, gdy piszę te słowa, serce mi bije na mysi, że pani czytać je będziesz. Jakąż odpowiedź otrzymam? Czy wolno mi będzie raz jeszcze przestąpić próg tej świątyni, w której okazałaś mi pani tyle przyjaźni, tyle życzliwości, że wspomnienie chwil tam spędzonych jest balsamem pociechy na krwawiącą ranę mego serca? A w sercu tem dziś już nic niema prócz przywiązania, posłuszeństwa, czci i uwielbienia dla pani. O! powiedz, powiedz proszę, że mi przebaczasz! powiedz, że mi pozwalasz powrócić do siebie! powiedz, że mi nie odmawiasz twej przyjaźni i pozwalasz na nią zasłużyć! Nie wahałabyś się ani chwili, gdybyś mogła wniknąć do głębi mego serca. Ale choćby prośba ma odrzuconą została, nie usłyszysz odemnie słowa skargi lub wymówki; zawsze i wszędzie, zarówno w upojeniu radosnem jak w chwili najstraszliwszych moralnych katuszy, wdzięcznym ci pozostanę. Teraz dopiero zrozumiałem, że nawet cierpienie sprawione przez ukochaną osobę jest szczęściem najwyższemu...
Szósta godzina biła na ratuszowym zegarze, gdy Ireneusz rzucał ten list do skrzynki pocztowej. Zaledwie koperta zniknęła mu z przed oczu a już żałować począł wysłania tego listu, obawa następstwa, jakie z tego wyniknąć mogły, dręczyła go stokroć srożej niż niepokój, miotający jego sercem od chwili rozstania się z Zuzanną. W natłoku myśli cisnących mu się do głowy zapomniał zupełnie o zwykłym trybie swego życia, zapomniał, że nigdy dotąd nie wydalał się z domu na dłużej, nie uprzedziwszy poprzednio domowników.
Poczuwszy głód, wstąpił na obiad do restauracyi i nie myśląc o siostrze ani o narzeczonej, czynił tysiączne przypuszczenia, jakiem będzie postanowienie Zuzanny po przeczytaniu jego listu. Ocknął się z tego snu na jawie wtedy dopiero, gdy wróciwszy pieszo do domu koło dziesiątej, spotkał się w korytarzu oko w oko z poczciwą służącą, która ujrzawszy go, o mało nie upuściła na ziemię trzymanej w ręku lampki.
— Ach! Panie — zawołała Franciszka — gdyby pan wiedział, jak się nasza pani niepokoiła o pana!...
— Jakto? — przerwał Ireneusz zwracając się do Emilii, która wybiegła na korytarz naprzeciw niemu — byłaś niespokojną, dlaczego nie wracałem dotąd?... Nie gniewaj się na mnie — dodał ciszej, całując siostrę — to ona jest tego przyczyną...
Młoda kobieta, która istotnie doznała srogiego niepokoju, spojrzała badawczo na brata. Ale widząc wzburzoną twarz jego i oczy pałające gorączkowym blaskiem, nie miała siły czynić mu wyrzutów, że z bezwiednym egoizmem zapomniał o jej usposobieniu tak skłonnem do obawy i niepokoju o ukochanego; uścisnęła go serdecznie i wskazując na uchylone drzwi do jadalnego pokoju, rzekła półszeptem:
— Panie Offarel są tam.
Pod wrażeniem kilku tych słów, gorączkowe podniecenie Ireneusza zmieniło się nagle w stan trwożliwego niepokoju. Dziś rano, pomimo radości, jaka przepełniała mu serce, gdy zwiedzał z Zuzanną wspaniałe galerye Luwru, wspomnienie biednej, opuszczonej narzeczonej zatruwało mu chwile niebiańskiego szczęścia... A teraz musi ujrzeć przed sobą nie wspomnienie Rozalii, ale ją samą, musi spojrzeć w te oczy, których spojrzenia unikał rozmyślnie od dni tylu; musi patrzeć na bladą jej twarz, wiedząc dlaczego znikły dawne rumieńce! Głośniej, wyraźniej niż kiedykolwiek, sumienie wyrzucało mu popełnioną zdradę. Bo zdradą było miłosne wyznanie uczynione innej kobiecie z zupełnem lekceważeniem zobowiązań względem tej, która miała prawo uważać się za jego narzeczoną. Z bijącem sercem wszedł po jadalnego pokoju i spotkawszy utkwiony w swej twarzy wzrok Rozalii, odgadł natychmiast, że czytała w jego sercu jak w księdze otwartej. Siedziała koło matki, zajęta, jak zwykle, robotą, tuż przy niej stało puste krzesło, na którem postawiła kapelusz ojca i koszyk od roboty.
Ireneusz zrozumiał natychmiast niewinny ten wybieg, za pomocą którego młoda dziewczyna, spodziewając się przybycia ukochanego, chciała zostawić mu miejsce przy sobie. Obie z matką robiły na drutach wełniane mitenki dla pana Offarel, który skarżył się obecnie na silny reumatyzm w palcach. Wiecznie gderający urzędnik siedział przy końcu stołu i zapijając mocny grog — pomimo trapiącej go ciągle obawy o stan swego zdrowia — grał w pikietę z panem Fresneau.
Emilia zaproponowała panom grę w karty, aby uniknąć ogólnej rozmowy, któraby odrywała jej myśli od nieobecnego brata. Aniela zwijała splątane pasmo czarnego jedwabiu. Wisząca lampa oświetlała łogodnym blaskiem ten obrazek skromnego mieszczańskiego bytu, obrazek, który wydał się Ireneuszowi symbolem szczęścia, jakie zadawałniało go dotychczas a które porzucił bezpowrotnie. Szczęściem dla niego, pan Fresneau podniósł oczy od kart i przerwał bieg smutnych jego rozmyślań:
— Jak się masz? — zagadnął grubym swym głosem — możesz się poszczycić, mój drogi, że masz tak rozsądną siostrę! Wyobraź sobie, że chciała nie kłaść się spać i dowodziła, że niechybnie spotkało cię jakie nieszczęście, jeżeli nie dałeś znać, co się z tobą dzieje!... Miała nawet ochotę wysłać mnie na zwiady... Napróżno przedstawiałem jej, że musiano cię zatrzymać u znajomych na śniadanie i na obiad... Czekam, pan jesteś na ręku, panie Offarel!
— Masiałem odwiedzić znajomych mieszkających na wsi — odpowiedział Ireneusz — spóźniłem się na pociąg.
— Jak on niezręcznie kłamie! — pomyślała Emilia, zachwycając się zakłopotaniem brata, jako dowodem prawości jego charakteru, podobnie jak gotowa była zachwycać się przebiegłością jego, aż do machiavelizmu posuniętą.
— Przybladłeś pan nieco — ironicznie zauważyła pani Offarel — czy pan jesteś cierpiącym?
— Czy pan chce usiąść tutaj, panie Ireneuszu — wtrąciła Rozalia, z nieśmiałym uśmiechem — zabiorę ztąd kapelusz ojca.
— Oddaj mi go, postawię go w bezpieczniejszem miejscu — przerwał pan Offarel, wskazując ręką kredens.
— Zapominasz, że to jest najwspanialszy mój kapelusz, miałbym się zpyszna, gdybym go nie szanował.
— Ach! ojczulku, najwspanialszy i od tak dawna jedyny! — zawołała wesoło Aniela. — Pan Ireneusz miałby prawo pochwalić się wspaniałym kapeluszem — dodała, podnosząc do góry błyszczący cylinder, przy którym jeszcze smutniej wyglądał dawno wyszły z mody i wyplamiony kapelusz starego urzędnika.
— Ależ obecnie nic nie może być za pięknem dla pana Ireneusza — z właściwą sobie uszczypliwością zauważyła pani Offarel a chcąc wywrzeć swój gniew na Anieli, której postępek nie podobał jej się, dodała:
— Życzę ci tylko, aby twój mąż był zawsze tak porządnie ubranym jak twój ojciec.
Tymczasem Ireneusz usiadł przy Rozalii. Nie odpowiedziawszy ani słowa na uwagę zawziętej swej nieprzyjaciółki, nie przyjmował i nadal udziału w rozmowie, którą Emilia zwróciła rozmyślnie na temat sztuki kucharskiej.
Pani Offarel bowiem równie namiętnie zajmowała się tą kwestyą jak swemi pieszczochami: Burkiem, Kopciuszkiem, Filusiem i Milutkiem. Niezadowolona z posiadania jej tylko wiadomych przepisów przyrządzania różnych potraw a szczególniej konserwy z raków i potrawy z kaczek z sosem Offarel jak go z chlubą nazywała — chlubiła się niezrównaną znajomością sklepów i magazynów, rozprawiając o Paryżu tak, jak Robinson o swej wyspie. Od czasu do czasu odbywała istne pielgrzymki do dzielnic bardzo oddalonych od ulicy Bagneux, dowodząc, że kawę w tym tylko sklepie a ciasta w tej tylko cukierni kupować można. Wiedziała w które dnie przychodzi świeży transport oliwy lub śledzi do sklepu korzennego. Podczas tych wycieczek, doznawała zwykle tysiącznych przygód, które dostarczały niewyczerpanego materyału do rozmowy. Jeżeli chodziła piechotą, rozwodziła się następnie nad brakiem porządku na ulicach, nad ścieśnionem powietrzem, lub nad niegrzecznością przechodniów. Jeżeli jeździła omnibusem, miała tysiące rzeczy do powiedzenia o swych sąsiadach: widziała jakąś panią bardzo tłustą i uprzejmą, to znów jakiegoś niegrzecznego młodzieńca, konduktor poznał ją i ukłonił się grzecznie... omnibus o mało się nie wywrócił... jakiś pan bardzo stary i chodzący o kuli nie zdążył wsiąść na przystanku... Niegdyś Ireneusz przysłuchiwał się z zajęciem tym błachym szczegółom, które pani Offarel pomimo płytkości swego umysłu, umiała ubarwić oryginalnemi a dosadnemi wyrażeniami.
Opowiadając o jakimś panu, który umizgał się w omnibusie do kucharki wracającej z targu z pełnym koszykiem, mawiała:
— Niektórzy ludzie lubią tłuste kieszenie...
Opisując gwałtowną sprzeczkę, której była świadkiem dowodziła, że jeden z nich wymyślał jak Darnajat — zagadkowe porównanie, którego znaczenia nigdy wyjaśnić nie chciała.
Dziś jednak zbyt jaskrawa zachodziła różnica pomiędzy romantycznym nastrojem, do jakiego młodego poetę doprowadziła rozmowa z Zuzanną a pospolitością tej sfery, z którą od dzieciństwa zżyć się był przecież powinien. Nie pomyślał on o tem, że na każdym szczeblu drabiny społecznej spotkać można śmieszne słabostki charakteru, że w zakulisowem życiu sfer wielkoświatowych, kryje się tyle podłego współzawodnictwa, tyle niecnych układów z sumieniem, iż wobec tych zabiegów, mających na celu li tylko błyszczenie pozorami, pospolite życie sfer mieszczańskich wydać się może ideałem nieskazitelnej cnotliwości. Patrzył na Rozalię, której podobieństwo do matki sprawiało mu nader przykre wrażenie. A przecież młoda dziewczyna nie była brzydką: matowa bladość twarzy nadawała jej jakiś wdzięk idealny; szczere, głębokie uczucie malowało się w jej spojrzeniu, ilekroć odrywając oczy od roboty, podnosiła je na ukochanego. Ale dlaczegóż czarne jej oczy miały ten sam odcień, co oczy starej kobiety? Dlaczego, pomimo dwudziestoczteroletniej różnicy wieku, Ireneusz zauważył teraz ten sam rysunek czoła, ten sam owal twarzy, ten sam wykrój ust? Dlaczego nielitościwie okrutny gniewał się na biedną dziewczynę za jej podobieństwo do matki, za brak rumieńców na twarzy, za wyraz smutku w oczach, za jej milczenie nawet?... Niestety! jakże często w poczuciu własnej winy mężczyzna znajduje niewyczerpane źródło niesprawiedliwych sądów o ukochanej niegdyś kobiecie! Ireneusz obwiniał Rozalię o wyrzuty sumienia, zatruwające rozkosz uczucia, jakie wzbudziła w nim nowa kochanka.
Istotnie, biedna dziewczyna bezwiednie popełniła zbrodnię: wydawała mu się uosobieniem przeszłości serca, której nigdy przebaczyć nie umiemy, ilekroć stanie zaporą między nami a naszą przyszłością.
Jakkolwiek kobiety są po większej części niestałem i w uczuciach, niecne ich wiarołomstwm jest przecież zbyt małą karą za samolubstwo cechujące ród męzki. Gdyby Ireneusz miał rozpaczliwą odwagę, jaką posiadał jego przyjaciel, gdyby umiał trzeźwo bez złudzenia zastanowić się nad samym sobą, musiałby przyznać niechybnie, że jedynym powodem jego niechęci do Rozalii było własne jego postępowanie z narzeczoną. Ale on był poetą, marzycielem; ułudnem i, błyszczącemi zasłonami ukrywał ujemne strony swego charakteru. Wszystkie swe myśli skierował ku Zuzannie, ku nowemu uczuciu, które zrodziło się i zakwitło w jego sercu, i po raz pierwszy powziął stanowcze postanowienie zerwania dawnego stosunku z Rozalią.
— Powinienem stać się jej godnym! — pomyślał; stać się godnym kobiety przewrotnej, obłudnej, która zwyciężyła szczerą, łagodną, pełną prostoty dziewczynę elegancyą stroju, przepychem otoczenia, niezrównaną umiejętnością udawania miłości a nadewszystko czarem swej zmysłowej piękności.
W wyobrażeniu Ireneusza snuł się znów obraz tej pięknej czarodziejki, gdy pan Offarel podniósł się z krzesła, dając hasło do odwrotu i kończył rozmowę z gospodarzem domu:
— Wygrałem czternaście sou... Ha! będę miał przynajmniej na cygara na cały tydzień. Ale czas już wracać — dodał zwracając się do żony — czy jesteście już gotowe, moje panie?
— Ponieważ szczęśliwym trafem, nikogo dziś nie brak między nami — wtrąciła pani Offarel, wymawiając z naciskiem wyraz „nikogo“ i rzucając złowrogie spojrzenie na Ireneusza — umówmy się, kiedy przyjdziecie państwo na obiad? Może w sobotę! Zdaje mi się, że p. Fresneau ma w ten dzień więcej czasu swobodnego?
A otrzymawszy twierdzącą odpowiedź nauczyciela, zwróciła się teraz bezpośrednio do młodego człowieka:
— Pana także czekać będziemy, panie Ireneuszu. Zaręczam panu, że daleko przyjemniej spędzisz czas u nas niż u tych wszystkich bogaczów, którzy rzucają łaskawie panu Larcher okruchy ze swego stołu...
— Ależ, pani... — przerwał młody poeta.
— Zgoda, zgoda — odparła pani Offarel — co do mnie stosuję się zawsze do tego, co mawiała babka moja — że kawałek suchego chleba wśród swoich lepiej smakuje niż indyk z truflami u obcych.
Pomimo, że uwaga pani Offarel nie mogła być zastosowaną do nieszczęśliwego Klaudyusza, który wskutek silnie rozminiętego kataru kiszek musiał wstrzymywać się nawet od wypicia kieliszka wina, Ireneusz uczuł się tak dotkniętym, jak gdyby przyjacielowi jego wyrządzono najsroższą zniewagę.
Uszczypliwe te słowa stały się dla niego nowym dowodem namiętnej niechęci pomiędzy sferą, z której wyszedł, a sferą, o której śnił, marzył, która stała się teraz najgorętszym celem jego pragnień. Zrozumiał, że ludzie ci mają prawo do niego, prawo stokroć więcej uzasadnione niż przypuszczała pani Offarel, ponieważ był narzeczonym Rozalii. Serce jego zapałało znów niechęcią do biednej dziewczyny i z większą jeszcze stanowczością niż przed chwilą powiedział sobie w duchu:
— Muszę z nią zerwać.
Położył się spać z tem postanowieniem, ale nie mógł zasnąć. Myśli jego zwróciły się teraz w inną stronę: ku Zuzannie, ku wysłanemu do niej listowi a rozgorączkowana wyobraźnia nasuwała mu cały szereg nieprzewidywanych dotychczas niebezpieczeństw... Jeżeli list ten został przejętym przez męża Zuzanny? Dreszcz wstrząsnął jego ciałem, gdy pomyślał ile nieszczęść nieopatrzne jego postępowanie ściągnąć mogło na głowę tej nieszczęśliwej kobiety, skazanej na pożycie z okrutnym, nielitościwym tyranem. A przypuściwszy nawet, że list doszedł szczęśliwie przeznaczenia, jeżeli treść jego nie podoba się Zuzannie?.. Tego się najwięcej obawiał, usiłował przypomnieć sobie każde napisane słowo.
— Jakże szalenie postąpiłem, pisząc do niej w ten sposób! — wyrzucał sobie w duchu.
Teraz już pragnął, aby list zginął w drodze... Wszak zdarza się dość często wtedy, gdy to jest dla nas najmniej pożądanem... Dlaczego podobny wypadek nie miałby się trafić jeżeli go całem sercem pragniemy?.. Po chwili zaczął się wstydzić swego tchórzostwa, przypisując je rozdrażnieniu, spowodowanemu niemiłem towarzystwem, wśród którego spędził wieczór cały; przeklinał płytkość umysłu pani Offarel a niechęć do matki czyniła go niezdolnym do odczuwania litości dla córki.
Do czwartej rano oka zamknąć nie mógł, dręczony bolesnemi myślami, usnął wreszcie snem ciężkim, gorączkowym a gdy ocknął się nazajutrz, pierwszą myślą jego było ponowienie raz jeszcze uczynionego postanowienia, aby natychmiast zwrócić Rozalii dane słowo.
Ale jakiego sposobu użyć? Najłatwiejszym i najprostszym sposobem było: poprosić młodą dziewczynę o chwilę rozmowy sam na sam.
Nieraz już Rozalia uprzedzała go, o której godzinie pani Offarel wyjdzie z domu; biegł wtedy na ulicę de Bagneux, pewien, że zastanie Rozalię samą, bo Aniela — równie dyskretna siostra, jak nią była Emilia — nie przeszkadzała kochankom rozmawiać spokojnie. Tak, prawość i uczciwość nakazywały uczynić w ten sposób! Ale młody poeta nie miał siły znieść nawet myśli o szczerem rozmówieniu się z narzeczoną. W podobnem położeniu mężczyźni starają się często osłonić pozorami litości własne swe tchórzostwo; nie mając odwagi znieść widoku cierpienia, którego stali się przyczyną. Nie myślą o rozpaczy, jaka ogarnia serce porzuconej kobiety, ale nie chcą patrzeć na jej łzy. Pragnąc oszczędzić sobie wzruszenia — które jak twierdził, przechodziło siły jego — postanowił użyć środka, do jakiego zwykli uciekać się ludzie pozbawieni woli i stanowczości. Papier jest cierpliwy... Ubrawszy się prędko, zaczął pisać list, ale po chwili rzucił pióro nie mogąc znaleźć słów na wypowiedzenie swych myśli. Rozgniewany, smutny czekał z niecierpliwością chwili, w której co rano przynoszono z poczty listy i gazety. Jakkolwiek niedorzecznem było spodziewać się tak wcześnie odpowiedzi od Zuzanny, serce zabiło mu żywiej, gdy Emilia weszła do pokoju, trzymając w ręku ranną gazetę i trzy listy.
Ach! jakże gorąco pragnął ujrzeć na jednej z tych trzech kopert wykwintne, okrągłe pismo, któreby wszędzie od pierwszego rzutu oka poznał, choć je raz tylko widział!.. Ale niestety, we wszystkich kopertach mieściły się listy, tyczące interesów pieniężnych, rzucił je więc na stół z takiem rozdrażnieniem, że Emilia żywo zaniepokojona, spytała:
— Czy masz jakie zmartwienie, mój drogi braciszku?
Na twarzy młodej kobiety malowało się tak głębokie przywiązanie, w oczach jej widniała tak żywa, tak szczera miłość dla brata, że zmęczonemu wahaniem i niepewnością poecie, wydała się teraz aniołem zbawienia. Dlaczegóżby nie miał powierzyć Emilii uczynienia tego, czego sam nie śmiał powiedzieć a czego napisać nie umiał? Zaledwie dostrzegł ten sposób ratunku, z pośpiechem właściwym ludziom słabego charakteru i ze łzami w oczach począł opowiadać siostrze o zobowiązaniu zaciągniętym względem Rozalii i o niezłomnym zamiarze zerwania tego stosunku.
Spowiedź lub szczere wyznanie dają częstokroć dziwną moc jasnowidzenia: w miarę jak Ireneusz rozwijał swą opowieść, w sercu jego rodziły się nowe uczucia, które wypowiadał teraz na poparcie powziętego posłanowienia a które powinny były odezwać się w nim wtedy, gdy stawał się winnym postępków, o które się teraz obwiniał.
Zawiązując stosunek miłosny — stosunek niewinny wprawdzie, ale tajemnicą osłonięty — nie pamiętał on o tem, że poczucie uczciwości nie pozwala bałamucić młodej dziewczyny i że niebezpiecznem jest przyzwyczajać ją do uchylania się z pod czujnego rodzicielskiego oka. Nie pamiętał on o tem, że honorowy mężczyzna nie ma prawa wyznawać kobiecie uczucia, o którego stałości nie jest przeświadczonym i że o ile gwałtowna namiętność może usprawiedliwić popełniony występek, o tyle żądza wrażeń stanowi zwykle obciążającą okoliczność. Teraz dopiero te i tym podobne zarzuty przychodziły mu na myśl i na usta a zarazem po twarzy Emilii poznawał ile cierpiała, widząc, że nie posiadała dotąd bezwzględnego zaufania ubóstwianego brata. W stosunku ścisłej, wyłącznej niemal zażyłości, podobna nieszczerość jest zawsze bardzo bolesną. Ale przykre, z zawodem graniczące uczucie, którego doznała pani Fresneau, wyraziło się u niej jedynie niechęcią do młodej dziewczyny i kiedy brat wytłomaczył jej, jakiej usługi żąda, odrzekła z całą naiwnością:
— Miałam o niej lepsze wyobrażenie.
— Nie potępiaj jej — odparł Ireneusz, rumieniąc się ze wstydu. — Gdyby stosunek nasz pozostał nadal w tajemnicy, kto byłby temu winnym?... Ach! ja niestety! jestem jedynym winowajcą!
— Ty? — zawołała Emilia, obsypując go pocałunkami. Ty jesteś za bardzo dobrym i czułym!... Zrobię wszystko co zechcesz i przyrzekam ci wywiązać się zręcznie z tego zadania... Dobrze zrobiłeś, zwracając się z tem do mnie... My, kobiety, posiadamy dar powiedzenia wszystkiego... A zresztą, przyznaję, że poczucie uczciwości nakazuje ci wyjść z tak fałszywego położenia — po chwili milczenia dodała. — Trzeba to skończyć jaknajprędzej, dziś zaraz pójdę do Rozalii, rozmówię się z nią, jeżeli będzie sama, albo też poproszę, aby tu przyszła do mnie.
Pomimo przeświadczenia o swej zręczności, młoda kobieta zrozumiała po namyśle całą trudność; siedziała przy śniadaniu smutna i zakłopotana. Pan Fresneau dopytywał się naiwnie o powód jej smutku a Ireneusz, patrząc na nią, doznawał wyrzutów sumienia. Czyż polecanie osobie trzeciej, by uwiadomiła Rozalię o zmianie uczuć narzeczonego nie było okrutnem pastwieniem się nad biedną dziewczyną, upokorzeniem, które powiększyć musiało jej cierpienie? Gdy Emilia wychodząc do państwa Offarel przyszła się z nim pożegnać, chciał ją w pierwszej chwili zatrzymać... Ale nic nie powiedział i Emilia wyszła z pokoju. Słyszał stuknięcie bramy, zamykającej się za nią... Pomyślał, że za chwilę przybędzie już do Rozalii. Ale smutny bieg jego myśli przerwanym został nagle radosnem przypomnieniem, że zbliża się chwila nadejścia wieczornej poczty. Zuzanna musiała bezwątpienia otrzymać list jego rano i jeżeli odpisała natychmiast, można teraz spodziewać się odpowiedzi... Nadzieja ta i gorączkowe oczekiwanie chwili, w której ona urzeczywistnić się miała, rozwiały ostatni cień litości dla biednej, opuszczonej dziewczyny.
Silne uczucie przytłumia częstokroć subtelną wrażliwość serca ludzkiego. Sercem Ireneusza miotał niepokój, od jakiego żaden kochanek nie jest wolnym: ani prosty żołnierz, spodziewający się nieortograficznie napisanego listu wiejskiej dziewczyny, ani książę krwi, prowadzący sentymentalną korespondencyę z piękną, dowcipną i zalotną damą dworu. Napróżno staramy się powrócić do zwykłych, obowiązkowych zajęć; myśl czuwa i liczy minuty, z których każda wiekiem się wydaje. Co chwila spoglądamy na zegar, tworzą tysiące najnieprawdopodobniejszych przypuszczeń. Gdyby nie obawa śmieszności po raz dwudziesty może zapytalibyśmy tego, kto nam zwykle listy oddaje:
— Czy nic niema dla mnie?
Cóż straszniejszego nad oczekiwanie, które wzamian za przypuszczenia szalone, za urojone obawy i gorączkowe marzenia przynosi nam tak często bolesne rozczarowanie? Ogień ten trawi serce i mózg wysusza... Gdy po upływie dwóch godzin, Emilia weszła znów do pokoju brata, Ireneusz przywitał ją tak, jakby zupełnie zapomniał o zleceniu, jakiem ją obarczył. Ale na twarzy pani Fresneau malowało się takie wzruszenie, że poeta z mimowolnym niepokojem zapytał:
— No, cóż?
— Już skończone — odrzekła pół szeptem. — Ach! Ireneuszu, ja nie znałam jej dotąd!...
— Cóż ci odpowiedziała?
— Ani słowa wymówki... Płakała tylko, płakała gorącemi łzami!... Jak ona cię kocha!... Nie zastałam pani Offarel ani Anieli... O ironio losu! poszły kupować przysmaki na sobotni obiad... Ja przynajmniej nie zasiądę do tej uczty... Rozalia otworzyła drzwi i ujrzawszy mnie, zbladła, zachwiała się... myślałam, że zemdleje... Nie otworzyłam jeszcze ust a ona już wszystko odgadła... Pomyślałam wtedy, że nie ja jedna umiem przeczuć wszystko, co się w sercu twem dzieje... Weszłyśmy do jej pokoju... Ach! jak każdy sprzęt tam ciebie przypomina: nad łóżkiem wisi twoja fotografia, na komodzie za szkłem zasuszone kwiaty, które zrywałeś dla niej podczas naszych zamiejskich wycieczek, na stole leżą twoje poezye w ozdobnej oprawie... Powiedziałam wreszcie, co mnie do niej sprowadziło, ale przysięgam ci, że mówiłam serdecznie i bardzo ostrożnie... I mnie łzy stanęły w oczach, kiedy biedna dziewczyna odpowiedziała głosem drżącym od wzruszenia: — Jaki on dobry, że panią z tem do mnie przysłał! O! bo pani przynajmniej nie potępisz mnie za moją miłość dla niego.. Powiedziała mi potem, że oddawna już spodziewała się tego i że prosi o jedno tylko, abyś jej pozwolił zatrzymać twoje listy... Ach! nie pytaj mnie teraz więcej! Nie mogę oprzeć się smutnemu przeczuciu, że boleść Rozalii przyniesie ci nieszczęście, mój najdroższy!


II.
U siebie w domu.

List rzucony przez Ireneusza do skrzynki pocztowej w Saint-Cloud, doszedł do celu swego przeznaczenia tego samego dnia, który na zawsze zachować się miał w pamięci nieszczęśliwej Rozalii.
Zuzanna otrzymała ów list na chwilę przed wyjściem męża, który zwykle w jej pokoju pijał ranną herbatę; zaledwie zdążyła rozerwać kopertę, gdy na wpół rozchylonych drzwiach ujrzała łagodne oblicze Pawła, który z progu już, zawołał wesoło:
— Dzień dobry ci, moja biała różyczko!
Porównanie to zapożyczył Paweł od ulubionego swego poety Alfreda Musset, którego utwory uważał za arcydzieło młodości i gorącego, namiętnego uczucia. Przejęty uwielbieniem dla romantycznego poety, szczycił się tem, że kocha Zuzannę jak kochanek a nie jak mąż i nieraz w zaufaniu mawiał przyjaciołom:
— Wtajemniczyłem moją żonę we wszystko, to najlepszy sposób oduczenia jej wszelkiej ciekawości.
Istotnie, był tak zakochanym w swej „białej różyczce“, jak pierwszego dnia po ślubie, to też zbliżywszy się do żony złożył namiętny pocałunek na jej szyi. Ale Zuzanna odepchnęła go, mówiąc:
— Proszę cię, pozwól mi przeczytać list spokojnie i przygotuj herbatę.
Wiedziała z doświadczenia, że Paweł nie ośmieli się nigdy zapytać, do kogo pisuje i od kogo listy odbiera a uczucie, tchnące ze słów, skreślonych przez młodego poetę, przejmowało ją taką rozkoszą, że przeczytawszy list cały, odczytała go raz jeszcze i złożywszy we dwoje schowała za stanik. Gdy wreszcie podeszła do stołu i przysunęła do siebie nalaną poprzednio przez męża filiżankę herbaty, twarz jej promieniała taką radością, że Paweł, chcąc ją podrażnić, zawołał z udanym gniewem:
— Wydajesz się tak uszczęśliwioną, że gdybym był zazdrosnym, mógłbym pomyśleć, że czytałaś przed chwilą list od kochanka... A gdybyś wiedziała, jak ci ślicznie z tą radością! — dodał, całując ją w ramię, pachnące i rozgrzane wziętą przed chwilą kąpielą.
— I miałbyś słuszność może — odparła Zuzanna ze złośliwym uśmiechem. Niektóre kobiety doznają dziwnej radości, gdy z uśmiechem na ustach wypowiadają prawdę głęboko przeświadczone, że słowa ich nie znajdują wiary. Wydaje im się, że narażają się na istotne niebezpieczeństwo i lubują się w wynikłem ztąd podrażnieniu nerwowem.
— Jakże wygląda twój kochanek? Czy przystojny przynajmniej? — dorzucił Paweł, rozśmieszony tą odpowiedzią, którą w dobrej wierze za żart uważał.
— Bardzo przystojny...
— Czy można wiedzieć, jak się nazywa?
— Zanadto jesteś ciekawym. Zgadnij?
— Niepodobna! — zawołał Paweł — wszyscy cię uwielbiają. Ach! Zuziu! — dodał z odcieniem głębokiego uczucia w głosie — jak przykrem być musi konieczność podejrzewania. Wyobraź sobie mnie, dręczonego w biurze zazdrością!... Zresztą — dorzucił po chwili namysłu — powierzyłbym cię opiece barona.
— To szczęście, że nikt nie słyszał dowcipnych jego uwag! — pomyślała Zuzanna po po wyjściu męża. — Wiecznie wyrwie się z czemś równie niedorzecznem nawet przy ludziach.
Ale teraz tak była uszczęśliwioną z listu Ireneusza, że nie gniewała się nawet na męża za jego prostactwo. Te piękne i sprytne grzesznice rządzić się zwykły podobną logiką a następnie gniewają się na ciebie, jeżeli się potkniesz w drodze. Nie zadawalniają się tem, że cię oszukały; wymagają abyś tylko do pewnego stopnia pozwolił się oszukać. Jeżeli przekroczysz zakreśloną przez nie granicę, stajesz się nieznośnym, stoisz im na przeszkodzie i ściągasz ich gniew na siebie... Lecz teraz Zuzanna wzruszyła tylko ramionami z wyrazem pogardliwej litości. Potem wyjęła z za stanika list i odczytała go po raz trzeci.
— To prawda — rzekła do siebie — że Ireneusz nie jest wcale podobnym do innych.
W marzeniach swych ujrzała znów młodego poetę takim, jakim się wydał jej oczom w Luwrze, gdy stojąc z pochyloną głową przed obrazem Veronesa oczekiwał na jej przybycie. Jakże wzruszonym i pięknym był w chwili, gdy oczy ich się spotkały! A potem, gdy jej swą miłość wyznawał, jakże drżały piękne, wydatne jego wargi! Jakże śliczną jej się wydała złocista jego broda, okalająca twarz pełną siły i świeżości! Ach! w owej chwili musiała walczyć sama z sobą, aby nie uledz pokusie i nie odpłacić mu namiętnym uściskiem! Ale owoc nie był jeszcze dojrzałym. Należało umieć czekać cierpliwie. Nie omyliła się, przypuszczając, że niezwłocznie po jej odejściu, poeta napisze do niej... odgadła nawet treść listu. Postanowiła wtedy nie odpowiedzieć ani na ten list, ani na następny.
Ale upłynął dzień jeden... i drugi... i trzeci a Zuzanna czekała niecierpliwie drugiego listu. Pomimo, że głęboko przeświadczoną była o sile uczucia, jakie wzbudziła w Ireneuszu, doznała jednak mimowolnej trwogi, gdy trzeciego dnia rano, przejeżdżając powozem, spostrzegła go znowu stojącego na ulicy Murillo.
Udając, że go nie zauważyła, zasunęła się w głąb powozu i nadała swej twarzy i oczom wyraz takiego smutku i rozmarzenia, że kamienne nawet serce poruszyćby mogła.
Wytworny i wygodny powóz przeistoczył się w tej chwili w klatkę, w której więzioną była kobieta, będąca ofiarą swego męża, otaczającego ją zbytkiem zaprzysiężonej miłości i obowiązku.
Po części smutek jej nie był udanym, gdy przejeżdżała koło młodego poety. Wobec bladości jego, wywołanej trzydniowym niepokojem, wobec wzruszenia malującego się na jego twarzy, naprawdę ozwało się w niej szalone pragnienie, aby zatrzymać powóz, porwać go z sobą i powiedzieć wreszcie:
— Kocham cię tak, jak i ty mnie kochasz.
Tymczasem trzeba było jechać do sklepów i oddawać wizyty... Teraz już Zuzanna nie wątpiła, że ten drugi list, oczekiwany przez nią z taką niecierpliwością wkrótce nadejdzie. Istotnie, otrzymała go tegoż samego wieczoru, ale w chwili, w której nadejście listu mogło być dla niej niebezpiecznem; wróciwszy do domu, Ireneusz z gorączkowym pośpiechem napisał całe cztery stronice a pragnąc żeby list ten jaknajprzędzej i najpewniej został przez Zuzannę otrzymanym, wysłał go przez posłańca koło piątej po południu, tak, że lokaj przyniósł do salonu list w chwili, w której Zuzanna miała u siebie barona.
Desforges przybył o zwykłej godzinie a nie zapominając o zaskarbieniu sobie łask Zuzanny, przyniósł tym razem kosztowną złotą szkatułkę, kupioną w sali hotelu Drouot.
Rzuciwszy okiem na list, Zuzanna poznała natychmiast od kogo pochodzi i pomyślała w duchu:
— Za najmniejszą oznaką wzruszenia, baron domyśli się mej tajemnicy.
Tak się to dzieje zazwyczaj, im bardziej pragnęła ukryć wzruszenie, tem trudniej przychodziło jej udawać spokojną. Spojrzała jednak uważnie na adres, jakgdyby nie poznała pisma, rozdarła kopertę, poszukała wzrokiem podpisu i szybko przebiegłszy list oczyma, rzuciła go na biurko zarzucone mnóstwem papierów.
— Znowu prośba o jałmużnę — rzekła. To dziwna rzecz, jak często odbieram podobne listy. A ty, Fryderyku, jakże sobie radzisz z niemi?
— O! w bardzo prosty sposób — odparł baron, daję pięćdziesiąt franków za pierwszym razem, dwadzieścia za drugim a ani grosza za trzecim. Wydałem już odnośne zlecenie memu sekretarzowi. Miłosierdzie to wędka, na którą nikt mnie już nie złowił... Myślałby kto, że ci ludzie są biedni, dla tego, że im brak pieniędzy? Jest to wynikiem usposobienia, którego nikt, ani nic zmienić nie zdoła. Założyłbym się o dwadzieścia luidów, że ta osoba, która w tej chwili błaga cię o wsparcie, miała już z dziesięć razy w swem życiu sposobność do zrobienia majątku a jednak gdybyś ją jak najhojniej obdarowała, za lat parę znów grosza mieć nie będzie. Zresztą nie wymawiam się wcale od dania jałmużny, ale nie wierzę stanowczo, aby pieniądze w ten sposób wydane, przyniosły jakąkolwiek korzyść. W dodatku rozumiem doskonale, że dobroczynność jest środkiem zdobycia rozgłosu.
— Przestań — przerwała Zuzanna — jesteś nieznośnym sceptykiem. I ze złośliwą ironią, cechującą kobiety, które zmuszone są uciekać się do kłamstwa dodała. — O! ciebie nie łatwo oszukać!
Baron uśmiechnął się zadowolony pochlebstwem, które mogłoby uśpić wszelkie podejrzenie, gdyby istotnie zrodziły się one w jego umyśle, bo próżność stanowi zawsze słabą stronę najrozumniejszego nawet mężczyzny. Ale baron dalekim był od cienia nawet nieufności. Zuzanna mogła oszukiwać z równą łatwością, z jaką Ireneusz zdołał wprowadzić w błąd siostrę. Osoby obcujące ciągle z nami, nie umieją dostrzedz zaszłej w nas zmiany, któraby natychmiast uderzyła każdego obcego człowieka. Ludzie mało znajomi, nie mają już zawczasu wytworzonego o nas zdania, podczas, gdy przyjaciele raz wyrobiwszy sobie sąd o naszym charakterze, nie zadają sobie trudu sprawdzania trafności swego mniemania. Oto dlaczego baron nie spostrzegł jak wzruszoną była Zuzanna podczas jego odwiedzin, które tym razem przeciągnęły się dłużej niż zwykle. Opowiadał jej różne ploteczki zasłyszane w klubie, podczas gdy Zuzanna niespokojnie kręciła się po pokoju, od czasu do czasu rzucając ukradkowe spojrzenia na list, który z niekłamaną radością schwyciła w chwili gdy baron wyszedł z salonu.
Poczciwy człowiek z tego barona — rzekła sama do siebie — ale jakiż nudziarz!
Nowe uczucie przed dwoma tygodniami zaledwie w jej sercu zrodzone, zniweczyło do szczętu wdzięczność dla człowieka, któremu tyle winną była. Wynagradzając sobie przykre chwile niecierpliwości, odczytała powtórnie szalony list młodego poety, który tym razem odwoływał się do szlachetności jej charakteru. Nie wspominał już o przyjaźni, bo uwierzył w głęboki smutek, w jakim Zuzanna zdawała się pogrążoną, gdy ją widział przejeżdżającą powozem.
— Jeżeli pani mnie kochasz — pisał, — zlituj się nademną przynajmniej, jeżeli sama nad sobą nie masz litości.
To przeświadczenie o wzbudzonem w niej uczuciu, przeświadczenie, które od kogo innego wydałoby się Zuzannie szaloną zarozumiałością, wzruszyło ją teraz do głębi serca, jako dowód uwielbienia tak bezwzględnego, że nie dopuszczało cienia nawet nieufności. Byłoby rzeczą zupełnie naturalną, gdyby Ireneusz zarzucił jej teraz, że bawiła się nim tylko z okrutną kokieteryą. Ale jakże dalekim był młody poeta od podobnego przypuszczenia!
Biedny dzieciak! — rzekła Zuzanna sama do siebie — jak on mnie kocha! — I jakby dla kontrastu przypomniawszy sobie barona, dodała jeszcze: — najlepszy to sposób uniknięcia zdrady!
Odczytała raz jeszcze list, który tak wymownie świadczyło boleści, miotającej sercem młodego poety a zarazem tak żywo przypomniał jej rozkoszne chwile, spędzone z nim w tymże saloniku, że mimowoli zadała sobie pytanie: czy próba, na jaką chciała wystawić Ireneusza, nie przeciągała się zbyt długo.
— Nie — zawyrokowała wreszcie — niech poczeka jeszcze.
Rzeczywistą, jedyną możliwą odpowiedzią na jego błagalne prośby było zawezwać go do siebie, ona zaś chciała odwiedzić go tam, w jego własnem mieszkanku, które z takim zachwytem jej opisywał. Liczyła, że drżąca z przestrachu, przybiegnie do niego pod pozorem przeszkodzenia mu w zamiarze samobójstwa. Pozoru tego dostarczy jej z pewnością trzeci list, na który postanowiła czekać, zawczasu już ciesząc się radością, z jaką ujrzy urzeczywistnienie swych planowo Nie wątpiła ani na chwilę, że nagłem zjawieniem się w mieszkaniu Ireneusza, tak go zmiesza i uraduje, że Ireneusz nie będzie zdolnym zastanowić się spokojnie nad jej postępowaniem. Tem postępowaniem potrafił ułatwić sobie upadek, który niedoświadczenie i naiwność Ireneusza z pewnością by jej utrudniły. Wprawdzie w tem samem mieszkaniu była obecną cała rodzina młodego poety, ale Zuzanna tak była zepsutą, że nawet grożące niebezpieczeństwo dodawało nowego uroku jej zamiarom. Z gorączkową niecierpliwością oczekiwała trzeciego listu. Skracała sobie czas wizytami, spacerami a jednak myśl ta zajmowała ją nieustannie. Szczęśliwym dla niej zbiegiem okoliczności, Desforges — zapewne wskutek napomnień doktora Noirot — nie naznaczył jej w tym tygodniu żadnej schadzki. Zuzanna wiedziała jednak dobrze, że było to rzeczą odłożoną. Gdyby nawet została kochanką Ireneusza, nie mogłaby zerwać stosunków z tym, który łożył na jej zbytkowne potrzeby. Konieczność tę znosiła równie spokojnie jak ten fakt, że była żoną Pawła.
— Co ci to może szkodzić, jeżeli ciebie tylko jednego kocham? — mawiają zwykle zamężne lub utrzymywane przez innych kochanków, gdy są narażone na sceny zazdrości wywołane zwykle głupotą mężczyzn, pragnących posiadać je wyłącznie i bez podziału. Jest to zdanie, które kobiety mówią zwykle najzupełniej szczerze, wiedząc, że oddanie się z miłości nie ma nic wspólnego z oddawaniem się z obowiązku, dla pieniędzy, lub nawet dla chwilowej rozkoszy. Chociaż konieczność dzielenia swych pieszczot nie sprawiała przykrości Zuzannie, zadowolona jednak była, że może odwlec tą chwilę, a tymczasem dni kilka napawać się swobodnie rozkoszami nowego uczucia. Zepsuta do głębi serca, należała do rzędu tych kobiet, które gdy pokochają prawdziwie stają się mistrzyniami w miłości, mistrzyniami idealnemi i przewrotnemi zarazem.
— Żeby tylko nie powziął zamiaru podróżowania! — pomyślała, przeczytawszy trzeci list, w którym poeta bez słowa wymówki przesyłał jej ostatnie pożegnanie. Obawiając się, aby Ireneusz nie schwycił się środka zalecanego przez Napoleona, który z właściwą sobie trzeźwością sądu mawiał:
— W miłości ten tylko zwycięztwo odniesie, kto umie cofać się.
Dotychczasowym swem postępowaniem postawiła wszystko na kartę. Czy wygra? nie umiała odpowiedzieć stanowczo. Przepowiednie jej sprawdzały się dotąd z dokładnością, która ją przejmowała radością i przerażeniem zarazem. W trzecim liście Ireneusza tchnęła tak głęboka rozpacz, że przeczytawszy go powtórnie, zręczna komedyantka pomimo całego swego doświadczenia, obawiała się naprawdę, czy młody poeta nie powziął zamiaru odebrania sobie życia.
Napróżno pocieszała się myślą, że Ireneusz napomknąłby niezawodnie w swym liście o wyjeździe z kraju, gdyby postanowił istotnie to czynić; napróżno przekładała samej sobie, że piękny, dwudziestopięcioletni młodzieniec nie odbiera sobie życia dlatego jedynie, że ukochana przezeń kobieta nie odpowiada na jego listy — była istotnie wzruszoną i drżała z obawy, gdy w parę godzin potem przybyła na ulicę Coëtlogon. Stanęła chwilę ujrzawszy po raz pierwszy ten zaciszny zakątek, którego malowniczość tak zachwyciła niegdyś Klaudyusza Larcher.
Na ciemnem i zachmurzonem tle niebios rysowały się ponuro bezlistne szkielety drzew. Śmiechy gromadki dzieci, bawiących się w żołnierzy, przerywały jedynie ciszę panujących w około.
Odrębna powierzchowność spokojnej uliczki, niezwyczajność jej postępowania a nadewszystko niepokój, jakie będą następstwa tak śmiałego kroku — wszystko to przejmowało ją najwyższem wzruszeniem, do jakiego z natury zdolna była. Uśmiechnęła się na myśl, że jedyną rękojmię zastania Ireneusza w domu było przypuszczenie, że czeka zapewne na jej odpowiedź. Ale gdy odźwierny oznajmiwszy jej, że pan Ireneusz jest w domu, wskazał drzwi jego mieszkania odzyskała wnet właściwy sobie spokój. Zuzanna jak wogóle praktyczne kobiety, odznaczała się iście męzką energią. Skoro dany fakt był już spełnionym, odzyskiwała stanowczość i śmiało dążyła do celu.
Zadzwoniła:
Po chwili ciężkie kroki dały się słyszeć i twarz Franciszki ukazała się w uchylonych drzwiach. W każdym innym wypadku uśmiechnęłaby się wobec zdziwienia, które go służąca nie starała się nawet ukrywać. Ochłonąwszy z pierwszego wrażenia i przypomniawszy sobie, że raz już Coletta Rigaut przychodziła prosić Ireneusza o uczynienie poprawki w swej roli, Franciszka pewną była, że teraz także ma z podobnym gościem do czynienia, gdyż otworzywszy drzwi na prawo, zawołała:
— Panie Ireneuszu, jakaś pani chce się widzieć z panem. To pewnie autorka... bardzo przystojna.
W tej chwili z sąsiedniego pokoju wyszedł młody człowiek, który ujrzawszy Zuzannę zbladł śmiertelnie. Lekkim i szybkim krokiem przebiegła korytarz, który zawieszony litografiami Rafaela wyglądał jak napoleońskie muzeum i weszła do pokoju poety.
Ireneusz zamknął drzwi od przedpokoju. Byli sami, we dwoje.
— Ach! to pani!... — zawołał Ireneusz, tonąc rozkochanym wzrokiem w twarzy pięknej kobiety, która stała przed nim w skromnej, ciemno popielatej sukni.
Doznawał on w tej chwili wzruszenia, którego słowami odmalować niepodobna a które ogarniać nas zwykło, ilekroć dzięki nieprzewidzianym wypadkom rozpaczliwy smutek zamienia się nagle w radość bezgraniczną.
W chwilach podobnych tyle myśli ciśnie się do głowy, tyle różnorodnych uczuć miota sercem, że człowiek odurzony nadmiarem szczęścia, traci zdolność myślenia, nogi uginają się pod nim a ręce drżą nerwowo... Ireneusz oparł się o ścianę, nie spuszczając oczu z twarzy kobiety, którą przed tak niedawnym czasem uważał za straconą dla siebie na wieki. Wzruszenie jego spotęgowało się jeszcze, gdy zauważył, że i Zuzanna drżała także — a tym razem wzruszenie jej nie było udanem. Prócz namiętnego uczucia, które istotnie zapłonęło ku młodemu poecie, dręczyła ją teraz obawa, co on o jej postępowaniu pomyśleć może. Wchodziła do tego pokoju — w którym, pewną była, noga żadnej kobiety nie postała dotąd — z postanowieniem oddania się kochankowi, postanowieniem o tyle stanowczem o ile zależnym było od jej woli, bo w położeniu podobnem ostateczny wynik zależy zawsze od postępowania mężczyzny.
Zuzanna wiedziała dobrze, że Ireneusz, nie podobny w niczem do tych złotych młodzieńców, którzy z przesadnym częstokroć cynizmem, oddają się zmysłowym rozkoszom, stawiać jej będzie trudności na każdym kroku.
Naiwność ta podobała się, lecz zarazem przejmowała ją obawą. Liczyła wprawdzie na rozbudzenie w nim żądz zmysłowych, pewna, że te skuteczniej doprowadzą do celu, niż najbardziej wyuzdane zepsucie. Trzeba było tylko rozbudzić jego żądze niby od niechcenia, nie zdradzając w niczem swego pożądania.
W pierwszej chwili, zmieszana wzrokiem młodego poety, zawahała się nieco, ale potem uczucie przemogło, zapomniawszy o swych planach o roli jaką odegrać miała, zarzuciła mu ręce na szyję i opierając głowę na jego ramieniu, szeptała stłumionym głosem:
— Ach! nie mogłam się oprzeć smutnym przypuszczeniom. Przelękłam się pańskiego listu i przybiegłam tutaj. Walczyłam strasznie z sobą, aż w końcu siły mnie opuściły. Boże! mój Boże! Co pan pomyślisz o mnie?
Ireneusz przytulił do serca drżącą kobietę. Pochylił się nieco i namiętnemi pocałunkami okrywał jej oczy — które tak smutnie wyglądały z powozu przed kilku dniami, policzki — których świeży rumieniec zachwycił go od pierwszej chwili poznania — i usta, które rozchylały się miłośnie na przyjęcie jego pocałunków. Co on o niej pomyślał? czyż teraz zdolnym był do pomyślenia, skoro całą istotę jego pochłaniał ten uścisk gorący, który jest w istocie najzupełniejszem i najbardziej upajającem posiadaniem kobiety? A Zuzanna także z niekłamaną rozkoszą poddawała się jego pocałunkom. Serce jej zmęczone ohydnemi zawikłaniami dyplomacyi kobiecej, tęskniło od dawna do wzbudzenia uczucia młodego, szczerego, któreby wzamian nic nie żądało. Teraz zaś, gdy czuła na swej twarzy gorący oddech Ireneusza, znalazła urzeczywistnienie swych pragnień, znalazła miłość, o której marzyła. Ach tak! Ireneusz był młodym! umiał oddać swe serce bezwzględnie, zupełnie, bez chwili namysłu, bez słowa wątpliwości! umiał zapomnieć o wszystkiem, co nie było teraźniejszością! umiał uledz popędowi pierwszego wrażenia, nie pomnąc, że ono przeminie za chwilę!... Nie dziw więc, że ta kobieta zepsuta moralnie i rozczarowana doświadczeniem starego, cynicznego kochanka, shańbiona tem więcej, że nędzą materyalną nawet nie mogła usprawiedliwić swego upadku, ta przewrotna wszetecznica, która zapatrywała się na stosunek z Ireneuszem jak na partyę szachów, uległa na chwilę rozkoszy, jaką jej sprawiało to młode, świeże uczucie. Zbrodnia wyrachowanej miłości, pociąga zazwyczaj tę karę, iż wyrachowania te stają w myśli w chwilach prawdziwego uniesienia. To też pomimo upojenia, w jakie wprawiały Zuzannę pocałunki młodego poety, przypomniała sobie nagle, że nie powinna oddać się natychmiast, bez oporu i z rozpaczliwą odwagą wyrywając się z jego objęć, zawołała:
— Muszę już wracać. Widziałam pana... wiem że żyjesz... O Ireneuszu — po raz pierwszy nazwała go po imieniu — błagam cię, pozwól mi odejść.. nie zbliżaj się do mnie!...
— Zuzanno! — ośmielił się zawołać młody człowiek, który z pięknych jej usteczek zakosztował najbardziej upajającego napoju: przeświadczenia o wzajemności — nie obawiaj się mnie, najdroższa... Może już nigdy nie zdarzy nam się równie szczęśliwa chwila... Ach! błagam cię, zostań... Patrzaj! — dodał z nieopisanym wdziękiem usuwając się od niej. Patrzaj, jak jestem ci posłusznym. Wszak poddawałem się dotąd sroższym rozkazom twoim... Ach! więc mi wierzysz zatem? — zawołał, widząc, że wyraz przerażenia znikł z twarzy pani Moraines. Więc zostajesz, nieprawdaż? — pytał dalej z dziecinnem przymileniem, które mężczyźnie dodaje niewysłowionego uroku zarówno w oczach wielkiej damy jak i dziewczyny ulicznej — usiądź tam na tym fotelu, na którem siaduję zwykle przy pracy i bądź tak swobodną, jak nią jesteś w swoim salonie...
Poszedłszy znów ku Zuzannie, wskazał jej ręką fotel, odebrał zarękawek i pomagał jej zdjąć okrycie. Zuzanna pozwalała na w szystko ze smutnym uśmiechem, jakgdyby ulegała przemocy. Uśmiech ten był ostatnim objawem życia Madonny, ostatnim aktem odegranej przez nią komedyi ideału.
Zdjęła kapelusz, który młody poeta położył na stole a następnie ukląkł przed nią z tą czcią bałwochwalczą, jaką mężczyzna zawsze obdarza kochankę, jeżeli ta daje mu dowód miłości, który przemawia do jego uczucia i do próżności zarazem, do popędów zmysłowych i do szlachetnych wymagań je go serca.
— Jak bardzo mnie musi kochać — myślał w duchu Ireneusz — jeżeli przyszła do mnie, pomimo swej skromności, pobożności i poczucia zaciągniętych obowiązków!
Mimowoli przypominał sobie wszystkie słowa pełne fałszu i bezczelnej obłudy — a uważając je za nowy dowód jej szczerości, mówił z zapałem:
— Ach! co to za szczęście być z tobą razem w tej chwili!... Nie obawiaj się niczego, nikt nam nie przeszkodzi... Moja siostra wyszła na całe poobiedzie a niewolnica — tak określił stanowisko Franciszki, aby wywołać uśmiech na usta Zuzanny — niewolnica jest zajętą w kuchni... Jesteśmy zupełnie sami... jesteś u mnie, najdroższa!... Spójrz na ten pokój, który do mnie wyłącznie należy... na to pustkowie, w którem tyle chwil smutku przeżyłem! Ach! gdyby przedmioty martwe, były obdarzone mową, każdy z tych sprzętów mógłby ci powiedzieć jak srodze cierpiałem podczas tych kilku dni!... Biedne moje książki — mówił wskazując na nizką oszkloną szafę — leżały zapomniane... Nie spojrzałem ani razu na te ryciny, które tak zachwycały mnie dawniej... Nie dotknąłem pióra, którem pisałem do ciebie... Siedziałem, jak głaz, na tym fotelu liczyłem dnie i godziny... Wielki Boże! Ilekroć cierpiałem przez ten tydzień!... Ale wszystko już minęło, skoro ty jesteś ze mną, skoro mogę znów spojrzeć w twe oczy!... Najcięższe zmartwienie podzielone z tobą wydaje mi się szczęściem najwyższem!...
Zuzanna słuchała z przymkniętemi oczyma, oczarowana melodyą tych słów namiętnych a jednak nie zapominała na chwilę o umiejętnem przeprowadzeniu swych planów. Czyż świadomość niebezpieczeństwa przeszkadza biegłemu fechmistrzowi pamiętać na placu boju o zasadach swej umiejętności? Zuzanna zadrżała z radości, gdy młody poeta upewniał ją, że nie potrzebuje się obawiać żadnego natrętnego świadka; z zadowoleniem rozglądała się po młym pokoiku, widząc w staranności umeblowania nowy dowód trafności swych przy puszczeń, co do przeszłości Ireneusza. Wszystko świadczyło tu o zamiłowaniu młodego poety do pracy i samotności, o czystem szlachetnem życiu artysty, żyjącego w podniosłej atmosferze marzeń i zachwytów. Nadewszystko jednak podobał jej się młody poeta, namiętne jego spojrzenia i pieszczotliwy dźwięk głosu, to też zawahała się w wyborze drogi, któraby jaknajprędzej doprowadziła ja do upragnionego celu a przecież nie odebrała jej idealnego uroku.
— Czy myślisz — odparła z westchnieniem, uznawszy, że najskuteczniejszym środkiem będzie ubolewanie nad swą niedolą — czy myślisz, że ja także nie cierpiałam?... Dlaczegóż miałabym zapierać się tego?... Bóg mi świadkiem, że nie chciałam czytać twych listów!... Pierwszy z nich nosiłam przez cały dzień w kieszeni nie mając dosyć odwagi, aby go zniszczyć, nie czytając. Wiedziałam, że prośby twoje zmiękczą moje postanowienie a poprzysięgłam sobie nie słuchać cię więcej... Tak gorąco modliłam się do mego Anioła Stróża, aby mi udzielił siły zapomnienia o tobie!... Ach! jakże ciężko walczyłam w własnem sercem!...
Tu po raz ostatni ukazała się madonna, która wzniosła oczy do nieba a niebem tem był na ten raz sufit zawieszony japońskiemi cackami. W cudnych jej oczach przemknął, jakby cień odlatujący Anioła-Stróża, spojrzała na Ireneusza i tonem zupełnego poddania się, właściwym rozkochanym kobietom, rzekła:
— Jestem zgubioną, ale cóż mnie to obchodzić może?... Zanadto cię kocham... Nie zdaję sobie sprawy z tego, co się ze mną dzieje, wiem tylko, że nie mam siły patrzeć na twój smutek...
Konwulsyjne łkanie przerwało jej mowę drżąca pochyliła głowę na ramię młodego człowieka, który znów zaczął ją okrywać pocałunkami. Jak dziecko objęła go rękoma za szyję i pierś swą do jego piersi przycisnęła tak, że mogła słyszeć jak silnie biło mu serce. Nie uszło też jej uwagi, że w oczach Ireneusza błysnął promień żądzy, która najpokorniejszych w szalonych śmiałków przeistoczyć jest zdolną.
— Ach! puść mnie! — szepnęła i wyrwawszy się z jego objęć, cofnęła się, jednak w stronę łóżka.
Ireneusz podbiegł znów do niej, krew uderzyła mu do głowy, wyrazy najszaleńszej miłości cisnęły mu się na usta i z siłą podwójną przez namiętność, porwał ją na ręce...
Zuzanna, zniewolona namiętnemi jego pieszczotami oddała mu się w jednym z tych szalonych miłosnych uścisków, w którym młodzi ludzie tracą świadomość wszystkiego co nie jest podzielanem przez kobietę... Zkądże Ireneusz mógł w podobnej chwili mieć tyle przytomności umysłu, aby dostrzegł, że kochanka jego zniezrównaną zręcznością grała komedyę? A jednak chociażby tylko po szczegółach jej ubrania mógł poznać, że przybyła tu z zamiarem oddania mu się.
Miała na sobie suknię z miękiej materyi, na której pogniecenie nie zostawiało śladu, leniuszek zamiast gorsetu, — nie włożyła żadnego klejnotu ani nawet w y krochmalonej spódnicy, która mogłaby w danym razie stanowić przeszkodę. W ubraniu składającem się tylko z jedwabiu i batystów, była jakby obnażoną i gotową do uciech miłosnych. Ale młody człowiek nie pytał, czy ta kobieta zasługuje na jego uwielbienie: wśród ciszy przerywanej tylko szeptami i westchnieniami, napawał się z rozkoszą najtajniejszemi wdziękami tego pięknego i młodego ciała, odurzał się jego zapachem i nie dbał czy był zwodzonym. Zresztą, czy można nazwać oszukanym tego, kto chwili szczęścia zakosztował?


III.
Dnie szczęścia.

Gdy Ireneusz chcąc oszczędzić kochance niechętnych spojrzeń kucharki, wyprowadził ją do przedpokoju i drzwi za nią zamknął, było już postanowionem, że młodzi ludzie i nadal widywać się będą.
Zuzanna wyszła na ulicę a chociaż ostrożność nakazywała jej oddalić się jaknajprędzej, obejrzała się jednak po za siebie, aby raz jeszcze zobaczyć Ireneusza, który stał za firanką w oknie, wychodzącem na ogródek. Pomimo zwykłej przezorności i oschłości serca, Zuzanna tak się czuła szczęśliwą z urzeczywistnienia swych planów, że uśmiechem i ruchem ręki raz jeszcze pożegnała młodego poetę, który stał wciąż w oknie tego pokoiku, w którym ona tak zupełne odniosła zwycięztwo. Wsiadłszy w dorożkę na rogu ulicy Assas, kazała jechać do magazynu Bon-Marche, gdzie powóz na nią miał oczekiwać; w drodze przechodziła myślą wszystkie szczegóły rozmowy z młodym poetą, winszując sobie w duchu okazanej przez siebie zręczności. Gdy tylko kobieta zostanie kochanką mężczyzny, obmyślenie sposobów widywania się nadal, wydaje jej się o tyle łatwem i przyjemnem, o ile przedtem zdawało się wstrętnem i niepodobnem do urzeczywistnienia. Jeżeli prośba o nową schadzkę poprzedza chwilę namiętnych uścisków, wydaje się ona gorzkiem przypomnienie rzeczywistości, następnie zaś uważaną jest za wymowny dowód miłości i obietnicę przyszłego szczęścia... W kwadrans niespełna po namiętnych pieszczotach, Zuzanna, odegrawszy nieuniknioną w takich razach komedyę obrażonej wstydliwości niewieściej, pierwsza szturm przypuściła:
— Muszę zażądać od ciebie jednej obietnicy... Jeżeli chcesz, abym nie wyrzucała sobie mej miłości dla ciebie, jak zbrodni, przysięgnij, że nie będziesz bywał w salonach, w celu spotykania się ze mną. Powinieneś pracować dalej a nie wiesz czem jest takie życie... W krótkim bardzo czasie, zmarnowałbyś genialne swe zdolności i niepospolity talent literacki a zmarnowałbyś je przezemnie!... Tak, musisz mi przyrzec, że nie będziesz bywał nigdzie a przedewszystkiem u żadnej z tych pań, które ci tak nadskakiwały owego wieczoru...
Jakże gorącym pocałunkiem Ireneusz podziękował jej za te słowa, w których kochanek mógł widzieć dowód zazdrości a artysta hołd oddany przyszłym jego utworom.
— Czy u ciebie nawet bywać mi nie wolno? — zapytał nieśmiało.
— Ach; u mnie mnie] niż gdzieindziej — odparła. — Spaliłabym się ze wstydu, gdybym cię zobaczyła w obecności mego męża... Wszak rozumiesz mnie, nieprawdaż? — rzekła pieszczotliwie, przesuwając rękę po głowie młodego poety, który znów klęczał u jej stóp. Po chwili, oparłszy głowę na ramieniu Ireneusza:
— Ach! zlituj się nademną! — mówiła z westchnieniem — nie wymagaj, abym się jaśniej tłómaczyła... Pragnęłabym się stać twoją przyjaciółką, aby oddalić od ciebie wszelkie zmartwienia, i dodawać ci odwagi w ciężkiej walce życiowej... przyjaciółką, która kocha i jest kochaną tajemnie, zdala od świata i ludzi, szydzących z najświętszych uczuć serca... Dopuściłam się strasznego błędu — mówiła, ukrywając twarz w dłoniach — niechże on przynajmniej nie doprowadzi mnie do tysiącznych kłamstw i podłości. które mi dotąd tak były wstrętnemi!... Ach! oszczędź mi tego, Ireneuszu, jeżeli mnie kochasz prawdziwie... Ale czy ty mnie kochasz istotnie?
Podczas gdy mówiła te słowa, z których każde było podłością i kłamstwem, nie uszło jej uwagi, że na twarzy romantycznego kochanka malował się zachwyt głęboki, wywołany podniosłością jej uczuć... Otoczyła znów swe skronie aureolą madonny, którą złożyła przedtem na chwilę fizycznej miłości.
Tak więc, dzięki przebiegłości i czułości, dzięki najpozytywniejszym rachubom i najbardziej subtelnej delikatności uczuć, doprowadziła młodego poetę do tego, że przystał na następujący układ, jako jedynie godny poetyckiej ich miłości: Ireneusz miał nająć pod zmyślonem nazwiskiem, w dzielnicy niezbyt odległej od ulicy Murillo, mieszkanie umeblowane, w którem mogliby widywać się dwa, trzy lub cztery razy na tydzień. Zuzanna podsunęła mu myśl najęcia mieszkania w dzielnicy Battignolles, ale uczyniła to tak zręcznie, że Ireneusz mógł mniemać, iż sam był twórcą tego pomysłu. Miał on zaraz nazajutrz rozpocząć poszukiwania i uwiadomić ją o swym wyborze „poste restante“ pod umówionemi literami w umówionem biurze pocztowem. Wszystkie te ostrożności — zbyteczne zresztą — przekonywały Ireneusza, w jak ciężkiej niewoli wlokło się życie jego biednego anioła.
— Biedny, nieszczęśliwy mój aniele! — zawołał z rozpaczą, gdy Zuzanna, ubolewając nad despotyzmem swego męża, przyrównywała siebie do zwierzęcia otoczonego przez myśliwych — dla czegóż życie twoje jest jednem pasmem cierpienia?...
Zamiast odpowiedzi, Zuzanna znów utkwiła w suficie cudne swe oczy z tak świetnie udanem wzruszeniem, że gdy nawet po latach wielu, nawet przeświadczywszy się o wiarołomstwie kochanki, mężczyzna, przypominając sobie jej wzruszenie, powiada w duchu:
— Ach! wtedy przynajmniej była szczerą!
Zresztą nawet bez tej znakomicie odegranej komedyi, Ireneusz przystałby z radością na projekt zrodzony w głowie młodej uczennicy barona Desforges. Nie będąc w stanie oprzeć się szalonemu uczuciu, byłby równie chętnie przyjął wszelki inny układ. Ale plan, naszkicowany przez Zuzannę, miał tę niezaprzeczoną wyższość nad innemi, że odpowiedział w zupełności usposobieniu młodego poety. Oryginalność tego stosunku zachwycała zapalonego miłośnika romansów, który cieszył się zawczasu myślą, że życie jego będzie odtąd osłonięte tajemniczością. Pozowanie młodej kobiety na muzę, stojącą na straży jego pracy literackiej, schlebiała egoistycznym popędom autora, pragnącego pogodzić miłość sztuki z miłością kobiety, rozkosze zmysłowe z samotnością i niezależnością — dwoma niezbędnemi warunkami twórczości. Zapomniawszy o dawnych smutkach i obawach, Ireneusz czuł teraz niewypowiedzianą błogość w sercu. A tak bardzo upojonym był swem szczęściem, że nie dostrzegł wyrazu bolesnego zdziwienia, które tegoż wieczoru malowało się wymownie na twarzy jego siostry. Może Franciszka domyśliła się prawdy i powtórzyła swe domysły pani Fresneau, bo ta cierpiała widocznie. Zupełna nieznajomość życia, cechująca kobiety uczciwe a skłonne do marzycielstwa, naraża je często na tak bolesne zdziwienie. Jako kobiety, zajmują się żywo wszelkiemi miłosnemi sprawami i ułatwiają zawiązanie stosunku, w którego niewinność szczerze wierzą! Wtedy dopiero zaczynają dostrzegać następstwa — nieuniknione zazwyczaj w stosunkach miłosnych — doznają zdziwienia, które mogłoby rozśmieszyć, gdyby nie było boiesnem i godnem najgłębszego szacunku... Emilia wiedziała już całą prawdę: opowiadanie służącej, czas trwania tej wizyty, widoczny nieład w pokoju, gorączkowy blask oczu brata a nadewszystko instynkt, właściwy najuczciwszym nawet kobietom — wszystko naprowadzało ją na myśl, że pani Moraines oddała się Ireneuszewi, tutaj pod jej dachem!... Jako matka rodziny, jak o kobieta pobożna i uczciwa, oburzyła się tym faktem a jednocześnie przypominała sobie gorzkie łzy, które widziała na bladych policzkach Rozalii. Porównywając w myśli młodą dziewczynę, której przywiązanie do brata teraz dopiero oceniała należycie i nieznajomą wielką damę, po stronie której tak nierozważnie stanęła, mimowoli zadawała sobie pytanie:
— Czy Ireneusz nie zawiedzie się na tej kobiecie?
Ale Emilia była także siostrą — siostrą słabą i kochającą — i widząc szczęście brata, nie miała siły zrobić mu najlżejszej nawet wymówki. Zbyt żywo jeszcze pamiętała, jak smutnym był przez cały ubiegły tydzień. Miotana tysiącem sprzecznych uczuć, nie starała się wywołać nowych zwierzeń a Ireneusz milczał także, bo spełnienie jego marzeń i nadmiar szczęścia, czyniły go dyskretnym. Nie mógł teraz mówić o Zuzannie. Zdawało mu się, że żadne słowo nie zdoła określić uczuć przepełniających jego serce... Po krótkich poszukiwaniach, udało mu się znaleźć odpowiednie mieszkanko w dzielnicy wskazanej przez Zuzannę, na spokojnej mieszczańskiej ulicy des Dames. Przytem okoliczności złożyły się tak szczęśliwie, że nic już nie stawało na przeszkodzie widywania Zuzanny jaknajczęścjej, gdyż jedyny człowiek, którego odwiedzanie zajmowało mu dość dużo czasu, wyjechał z Paryża w tydzień po dniu, w którym Zuzanna została jego kochanką. Rodzina państwa Fresneau siadała właśnie do obiadu, gdy do jadalnego pokoju wszedł Klaudyusz w stroju podróżnym, blady i bardzo mizerny.
— Przybiegłem tylko na chwilę, aby was pożegnać — oświadczył, odsuwając sobie podane krzesło — wyjeżdżam o dziewiątej, zjem obiad na dworcu.
— Na jak długo opuszczasz nas pan? — spytała Emilia.
— Chi lo sa? — odparł Klaudyusz — jakby powiedzieli mieszkańcy tej pięknej krainy, do której podążam.
— Ach! co za szczęśliwy człowiek! — zawołał Fresneau — zamiast słuchać jak głupi chłopcy tłómaczą Wirgiliusza będzie mógł czytać utwory wielkiego poety, pod jego ojczystem niebem!...
— Bardzo szczęśliwy, w istocie! — z nerwowym śmiechem odparł zagadnięty.
Pożegnawszy wszystkich, wybiegł spiesznie z Ireneuszem, który go wyprowadził aż na ulicę. Znalazłszy się sam na sam z przyjacielem, Klaudyusz zawołał z rozpaczą:
— Ach! ta Coletta!... Czy pamiętasz, kiedy widziałeś ją u mnie po raz ostatni?... Ach! jak ona ślicznie wyglądała tego dnia!... Jak złośliwie odzywała się o kobietach... Niestety! ze wstydem wyznaje, że kobieta jest teraz powodem mej zazdrości! Tak, Coletta zawarła w przeciągu kilku dni bardzo ścisły stosunek z Aliną Raymond, potworem a nie kobietą, osławioną już w całym Paryżu. Samo wymówienie jej nazwiska kala usta człowieka. Ach, nie miałem już siły patrzeć na to i dlatego odjeżdżam... Nie miałem ani grosza i wyobraź sobie... znalazłem jakiegoś zacnego lichwiarza, który mi pożyczył na sześćdziesiąty procent... Nie zapomnę unieśmiertelnić go w najpierwszej komedyi, jaką teraz napiszę... Czy wiesz, jaki warunek postawił mi ten lichwiarz? Oprócz procentu zażądał, abym kupił dwieście pięćdziesiąt trumien i odsprzedał je po znacznie niższej cenie... To rzecz niesłychana! Koniec końcem dzięki lichwiarzowi, starej ciotce mieszkającej na wsi — do której nie wstydziłem się odwołać listownie — dzięki mojemu wydawcy i „Przeglądowi Paryzkiemu“, któremu zobowiązałem się dostarczyć wkrótce sensacyjną nowelkę, zdobyłem sześć tysięcy franków. Ach! choćby mi serce pękać miało z bólu, muszę od niej uciekać a gdy dowie się o moim wyjeździe z listu mego — który dopiero w Medyolanie napiszę; będę choć w części pomszczony.
Ze złośliwą radością klasnął w ręce, potem smutnie potrząsając głowa, dodał:
— Pamiętasz balladę Heinego o hrabim Olafie, który wyznawał miłość narzeczonej w obecności kata, który go miał życia pozbawić? Ach! ten kat nie odstępował mnie ani na chwilę, odkąd pokochałem Colettę... Cierpiałem dotąd, ale teraz, gdy kat przyjął na siebie postać kobiecą, nie mogę pozostać tu dłużej. Do widzenia, mój drogi, wrócę dopiero, gdy będę zupełnie wyleczonym...
I od tej pory Ireneusz nie otrzymał żadnej wieści o nieszczęśliwym przyjacielu a ilekroć pomyślał o nim, mimowoli uderzyła go różnica między niebezpieczną, dziką aktorką a kobietą, którą on ukochał i która tak godną była jego miłości.
Od chwili wyjazdu Klaudyusza, przestał też bywać zupełnie w „foyer“ Wielkiego teatru, nie chcąc słuchać złorzeczeń, jakich prawdopodobnie Coletta nie szczędziła kochankowi, który ośmielił się porzucić ją na zawsze. Tak więc nieobecność Klaudyusza sprawiła, że młody poeta zerwał wszelkie stosunki ze światem, do którego wprowadził go przyjaciel.
Z dniem każdym coraz bardziej owładnięty urokiem Zuzanny, zapomniał o najpierwszych obowiązkach grzeczności: nie złożył wizyty żadnej z tych pań, które go tak uprzejmie zapraszały a — co gorsza — nie poszedł już ani razu do hrabiny Komof. Ale hrabina, dobra w gruncie kobieta i znająca ludzi, sądziła pobłażliwie kapryśne usposobienie artystów, to też powiedziawszy sobie:
— Nudził się widocznie u mnie...
Przestała zapraszać Ireneusza i nie czuła żalu do niego. Zresztą zajętą była obecnie wprowadzaniem do swego kółka towarzyskiego jakiegoś cudzoziemca, który był kompozytorem muzycznym i spirytystą i znajdował się w bezpośrednich stosunkach z duchem Szopena. Ale nie dosyć na tem.
Szczęściem dla Ireneusza, pani Offarel obraziła się, że on i Emilia nie byli u niej na obiedzie, który przygotowała tak starannie, biegając przez cały tydzień do najrozmaitszych sklepów. Jeden tylko pan Fresneau dotrzymał słowa.
— A toś mnie naraziła na przyjemność. — oświadczył żonie, wróciwszy do domu. — Kiedy powiedziałem, że masz silną migrenę, pani Offarel uczyniła ręką ruch tak groźny, że aż oniemiałem ze strachu. Kiedy powiedziałem, że Ireneusz nie może odstąpić chorego przyjaciela — nawiasem mówiąc, znalazłaś nie zbyt zręczną wymówkę — zapytała z niedowierzeniem, czy ten przyjaciel mieszka w książęcym pałacu. Wreszcie, kiedyśmy siedli do stołu, wywarła całą swą złość na nieszczęśliwym Klaudyuszu. Powiadam ci, nie zostawiła na nim suchej nitki! Dowodziła, że to egoista, że jest źle wychowany, że zrujnował zdrowie, że nie ma żadnej przyszłości, że to... że owo... bez końca!... Brr!... aż mnie mrowie przechodzi. Gdyby nie partyjka ze starym Offarel! Ot! i dziś znowu przegrałem... Prócz mnie był tam jeszcze młody Passart. Bardzo mi się podobał ten chłopiec. Przypomnij mi, proszę, abym przedstawił go naszemu wujowi... Między nami mówiąc, zdaje mi się, że ten młodzieniec wpadł w oczko Rozalii...
Domysły męża wywołały uśmiech na usta Emilii, która nieraz już słyszała ubolewania pani Offarel nad nieszczęśliwą miłością młodego nauczyciela rysunku a obecnie odgadła natychmiast, że obrażona matka po to jedynie zaprosiła pana Passart, aby dowieść, że Ireneusz nie jest jedynym starającym się o rękę jej córki, Po tej nieszczęśliwej sobocie, pani Offarel, — które dawniej co drugi dzień prawie spędzała wieczór u państwa Fresneau — nie pokazywała się przez całe dwa tygodnie. Gdy po upływie tych dwóch tygodni postanowiły odnowić przerwany stosunek, przybyły w towarzystwie wspomnianego już pana Passart, wysokiego, niezgrabnego młodzieńca, w okularach i z piegami na twarzy.
Emilia odgadła natychmiast, że pani Offarel przyprowadziła młodego człowieka, aby wzniecić zazdrość w sercu Ireneusza. Zresztą, złośliwa kobieta nie miała widocznie zamiaru taić swych planów, bo natychmiast po przywitaniu rzekła:
— Mój mąż ma dużo zajęcia dziś wieczór i pan Passart podjął się opieki nad nami... Proszę cię, Róziu, zrób miejsce przy sobie panu Jakubowi.
Od czasu ostatniej rozmowy z Emilią, Rozalia nie widziała jeszcze Ireneusza. Drżąca, wzruszona, z sercem z ciśnionem szła z ulicy Bagneux na ulicę Coëtlogon a krótka ta przestrzeń wydawała jej się nieskończenie długą. Teraz jednak znalazła dość siły, by podnieść oczy na dawnego narzeczonego — jakgdyby błagała go o przebaczenie za postępowanie swej matki — i siadając w rogu pokoju, odparła z udaną obojętnością:
— Muszę postawić koszyk z włóczkami na tem krześle... Sądzę, że pan Passart nie przywiązuje wagi do tego krzesła?
— Może pan zechce tutaj usiąść? — wtrąciła Emilia i chcąc przyjść w pomoc odważnej dziewczynie, wskazała młodemu człowiekowi miejsce obok siebie. Rozalia nie chciała stanowczo odegrać narzuconej sobie roli, chociaż wiedziała, że ściągnie tem na siebie straszną burzę, chociaż pragnienie zemsty mogło było powstać w jej zbolałem sercu. Ale kobiety szlachetne i kochające prawdziwie, nie zniżają się do takich małostek. Ze wstrętem odpychają od siebie pokusę wzbudzenia zazdrości niewiernego kochanka, bo dla osiągnięcia tego celu musiałyby uśmiechać się zalotnie do innego mężczyzny — a myśli tej znieść nie mogą. Boskim prawdziwie dowodem miłości jest ta skrupulatna wierność, która sprawia, że wspomnienie kobiety ryje się zażartemi głoskami w pamięci mężczyzny... A jednak ilekroć chodzi o bezpośredni wynik chwili obecnej, szlachetna kochanka pada zazwyczaj pokonana zręcznością zimnej zalotnicy. Dopiero po latach wielu, osiwiały już kochanek, cofnąwszy się myślą do dawnych swych przygód, potrafi ocenić istotną wartość kobiety, która nie chciała zadać mu boleści choćby nawet w celu odzyskania jego miłości. Tak! po latach wielu dopiero a tymczasem ugania się za wszetecznicami, które umieją podniecać jego uczucie tą upadlającą, lecz tak czarodziejską zazdrością! Na usprawiedliwienie Ireneusza powiedzieć należy, że gdy poświęcał Rozalię dla Zuzanny, czynił to w przeświadczeniu, że idzie za głosem prawdziwej miłości. To też nazajutrz, wysłuchawszy zachwytów Emilii nad pełnem godności zachowaniem się młodej dziewczyny, odparł z bezwiedną zarozumiałością:
— Jaka szkoda, że takie szlachetne uczucie nie pozyskało wzajemności!
— Wielka szkoda, istotnie! — odparła Emilia z westchnieniem.
Po akcencie, z jakim Emilia powiedziała te słowa, Ireneusz mógłby był odgadnąć, że siostra zmieniła zdanie o pani Moraines, gdyby był zdolnym myśleć o czemkolwiek, co nie było jego miłością. Ale miłość pochłonęła całą jego istotę. Całe jego życie rozdzieliło się teraz na dwie części: dnie, w których widywał panią Moraines i dnie, w których tęsknił za jej nieobecnością a które wydawały mu się nieskończenie długiemi.
W tedy dla skrócenia sobie czasu, obudziwszy się rano, nie wstawał natychmiast, ale długo jeszcze leżał, puściwszy wodze marzeniom. Czuł w sobie ubytek sił i energii — nieuniknione następstw a nadmiernego oddawania się rozkoszom zmysłowym. Ubierał się następnie z niezwykłą dawniej starannością, która dla kobiety doświadczonej w sprawach miłosnych jest wymownym dowodem stanu serca młodego człowieka. Ubrawszy się wreszcie, siadał przed biurkiem posłuszny woli swej madonny, pisał dla niej dziennik swych myśli i uczuć. Ona wprawdzie nigdy ani słowa do niego nie napisała, ale nie śmiał mieć za to urazy, bo Zuzanna zapytana przez niego o przyczynę milczenia, odpowiedziała z głębokiem westchnieniem:
— Nie jestem nigdy samą, pilnują mnie na każdym kroku!
Ireneusz nie zastanawiał się nigdy, z jakich powodów Zuzanna nałożyła na niego obowiązek szczegółowego spisywania myśli i wrażeń. Nie pytał nigdy o to, bo pozowanie na sentymentalnego Narcyza, który nieustannie przegląda się w własnem sercu, schlebiało wielce jego próżności, od jakiej żaden autor nie jest wolnym.
Zuzanna wprawdzie zbyt mało znając anormalne zboczenia natur artystycznych, nie miała bynajmniej na celu podniecania jego próżności, chciała mieć dziennik Ireneusza, bo odczytywanie gorących, namiętnych jego wyznań, uprzyjemniało jej chwile nieobecności kochanka.
Po odprawieniu rannych modłów do swego bóstwa i po zjedzeniu śniadania, Ireneusz szedł do biblioteki uniwersyteckiej i tam sumiennie zbierał materyały do swego „Savonaroli“, nad którym znów pracować zaczął. W bibliotece zwykle przesiadywał do zmroku.
Pracował — ale praca nie szła mu z taką łatwością jak kiedyś, kiedy tworzył „Sigisbeusza“; nawet nie obudziło się w nim natchnienie, które sprawia, że myśl sama biegnie stokroć szybciej od pióra, że tysiączne pomysły cisną się do głowy, że obrazy występują w umyśle z dotykalną niemal plastycznością, że praca pisarska wreszcie staje się rodzajem dziwnego upojenia, po którem wprawdzie następuje wyczerpanie sił — ale i ono jakąż rozkoszą przejmuje! Teraz jednak, gdy Ireneusz układał sceny swego dramatu, doznawał bolesnego natężenia myśli które wzmagało się jeszcze, ilekreć próbował układać wierszem ustępy poprzednio niż prozą naszkicowane.
Składało się na to kilka pobudek bardzo różnorodnej natury: fizyczna — ubytek sił żywotnych, wypływający z nadmiaru rozkoszy zmysłowych; moralna — ciągłe zajęcie myśli Zuzanną i niezdolność zapomnienia o niej choć na chwilę; intelektualna wreszcie — pewność powodzenia, pewność, która częstokroć wywiera zabójczy wpływ na najgenialniejsze nawet talenta.
Tworząc i pisząc dramat, Ireneusz myślał już o wrażeniu jakiego dozna publiczność. W wyobraźni swej widział już pierwsze przedstawienie sztuki, widział zapełniających salę teatralną dziennikarzy, krytyków, bogatą młodzież i panią Moraines w jednej z lóż parterowych. Słyszał zawczasu grzmot oklasków, które równie demoralizująco wpływają na autorów dramatycznych, jak znaczna ilość wydań na powieściopisarzy. Zamiast pracować nad wiernem odmalowaniem obrazów i charakterów — co stanowi niezbędny warunek każdego dzieła tchnącego prawdą życiową, pracował nad tem jedynie, by wzbudzić najsilniejsze wrażenie. Zbyt młody jeszcze, aby posiadał tą łatwość wypisania się, dzięki której wytrawni autorzy umieją na chłodno pisać o uczuciu, z pozornym zapałem wprowadzającym w błąd najbieglejszych nawet krytyków, Ireneusz w samym sobie szukał źródła natchnienia i nowych myśli. Ale poszukiwanie to było daremnem! Dramat, który zamierzał przedstawić, nie rozwijał się w jego myśli, w naturalnym, konsekwentnym przebiegu. Pomimo skrzętnie zebranych materyałów i nagromadzonych notat, tragiczne postacie mnicha florenckiego, strasznego papieża, Aleksandra VI, gwałtownego Michała-Anioła, bolejącego Machiavelliego i groźnego Cezara Borgii, nie ożywiały się przed jego oczyma.
Wtedy z rozpaczą rzucał pióro; wpatrywał się w błękit niebieski, przeglądający przez koronkowe firanki zawieszone u okien; łowił uchem każdy szmer dolatujący z sąsiednich pokoi; skrzypiące drzwi, śmiech bawiącego się Kostusia, gderanie Franciszki, odgłos kroków siostry lub szwagra; a wreszcie zaczynał liczyć ile godzin dzieli go jeszcze od przyszłej schadzki z kochanką.
— Ach! jak ja ją kocham! jak ja ją kocham! — zawołał z zapałem, który dodawał nowej siły jego uczuciu.
Następnie z rozkoszą przypominał sobie każdy szczegół urządzenia mieszkanka, w którem odbyć się miała schadzka, oczekiwana z tak gorączkową niecierpliwością. Prędzej i z mniejszym trudem niż przypuszczała Zuzanna — doświadczona więcej w sprawach podobnych — udało się Ireneuszowi znaleźć mieszkanie, złożone z trzech umeblowanych pokoi.
Mieszkanie to odnajmowała pani Malwina Raulet, trzydziestopięcioletnia kobieta, której poważny ubiór, sympatyczna postawa, miły dźwięk głosu i łagodny wyraz oczów, wzbudziły zaufanie Ireneusza. Pani Malwina Raulet uchodziła za wdowę, utrzymującą się ze szczupłego kapitaliku, pozostałego po nieboszczyku panu Raulet, który był mityczną postacią a którego zawód określała zwykle ogólnikowem zdaniem:
— Mój mąż prowadził interesu.
W rzeczywistości jednak przebiegła i chytra właścicielka mieszkania nie była nigdy zamężną. W obecnej chwili utrzymywał ją jakiś doktór, człowiek poważny i ojciec rodziny, którego tak dalece swoją pozorną dystynkcyą a zapewne i ukrytemi wdziękami usidlać zdołała, że stale i regularnie przynosił jej co pierwszego pięćset franków, które stanowiły jej miesięczny dochód, ale pani Raułet, kobieta niezwykle rachunkowa, pragnęła powiększyć jeszcze ten dochód i w tym celu oddzieliła od mieszkania — zbyt dla niej obszernego — trzy pokoje, z których jeden mógł służyć za salonik, drugi za gabinet a trzeci za sypialnię. Z powodu osobnego wejścia, pokoiki te mogły stanowić wygodne i zamknięte mieszkanko w sobie, które pani Raulet umeblowała sprzętami, stanowiącemi spadek bardzo smutnej pamięci. Będąc przez lat dziesięć płatną kochanką jakiegoś waryata, którego szaleństwo rodzina utrzymywała w tajemnicy, otrzymała po jego śmierci, umówioną zawczasu sumę dwudziestu tysięcy franków, oraz całkowite umeblowanie mieszkania, w którem przez czas tak długi oddawała się swemu ohydnemu zawodowi.
Ireneusz nie przypuszczał nawet jak brudnem i shańbionem było życie kobiety, z którą zawierał umowę. Ale wpośród Paryża, w którym kryje się tyle intryg miłosnych, niejeden piękny i bogaty młodzieniec podąża do podobnego mieszkania, chociaż znaną mu jest dokładnie przeszłość osoby, która mu dostarcza gotowego schronienia do uścisków z kochanką! Ireneusz nie domyślił się również, że ta kobieta, zdająca się być uosobieniem skromności, odgadła natychmiast jego zamiary. Przedstawił się jej, jako mieszkaniec Wersalu, zmuszony przyjeżdżać do Paryża dwa lub trzy razy tygodniowo i przyjął nazwisko D’Albert — bohatera romansu „Mademoiselle de Maupin“, którego paradoksalnemi rozumowaniami zachwycał się w swem dzieciństwie. Ale gdy pisząc nazwisko d’Albert pod umową, którą pani Raulet podpisać mu kazała, postawił kapelusz na stole, przybiegła gospodyni, dojrzała natychmiast przybite w głębi cylindra pierwsze litery prawdziwego imienia i nazwiska swego lokatora. Uradowana tem odkryciem, spytała:
— Może pan życzy sobie, aby moja służąca sprzątała jego mieszkanie?... Policzę za to tylko pięćdziesiąt franków miesięcznie.
Młody człowiek nie ośmielił się stawić oporu, bo wygórowane to żądanie, wypowiedziane było tak szczerym tonem i zresztą pani Roulet wydała mu się kobietą tak ze wszech miar godną szacunku! A jednak po raz pierwszy spojrzał na nią z pewną nieufnością. Ale powierzchowność pani Raulet, nie zdradzała w niczem kobiety ciągnącej zyski z cudzych miłostek i namiętności. Miała na sobie ciemną wełnianą suknię, zrobioną gustownie, lecz z wielką prostotą. Do paska jej przytwierdzony był zegarek zawieszony na grubym złotym łańcuchu, który zepewne musiał stanowić dar ukochanej matki. Zamiast broszki miała medalion, zawierający promień siwych włosów, przechowywanych zapewne, jako pamiątka po zmarłym a ubóstwianym ojcu.
Ręce okryła długiemi, jedwabnemi mitenkami, przez które przeświecało złoto pierścionka, ślubnej obrączki zapewne. Sprawiedliwość nakazuje dodać, że ta dystyngowana wdowa nie zadawalniając się doktorem, miała jeszcze dwóch bardzo młodych kochanków, z których jeden był studentem prawa, drugi subiektem w dużym domu handlowym a którzy obaj uważali ją za kobietę z wielkiego świata, materyalnie krzywdzoną przez nielitościwie chciwą rodzinę.
Istotnie, tych dwóch kochanków ułatwiało pani Raulet czynienie tysiącznych oszczędności, zapewniając jej obiady w restauracyi, powozy na spacer, kosztowne podarunki i lożę do teatru. Ale względy te nie przeszkodziły cnotliwej kobiecie zapewnić wrzekomego pana d’Albert:
— Ten dom jest bardzo spokojny. Niech pan na mnie się nie gniewa — dodała z uśmiechem ale ze względu na młody wiek pański, zmuszoną jestem zastrzedz sobie prawo zerwania naszej umowy, gdybym usłyszała jakie hałasy na schodach, zwłaszcza wieczorem...
Ireneusz zaczerwienił się mimowoli, słysząc te słowa, bo w naiwności serca obawiał się, aby czcigodna wdowa nie wymówiła mu mieszkania po pierwszej schadzce z kochanką.
Wiedziony tą śmieszną obawą, tegoż samego wieczoru, natychmiast po wyjściu Zuzanny, która spędziła z nim parę godzin, pośpieszył złożyć wizytę swej gospodyni pod pozorem rozmówienia się z nią szczegółowiej o usługę.
Przyjęła go ona z wytworną grzecznością kobiety, która o niczem nie wie, niczego się nie domyśla i nic nie widziała, chociaż przed chwilą, stanąwszy w oknie wychodzącem na ulicę, śledziła wzrokiem panią Moraines. Tak, obecnie już Malwina nie miała żadnych wątpliwości: wiedziała na pewno, że lokator jej był kochankiem kobiety, należącej do najwyższych sfer towarzystwa. A jednak ani w jego postawie, ani w ruchach, ani w sposobie czesania włosów nie było nic takiego, coby zdradzało młodzieńca z bogatej rodziny. Rozważywszy te dane, gospodyni wyprowadziła wniosek, że według wszelkiego prawdopodobieństwa kochanka, nie zaś kochanek, płacić będzie cenę komornego i wyrzucała sobie, że zażądała tylko pięćset franków miesięcznie, oraz skromnej dopłaty za usługę.
Nieodżałowana to szkoda! przecież ją samą mieszkanie kosztowało tysiąc czterysta franków rocznie a zasługi służącej „do w szystkiego“ wynosiły czterdzieści pięć flanków! Ale mniejsza o to, potrafi powetować sobie tę stratę na różnych drobiazgach: na zapłacie za drzewo, za pranie lub za śniadanie, gdyby młody człowiek zgodził się na jej propozycyę stołowania go, ilekroć przyjedzie do miasta.
— To doskonała kobieta, bardzo grzeczna i uprzedzająca — oświadczył Ireneusz Zuzannie, gdy ta pytała go o panią Raulet.
I w gruncie rzeczy, ufność poety nie była pozbawioną słuszności. I cóżby zyskał na tem, gdyby z pesymizmem Klaudyusza analizował charakter tej kobiety? Nic więcej prócz przewidywania tysiącznych niebezpieczeństw wyzysku, urojonych zresztą, bo Malwina, pomimo swego faktorstwa, przekupstwa i chytrości, posiadała naturę prawdziwej mieszczki, chciała być otoczoną powszechnym szacunkiem i miała zamiar, zrobiwszy majątek, powrócić do swego rodzinnego miasta i wieść tam życie pobożne i cnotliwe.
Obawa skandalu lub procesu, do któregoby jej nazwisko było zamieszanem, wystarczała do powstrzymania jej od wszelkich zamiarów ujawnienia złego. A dbałość tę o pozory posuwała do takiego stopnia, że obawiając się podejrzeń stróża, przedstawiła mu Ireneusza i Zuzannę, jako młode małżeństwo, mieszkające stale na wsi i spokrewnione z nieboszczykiem jej mężem. Z tych samych względów, uprzedzając żądania wrzekomego pana d’Albert, oddała mu klucz od bramy, aby niedopuścić do żadnych stosunków między nim a stróżem.
Ireneusz nie zastanawiał się wcale nad pobudkami uprzejmości swej gospodyni. Młodzi ludzie nie zwykli dociekać istotnego znaczenia faktów, które okazują się dogodnemi dla ich uczucia. Wiedzie ich to częstokroć na drogi ślizkie i niebezpieczne, ale pozwala przynajmniej nacieszyć się wonią wszystkich kwiatów i zerwać wszystkie owoce.
Gdy Ireneusz przebiegał ulicę Paryża, dążąc do swego uroczego mieszkanka, w sercu jego brzmiała boska muzyka, zagłuszająca złowieszcze szepty podejrzeń. Schadzki ich odbywały się zwykle rano. Ireneusz nie zastanawiał się nigdy, dlaczego te godziny dnia były najdogodniejsze dla Zuzanny.
W rzeczywistości zaś wybrała je ona dlatego, że wtedy najłatwiej mogła uniknąć czujnego dozoru barona.
Przedpołudniowe bowiem godziny Desforges poświęcał staraniom około swego zdrowia, które cenił nadewszystko. Brał lekcyę fechtunku, który uważał za „ćwiczenia muskułów“, jeździł konno po alejach lasku, co nazywał „kuracyą powietrzną“, słowem według wyrażenia doktora Noirot „zużywał nad miar nagrodzonych materyałów“. A dwulicowa madonna, znając dokładnie wszystkie narowy i zwyczaje kochanka, wiedziała, że wymagania hygieny są dla niego równie świętemi, jak niemi były dla Pawła obowiązki biurowe. Ze złośliwą radością myślała nieraz, że w chwili, gdy jej mąż siedzi w biurze, „niezrównany przyjaciel“ pędzi galopem na angielskim wierzchowca, ukochany poeta wchodzi do ogrodnika, aby świeżemi kwiatami przyozdobić świątynię ich miłości. Zazwyczaj wybierał on róże czerwone, jak usta kochanki, lub też blade jak jej policzki w chwilach zmęczenia, ale zawsze świeże, pachnące, aby swą wonią podniecały chęć do pieszczot i uścisków. Zuzanna wiedziała dobrze, że podczas kiedy ona dążyła do ich ustronia, młody kochanek stał w oknie, z twarzą opartą o szyby i wsłuchiwał się w turkot przejeżdżających dorożek. Jakże będzie szczęśliwym, kiedy nareszcie jej dorożka zatrzyma się przed domem. Zanim zdąży wbiedz na schody, on już otworzy drzwi i czekać będzie u siebie, aby nie stracić ani jednej tak drogocennej chwilki.
Następnie, nie powiedziawszy ani słowa powitania, podniesie jej koronkową woalkę i tysiącznemi pocałunkami okrywać zacznie świeże jej policzki i pąsowe, wilgotne usteczka. A potem wreszcie, uniesiony szałem porwany żądzą namiętną, przytuli ją do siebie w gorącym, miłosnym uścisku!...
Największym wdziękiem zręcznej zalotnicy, był dziewiczy wyraz twarzy, który zachować potrafiła pomimo rozpusty i występku.
Temu właśnie zawdzięczała Zuzanna, że stawszy się mistrzynią Ireneusza w miłości nie zdradziła na chwilę istotniej nicości moralnej, że młody poeta uwierzył, iż oboje razem czynią coraz to nowe odkrycie w tajemniczej krainie rozkoszy zmysłowych. Namiętność zmysłowa, stanowiąca w istocie podstawę ich stosunku, była też powodem coraz częstszego powtarzania się schadzek na które Zuzanna przychodziła zwykle rozpromieniona szczęściem, wolna od najlżejszych nawet wyrzutów sumienia.
Na mocy praw dziedziczności zapewne, jako córka dyplomaty i męża stanu, należała ona do ludzi czynu, których wybitnym rysem charakteru jest zdolność udzielania się innym. Ludzie ci umieją oddać się wrażeniom chwili obecnej tak bezwzględnie, że wspomnienie przeszłości, ani przewidywanie przyszłości, nie staje im nigdy na przeszkodzie. W gwarze ludowej istnieje wyrażenie „spalić mosty za sobą“, które dobitnie a nader trafnie określa tę specyalną umiejętność chwilowego zapomnienia.
Zuzanna oddawna już oddzieliła w zupełności czas przeznaczony dla Pawła od tego, który poświęcała baronowi. Pomimo tego jednak gdy przychodziła chwila oddania się Ireneuszowi, należała do niego tak bezwzględnie, z tak zupełnem zapomnieniem o wszelkich innych warunkach swego zycia, że sama nie zdawała sobie sprawy, jak haniebnem było jej kłamstwo. Zresztą, upojona rozkoszą, nie mogła i nie chciała roztrząsać moralnej doniosłości swego postępowania.... Zapomniała o wszystkiem, pamiętając o tem jedynie, że widzi wobec siebie kochanka, który uwielbiał jej piękność, zachwycał się jej wdziękami i elegancyą stroju. Bo Ireneusz kochał zarówno kształtne jej cało, jedwabne pończoszki, twardą pierś i przejrzystą batystową koszulę, gorący jej oddech i wysadzaną szafirami bransoletę, długie jasno-bląd włosy i szyldkretowe szpilki, podtrzymujące warkocze. Ona zaś pozwalała uwielbiać się jak bożyszcze i z niewypowiedzianą rozkoszą tonęła w szale pocałunków kochanka — pocałunków miłosnych, które nie były wymierzone, wyliczone i wyważone, jak pieszczoty barona — pocałunków coraz to nowych, nie tak monotonnych jak uściski Pawła — pocałunków pełnych zapału, jak serce dwudziestopięcioletniego młodzieńca; — pocałunków świeżych, gorących, przerywanych tylko słowami miłosnego wyznania. Znudzona życiem kurtyzanka, z wielkim wysiłkiem zaledwie zdołała oderwać się od tak wytwornej uczty! Około południa zaczynała ubierać się, w czem Ireneusz z dziecinną radością jej pomagał, patrząc z zachwytem, jak poprawiała włosy, myła piękne swe ręce i wkładała elegancki, czarny, atłasowy gorsecik. Z pod krótkiej jedwabnej spódniczki wyglądały kształtne łydki, obciągnięte ażurowemi pończoszkami. W tedy Ireneusz zbliżał się do niej i namiętnemi pocałunkami okrywał po raz ostatni obnażone ramiona, które za chwilę zniknąć miały pod ciemnym, wełnianym stanikiem. Po odejściu Zuzanny, młody poeta spędzał resztę dnia w tem mieszkanku, pozornie dlatego, aby pracować spokojnie, przynosił bowiem zawsze tekę pełną papierów, w rzeczywistości zaś, aby napawać się najdłużej rozkosznemi wspomnieniami. Zjadłszy śniadanie, przyrządzone przez panią Raulet, siadał zwykle w sypialnym pokoju, którego nieład przekonywał go, że rozkoszne wspomnienia nie były li tylko zwodniczą marą. Z nadejściem zmroku dopiero, wraca! do domu, przebiegając szybko ulice Paryża, oświetlone jasno płonącemi latarniami gazowemi. Czuł się w tedy niezwykle zmęczonym, ale zmęczenie to nawet — wydawało mu się najwyższą rozkoszą, ostatnim kresem tak gorąco upragnionego i osiągniętego wreszcie szczęścia.


IV.
Uraza panny Koletty.

Dwa miesiące blizko upłynęły od rozpoczęcia tego życia jednostajnego a jednak pełnego rozkoszy, życia nie obfitującego w inne wypadki prócz tęsknoty za ostatnim pocałunkiem i oczekiwania nowych pieszczot, gdy jednego ranka, w chwili, gdy Ireneusz wychodził z domu, śpiesząc się na schadzkę z kochanką, Franciszka wręczyła mu list przyniesiony z poczty. Ireneusz drgnął mimowoli, poznawszy na kopercie pismo Klaudyusza Larcher. Od Ferdynanda, z którym widział się przed kilkoma dniami, przechodząc koło pałacu Saint-Euverte, dowiedział się, że przyjaciel jego bawił czas jakiś we Florencyi a następnie w Pizie. Wysłał był nawet do obu tych miast dwa listy poste-restante, na które nie otrzymał dotąd odpowiedzi. Rzuciwszy okiem na stempel pocztowy, przekonał się, że list Klaudyusza wysłanym został z Wenecyi. Zaciekawiony i zdziwiony zarazem, idąc cichemi ulicami przedmieścia Saint-Germain, w piękny wiosenny ranek tak świeży i świetlany jak uczucie przepełniające mu serce, rozerwał kopertę i czytał co następuje:

Wenecya, pałac Dario
Kwiecień, 1879 roku.

Z Wenecyi piszę do ciebie, mój drogi; z tej ukochanej przez ciebie Wenecyi, na tle której odtworzyłeś okrutną Celię i szlachetną, czulą Beatryczę. Że zaś piękna Wenecya była i jest zawsze ojczyzną nieprawdopodobieństwa, siedzibą ondyn, które na tem wschodniem wybrzeżu zowią się syrenami, udało mi się w niej znaleźć — jak ongi Byronowi — śliczne umeblowane mieszkanko, w tak pięknym pałacyku, o jakim tylko wyobraźnia ludzka zamarzyć zdoła. Historyczny mój „palazzino“ pełen rzeźb i haftów, zdobny na zewnątrz marmurowemi medalionami, pochyla się nieco ku ziemi tak jak ja w dnie rozpaczy. Podczas gdy piszę te słowa, pod oknami memi szemrzą wody kanału Grande, naokoło otacza mnie głęboka, niczem niezamącona cisza tego miasta — perły Adryatyku, jakby je nazwał poeta. Ach! mój drogi, dlaczegóż przyjechałem tutaj z chorem, bolejącem sercem, którego jęki i bicie słyszę stokroć wyraźniej w tej błogiej ciszy?... Czy uwierzysz, że zjadłszy dziś śniadanie w restauracyi Floryana pod arkadami, wstąpiwszy do kościoła świętego Jerzego dla obejrzenia pięknego obrazu religijnego, nie poszedłem na proszony obiad, na którym miałem poznać dwie włoszki, piękne jak postacie Veronesa, ale zamiast myśleć o zabawie i rozrywkach, wróciłem jaknajrychlej do domu, po to jedynie, aby spojrzeć na Jej Portret — nie dziw się, że te owa wyrazy zaczynam od dużych liter — na portret Koletty! Ach! Ireneuszu, dlaczegóż nie mogę usiąść teraz jak dawniej w pierwszym rzędzie krzeseł i patrzeć na nią, jak gra rolę Kamilii w „Nie igra się z miłością“, boskiej sztuce, pełnej goryczy, jak „Adolf“ a śpiewnej, jak muzyka Mozarta! Czy pamiętasz tę scenę, w której wdzięcznie przechyliwszy główkę, pyta z uśmiechem: „Kto może zaręczyć, że kobieta kłamie, choć słowa jej mijają się z prawdą?“ Czy pamiętasz, jak Perdican mówi: „O dumo, najgorszy doradco człowieka, dlaczego stanęłaś między mną a tą kobietą?“ W tych kilku słowach mieści się cała moja historva... cała nasza historya! Tylko, że ja byłem szczerem odbiciem bohatera komedyi, serce moje było zawsze źródłem ideału i miłości; źródłem wiecznie tryskającem — pomimo doświadczenia wiecznie czystem — pomimo tylu błędów!.. A ona, moja Kamila, upadła tak nizko, że hańby jej nic odkupić nie zdoła! Tak, nielitościwie obeszło się życie z pięknym moim kwiatkiem! Gdy chciałem odetchnąć jego wonią, poczułem zapach trupi! Dajmy tem u pokój... nie chciałem poruszać tych wspomnień, gdy siadłem przy stoliku na balkonie, z którego widzę gondole zgrabne, wysmukłe, szybko mknące w da lub też kołyszące się zlekka na wodach kanału. Gdyby w każdej z tych gumien spoczywało jedno z marzeń mojej młodości, jakże nieskończenie długi orszak pogrzebowy przeciągałby przed memi oczyma! Żałuję, że nie jestem malarzem, mógłbym stworzyć niezwykle oryginalny obraz, przedstawiający mnóstwo czarnych gondoli zarysowanych niejasno w wieczornym zmroku, kilka białych kościotrupów u steru i przy wiosłach a u spodu obrazu podpisałbym: „Wizerunek mojego serca!“ Dlaczegóż znudzony życiem, zniechęcony długiemi latami niewolniczej pracy na chleb, musiałem popaść w nową, stokroć ohydniejszą niewolę tej miłości, opartej na nienawiści i pogardzie? Nie przypuszczałem nigdy, że ów piękny lipcowy wieczór, w którym się szał ten rozpoczął, stanie się jedną z najpamiętniejszych chwil mego życia! Cały ranek siedziałem przy pracy i zjadłszy samotnie obiad, wyszedłem wreszcie, aby zaczerpnąć świeżego powietrza. Włóczyłem się po ulicach smutny, znudzony, przyglądając się przechodzącym paniom i panom po to jedynie, aby zabić kilka godzin czasu. Dlaczegóż jakaś siła demoniczna pociągnęła mnie w stronę „Comedie Francaise?“ Po co po kilkomiesięcznej niebytności zaszedłem do foyer pogawędzić ze starym Farguet, o którego dbałem akurat tyle, co o pierwszy artykuł wyszły z pod mego pióra? Dlaczegóż rozmowa moja tryskała wtedy dowcipem i bogactwem fantazyi, choć nieraz na proszonych obiadach siedziałem niemy, jak ryba? Dlaczego Koletta miała na sobie historyczny Kostyum, w którym wyglądała tak czarująco, że urokowi jej oprzeć się nie zdołałem? Miała grać rolę Rozyny w „Cyruliku“. Zaciekawiony jak jej się uda główna a tak piękna arya, poszedłem do sali teatralnej. Dlaczegóż śpiewając, wciąż na mnie patrzyła z nietajonem wzruszeniem, które mimowoli i mnie się udzielało? Dlaczegóż w jej ustach, oczach, w całej twarzy wreszcie malowała się głęboka boleść serca pałającego miłością ku najszczytniejszym ideałom a zaprzedanego w niewolę poziomych spraw codziennych? Od tej chwili pokochałem ją jak szaleniec i łudziłem się pozyskaniem wzajemności! Nie stawiła żadnego oporu, tejże nocy oddała mi się po raz pierwszy, choć znaliśmy się od kilku dni zaledwie. Czy uwierzysz, mój drogi, że byłem dość głupim, aby spodziewać się wierności od dziewczyny, która tak prędko rzuciła mi się na szyję?... „Czy odprowadzisz mnie dziś do domu?“ — spytała, gdy po skończonem przedstawieniu przyszedłem za kulisy. Domyślasz się zapewne, z jaką radością przystałem na tę propozycyę. Po upływie kwadransa zaledwie, pozwoliła mi już całować się w usta i z tęsknym wyrazem twarzy, jaki jej nigdy w chwilach wylania miłosnego nie opuszcza, mówiła drżącym głosem: „Ach! od godziny już marzyłam o takiem szczęściu!“ A ja, szaleniec, zapomniałem, że mam przed sobą piękną, lecz sprzedajną dziewczynę, łaknącą pieszczot i rozkoszy zmysłowych, zapomniałem, że kobiety nigdy dla żadnego z nas wyjątku nie robią... Zdawało mi się, że...
Ale zejdźmy z tej drogi, mój kochany przyjacielu, bo widzę już bielejący na niej słup z napisem „tędy droga do rozpaczy“, słup podobny do tego, jaki stoi przy zbiegu kilku alei w lasku Fontainebleau, w którym spędziłem z nią niegdyś kilka rozkosznych godzin. Było to w piękny letni poranek; jechaliśmy z Moret do Marlotte małym powozikiem, zaprzężonym w karego konia, którego nazwałem Cerberem. Dziś jeszcze widzę wyraźnie bujną grzywę tego konia, spadającą mu na czoło, widzę siedzącą obok mnie Kolettę z oczyma podkrążonemi, sinemi obwódkami po nocy uciech miłosnych... Tak, zejdźmy z tej fatalnej drogi i przejdźmy do zdania sprawy z wypadków mej podróży. Winien ci to jestem, bo pozostawiłem dotąd bez odpowiedzi serdeczne listy twoje. Otóż kiedy pożegnawszy się z tobą, wyjechałem do Włoch, chciałem się przekonać, czy potrafię żyć bez niej Ha! trudna rada! są rzeczy przewyższające siły człowieka! Nie mogę zapomnieć o niej. Próżno walczyłem, próżno usiłowałem serce zmusić do milczenia. Od chwili wyjazdu nie było dnia, abym dziesięć, dwadzieścia, sto razy może nie poprzysiągł sobie, że nie będę myślał o niej. Przez kwadrans, przez pół godziny czasami, udaje mi się wytrwać w tem postanowieniu, ale potem znów obraz jej staje przed memi oczyma: widzę jej oczy, usta i ruchy jej tylko właściwe i piękną główkę, którą z takim wdziękiem, z taką uległością opierała na mem ramieniu, podczas, gdy trzymałem ją w objęciach — a wtedy doznaję takiego uczucia, jakgdyby w sercu mem tkwiło ostrze sztyletu. Tchu mi brak w piersiach, wstaję, opieram się o ścianę i czekam aż pierzchnie urocze widzenie. Czy uwierzysz, że musiałem wyjechać z Florencyi, dlatego, że dnie całe spędzałem w galeryi przed obrazem Botticellego: „Madonna inconorata“. Pokazywałem ci niegdyś reprodukcyę tego obrazu. Nieraz, będąc na drugim krańcu miasta, wsiadałem do dorożki, aby zdążyć przed zamknięciem galeryi i raz jeszcze spojrzeć na to płótno, bo jeden z aniołków, otaczających Boga-Rodzicę... ach! to ona! to jej spojrzenie, którem umiała tak mnie rozbroić, że płakałem nad jej upadkiem wtedy, gdy powinienem był zabić ją bez litości... Wyjechałem tedy z Fłorencyi i powlokłem się do Pizy, w nadziei, że pobyt w tem spokojnem, posępnem mieście, uciszy burzę, miotającą mojem sercem. Lubiłem niegdyś patrzeć na poważny kościół katedralny, na jego wieżyce, na mury cmentarne, na szczątki wału opasującego miejsce wiecznego spoczynku, na karłowate sosenki rosnące na piaszczystem wybrzeżu Arno, którego żółtawe wody toczą się powoli, jakby omdlewające ze znużenia...
Nająłem pokój, z którego widzieć mogłem cały ten smutny krajobraz, ale pokój mój był słoneczny, jasny i ciepły a przytem postanowiłem wreszcie chwycić się radykalnego lekarstwa. W drodze do Pizy przypomniałem sobie starą maksymę Goethego: „Poezya jest ucieczką zrozpaczonych“. — „Trzeba spróbować!“ — pomyślałem i postano wiłem nie wyjeżdżać z Pizy, dopóki mej boleści na papier nie przeleję. Sądziłem, że puszczając bańki mydlane z łez dawniej wylanych, zapomnę płakać nad obecną niedolą. Owocem tej igraszki była nowelka, której dałem tytuł: „Analiza“ a którą czytałeś już zapewne w „Przeglądzie Paryzkim“. Nieprawdaż, że to najlepsza rzecz, jaką kiedykolwiek napisałem? Jak widzisz, nie pominąłem żadnego szczegółu, skreśliłem wiernie dzieje tej smutnej miłości; wszystko jest ścisłem powtórzeniem rzeczywistości, począwszy od historyi listu, skończywszy na mojej zazdrości o niecną Safonę. Z niezrównaną plastyką odmalowałem Kolettę i samego siebie!.. Niestety, mój drogi, cóżem zyskał wzamian za skalanie tak gorąco ukochanej kobiety, za obrzucenie błotem bożyszcza, którego skronie wieńczyłem niegdyś najwonniejszemi różami, za bezczeszczenie przeszłości, w której zawiera się wszystko, co mi było najdroższem w życiu? Łudziłem się, że przynajmniej odzyskam spokój serca, ale i tym razem sądzonem mi było doznać zawodu: zaledwie wyprawiłem rękopism do Paryża, wróciłem do domu i usiadłszy przy biurku napisałem do Koletty list, błagający o przebaczenie... O! jakże gorzką ironią, jest owa osławiona maksyma Goethego, tego olbrzyma myśli, tego Jowisza poetów — jak go nazywają konwencyonalni pochlebcy! Pisałem krwią, broczącą z rozdartego serca i.. rozjątrzyłem tylko nigdy niezabliźnioną ranę. Chyba czas potrafi mnie uleczyć, jeżeli powrót do zdrowia jest możliwym. Zresztą, mało mi na tem zależy.
Tak, nie dbam już o to, by wyleczyć się kiedykolwiek. Byłem dumnym — przestałem nim być oddawna. Walczyłem z upadlającą mnie namiętnością — zaniechałem bezowocnej walki. Gdybym miał raka w twarzy, nie wstydziłbym się mej choroby. Ha! mam raka w sercu, nie będę się wstydził, bez oporu poddam się męczarniom... Ale posłuchaj dalszego ciągu mojej historyi. Koletta nie odpowiedziała na mój list. Zresztą, czyż mogłem spodziewać się od niej podziękowania, po tem co zaszło między nami? Wysyłając ten list, uczyniłem pierwszy krok na drodze upokorzenia, postanowiłem brnąć dalej. Ach, nie przypuszczałem nigdy, jaką rozkoszą mi będzie shańbić się dla niej, rzucając jej pod stopy całą mą godność, ja ko człowieka i artysty! W przeciągu tygodnia wysłałem do niej nowe trzy listy. Po wydrukowaniu mojej nowelki, napisałem znów kilka listów błagalnych i pokornych, aż do podłości a jednak tak nielitościwie chłoszczących jej postępowanie, że miałaby prawo pokazać je swemu Salvaney lub obydnej Alinie i powiedzieć: „Patrzcie, jak on mnie kocha! Porzucił mnie a teraz śmie mnie znieważać!“ Jak ja ją kocham! czyż te zniewagi właśnie nie powinny stanowić dla niej miary mego uczucia?... Ale nie, ty jej nie znasz, Ireneuszu, nie wiesz jak szaloną jest duma tej kobiety. Nie śmiem pomyśleć nawet, jak srodze rozgniewać ją musiał mój wyjazd i dlatego właśnie nie śmiem powrócić do kraju. Jestem obecnie w takim stanie chorobliwego rozdrażnienia, że nie byłbym zdolnym stawić czoła jednej z tych scen, jakie niegdyś zachodziły między nami a jednak żyć dłużej bez niej nie mam siły. Wobec tego postanowiłem zwrócić się do ciebie, mój drogi, z prośbą, abyś łaskawie wstawił się za mną. Wiem, że posiadałeś zawsze jej względy, że jest ci szczerze wdzięczną za stworzenie dla niej tak efektownej roli, wiem, że uwierzy ci, kiedy powiesz: „Klaudyusz umiera z tęsknoty... Zlituj się nad nim“. Zapewnij ją, Ireneuszu, że nie potrzebuje obawiać się moich wymówek. Dawny, despotyczny Klaudyusz, przeciw któremu buntowała się zawsze, zmienił się do niepoznania. Powiedz jej, że wszystko, wszystko znieść jestem gotów, byłem mógł żyć przy niej, patrzeć na nią jak dawniej. Przyznaję, że w ostatnich miesiącach smutnym był nasz stosunek. Ale jakimż rajem wydają mi się te czasy w porównaniu z piekłem, jakiem jest dla mnie życie zdala od niej! A zresztą w ostatnich jeszcze nawet czasach mieliśmy chwilę bozkiego szczęścia, w ślicznem jej mieszkanku na ulicy Rivoli. Wszystko wrzało życiem wokół nas a ja patrzałem w jej oczy, całowałem jej usta, lubowałem się temi namiętnemi a smutnemi zarazem pieszczotami, w których nikt jej dorównać nie zdoła... Patrzaj, ręka mi drży na samo chwil tych wspomnienie... Jeżeli kiedykolwiek byłem ci istotnie przyjacielem — jakeś to nieraz utrzymywał — nie odmawiaj mi tej przysługi, pójdź do niej, przeczytaj ten list, przemów do jej serca i wyjednaj mi przebaczenie. Niech mi pozwoli powrócić do siebie i niech zapomni wszystkich swych uraz.
Żegnam cię, mój drogi, odpowiedzi twej czekam z niecierpliwością a wiesz jak srodze dręczyć się umiem.

Twój stary przyjaciel
K. L.

P. S. Proszę cię, wstąp do redakcyi „Przeglądu Paryzkiego“ i weź na mój rachunek pięć egzemplarzy mojej nowelki, którą obiecałem kilku tutejszym znajomym.
— Zawsze ten sam! — pomyślał Ireneusz przeczytawszy list, w którym odnaleźć mógł różnorodne pierwiastki, stanowiące skład części duchowej istoty jego przyjaciela, zamiłowanie do sztucznie wytworzonych zjawisk sceptycznego żartu z najgłębszej boleści, wobec prawdziwie dziecięcej szczerości; nadmiernie rozwinięta próżność autorska, wobec zupełnego braku chęci błyszczenia, wytrawna znajomość własnego charakteru wobec nieumiejętności panowania nad sobą!
— Jeżeli Koletta występuje dzisiaj, pójdę do teatru rozmówić się z nią — pomyślał Ireneusz.
Po chwili, przystanąwszy na rogu ulicy, wyczytał jej nazwisko na afiszu.
— Ciekawym jak mnie ona przyjmnie? — zapytał samego siebie.
Niepewność ta a przedewszystkiem współczucie dla nieszczęśliwego przyjaciela, którego kochał prawdziwie, dręczyły go tak srodze, że przybywszy do Zuzanny, nie mógł się powstrzymać od podzielenia z nią swych kłopotów. Pokazał jej nawet list przyjaciela, po przeczytaniu którego, Zuzanna z udanem współczuciem rzekła:
— Biedny człowiek! — poczem, niby od niechcenia dodała: Czy naprawdę nie mówiłeś z nim nigdy o mnie?
— I owszem, zdarzyło mi się raz wspomnieć w rozmowie twoje nazwisko — odparł Klaudyusz po chwili wahania.
Poczuwając się względem kochanki do obowiązku bezwzględnej dyskrecyi, wyrzucał on sobie, jako wysoką niedelikatność, te kilka słów, które powiedział o niej Klaudyuszowi a które wywołały sarkastyczną uwagę jego przyjaciela. Ale Zuzanna, mylnie zrozumiawszy chwilowe jego wahanie się, dodała z naciskiem:
— Jestem pewną, że Kladyusz odzywał się o mnie nieprzychylnie?
— O! mylisz się — żywo zaprzeczył Ireneusz.
Przyzwyczajony do odgadywania każdej myśli Zuzanny z wyrazu jej twarzy, dostrzegł błysk niepokoju w jej oczach, gdy zadawała mu to ostatnie pytanie, to też z pewnem zdziwieniem zapytał:
— Dlaczego nie chcesz mi nigdy zaufać?
— Dlaczego? odparła z uśmiechem — dlatego, że cię kocham szalenie a ludzie mają złe języki...
Po chwili, chcąc zatrzeć niemiłe wrażenie, jakie zbyt widoczna jej nieufność mogła wywrzeć na młodym poecie, dodała:
— Zdaje mi się, że powinienbyś pójść do panny Rigaud.
— Co też zamierzam uczynić dziś jeszcze a ty? — spytał z właściwą sobie naiwnością — gdzie będziesz dziś wieczorem?
— Będę także w teatrze — odparła — ale nie w „Comedie Française“. Muszę towarzyszyć memu mężowi, który chodzi zwykle do „Gymnase“. Ach! dlaczego mi to przypominasz? Radabym zapomnieć o tem, że cały wieczór będę tęskniła za tobą. Ach! mój jedyny — dodała, zarzucając mu ręce na szyję — kochaj mnie tak bardzo, aby wspomnienie twej miłości osładzało mi chwile, w których muszę być zdala od ciebie!...
W sercu młodego poety dźwięczało jeszcze echo tego głosu melodyjnego, jak piękna muzyka, gdy o dziewiątej wieczór wchodził do gmachu teatralnego bocznemi drzwiami, prowadzącemi do foyer artystów... Przechodząc koło izdebki stróża, który przechowywał zwykle listy przychodzące do aktorów, przypomniał sobie, że miejsce to było jedną ze stacyj krzyżowej drogi Klaudyusza, który nieraz dawniej, gdy razem do teatru przychodzili, mawiał mu, pokazując skrzynkę przeznaczoną dla Koletty:
— Gdybym potajemnie zabrał te listy, dowiedziałbym się może prawdy.
— Co to za szczęście być wolnym od tej strasznej choroby, która się nazywa brakiem ufności — pomyślał Ireneusz.
Idąc po krętych schodach przyglądał się z uśmiechem wiszącym na ścianach portretom aktorów i aktorek z zeszłego wieku. Tutaj wygląda z ram sarkastyczna twarz głośnego niegdyś komika... tam znowu zalotnie spogląda śpiewaczka, nie żyjąca już od lat wielu. Wspomnienie wesołych zabaw, głośnych śmiechów, przebrzmiałych już na wieki, namiętnych miłostek, które śmierć przerwała nielitościwie, przejmuje dziwnym smutkiem serca ludzi skłonnych do marzenia, bo przypomina im, że wszelka radość przemija szybko i że ich życie także dobiegnie wkrótce do kresu. Ireneusz nieraz już przedtem doznał był podobnego wrażenia, ale dziś ogarnęło go ono silniej, mimowoli więc przyśpieszył kroku, aby jaknajprędzej przybyć do foyer i w rozmowie ze znajomymi znaleźć zapomnienie o smutnych myślach.
Na nieszczęście zastał tam tylko dwóch aktorów, ubranych w kostyumy z czasów Ludwika XIV, w olbrzymich perukach, w pąsowych pończochach i w wyciętych trzewikach na wysokich obcasach. Zajęci żywo rozprawianiem o kwestyach politycznych, nie zwrócili uwagi na młodego poetę, który dosłyszał, jak jeden z nich, wysoki i chudy, mówił do otyłego swego kolegi:
— Największem nieszczęściem naszego kraju jest to, że ogół zbyt mało zajmuje się polityką...
— Jaka szkoda, że Klaudyusza tu niema! — pomyślał Ireneusz, wyobrażając sobie jak uradowanym byłby jego przyjaciel: jakby, słysząc to zdanie, klaskał w ręce, wołając: „To znakomicie powiedziane!“
Każdy zresztą sprzęt w tym pokoju, przywodził mu na myśl nieobecnego przyjaciela. Ileż razy siadywali w tem foyer, tak pustem teraz! Ileż razy schodzili razem ze schodów wiodących za kulisy, przechadzali się pomiędzy dekoracyami, albo rozmawiali z aktorkami, które czekały chwili wyjścia na scenę!... Nie zastawszy Koletty, Ireneusz poszedł na wyższe piętro i wszedł w nieskończenie długi korytarz, na który wychodziły pokoje aktorek. Znalazł wreszcie drzwi, na których przybitą była tabliczka z nazwiskiem panny Rigaud; zapukał... ale widocznie osoby będące w pokoju, musiały być zajęte rozmową, bo nikt mu nie otworzył. Zapukał po raz drugi trochę silniej i usłyszał po chwili: „Proszę wejść!“ powiedziane ostrym głosem, który miał przecież ten sam dźwięk, jak głos mówiący łagodnie i pieszczotliwie:
— Gdyby róże umiały odwzajemnić uczucie...
Gdy drzwi otworzyły się nareszcie, Ireneusz wszedł do małego przedpokoiku, oddzielonego od równie małej garderóbki ciężką portyerą z czarnego atłasu, przerabianego złotem. Uchyliwszy portyerę, wszedł do pokoju, w którym prócz aktorki, było obecnie pięciu mężczyzn.
Dwaj z nich we frakach i w białych krawatach, wyglądali na ludzi z wielkiego świata, trzej pozostali — nieporządni i brudno u brani — byli zapewne przyjaciółmi Koletty. Panowie we frakach, z których jednym był Salvaney — siedzieli na szezlongu, obitym staroświecką różową materyą a kupionym niegdyś przez Klaudyusza, on to bowiem własnym kosztem urządzał w chińskim stylu garderobę kochanki. Przez cały tydzień biegał po Paryżu, szukając stosownych obrazów, które teraz oprawne w bambusowe ramy, wisiały na ścianach obciągniętych atłasem. Pomiędzy obrazami, z których jeden przedstawiał gniazdo ibisów a trzy pozostałe — sceny z życia chińskiego, wisiały chińskie wachlarze i bukiety z pawich piór, na suficie rozpościerał skrzydła wielki złoty smok, z rubinowemi oczyma. Nie zważając na obecność pięciu mężczyzn, Koletta, ubrana w blado-niebieski szlafroczek, usiadła przed tualetą i rozczesawszy włosy, zaczynała malować się. Na tualecie pokrytej serwetą z kory drzewnej znajdował się cały arsenał porcelanowych puszek napełnionych pomadami, ołówków do brwi, perfum, pudełek z białym, żółtym i różowym pudrem, zajęczych łapek do rozcierania różu, gąbeczek do bielidła i szpilek do włosów. W lustrze, wiszącem nad tualetą, aktorka zobaczyła nowego gościa a poznawszy autora „Sigisbeusza“ obróciła się na krześle, przepraszając, że nie może podać mu ręki posmarowanej w tej chwili wazeliną. Ale jednocześnie rzuciła na niego groźne spojrzenie, które przekonało Ireneusza, że przyjaciel jego miał słuszność, nie chcąc powracać przed uczynieniem przedwstępnych kroków do polubownej ugody.
— Dobry wieczór panu — rzekła wreszcie. Myślałam, że przeniosłeś się już pan na tamten świat... ale teraz po twarzy pańskiej poznaję, że aż do zbytku szczęścia używałeś... Wiesz pan, że mam jutro występować w pańskiej sztuce?... Niechże pan siada, jeżeli jest jeszcze jakie krzesło niezajęte — i nie dawszy Ireneuszowi czasu odpowiedzieć, zwróciła się do groźnie spoglądającego pana de Salvaney: — No, niechże i tak będzie. Wstąp po mnie jutro o dwunastej. Uprzedzę Alinę i wszystko troje pojedziemy na śniadanie przed tą wizytą...
Powiedziawszy te słowa, spojrzała znowu na Ireneusza. Ściągnęła kąty ust, piękna jej twarz przybrała nagle srogi, okrutny wyraz.
Rozmyślnie nie taiła przed Ireneuszem poufałego swego stosunku z Salvaney’em, aby rzucić wyzwanie Kaudyuszowi, któremu — jak przypuszczała — przyjaciel nieomieszka powtórzyć tych słów.
Chciała zemścić się na tym człowieku, o którym napróżno zapomnieć usiłowała, chciała, aby on, oddalony, dowiedział się, że korzystając z jego nieobecności, bawi się tem właśnie, co mu najwięcej przykrości sprawić może. Zamieniła jeszcze słów kilka z innymi gośćmi, polecając pamięci jednego z nich, jakiegoś nędzarza, któremu pomoc przyrzekła, nalegając na drugiego o zamieszczenie w dziennikach pochlebnej wzmianki o jej tualecie a zwracając się do Salvaney’a z zapytaniem o szczegóły ułożonej na jutro wycieczki i obtarłszy ręce, podniosła się mówiąc:
— Miło mi gawędzić z wami, moi drodzy, ale — tu ręką wskazała im drzwi — zostawcie mnie samą, bo muszę się ubierać... Pan jeden niech zostanie — dorzuciła, zwracając się do Ireneusza i nie dbając o to, że wszyscy słyszeli jej słowa — mam panu coś do powiedzenia.
Gdy wreszcie zostali sami, usiadła znów przy tualecie i czerniąc brwi ołówkiem zapytała: Czyś pan czytał ten paszkwil Klaudyusza?
— Nie — odparł Ireneusz — ale czytałem list, który przed kilkoma dniami do mnie napisał i wiem, że jest najnieszczęśliwszym z ludzi.
— Ach! nie czytałeś pan jeszcze tego arcydzieła — przerwała Koletta. Przeczytaj je zatem, przekonasz się, że twój przyjaciel jest ostatnim łotrem. A może i ty sądzisz, że znieważenie kobiety nie jest podłością? — zawołała, obracając się do Ireneusza i patrząc gniewnie na niego.
Oczy jej, pałające oburzeniem, świeciły na ubielonej twarzy jak dwa rozżarzone węgle.
— Jakąż to krzywdę wyrządziłam temu panu? Czy tę może, że nie chciałam jak pies spełniać ślepo wszystkich jego zachcianek, że nie zerwałam ze starymi przyjaciółmi i nie zgodziłam się żyć jak niewolnica!... Czy to ja byłam jego żoną? Czy on mnie utrzymywał? Czy ja kiedykolwiek żądałam, aby mi zdawał sprawę ze swych postępków? A choćbym nawet zawiniła względem niego, czy to powód, aby mnie oczerniać publicznie i wyciągać na jaw tysiące skandalów, urojonych w dodatku!... Raz jeszcze powtarzam, że tak postępuje tylko łotr ostatniego rzędu! Powtórz mu to pan odemnie i napisz jeszcze, że napluję mu w twarz, jeżeli go spotkam kiedykolwiek... Ach! ten pan śmiał mnie nazwać damą z półświatka!!.. Dobrze, przekona się wkrótce, do czego jest zdolną ta dama!... Zobaczy, czy zemścić się potrafi!.. Nie potrzebuję cię teraz, Melanio — mówiła dalej, zwracając się do służącej, która ostrożnie uchyliła zasłonę — zawołam cię za kwadrans.
— Klaudyusz nie sądziłby pani tak surowo, gdyby cię prawdziwie nie kochał — odparł Ireneusz. On oszaleje z rozpaczy...
— Dajże mi pan pokój z temi głupstwami — — zawołała Koletta, wzruszając ramionami. Usiadła znów przed lustrem i czerniła drugą brew. — Dziwi mnie, że pan wierzysz dotąd, że ten człowiek ma serce! A jednak z panem także nie postępuje on otwarcie... Gdybyś pan był słyszał, jak on wyśmiewa się z pańskiej miłości, wiedziałbyś co o nim sądzić...
— Z mojej miłości? — zapytał Ireneusz osłupiały ze zdziwienia.
— Po co ta komedya? — odparła aktorka ze złośliwym uśmiechem — nie potrzebujesz pan udawać niewiniątka przedemną, radzę ci tylko szczerze, abyś poszukał sobie dyskretniejszego powiernika, niż nim jest pan Larcher... twój przyjaciel — dodała z naciskiem.
— Nic z tego nie rozumiem — z bijącem sercem odparł młody człowiek — nie czyniłem mu nigdy żadnych zwierzeń.
— Ha! więc on sam chyba wymyślił, że kochasz się w pani Moraines, tej ładnej blondynce, która jest od tak dawna utrzymanką barona Desforges? I do tego nawet jest on zdolnym — mówiła dalej nielitościwa aktorka ze zjadliwą ironią kobiety, której miłość własna obrażoną została.
Istotnie, nazajutrz po rozmowie z przyjacielem, Klaudyusz, który zwykle będąc przy Kolecie zapominał co o niej sądził na chłodno, powiedział jej:
— Czy wiesz, że mój poczciwy Ireneusz dał się złapać?
— Komu — spytała zaciekawiona.
W tedy Klaudyusz wymienił jej nazwisko pani Moraines, znanej już jej ze słyszenia, dzięki złotym młodzieńcom, którzy zwykle donoszą kobietom z półświatka o wszystkich zarówno prawdziwych, jak fałszywych pogłoskach, krążących o paniach z wielkiego świata. Napomykając o stosunku Ireneusza do Zuzanny, aktorka postępowała bez namysłu, byle tylko w jakibądź sposób oczernić Klaudyusza przed przyjacielem. Ale spostrzegłszy wrażenie, jakie na młodym poecie wywarły jej słowa, postanowiła nadal walczyć tą bronią i wzbudzić w Ireneuszu niechęć do przyjaciela, aby w ten sposób przynajmniej wywrzeć zemstę, której tak gorąco pragnęła.
— Klaudyusz nie mógł tego mówić! — zawołał Ireneusz, nie posiadając się z oburzenia. Gdyby był teraz świadkiem naszej rozmowy, zabroniłbym ci spotwarzać kobietę, która ze wszech miar zasługuje na twój szacunek.
— Zasługuje na mój szacunek! — pochwyciła Koletta, wybuchając głośnym śmiechem. — Czy myślisz, że jestem głucha i ślepa? I za cóż to mam ją szanować?... Czy za to może, że ma męża, który służy jako wygodny parawanik i razem z nią przejada pieniądze starego?... Czy też za to, że każe sobie płacić dziesięć razy drożej, niż uliczna dziewczyna, która nie ma nawet kawałka suchego chleba na obiad? Ach! więc ty nie przestałeś jeszcze wierzyć w cnotę naszych elegantek!... A zresztą, jeżeli obraziłeś się o to, że nazwałam panią Moraines twoją kochanką i utrzymanką barona, możesz żądać zadosyćuczynienia od Klaudyusza... Przynajmniej raz w życiu ten hultaj będzie w opałach... Ach! widzę, że zaczynasz już podzielać moje zdanie o nim... Posłuchaj mojej rady, kochanku, nie ufaj mu tak ślepo... Zasługuje na mój szacunek!... Ha! ha! to mi się podoba... No, dosyć już na dzisiaj tej rozmowy. Dowidzenia, muszę zacząć się ubierać... Melanio! Melanio! zawołała otwierając drzwi, poczem raz jeszcze zwróciwszy się do Ireneusza, dodała ironicznie:
— A nie zapomnij kłaniać się odemnie Kłaudyuszowi i powiedz mu, że z Kolettą tak samo jak z miłością, igrać nie wolno!
Po uczynieniu aluzyi do tej samej sztuki, o której z tak gorącym zachwytem Larcher wspominał w swym liście, zamknęła drzwi za młodym poetą i wybuchnęła raz jeszcze głośnym śmiechem, w którym przebijało się uczucie nasyconej nienawiści, szyderstwo przewrotnej kurtyzanki i chęć zemsty zawiedzionej kochanki.


V.
Posądzenie.

— Niegodziwa, niegodziwa kobieta! — myślał Ireneusz, idąc schodami, na których rozlegał się teraz donośny głos reżysera, wołającego:
— Podnosić kurtynę!
Nogi uginały się pod Ireneuszem; zapytywał samego siebie:
— Cóż ja złego zrobiłem tej kobiecie?
Nie rozumiał, że wszystkie pociski Koletty, były właściwie zwrócone ku Klaudyuszowi. Może zresztą aktorka, dotykając najdrażliwszej struny jego serca, powodowała się niechęcią, jaką często pałają ku nam kochanki naszych przyjaciół, przekonawszy się, że nie dbamy o ich względy. Wierność mężczyzny dla mężczyzny najboleśniej ze wszystkich uczuć rani kobietę.
— Co ja jej złego zrobiłem? — powtarzał znowu poeta, nie będąc zdolnym znaleźć odpowiedzi na to pytanie ani też skupić chaotycznie rozpierzchłych myśli.
Zdanie usłyszane znienacka, ogłusza nas nieraz, jak silne uderzenie w głowę i wprawia w stan chwilowego, bolesnego nawet częstokroć osłupienia... Po chwili wreszcie ochłonąwszy z pierwszego wrażenia, rozważywszy spokojniej słowa Koletty, Ireneusz zawrzał szalonym gniewem na przyjaciela:
— Nikczemnik! — pomyślał w duchu — jak on śmiał wyjawić moją tajemnicę takiej dziewczynie? Jakież miał dane ku temu, aby mnie pomawiać o stosunek z Zuzanną? Chyba rumieniec na mej twarzy i moje zakłopotanie, gdy wymawiałem jej nazwisko.. I to mu wystarczyło, aby szarpać dobre imię kobiety, której nie zna prawie i oczerniać ją przed tą aktorką, chociaż sam jest głęboko przeświadczony o moralnej tejże nicości.
Przypomniał sobie dokładnie wszystkie szczegóły tej rozmowy, podczas której Klaudyusz domyślił się Kiełkującej w jego sercu miłości dla Zuzanny. Uprzytomnił sobie mieszkanie na ulicy de Varenne, odbitki dziennika rozrzucone na dywanie i zajętego pracą Klaudyusza, który wydał mu się wtedy bardzo bladym i znękanym. Przypomniał sobie, z jak złośliwym uśmiechem Klaudyusz powiedział mu:
— Tak? nie jesteś w niej zakochanym? — jak potem zawahał się chwilę, zapytany czy nie wie czego o pani Moraines...
Jednocześnie przyszły mu na myśl inne pokrewne wspomnienia. Przed kilkoma dniami, Zuzanna powiedziała mu przecież:
— Zdaje mi się, że pański przyjaciel, pan Larcher niema dla mnie sympatyi.
Dziś rano także odezwała się o nim z pewną nieufnością. Tak, niestety miała zupełną słuszność, niedowierzając temu człowiekowi. Gdyby Klaudyusz rozpowiadał przynajmniej tylko o jej stosunku z nim, byłoby to do darowania!... ale jakiem prawem ośmielił się twierdzić, że Zuzanna jest utrzymanką barona Desforges? Jeżeli takt ten przejmował poetę takiem oburzeniem to nie dlatego bynajmniej, żeby w sercu jego zrodził się cień nawet niewiary w stałość kochanki, ale że musiał uwierzyć, iż Koletta istotnie dowiedziała się o tem od Klaudyusza. Jeżeli zaś Larcher powtarzał tę plotkę, musiał ją także od kogoś usłyszeć.
Widocznie, że nawet Zuzanna musiała wiedzieć, iż ludzie szarpią jej dobre imię, skoro dwa razy już zapytywała z naciskiem, co Klaudyusz mówił o niej. Przypomniał sobie znowu postać barona, którego raz u niej był spotkał, tego poważnego starca, z siwiejącemi włosami z zwiędniętą cerą twarzy... A ona! Przypomniała mu się taką, jaką ją widział tego samego ranka... biała, różowa, delikatna, z pięknemi, niebieskiemi oczyma, zdająca się być stworzoną do miłości jedynie. Czyż podobna niebiańska istota mogła dać powód do tak nikczemnej potwarzy?
— Świat jest podłym! — zawołał Ireneusz z oburzeniem — a Klaudyusz...
Przyjaciel, którego kochał sercem całem, zdradził go teraz, odzywając się w tak ubliżający sposób o Zuzannie. Jakże dobrą była ta anielska istota, która wiedząc kto rozsiewa hańbiące ją wieści, nie szukała przecież zemsty, lecz z niewymowną słodyczą mówiła:
— Przebaczyłam mu.
Jeżeli kiedykolwiek wspominała o Klaudyuszu, odzywała się zawsze z wysokiem uznaniem dla jego talentu, z politowaniem dla jego słabostek. W tej chwili Ireneusz przypomniał sobie inne zdanie, wyrzeczone przez jego niewinną madonnę:
— Nie upoważnia to jeszcze od szukania odwetu, bałamucąc inne kobiety... Raz kiedy siedział przy mnie przy obiedzie, musiałam zwrócić mu uwagę na niewłaściwość jego postępowania...
— Oto źródło jego niechęci! — pomyślał młody poeta, nie posiadając się z oburzenia — chciał ją bałamucić a dostawszy odprawę, mści się w tak niegodziwy sposób. Wstrętny człowiek!
Zajęty takiemi myślami, Ireneusz doszedł do placu Opery i machinalnie skręcił na prawo, nie spostrzegając, że dąży wprost w przeciwną stronę. Ale gniew i nienawiść, były tak obcemi niewinnemu sercu poety, że po chwili ustąpiły miejsca uczuciu miłości dla tej kobiety, tak godnej czci i uwielbienia a tak nikczemnie spotwarzonej przez wiarołomnego Klaudyusza i przez zazdrosną Kolettę! Co ona robi teraz? Siedzi prawdopodobnie w loży i uległa woli męża, patrzy obojętnie na scenę, marząc rozkosznie o swojem uczuciu i tęskniąc za pocałunkami kochanka. W tej chwili ogarnęła Ireneusza instynktowna, nieprzezwyciężona chęć zobaczenia jej jaknajprędzej. Wskoczył do przejeżdżającej dorożki i bez namysłu kazał jechać do teatru. Ileż to razy toczył walkę z samym sobą, aby oprzeć się chęci pojechania do teatru lub na koncert, na którym Zuzanna znajdować się miała. Ale dotąd od takiego kroku powstrzymywał go skrupuł, nieprzekroczenia w niczem uczynionej jej obietnicy. Zresztą przyzwyczaił się już do myśli, że między jego Zuzanną a królującą w salonach panią Moraines istnieje rozdział zupełny: nadewszystko jednak obawiał się zetknięcia z Pawłem i nieuniknionej w takim razie zazdrości.
Powieściopisarz, analizujący uczucie, szukałby może rozmyślnie spotkania z mężem, aby rozranić swe serce i badać ranę pod mikroskopem psychologicznej analizy. Ale artyści, którzy nie spaczyli talentu swego, lub nie doszli do czczej frazeologii, unikają instynktownie podobnych doświadczeń. Chcą i umieją szanować piękność uczucia, przepełniającego ich serce. Podczas gdy powóz toczył się bulwarem Bonne-Nouvelle, Ireneusz przechodził myślą wszystkie te argumenty, które dotąd dopomagały mu do stawienia oporu pokusie. Ale dziś słowa Koletty dotknęły go głębiej, niżeli sam sobie przyznawał. Nie był w stanie otrząsnąć się ze smutnych myśli a czuł instynktownie, że widok Zuzanny powróci mu utraconą chwilowo równowagę umysłu.
Każdy z nas, kochając, ulega częstokroć takiemu niewyrozumowanemu popędowi, bo serce, podobnie jak wszelka żywa istota, posiada swój instynkt samozachowawczy...
Powóz toczył się dalej a Ireneusz usprawiedliwiał przed samym sobą przekroczenie umowy zawartej z kochanką:
— Gdyby ona dowiedziała się tego, co ja dziś słyszałem, czyż nie wezwałaby mnie natychmiast, abym na jej twarzy wyczytał prawdziwą miłość ku mnie? Zresztą popatrzę na nią przez kwadrans tylko i odejdę, zapomniawszy o tej bezczelnej gadaninie... A mąż? Prędzej, czy później musiałbym go zobaczyć, zresztą skoro ona go nie kocha!...
Pani Moraines bowiem nie omieszkała dać do zrozumienia kochankowi, że jest nieszczęśliwą w małżeńskiem pożyciu. Wymówka ta, będąca usprawiedliwieniem wszystkich niewiernych żon, jest zazwyczaj kłamstwem bezczelnem, choć nieraz ma pozory prawdy, jak o tem świadczą sprawozdania z procesów rozwodowych. Prawda, czy kłamstwo? Niech odpowie ten, kto zdołał zbadać do głębi serce kobiety. Ale Ireneusz widział w tem nowy dowód subtelności uczuć Zuzanny i chęć oszczędzenia mu cienia nawet zazdrości, z tem większem też oburzeniem złorzeczył oszczercom tej idealnej istoty.
— I ta kobieta miała być kochanką Desforges’a? I po co? Dla pieniędzy?... Głupstwo wierutne!... Jest przecież córką ministra a żoną dobrze uposażonego urzędnika! Jakiem prawem ten Klaudyusz śmiał!...
Wszystkie te przypuszczenia, chaotycznie cisnące mu się do głowy, musiały ustąpić miejsca namysłowi nad wyborem drogi działania, gdy młody poeta doszedł do teatru Gymnase. Nie chciał, aby go Zuzanna spostrzegła, stał więc kilka minut na schodach, namyślając się co uczynić. Antrakt widocznie rozpocząć się musiał, bo widzowie tłumnie wychodzili z sali. Okoliczność ta nasunęła Ireneuszowi myśl użycia niewinnego podstępu, aby zobaczyć kochankę, nie będąc przez nią widzianym; postanowił wziąć bilet dający prawo wejścia i korzystając z antraktu, obejść całą salę korytarzykiem, ciągnącym się pod lożami a dostrzegłszy wreszcie Zuzannę, stanął w takiem miejscu, z któregoby mógł bezpiecznie napawać się widokiem jej anielskiej twarzy. We drzwiach spotkał się Ireneusz oko w oko z jednym z młodych ludzi spotkanych u pani Komof, z markizem de Hére, który biegł prędko, bawiąc się laseczką i nucąc półgłosem aryę z modnej podówczas operetki. Ale piękny paniczyk w obcisłym tużurku, w dziurce którego tkwił bukiecik konwalij i paproci, nie poznał poety, podobnie jak przed chwilą nie poznał go Salvaney. Tymczasem Ireneusz doszedł już do wąskiego korytarza. Nie potrzebował długo rozglądać się po sali: natychmiast spostrzegł panią Moraines, prawie naprzeciw siebie, w trzeciej loży od sceny.
Siedziała sama na przodzie loży, za nią zaś dojrzał dwóch mężczyzn, z których jeden, stojący za krzesłem, młody, przystojny, z długiemi wąsami i nieco ogorzałą cerą — musiał prawdopodobnie być jej mężem, drugi zaś siedział...
Jakiemż dziwnem zrządzeniem losu — bo inaczej Ireneusz rozumieć tego nie chciał — człowiek ten znajdował się dziś właśnie w jej loży? Tak, to nie ulegało żadnej wątpliwości... to Desforges siedział w głębi loży pani Moraines.
Ireneusz nie mógł się łudzić... poznał odrazu ostre rysy twarzy barona, jego piwne oczy, jasne wąsy i wysokie czoło, okolone siwemi już prawie włosami. Ale dlaczegóż, patrząc na poufałą rozmowę tego starca z Zuzanną — która bokiem ku niemu zwrócona, zasłaniała się wachlarzem od męża lornetującego przeciwległe loże — Ireneusz doznał tak przykrego wrażenia, że mimowoli cofnął się w głąb korytarzyka? — Dlatego, że po raz pierwszy od owej szczęśliwej chwili, kiedy zobaczył Zuzannę w pąsowej tualecie, w sieni pałacu hrabiny Komof, podejrzenie zrodziło się w jego sercu. Jakie podejrzenie? Na to pytanie nie byłby zdolnym dać wyraźnej odpowiedzi. A jednak... Dziś rano jeszcze Zuzanna, wspominając o zamiarze spędzenia wieczoru w teatrze, powiedziała mu: — Idziemy we dwoje z moim mężem. Cóż ją skłonić mogło do rozminięcia się z prawdą? Chodziło tu wprawdzie o rzecz małej wagi, ale bądź co bądź, kłamstwo, czy to w małych czy wielkich rzeczach — kłamstwem być nie przestaje. A jeżeli Desforges przyszedł tylko złożyć jej wizytę w loży, podczas antraktu? Przypuszczenie to wydało mu się tak naturalnem tak prawdopodobnem że uwierzył w nie natychmiast. Zresztą rzecz cała wyjaśni się za chwilę. Wrócił do kasy i wziął bilet do jednego z bocznych krzeseł, z którego najswobodniej mógł obserwować Zuzannę. Sala zapełniła się po chwili, dzwonek dał się słyszeć, podniesiono kurtynę... ale Desforges nie wyszedł z loży. Siedział wciąż na tem samem krześle nachylony ku Zuzannie, szepcząc jej coś do ucha... I cóż w tem zresztą dziwnego?
Czyż obecności jego nie można było wytłómaczyć inaczej, jak tylko obwiniając Zuzannę o kłamstwo? Może też Moraines zaprosił go bez wiedzy żony? Rozmawiał z nią wprawdzie z widocznem zajęciem, ale miał do tego prawo, bywając w jej domu... Przecież rozmowa kobiety z mężczyzną nie sprzeciwia się w niczem przepisom towarzyskim i nie dowodzi jeszcze, aby ludzi tych łączył występny stosunek... W ten sposób rozumował młody poeta a rozumowanie to wydałoby mu się zupełnie uzasadnionem, gdyby spostrzegł na twarzy pani Moraines najlżejszy bodaj cień smutku lub tęsknoty. Ale niestety! młoda kobieta w strojnej czarnej koronkowej sukni, w różowym kapelusiku na jasno-blond włosach wydawała się zupełnie szczęśliwą i wolną od trosk wszelakich. Tak swobodnie śmiała się z zabawnej sztuki; w oczach jej malowała się tak szczera wesołość, gdy odpowiadała na zapytania towarzyszących jej panów; z tak nietajonem zadowoleniem chrupała cukierki, stojące przed nią, w eleganckiej bombonierce, że patrząc na nią, niepodobna było przypuścić, iż tegoż samego rana, dążyła ukradkiem na schadzkę z kochankiem! Wzruszenie tej chwili zostawiło tak mało śladów na jej twarzy, promieniejącej teraz zadowoleniem, że Ireneusz nie chciał wierzyć własnym oczom. Zupełnie inaczej wyobrażał ją sobie.
Dobroduszna, szczera twarz pana Moraines nie zdradzała również człowieka ze skrytym i ponurym charakterem, jakim go sobie przedstawiał poeta na mocy poufnych zwierzeń kochanki... Nieszczęsny młodzieniec, który dążył do teatru, aby ochłonąć z niepokoju, w jaki go wprawiło opowiadanie Koletty, powrócił do domu ze stokroć większym niepokojem w sercu. Powiadają, że człowiek niewieluby miał przyjaciół, gdyby mógł słyszeć co mówią za jego oczyma ci, którym nadaje to miano. Ale niebezpieczniejszą jest jeszcze rzeczą śledzić ukradkiem zachowanie się ukochanej kobiety. Ireneusz nabył dziś tego smutnego doświadczenia, nadto jednak był zakochanym w Zuzannie, aby mógł tak łatwo uwierzyć w dwulicowość swojej madonny.
— Cóż w tem dziwnego, że była tak wesołą wczoraj wieczorem? — mówił sam do siebie, obudziwszy się nazajutrz i nie mogąc otrząsnąć się z przygnębienia. Trzeba być ostatnim egoistą, aby jej mieć to za złe... I cóż ztąd, że baron Desforges znajdował się w jej loży, chociaż upewniała mnie, że idzie sama z mężem do teatru?... Z pewnością wytłómaczy mi to, gdy tylko się zobaczymy. I cóż ztąd, że jej mąż nie wygląda na skrytego, podejrzliwego człowieka? Pozory tak mylą! Przecież dałem się tak długo oszukiwać i szczerej twarzy Klaudiusza, udanej jego serdeczności i gotowości do wyświadczania mi usług, o których zdawał się zapominać natychmiast. Ach! ten zdrajca!...
Przykre wrażenia doznane dnia poprzedniego spotęgowały jeszcze w sercu Ireneusza żal do dawnego przyjaciela, którego gadatliwość stała się pierwszą przyczyną tego zmartwienia. Zaślepiony gniewem zapomniał on nawet o istotnych przymiotach człowieka, któremu tyle przecież zawdzięczał; zapomniał o bezinteresowności Klaudyusza i o poparciu, jakiego doznał od starszego, wytrawniejszego kolegi po piórze.
Nie raczył nawet przypuścić, że Klaudyusz mógł zawinić lekkomyślnością lub nierozwagą jedynie; bez litości oskarżał go o dopuszczenie się zdrady. Przez cały dzień powtarzał sobie nieustannie, że kochanek Zuzanny nie może nadal pozostać przyjacielem człowieka, który zniesławił ją tak, jak to Klaudyusz uczynił. Wróciwszy z biblioteki wcześniej niż zwykle, nie był zdolnym zająć się poważną pracą, usiadł przy biórku i napisał do Klaudyusza ostry list, donosząc, że zrywa z nim wszelkie stosunki. Skończywszy pisać, uważnie odczyta! list cały. Przekonał się jednak, że stawał w obronie pani Moraines w sposób świadczący wymownie o jego uczuciu a że więcej niż kiedykolwiek pragnął zataić przed Klaudyuszem swoją tajemnicę:
— Nie będę pisał wcale — rzekł sam do siebie — poczekam aż powróci i wtedy mu powiem słowa prawdy. Będzie to szlachetniejszy sposób zakończenia sprawy.
Trzymał już w ręku niebezpieczny list, chcąc go podrzeć co prędzej, gdy do pokoju weszła Emilia, aby dowiedzieć się jak zwykle, co brat porabia. Spojrzawszy z kobiecą ciekawością na zaadresowaną kopertę, spytała:
— To Klaudusz jest w Wenecyi? Nie wiedziałam, że pisał do ciebie.
— Proszę cię, abyś nigdy o nim przy mnie nie wspominała! — odparł Ireneusz, z szaloną zawziętością mnąc list w ręku.
— Czy pogniewaliście się? — pytała dalej pani Fresneau, która żywiła głęboką wdzięczność dla Klaudyusza.
— Tak, nie znamy się już teraz — powiedział — ale nie pytaj mnie o powody... Powiem ci tylko, że Klaudyusz mnie zdradził.
Emilia nie nalegała dłużej. Po dźwięku głosu brata poznała, że cierpiał, że czuł głęboki żal do Klaudyusza; ale widocznie coś ważniejszego niż spór literacki musiało poróżnić obu przyjaciół, skoro Ireneusz mówić nawet z nią o tem nie chciał. Prawdziwe uczucie daje nieraz dziwną moc jasnowidzenia, to też Emilia odgadła natychmiast, że przyczyną niezgody musiała być ta kobieta, o której Ireneusz nigdy już przy niej nie wspominał, ta pani Moraines, którą zaczynała teraz nienawidzić dla tych samych pobudek, dla których poprzednio tak życzliwie była dla niej usposobioną. Od paru tygodni zauważyła, że policzki brata pobladły, że oczy jego podkrążyły się ciemnemi obwódkami a wyraz zmęczenia malował się na jego twarzy. Pomimo swej uczciwości, miała nadto znajomości życia, aby mogła nie rozumieć istotnej przyczyny tego zmęczenia.
Rozmyśla wciąż nad tem, przepisując ustępy z „Savonaroli“, jak niegdyś przepisywała „Sigisbeusza“ a jakkolwiek zachwycała się wszystkiem, co wyszło z pod pióra brata, umiała jednak poznać, że tworzenie przychodziło mu z większą trudnością, niż dawniej, jak o tem świadczyła mniejsza ilość wierszy napisanych na jednem posiedzeniu, ciągłe przekreślanie i przerabianie pojedynczych scen a nawet zmieniony znacznie charakter pisma. Widziała, że w sercu brata wyschło to źródło świeżej, podniosłej weny poetyckiej, z którego wytrysnął „Sigisbeusz“.
Jakaż nowa zmiana zaszła w życiu Ireneusza? Kobieta stanęła na jego drodze. Otóż wpływowi tej kobiety przypisywała Emilia chwilowe osłabienie zdolności umysłowych brata. Nie dosyć na tem, czuła jeszcze głęboki żal do tej okrutnej nieznajomej za cierpienie Rozalii. Zapomniawszy, że sama czynny przyjęła udział w zerwaniu stosunków między Ireneuszem a jego narzeczoną, obwiniała o to panią Moraines; dziś nadto przypisywała tejże pani Moraines winę poróżnienia brata z najlepszym jego przyjacielem, w którego szczerość i przywiązanie miała wiarę głęboką, doświadczeniem stwierdzoną.
— Ale jak się to stać mogło? — myślała w duchu — przecież Klaudyusz wyjechał już od tak dawna.
Przez cały dzień łamała sobie głowę nad tą kwestyą, kręcąc się przy gospodarstwie, przesłuchując lekcyj małego Kostusia, sprawdzając rachunki męża i przeglądając świeżo odebraną z prania bieliznę brata.
Ireneusz zaś siedział zamknięty w swoim pokoju, w którym wszystko przywodziło mu na myśl rozkoszne wspomnienie, jedynej bytności Zuzanny i z gorączkową niecierpliwością oczekiwał dnia przyszłej schadzki. W sercu jego nurtowało podejrzenie, które po raz pierwszy zachwiało ślepą jego wiarę. Trawiony tą chorobą człowiek — je, pije, pracuje, nie mogąc niczem zagłuszyć bolesnego niepokoju. Nadchodzi wreszcie chwila, w której gorzka rzeczywistość pogrąża nieszczęsnego szaleńca w bezgraniczną, dziką niemal rozpacz... Młody człowiek nie przypuszczał wprawdzie ani na chwilę, aby bezczelne oskarżenie Koletty mogło być prawdą, ale rozmyślając nad niem nieustannie, wykazując jego bezzasadność, przyzwyczajał się powoli, zżył się niejako z tą myślą. W pierwszej chwili nie przypuszczał nawet możliwości podobnego postępowania, teraz jednak zaczynał już czynić różne domysły a broniąc się zwątpieniu i zazdrości, przypominał sobie wszystkie dowody prawdziwego przywiązania, jakich kiedykolwiek doznał od Zuzanny.
Niepodobna opisać bezgranicznej boleści, jakiej doznał, gdy przyszedłszy wreszcie na tak gorąco upragnioną schadzkę, przekonał się w sposób niezbity, że przywiązanie to nie było tak szczerem, jak sądził dotąd. Wszedł do saloniku z miną tak smutną i stroskaną, że Zuzanna przywitała go pytaniem:
— Co ci się stało?
Zarumieniwszy się, odparł wymijająco, że przeczytał przed chwilą artykuł, w którym nielitościwie wyszydzono jego utwory. Ale po chwili zawstydził się swej nieszczerości, bo Zuzanna, z nieopisanym wdziękiem przytulając się do niego, odparła:
— To dzieciństwo, mój drogi, gdybyś nie miał zazdrosnych, nie miałbyś powodzenia.
— Mówmy lepiej o tobie — przerwał Ireneusz i z bijącem sercem zapytał — powiedz mi, co robiłaś odkąd cię nie widziałem?
Gdyby Zuzanna zwróciła wtedy uwagę na wyraz jego twarzy, poznałaby niechybnie, z jakim niepokojem zadawał jej to pytanie. Rozbudzona nieufność sprawiła, że w przeciągu trzech dni, ślepo wierzący kochanek stał się zdolnym chwycić się nawet wybiegu w postępowaniu ze swą niewinną madonną.
Ale w stosunku, z młodym poetą. Zuzanna znajdowała się w takiem samem położeniu, w jakiem Desforges znajdował się względem niej. Będąc pewną, że poznała go dokładnie, nie mogła przypuścić nawet, aby ten naiwny dzieciak okazał się przebieglejszym od niej.
— Co robiłam przez ten czas? — odparła. — Otóż wieczorem tego dnia, kiedy widzieliśmy się po raz ostatni, byłam w teatrze z moim mężem. Na szczęście, nie mamy już sobie nic do powiedzenia. Mogłam więc przez cały wieczór myśleć o tobie i tęsknić za tobą tak, jakgdybym była zupełnie samą. Ach! bo też nigdy nie czuję się więcej osamotnioną, niż kiedy on jest przy mnie... Użalasz się nieraz, że tak smutnem jest życie artysty, ale gdybyś wiedział, czem jest życie kobiety światowej, zmuszonej śmiać się lub tańczyć, choć serce pęka jej z bólu!... Gdybyś wiedział, czem jest pożycie z człowiekiem, z którym nic nas nie łączy!...
— Nudziłaś się więc w teatrze? — zapytał Ireneusz z naciskiem.
— Śmiertelnie, ponieważ ciebie tam nie było — odparła z uśmiechem.
— Co ci jest, mój drogi? — spytała po chwili, spojrzawszy na Ireneusza.
Nigdy jeszcze twrarz jego nie wydawała jej się tak surową i pochmurną.
— Nie mogę zapomnieć o tym niegodziwym artykule.
— W jakiemże piśmie ukazał się ten paszkwil? — spytała z instynktownym niepokojem.
Poeta, zaskoczony znienacka tem pytaniem, odparł zmieszany:
— Nie warto go czytać nawet.
Teraz już Zuzanna nie wątpiła, że musiał gniewać się na nią. W pierwszej chwili chciała zapytać:
— Czy dowiedziałeś się czego o mnie?
Ale głęboka jej dyplomacya nakazała milczenie pierwszemu popędowi serca... Człowiek niewinny nie domyśla się nawet rzuconej na niego potwarzy; przenikliwość dowodzi w tym razie połowicznego przyznania się do winy... Należało najprzód wybadać, co Ireneusz robił przez ten czas, z kim rozmawiał i czego mógł się dowiedzieć.
— Czy byłeś u panny Rigaud? — spytała z udaną obojętnością.
— Tak — odparł Ireneusz, nie umiejąc ukryć zakłopotania, w jakie go to pytanie wprawiło.
— Czy przebaczyła biednemu Klaudyuszowi? — pytała dalej Zuzanna.
Nie, ach! cóż to za niegodziwa kobieta! zawołał Ireneusz z taką goryczą, że pani Moraines domyśliła się natychmiast prawdy: aktorka musiała mu z pewnością powiedzieć coś o niej.
Pragnęła gorąco dowiedzieć się czegoś więcej a doświadczenie nauczyło ją, że najlżejszym środkiem osiągnięcia tego celu, było podniecenie namiętności kochanka. Wiedząc, że żaden mężczyzna nie jest zdolnym stawić oporu uczuciu, które wzbiera w sercu pod wpływem pieszczot miłosnych, zamknęła kochankowi usta długim, gorącym pocałunkiem. W tejże chwili, w oczach jego dostrzegła błysk pożądania, które doprowadza do szału zmysłowego, dającego zapomnienie wszelkich podejrzeń. Dzika niemal namiętność, z jaką Ireneusz przycisnął ją do siebie i posiadł w miłosnym uścisku, utwierdziła Zuzannę w przekonaniu, że w sercu jego nurtowała jakaś boleść, której ona przyczyną byś musiała. Bo nawet w chwili największego szału Ireneusz pieścił ją z głuchym jakimś gniewem, podniecającym namiętność, lecz wykluczającym uczucie... Po krótkim odpoczynku, Zuzanna zarzuciła kochankowi ręce na szyję i głosem niewymownie łagodnym, przenikającym do głębi tkliwe serce poety, spytała:
— Dlaczego nie chcesz powiedzieć otwarcie, co jest przyczyną twego zmartwienia?
Ach! gdyby była powiedziała te słowa na wstępie rozmowy, Ireneusz nie byłby w stanie zamilczeć prawdy; ze łzami w oczach wyznałby wszystko, czego się dowiedział od aktorki. Ale teraz już niestety! przestał boleć nad niegodnem posądzeniem, rzuconem przez Klaudyusza. Jak ostrze sztyletu utkwiło w jego sercu bolesne przeświadczenie, że ubóstwianą swą madonnę schwytał na gorącym uczynku kłamstwa.
Tak, Zuzanna skłamała przed nim... nie mógł już wątpić o tem. Skłamała raz, twierdząc, że była tylko sama z mężem w teatrze; skłamała drugi raz, twierdząc, że nudziła się śmiertelnie przez cały wieczór... A jednak wobec pytania, świadczącego o tak żywem współczuciu dla jego zmartwienia, Ireneuszowi zabrakło siły do spokojnego wypowiedzenia tych dwóch oskarżeń; zmieszany, jak winowajca, powtórzył raz jeszcze niezręczną wymijającą odpowiedź. Zuzanna rzuciła na niego tak badawcze spojrzenie, że spuścił oczy ku ziemi... Konieczność rozłączenia się za chwilę, zmusiła Zuzannę do zaniechania dalszego badania. Szepnęła tylko z westchnieniem:
— Jakże mi ciebie żal serdecznie! — żegnała go czulej niż zwykle.
— Dowiem się wszystkiego za przyszłym razem — myślała, wracając do domu.
Mimowoli jednak milczenie Ireneusza przejmowało ją niepokojem. Istotnie bowiem kochała młodego poetę, jakkolwiek uczucie jej było innem niźli się zdawać mogło na pozór. W rzeczywistości bowiem ceniła najwięcej miłość fizyczną a jednak pomimo, że była zepsutą życiem i otoczeniem, nie pozostała jednak obojętną na szlachetność serca młodego poety. Charakter Ireneusza nęcił ją tym dziwnym urokiem, który sprawia, że najrozpustniejsi mężczyźni ubiegają się tak gorliwie o względy skromnych, pobożnych panien. Wiedziała zresztą, że nawet zmysłowych rozkoszy pozbawioną zostanie, skoro przerwie się czarownych złudzeń koło, którem go otoczyła. A oto ktoś widocznie usiłował przerwać czarodziejskie to koło.
Wrogiem tym nie mógł być nikt inny, prócz Koletty. Wszystko zdawało się świadczyć o tem. Ale z drugiej strony jakie pobudki mogły skłonić aktorkę do prześladowania kobiety, której ze słyszenia nawet nie znała zapewne.
Koletta była kochanką Klaudyusza — musiała to więc być sprawka tego człowieka, który od pierwszej chwili poznania wydał jej się niebezpiecznym. Cokolwiekbądź Koletta powiedziała Ireneuszowi, musiała bezwątpienia dowiedzieć się o tem od Klaudyusza. Pomimo swej przebiegłości, młoda kobieta nie mogła rozwiązać tej zagadki. Klaudyusz nigdy przecież nie widział ich razem a zresztą, głęboko była przekonaną, że Ireneusz nie zwierzał się przyjacielowi.
— Widocznie moje obawy są zupełnie nieuzasadnione — zawyrokowała wreszcie.
Ale napróżno pocieszała się tą myślą, nie mogła uwierzyć, aby Ireneusz wziął tak bardzo do serca jakiś złośliwy artykuł dziennikarski. Przeczucie ostrzegało ją o groźnem choć nie dającem się określić niebezpieczeństwie.
Przeczucie to wzrosło jeszcze nazajutrz, po dniu, w którym zauważyła tak zagadkowy dla niej smutek Ireneusza. Był to dzień przyjęcia, goście zebrali się liczniej niż kiedykolwiek, wreszcie rozeszli się w szyscy, ostatni wyszedł Desforges.
Około siódmej, Zuzanna siedziała w tym samym saloniku, w którym niegdyś osnuwała serce młodego poety delikatną, 1ecz mocną siecią, jak pająk duszący nieszczęśliwą ofiarę.
Po chwili wbiegł do pokoju pan Moraines wesoły, uśmiechnięty, z twarzą rozpromienioną i obejmując wpół żonę, która krzyknęła mimowoli, przerażona tą niespodziewaną napaścią.
— Należy mi się pocałunek! — zawołał, całując ją w szyję — dwa nawet — i znów ją pocałował — w nagrodę za moją grzeczność. Tak — dodał odpowiadając na pytające spojrzenie Zuzanny — wracam od pani Komof, której od tak dawna winien byłem wizytę. Czy wiesz, kogo u niej zastałem?... Zgadnij-że!... Tego młodego poetę, Ireneusza Vincy Nie rozumiem, dlaczego Desforges utrzymuje, że ten młodzieniec wydał mu się sztywnym i nienaturalnym. Ależ to niepospolicie wykształcony chłopak. Bardzo mi się podobał... Rozmawialiśmy z sobą dość długo... Powiedziałem mu, że byłoby ci bardzo przyjemnie widzieć go znów u siebie. Czy dobrze zrobiłem?
— Bardzo dobrze — odparła Zuzanna — i kogóż więcej widziałeś u hrabiny!
Podczas gdy mąż wymieniał jej kilkanaście znajomych nazwisk, Zuzanna myślała:
— W jakim celu Ireneusz chodził do pani Komof?...
Nie bywał przecież nigdzie, odkąd zawiązanym został ich stosunek. Nieraz nawet mówił jej:
— Chciałbym wyrzec się wszystkiego w świecie, prócz ciebie i pracy...
A teraz, pomimo że miał zwyczaj uprzedzać ją zawczasu o każdym swoim postępku, nie powiedział ani słowa o tej wizycie, która była przecież tak niezwykłym przypadkiem w obecnym jego trybie życia. Na domiar złego, poznał jej męża, który prawdopodobnie zrobił na nim wprost przeciwne wrażenie, niżeli ona tego pragnęła. Mimowoli też Zuzanna czuła żal do męża, że ośmielił się być u hrabiny jednocześnie z Ireneuszem i szorstko prawie spytała:
— Jestem pewną, że nie napisałeś dotąd do pana Cruce z zapytaniem o koronki?
— I owszem — tryumfująco odpowiedział Paweł — będziesz je miała niedługo.
Chodziło tu o staroświeckie koronki, o których Cruce — pokątny faktor wszystkich elegantek — wspominał Zuzannie a które ona kazała mężowi kupić dla siebie.
Od czasu do czasu wymagała od niego jakiegoś kosztownego prezentu, który następnie pokazywała znajomym, mówiąc:
— Patrzcie, jak Paweł o mnie pamięta. Oto co przed kilkoma dniami od niego dostałam...
Zapomniała tylko dodać, że prezenta te były kupowane — jeżeli nie bezpośrednio przez barona — to za pieniądze barona.
Chociaż Desforges zajmował się interesami o tyle tylko, o ile względy majątkowe tego wymagały, zdarzała mu się niekiedy prawie pewna sposobność zarobienia pieniędzy, któremi uprzejmie dzielił się z panem Moraines. W tym właśnie czasie Kompania północna, której Desforges był administratorem, zakupiła linię kolei żelaznej, mającej tylko wewnętrzne znaczenie i której akcye były mało cenione na giełdzie. Paweł, uprzedzony w swoim czasie, skorzystał z raptownej zwyżki tych akcyj i zarobił około trzydziestu tysięcy franków, z których część przeznaczył na kupno kosztownych koronek dla żony.
Z powodu tej operacyi finansowej, młoda kobieta miała bardzo charakterystyczną rozmowę z Ireneuszem. Zapytała, ile dochodu przyniósł mu „Sigisbeusz“ i dodała:
— Gdzie umieściłeś te pieniądze?
— Nie wiem — z uśmiechem odparł Irereusz — moja siostra kupiła listów zastawnych za pierwsze tysiąc franków a resztę schowałem do biurka.
— Pozwólże, abym ci dała siostrzaną radę — odpowiedziała. — Mamy znajomego, który jest administratorem Kompanii północnej i który nam mówił... Ale przyrzeknij, że nie zdradzisz tajemnicy...
Tu wytłomaczyła mu całą kombinacyę odkupienia akcyj.
— Zrób to jaknajprędzej — dodała — wygrasz, ile sam zechcesz.
— Cicho! — przerwał młody poeta, zamykając jej usta ręką — wiem, że mówisz tak przez miłość dla mnie, ale nie mogę od ciebie przyjmować rad w tej kwestyi. Straciłbym szacunek dla samego siebie.
Ireneusz mówił to tak szczerze, że Zuzanna nie śmiała nalegać dłużej. Zbytnia skrupulatność kochanka wydała jej się nieco śmieszną. Pokochała go wprawdzie, głównie za jego naiwność i łatwowierność a jednak też same przymioty strachem ją przejmowały. Wiedziała, że Ireneusz jest zanadto szlachetnym, za mało zdolnym wchodzić w układy z poczuciem honoru, aby dowiedziawszy się o istotnej wartości jej charakteru, mógł znaleźć dla niej słowo przebaczenia. Tak, należało się mieć na baczności! Rozmyślając nad spostrzeżonemi objawami grożącego niebezpieczeństwa, jakiem i były: smutek Ireneusza, jego oburzenie na Kolettę i nagłe odnowienie stosunków towarzyskich, Zuzanna powiedziała sobie:
— Popełniłam wielki błąd, odkładając wyjaśnienie na później.
To też, gdy w kilka dni potem dążyła na schadzkę z Ireneuszem, czyniła silne postanowienie niedopuszczenia się powtórnie tego błędu. Od pierwszego rzutu oka spostrzegła, że młody człowiek był jeszcze smutniejszym i więcej zmieszamym, udała jednak, że nie widzi ani jego zakłopotania, ani oziębłości, z jaką ją przywitał.
Zdjąwszy kapelusz i okrycie, ze smutnym uśmiechem mówić zaczęła:
— Muszę cię wyłajać, mój najdroższy; dlaczego nie uprzedziłeś mnie zawczasu, że masz zamiar odwiedzenia hrabiny? Postarałabym się oszczędzić przykrego zapewne spotkania.
— Przykrego? — odparł Ireneusz z ironią której Zuzanna dotąd nie zauważyła w jego słowach — przeciwnie, pan Moraines był dla mnie nader uprzejmym!
— Tak, podobałeś mu się bardzo. On, tak sarkastyczny zazwyczaj, z uniesieniem opowiadał mi o tobie... Możesz się poszczycić tem, że raczył cię zaprosić, abyś bywał częstszym u nas gościem. Wogóle mój małżonek nie lubi nowych znajomości... Ach! mój jedyny! — mówiła dalej, opierając obie ręce na ramieniu kochanka — jakże boleśnie dotknąć cię musiała jego uprzejmość!
— Tak, było mi bardzo przykro — głuchym głosem odparł Ireneusz.
Rzuciwszy okiem na piękną twarz u kochanej, mimowołi przypomniał sobie jej słowa wyrzeczone w Luwrze, przed portretem kochanki Barbarellego:
— Trudno pojąć doprawdy, aby kobieta mająca twarz tak łagodną, była zdolną dopuścić się kłamstwa!
Ach! i ona miała twarz łagodną a skłamała przecież? I jakąż miał rękojmię, że i dawniejsze jej postępowanie nie było kłamstwem? Od chwili poznania pana Moraines, młody poeta tworzył tysiące bolesnych przypuszczeń. Zjednany uprzejmem obejściem się Pawła, nie mogąc uwierzyć, aby ten był — zgodnie z twierdzeniem Zuzanny — człowiekiem despotycznym i nieznośnym w pożyciu, zadawał sobie pytanie:
— Dlaczego Zuzanna i w tym względzie starała się mnie oszukać?
Poszedł do pani Komof bez ściśle określonego celu; łudzić się nadzieją, że dowie się czegoś o niej z opowiadania ludzi, należących do wielkiego świata. Ci przecież znać ją powinni! Ale niestety! krótka rozmowa z panem Moraines wtrąciła go znowu w otchłań zwątpienia i rozpaczy. Zrozumiał wreszcie tę okrutną prawdę, że Zuzanna, wystawiając charakter męża w ujemnem świetle, chciała wybawić się od konieczności przyjmowania go u siebie. Dlaczego?... miała widocznie jakąś tajemnicę, której jemu powierzyć nie chciała. Jaką tajemnicę?... Koletta zawczasu już odpowiedziała na to pytanie... Dręczony bolesnemi przypuszczeniami, Ireneusz powziął zamiar łatwy do wykonania, mogący dowodnie przekonać go o istotnym stanie rzeczy: korzystania z zaproszenia pana Moraines, postanowił prosić Zuzannę, o pozwolenie złożenia jej wizyty. Jeżeli przystanie, to dowód, że nic przed nim nie ukrywa, ale jeżeli odmówi?... Młody poeta, w umyśle którego snuły się wciąż te pytania i wątpliwości, nie spuszczał oka z pięknej twarzyczki, opartej na jego ramieniu. Ach! ileż uroczych marzeń wzbudzał w nim niegdyś widok tej twarzy! Jakże głęboko wierzył w szczerość spojrzenia tych łagodnych, niebieskich oczów! Z jakimż zachwytem słuchał niegdyś każdego słowa wychodzącego z tych klasycznie wykrojonych usteczek!...
Nie, to niepodobna, aby Koletta miała słuszność!... Ale jak sobie wytłomaczyć te trzykrotne jej kłamstwa? Tak, Zuzanna skłamała trzy razy. Niema kłamstw niewinnych. Zaufanie — tak samo jak miłość — chce mieć wszystko, lub nic. Zaufanie musi być bezwzględnem, inaczej nie może być szczerem. Ci, którzy doznali zawodu, najlepiej o tem wiedzą.
— Biedny, nieszczęśliwy chłopcze! — szepnęła Zuzanna z głębokiem westchnieniem.
Wiedziała dobrze, że współczucie skłania człowieka do wypowiedzenia swych smutków.
— Tak, jestem bardzo nieszczęśliwym — odparł młody człowiek, wzburzony tym dowodem współczucia, którego brak tak gorąco odczuwał.
— Słuchaj Zuzanno — dodał po chwili badawczo patrząc jej w oczy — wolę nic przed tobą nie ukrywać. Namyślałem się długo i doszedłem do przekonania, że stosunek nasz nie może pozostać nadał takim, jakim był dotąd. Nie mam już siły cierpieć dłużej... Takie życie nie zadawalnia mej miłości... Spotykamy się ukradkiem, co kilka dni zaledwie a po upływie krótkiej godziny szczęścia, ja nie wiem co porabiasz, nie mogę przyjmować udziału w twych zajęciach i rozrywkach... Nie przerywaj mi, niech wypowiem wszystko co myślę... Z powodu twego męża, wzbraniałaś mi dotąd wstępu do swego domu... Ale teraz przeszkoda usuniętą być może; widziałem go, rozmawiałem z nim, niech że przynajmniej zostanę wynagrodzonym za ofiarę, którą uczyniłem podając rękę te mu człowiekowi... Wiem, że to co mówię nie dowodzi szlachetności, ale przestałem już być dumnym i cenić swą godność... Ja ciebie kocham, Zuzanno... W imię tej miłości, zaklinam cię, pozwól mi bywać u siebie, żyć w twoim świecie, widywać cię wszędzie, nietylko tutaj, gdzie przychodzimy, aby użyć rozkoszy zmysłowych...
— Aby się kochać! — przerwała Zuzanna, podnosząc głowę i usuwając się od kochanka — takim więc jest koniec mych pięknych marzeń o naszej miłości ukrytej przed światem i ludźmi, wolnej od niecnej obłudy, która wstręt we mnie wzbudza. A jednak zdawało mi się, że dawniej rozumiałeś moje marzenia i narówni ze mną urzeczywistnić je pragnąłeś!
— Nie pozwalasz mi zatem bywać w twoim domu? — zapytał Ireneusz.
— Dlaczego chcesz, abym dobrowolnie wyrzekła się dotychczasowego szczęścia? — zawołała Zuzanna. — Jesteś zanadto delikatnym, zanadto wrażliwym, abyś mógł przyzwyczaić się do mego otoczenia. Wszystko i wszyscy razić cię będą... Nie wiesz, czem jest ten świat, w którym ja żyć muszę; nie pojmujesz, jak mało jesteś do niego stworzonym. A potem mnie przypisywać będziesz doznany zawód. O! mój najdroższy, nie żądaj tego odemnie! zaklinam cię, porzuć tę myśl nieszczęsną!
— Chcę wiedzieć, co ukrywasz przedemną! — stanowczo zawołał młody człowiek, ogarniając ją znów przenikliwem spojrzeniem. Nie domyślał się on, że jedynym celem Zuzanny było wykrycie przyczyn, które przed kilkoma dniami sprowadziły chmurę smutku na jego czoło, następnie skłoniły go do odwiedzenia pani Komof a teraz wreszcie wywołały żądanie tak nagłej zmiany w dotychczasowym ich stosunku.
Zapytanie Ireneusza sprzyjało wielce jej planom, to też zbolałym głosem ofiary, upadającej pod brzemieniem srogich prześladowań, odparła:
— Co słyszę? ty mój najdroższy, odzywasz się do mnie w taki sposób?... Ale nie! ktoś musiał podsunąć ci tę myśl... ty sam nie byłbyś zdolnym do tego... Przychodź do mnie, przychodź, ile razy zechcesz.. Posądzasz mnie, że ukrywam cokolwiek przed tobą?... Czy nie wiesz, że wolałabym umrzeć niż skłamać wobec ciebie!...
— A więc dlaczego skłamałaś wtedy? — z goryczą zawołał Ireneusz.
Wzruszony rozpaczą, która malowała się w oczach młodej kobiety, rozbrojony uzyskanem od niej pozwoleniem, niezdolny zataić dłużej istotnego powodu swej boleści, czuł niezwalczoną chęć wypowiedzenia wszystkich swych uraz — bogdajby urojonych nawet.
— Ja? skłamałam? — spytała Zuzanna.
— Tak, powiedziałaś mi, że idziesz do teatru sama, z mężem tylko...
— Ależ byłam tam...
— I ja tam byłem — przerwał Ireneusz — i widziałem, że ktoś trzeci siedział w tej loży.
— Desforges — wesoło zawołała Zuzanna — szaleniec z ciebie, mój drogi!... Desforges przyszedł do loży w antrakcie i mój mąż zatrzymał go do końca przedstawienia. Desforges!... — mówiła dalej w uśmiechem! — Desforges się nie liczy... Nie przyszło mi nawet na myśl wspominać ci o nim... No, ale mówiąc seryo, nie możesz chyba być zazdrosnym o tego starego barona?
— Wydawałaś mi się tak wesołą, tak szczęśliwą! — odparł Ireneusz miększym już głosem.
— Niewdzięczniku! — odparła z wyrzutem — gdybyś był widział, co się dzieje w sercu mojem! Wiesz przecie, że największem dla mnie nieszczęściem jest konieczność ciągłego ukrywania swych uczuć i śmiesz mi czynić wyrzuty o to! Nie, Ireneuszu, jesteś nadto okrutnym! nadto niesprawiedliwym!
— Przebacz mi! przebacz, najdroższa! — zawołał młody poeta do łez prawie wzruszony kłamliwemi słowami kochanki. Jestem podłym.. To Koletta podsunęła mi tę myśl... Miałaś zupełną słuszność niedowierzając Klaudyuszowi!
— Mężczyzna zawsze pała nienawiścią do kobiety, która się nie pozwala bałamucić — odparła Zuzanna.
— Nędznik! — z oburzeniem zawołał młody człowiek i jakby dla ulżenia sobie, dodał. — Dowiedział się o naszym stosunku... Nie mówiłem mu nic, ale domyślił się wszystkiego, widząc jak byłem zmieszany i zakłopotany, wspominając o tobie... Nikt mnie nie zna lepiej od niego!... Domyślił się i rozpowiedział swej kochance, że my się kochamy, że... Nie, nie jestem w stanie powtórzyć ci wszystkiego.
— Powtórz, powtórz najdroższy! — nalegała Zuzanna.
Twarz jej miała w tej chwili wyraz dumy i pełen rezygnacyi, jak ofiara idąca odważnie na plac stracenia, Po krótkiem milczeniu, dodała:
— Czy powiedziano ci, że jesteś nie pierwszym moim kochankiem?
— Ach! gdyby to tylko! — z westchnieniem odparł Ireneusz.
— Cóż więc takiego, o Boże? — przerwała. — Zresztą nie dbam o to, co ludzie mówią o mnie, ale boli mnie bardzo, że ty, Ireneuszu, możesz wierzyć tym baśniom!... Proszę powiedz mi jednak wszystko!... lżej ci będzie na sercu. Czy i tego nawet nie mam prawa wymagać?
— A więc dobrze! — zawołał Ireneusz i rumieniąc się tak, jakby on był winowajcą, zaczął bełkotać, jąkając się: — Kiaudyusz powiedział Kolecie, że ty jesteś... Nie! nigdy mi to przez usta nie przejdzie... No! mówił, że Desforges...
— Znowu Desforges — przerwała Zuzanna z nieco ironicznym uśmiechem — ależ to śmiechu warte!...
Nie chciała, aby Ireneusz wypowiedział oskarżenie, którego domyślała się teraz. Obawiała się zdradzić mimowolnem wzruszeniem i nie dając mu przyjść do słowa podjęła dalej:
— Powiedziano ci, że Desforges był moim kochankiem, że jest nim dotąd może... Doprawdy, tylko człowiek podły albo waryat może wpaść na tak niedorzeczną myśl... Desforges jest starym przyjacielem mojej rodziny i zna mnie od dziecka... Bywał bardzo częstym gościem u mego ojca, rosłam w jego oczach, nie dziw więc, że kocha mnie jak swoje dziecko. Io tym człowieku śmiano mówić!... Nie, Ireneuszu, musisz mi dać słowo, że nigdy temu nie uwierzysz... Czyż zasłużyłam na to, abyś miał o mnie podobne wyobrażenie?


VI.
Wyjaśnienie.

Pomiędzy jednym a drugim paroksyzmem zazdrości — tej dziwnie zagadkowej choroby moralnej — zdarzają się chwile niewymownie rozkoszne. Na dni kilka lub na parę godzin powraca wspomnienie dawnej miłości, napełniając serce taką błogością, jak odzyskanie zdrowia po śmiertelnej chorobie.
Ireneusz, przekonany zupełnie o bezzasadności swoich podejrzeń, pragnął teraz na każdym kroku wynagrodzić kochance sprawioną jej przykrość. Nie chciał już teraz korzystać z tak gorąco przedtem upragnionego pozwolenia bywania w jej domu. Parę słów tylko wymówionych z zalotnem spojrzeniem, z wdzięcznym uśmiechem zdołają zawsze uśpić podejrzliwość zakochanego mężczyzny, jeżeli ten na własne oczy nie widział jawnego dowodu wiarołomstwa i wtedy jeszcze... A tutaj przecież pierwsze podejrzenia młodego poety opierały się na tak kruchej podstawie! Nie dziw więc, że Ireneusz w zupełnie dobrej wierze oświadczył kochance:
Nie, nie pójdę do ciebie... Byłem szaleńcem, chcąc zmienić cokolwiek w naszym stosunku. Jesteśmy tak szczęśliwi w tem zaciszu, zdala od świata.
— I będziemy szczęśliwi, dopóki znów ktoś złośliwy nie powtórzy ci jakich plotek o mnie — odparła Zuzanna, uszczęśliwiona w głębi serca z tak niespodziewanego obrotu rzeczy. — Przyrzeknij mi tylko, że powiesz mi zawsze wszystko.
— Przyrzekam — ale teraz poznałem cię już lepiej i jestem pewny siebie.
Wierzył szczerze w to, co mówił.
Zuzanna uwierzyła także jego słowom; oddała się zupełnie szczęściu chwili obecnej, przewidując, że po przyjeździe Klaudyusza będzie miała nową walkę do stoczenia. Ale cóż nowego Klaudyusz mógł jeszcze powiedzieć? Zresztą liczyła na to, że Ireneusz uprzedzi ją o przyjeździe pana Larcher. Gdyby nawet pierwsze zetknięcie się obu dawnych przyjaciół nie doprowadziło do zupełnego zerwania stosunków, będzie jeszcze dość czasu do obmyślenia dalszych planów. Wtedy da kochankowi do wyboru: zerwanie z nią lub z przyjacielem. Zawczasu już pewną była jego odpowiedzi.
Ale Ireneusz pomimo tylokrotnych zapewnień mniej widocznie był panem samego siebie, bo zbladł śmiertelnie ze wzruszenia, gdy w tydzień niespełna po ostatniej rozmowie z Zuzanną, wracając z biblioteki do domu, spotkał w progu Emilię, która powitała go wiadomością o powrocie Klaudyuszą.
— I ośmielił się przyjść tutaj? — wykrzykną!
— Upoważniłam go do tego — odparła Emilia i z widocznem zakłopotaniem dodała: zapytywał, kiedy cię może zastać w domu.
— Trzeba mu było powiedzieć, że nigdy — przerwał młody człowiek.
— Ireneuszu — odpowiedziała Emilia — czyż mogłam odezwać się w ten sposób do człowieka, który ci dał tyle dowodów prawdziwego przywiązania?... Z resztą powiem ci wszystko —dodała po chwili milczenia — spytałam się go wręcz, co zaszło między wami. Pytanie to dziwiło go bardzo... Wierzaj mi, braciszku, Klaudyusz niczem względem ciebie nie zawinił. To musi być jakieś nieporozumienie... Prosiłam go, żeby przyszedł jutro rano a z pewnością zastanie cię w domu.
— Nie wtrącaj się do mnie! — gwałtownie zawołał Ireneusz — czy prosiłem cię o rozciąganie opieki nademną?
— Jakiś ty szorstki! — ze łzami w oczach zawołała Emilia, boleśnie dotknięta uniesieniem brata.
— No, nie płacz, Emilko — odparł Ireneusz, wstydząc się swej szorstkości — może to i dobrze się stało. Powinienem rozmówić się z Klaudyuszem. Ale potem, proszę cię, abyś nigdy nie wymawiała jego nazwiska w mojej obecności. Nigdy!... czy rozumiesz, siostrzyczko?
Pomimo tak silnego na pozór postanowienia, poeta ani na chwilę nie mógł usnąć przez noc całą. Oczekiwał z niepokojem tej rozmowy, nie domyślając się przecież następstw, jakie z niej wyniknąć miały. Napróżno usiłował podsycić swój gniew na dawnego przyjaciela, nie był w stanie zaprzysiądz mu nienawiści. Nadto szczerze kochał dotąd tego człowieka dziwacznego wprawdzie częstokroć, ale umiejącego zjednywać sobie przyjaźń ludzką przez nieskazitelną prawość charakteru, przez oryginalność poglądów, przez wrodzoną szlachetność a nawet przez swoje wady, któremi sobie tylko szkodził W chwili stanowczego zerwania węzłów przyjaźni, Ireneusz przypomniał sobie, jak życzliwie znany już podówczas autor przyjął pierwsze jego próby literackie...
Ireneusz był w szóstej klasie w lyceum świętego Andrzeja, w którem Klaudyusz zajmował posadę korepetytora. Uczniowie opowiadali sobie cichaczem, że widywali go często jeżdżącego otwartym powozem z jakąś panią bardzo ładną i noszącą zawsze różową suknię. Wkrótce potem Klaudyusz opuścił zakład... Gdy spotkali się znowu na ślubie Emilii, Klaudyusz, posiadający już pewną sławę, pierwszy zbliżył się do niego, pierwszy zapragnął widzieć jego utwory poetyczne. Z jakąż prawdziwie braterską pobłażliwością wytrawny już pisarz ocenił te pierwsze nieśmiałe próbki talentu! Jak w niczem nie starał się okazać swej wyższości nad młodszym kolegą! Jak umiejętnie osądził te płody — zgodnie z wymaganiami rozumnej krytyki, która wykazując błędy nie wyśmiewa jednak pisarza, lecz zachęca go do dalszej pracy!... A potem, po ogłoszeniu drukiem „Sigisbeusza“, Larcher starał się pomagać mu tak, jakgdyby sam nie był autorem dramatycznym. Poeta nadto dobrze znał życie literatów, aby nie wiedział jak rządkiem jest zjawiskiem życzliwe usposobienie starszych ku młodszym. „Sigisbeuszowi“ zawdzięczał sławę, lecz zarazem i to przeświadczenie tak bolesne dla wszystkich początkujących w zawodzie literackim: jak nieubłaganą jest zazdrość mistrzów, nad których utworami zachwycał się niegdyś, na których się kształcił i którym pragnąłby złożyć w ofierze pierwszy zdobyty listek wawrzynu. A jednak Klaudyusz Lareher tak chętnie, tak instynktownie niemal poparł młody jego talent, jakgdyby sam nie był pracownikiem na niwie literackiej.
I teraz oto musi stracić na zawsze jedynego, tak gorąco ukochanego przyjaciela?...
— Ale czyż moja w tem. wina? — biadał Ireneusz, rozdrażniony temi wspomnieniami.
Dlaczego Klaudyusz powtarzał plotki Kolecie?... Dlaczego zdradził młodego przyjaciela, którego młodszym bratem swym nazywał?... Dlaczego?... Bolesne te pytania nasuwały Ireneuszowi inne myśli, którym bronić się usiłował... Jednym z niezaprzeczalnych pewników historyi serca ludzkiego jest istnienie miłości, pomimo potwarzy, pomimo pogardy nawet. Wprawdzie po rozmowie z Zuzanną, Ireneusz nie śmiał już wątpić o jej szczerości. Ale owocem każdego niesłusznego nawet podejrzenia jest zawsze ziarno niewiary — i gdyby młody człowiek miał odwagę spojrzeć w głąb własnego serca, znalazłby dowód tego wymowny w gorączkowej niemal ciekawości, z jaką oczekiwał rozmowy z przyjacielem. Pragnął dowiedzieć się z ust Klaudyusza istotnych pobudek, które go skłonić mogły do tak hańbiącego oskarżenia Zuzanny.
Ciekawość ta, wspomnienie tak dawno istniejącego stosunku, pewna obawa wreszcie spotkania człowieka, który jako starszy miał zawsze nad nim przewagę — wszystko to uśmierzało powoli gniew obrażonego kochanka. Napróżno starał się rozważyć w sercu swem taką zawziętość, jak a płonęła w nim w ów nieszczęsny wieczór, gdy wyszedłszy z garderoby Koletty, biegł jak szalony przez ulicę.
Jak wszyscy ludzie słabego charakteru, postanowił od pierwszej chwili zaznaczyć swą niechęć — i gdy nazajutrz KJaudyusz, przyszedłszy punkt o dziewiątej, podbiegł ku niemu z wyciągniętemi rękoma i z przyjaznem słowem powitania, poeta wyprostował się i nie wyjął ręki z kieszeni. Przez chwilę stali naprzeciw siebie w milczeniu. Na ogorzałej twarzy Klaudyusza, malował się wyraz tłumionego gniewu, oczy jego zajaśniały dzikim blaskiem.
Ireneusz znał dobrze jego popędliwość, mógł zatem przypuszczać, że ta ręka, której uścisnąć nie chciał, wymierzy mu policzek. Ale woła przemogła obrażoną dumę i Klaudyusz pierwszy przerwał milczenie:
— Nie drażnij mnie! — odezwał się drżącym z gniewu głosem. — Ale nie... powinienem pamiętać, że jesteś dzieckiem jeszcze... że powinienem mieć rozum za siebie i za ciebie... Słuchaj, Ireneuszu, wiem już o wszystkiem, rozumiesz?... wszystkiego się dowiedziałem... Byłem tu wczoraj, pani Emilia powiedziała mi, że się gniewasz na mnie... Słowa jej, dały mi dużo do myślenia... Nie odbierając od ciebie odpowiedzi, szalałem z rozpaczy, przypuszczając, że zostałeś kochankiem Koletty... Szaleniec ze mnie! Szczęściem dla mnie ta niegodziwa dziewczyna nie domyśliła się moich przypuszczeń... Wyszedłszy ztąd, pobiegłem do niej. Zastałem ją samą. Z tryumfującym uśmiechem opowiedziała mi całą waszą rozmowę Łajdaczka! chlubiła się jeszcze swą podłością! Ach! wtedy przestałem być panem siebie...
Biegał wzdłuż i wszerz po pokoju przejęty wspomnieniem tej sceny, zdając się zapominać o obecności przyjaciela:
— Zerwałem się jak wściekły i zbiłem ją na kwaśne jabłko. Rzuciłem ją na ziemię i biłem pięściami bez miłosierdzia! Napróżno błagała mnie o litość... byłbym ją zabił z rozkoszą! Ach! jakże ślicznie wyglądała z roztarganemi włosami! Przez podarty szlafrok widziałem jej piersi... Potem włóczyła się u nóg moich, ale nie spojrzałem na nią nawet i wyszedłem... Niech teraz pokazuje siniaki nowym kochankom... niech opowie, kto ją tak uraczył!... Ach! jak to przyjemnie postąpić czasem jak bydlę!...
Potem, stając nagle przed Ireneuszem, dodał:
— A zrobiłem to dlatego jedynie, że śmiała tobie ubliżyć... Słuchaj, Ireneuszu — zawołał wybuchając gniewem — powiedz-że mi wreszcie, czy obraziłeś się na mnie za to, co ta dziewczyna nagadała?
— Tak — chłodno odparł Ireneusz.
— Dobrze — odpowiedział Klaudyusz, siadając na fotelu — teraz możemy pomówić spokojnie. Chciałbym abyśmy się porozumieli nawzajem... Pozwolisz zatem, że podniosę każdy najdrobniejszy szczegół O ile mi wiadomo, Koletta powiedziała ci dużo rzeczy... Rozważmy, każdą z nich kolejno... Otóż przedewszystkiem dowodziła jakoby słyszała odemnie, że ty jesteś kochankiem pani Moraines... Nie przerywaj mi — wtrącił, widząc oburzenie przyjaciela. — Mówiąc z tobą a zwłaszcza w kwestyi danej naszej przyjaźni, drwię sobie z konwencyonalnych przepisów towarzyskich, niepozwalających wymienić nazwiska kobiety. Nie jestem zresztą człowiekiem światowym i chcę jasno postawić kwestyę.. To nowy dowód podłości Koletty!... Skłamała bezczelnie.. Czy chcesz wiedzieć co jej powiedziałem? Pamiętam naszą rozmowę tak doskonale, jakgdyby wczoraj miała miejsce... zresztą, żałowałem natychmiast słów nieopatrznie wyrzeczonych... Otóż powiedziałem jej. Zdaje mi się że biedny Ireneusz zaczyna się kochać w pani Moraines.. — Nie domyślałem się niczego, spostrzegłem tylko, że byłeś bardzo wzruszonym, mówiąc o tej kobiecie. Ale Koletta, która siedziała naprzeciwko was przy kolacyi zauważyła, że rozmawiałeś z nią z wielkiem zajęciem. Żartowaliśmy z tego, jak się nieraz z podobnych domysłów żartuje, nie przywiązując do nich żadnej wagi. Zresztą nie o to mi chodzi. Byłeś moim przyjacielem, mogłeś pokochać prawdziwie i wierzę, że tak było. Przyznaję, że źle zrobiłem i nie waham się prosić o przebaczenie, pomimo, że obraziłeś mnie przed chwilą... Opierając się na gadaninie podłej dziewczyny, obraziłeś starego, prawdziwie cię kochającego przyjaciela.
— A zatem — zawołał Ireneusz — dlaczegóż oddałeś mnie na łaskę tej dziewczyny?... Mógłbym ci przebaczyć, gdybyś tylko 0 mnie był wspomniał, ale...
— Przejdźmy teraz do tego drugiego punktu, który jest kłamstwem — przerwał Klaudyusz — Koletta powiedziała ci także, że mówiłem jej o stosunku Desforgesa z panią Moraies. To nieprawda! Wiadomości swoje zawdzięcza ona panu Salvaney i setkom innym błaznom, z którymi lata na obiady i kolacye. Nie, Ireneuszu, jeżeli zawiniłem w czemkolwiek, to nie w tem z pewnością, abym obmawiał przed nią panią Moraines, o której — nawiasem mówiąc — wie dużo więcej odemnie.. To tylko jedno wyrzucam sobie, że nie powiedziałem ci otwarcie co myślę o tej damie. Znając wszystkie jej sprawki, nie otworzyłem ci oczów wtedy, kiedy jeszcze nie było zapóźno!.. Tak, obowiązkiem moim było wszystko powiedzieć i ostrzedz cię po przyjacielsku: Możesz bałamucić, shańbić nawet tę kobietę, ale nie oddawaj jej swego serca... A jednak milczałem. Na usprawiedliwienie moje to tylko powiedzieć mogę, że nie sądziłem, aby tak mało ceniła pieniądze, żeby chciała zostać twoją kochanką. Mówiłem sobie: Ireneusz nie ma pieniędzy, nie grozi mu więc żadne niebezpieczeństwo..
— Jakto? — zawołał Ireneusz, który pasował się z sobą, odkąd Klaudyusz tak sceptycznie odzywał się o Zuzannie — śmiesz wierzyć temu co Koletta mówiła o pani Moraines i o baronie?
— Czy ja temu wierzę? — odparł Larcher, spoglądając ze zdziwieniem na przyjaciela. — Przypuszczasz zatem, że należę do ludzi, którzy dla zabawki szarpią imię kobiety?
— Przypuszczam tylko — odrzekł poeta tonem najwyższej pogardy, powoli i z naciskiem wymawiając każdy wyraz — że uczciwy mężczyzna winien jest przynajmniej szacunek kobiecie, która mu się bałamucić nie dała.
— Co? — zawołał Klaudyusz — ja? ja chciałem bałamucić panią Moraines! Ach! to wyśmienite! Rozumiem... to ona ci to powiedziała!.. — Roześmiał się nerwowo. — A jeżeli zdarzy się nam napisać coś podobnego w powieści, ludzie powiadają, że to potwarz rzucona na biedne ofiary! Potwarz?... Czyż można zpotwarzyć taką nędznicę?... Wszystkie one są jednakowe... Więc ty jej naprawdę wierzyłeś? Uwierzyłeś, że ja zdolny jestem do takiej podłości, aby przez obrażoną miłość własną oczernić uczciwą kobietę? Przyjrzyj mi się dobrze, Ireneuszu... czy wyglądam na obłudnika? Czy miałeś kiedykolwiek powód podejrzewania mię o to? Czy nie dałem ci tyle dowodów przyjaźni?... Słuchaj, daję ci słowo honoru, że ta pani skłamała tak samo jak Koletta. Chciała nas poróżnić... zerwać dawny koleżeński stosunek... Ach! nędznica!... A ja umierałem tam z tęsknoty, nie odbierałem ani słowa od ciebie dlatego, że ta łajdaczka gorsza może od dziewczyn ulicznych, oskarżyła mnie przed tobą o podłość. Tak, ona jest gorszą od tamtych... bo te ostatnie sprzedają się dla chleba a ona dla zdobycia tej odrobiny zbytku teraźniejszych dorobkiewiczów...
— Milcz, Klaudyuszu, milcz! — rozpaczliwie zawołał młody poeta — zabijesz mnie!
W sercu Ireneusza rozszalała straszliwa, niepohamowana burza uczuć Nie mógł wątpić o szczerości przyjaciela, ale szczerość ta w połączeniu z tonem przekonania, z jakim Kiaudyusz mówił o baronie, była nieszczęśliwemu kochankowi wymownym i niewypowiedzianie bolesnym dowodem przewrotności Zuzanny. Nie będąc w stanie dłużej nad sobą zapanować, rzucił się na Klaudyusza i schwyciwszy go za ubranie, szarpnął tak mocno, że oderwał klapę od tużurka.
— Jeżeli kto mówi mężczyźnie podobne rzeczy o ukochanej przez niego kobiecie, powinien to udowodnić!... Rozumiesz pan?... udowodnić!...
— Zwaryowałeś, mój drogi! — odparł Klaudyusz, odpychając go — żądasz dowodów?... Ależ cały Paryż może ci ich dostarczyć, szaleńcze! Nie tylko ja jeden, ale dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści osób zaświadczyć może, że przed siedmioma laty państwo Moraines byli zupełnie zrujnowani... Czy wiesz, kto umieścił Pawła w towarzystwie ubezpieczeń? Desforges, który jest jednym z dyrektorów tego towarzystwa a nadto dyrektorem Kompanii północnej, posłem, byłym członkiem Rady państwa i Bóg wie czem jeszcze... Ale Desforges to bardzo wpływowa osobistość, chociaż na to nie wygląda... i nie takim wydatkom może podołać... Kogo zastaniesz zawsze na ulicy Murillo? Barona Desforges. Kogo zobaczysz zawsze w teatrze z panią Moraines? Barona Desforges... I przypuszczasz, że taki ptaszek bawiłby się w platoniczną miłość z kobietą ładną i mającą męża, który jest ostatnim niedołęgą? Na to się tylko ty albo ja złapać możemy... ale Desforges! Bój się Boga! chyba tracisz wzrok i słuch, ile razy idziesz do niej z wizytą!...
— Byłem u niej trzy razy tylko? — powtórzył Klaudyusz, badawczo spoglądając na przyjaciela.
Wyrzekania i zwierzenia Emilii objaśniły go należycie, jakim być musiał stosunek Zuzanny z młodym poetą. Z nieostrożnej odpowiedzi Ireneusza, domyślił się, w jaki sposób urządzali się kochankowie.
— Nie pytam cię o nic — dodał po chwili — przyjętem jest, że poczucie honoru nakazuje nam milczeć o tych kobietach a jednak prosta uczciwość wymaga, aby ujawnić ich nędzę moralną wobec całego świata... Ocaliłoby się wiele ofiar!... Dowodów?... Ależ sam się o nie postarasz! Znam tylko dwa sposoby dowiedzenia się tajemnicy kobiety: przejąć jej listy, lub też śledzić jej kroki.
— Ależ to podłość, co mi doradzasz! — wykrzyknął poeta.
— W miłości niema rzeczy szlachetnych ani podłych — odparł Larcher, — Ja sam w ten sposób postępowałem. Tak, kazałem szpiegować Kolettę... Stosunek z kobietą łajdaczką, to walka na noże a ty zastanawiasz się nad tem, czy twoja przeciwniczka jest uczciwą?
— Nie, nie — odparł Ireneusz smutnie potrząsając głową — na to się nigdy nie zdobędę!
— Nie, to szpieguj ją sam — nalegał z nieubłaganą logiką powieściopisarz — znam dobrze DesforgesaL. Nie myśl, żeby się nie trzeba było z nim rachować. Studyowałem go niegdyś w owych czasach, kiedy jeszcze wierzyłem, że dar spostrzegawczy jest koniecznym warunkiem talentu. Wierutne brednie!... Ten człowiek jest dziwną mieszaniną nieładu i porządku, rozpusty i hygieny! Ich schadzki muszą być tak systematyczne, jak cały tryb jego życia... Raz na tydzień, zawsze o jednej godzinie, nie w porze śniadania — bo to utrudnia trawienie — nie w porze obiadu — bo przeszkadzałoby mu w oddawaniu wizyt lub grze w karty. Szpieguj ją!... W tydzień niespełna dowiesz się wszystkiego. Radbym dodać ci trochę nadziei przypuszczeniem, że domysły moje mogą okazywać się mylnemi!... Ach! biedny, drogi chłopcze i to ja rzuciłem cię w to błoto!... Żyłeś spokojnie i szczęśliwie, dokąd nie zjawiłem się w tem ustroniu i wziąwszy cię za rękę nie powiodłem do tych przeklętych salonów, w których poznałeś tego potwora. Taki koniec był niechybnym, nie ona, to która inna byłaby cię usidliła... Czyż ja muszę zawsze stać się przyczyną nieszczęścia tych, których kocham? Ach! zlituj się, Ireneuszu, powiedz, że mi przebaczasz! Ja nie potrafię żyć bez twojej przyjaźni... wróć mi ją... błagam!
Młody poeta, wzruszony rozpaczą przyjaciela, uściskał serdecznie dłoń jego i osuwając się bezwładnie na fotel ze łzemi w oczach, zawołał:
— O Boże! ileż ja cierpię!
Czwartego dnia po powyższej rozmowie, Ireneusz przyszedł do pałacu Saint-Euverte z twarzą tak zmienioną, że Ferdynand, otwierając mu drzwi, zawołał mimo woli:
— Co się panu stało, panie Vincy?
Nie odpowiedziawszy poczciwemu lokajowi, wszedł do gabinetu, w którym zastał Klaudyusza piszącego przy biórku.
Gospodarz, zobaczywszy gościa, rzucił trzymane w ręku cygaro i z żywym niepokojem zapytał:
— Co ci jest, mój drogi?
— Miałeś słuszność, przyjacielu — stłumionym głosem odparł Ireneusz — to ostatnia z kobiet.
— Przedostatnia — z goryczą wtrącił Klaudyusz — nie trzeba ubliżać Kolecie... Ale opowiadaj, cóżeś zrobił?
— To, co mi radziłeś — z niezwykłą sobie szorstkością odpowiedział Ireneusz — i przychodzę przeprosić cię, że mogłem powątpiewać o twojej prawości.. Tak, szpiegowałem ją... Co się ze mną działo! Czatowałem dzień... drugi, ale bezskutecznie. Jeździła z wizytami, albo po sklepach, spostrzegłem tylko, że Desforges przychodził codziennie... Krople potu występowały mi na czoło, gdy widziałem go wchodzącego do bramy. On mnie nie widział, bo siedziałem w zamkniętej karecie, której kazałem stać na ulicy Murillo... Dziś wreszcie o drugiej popołudniu wyjechała powozem. Kazałem jechać za nią. Zatrzymała się w kilku miejscach, wreszcie wysiadła przed księgarnią Galignaniego, wiesz, tam pod arkadami, na ulicy Rivoli. Powiedziała parę słów woźnicy, ten zaciął konie i odjechał natychmiast. Przeszła kilka kroków pod arkadami... Miała na sobie ciemną, wełnianą suknię, którą tyle razy na niej widziałem!... W głowie mi się kręciło... byłem jak szalony, czułem, że chwila stanowcza się zbliża. Po chwili zniknęła w jakiejś bramie. Wszedłem za nią na wielki dziedziniec, na końcu którego znajdowała się druga brama. Widocznie dom był przechodnim z ulicy Rivoli na ulicę Mont-Thabor. Nie widząc jej nigdzie, stanąłem w drugiej bramie. Ale i na ulicy Mont-Thabor jej nie było. Na wszelki wypadek postanowiłem być na straży, pilnując obu wyjść. Przypuszczałem, że jeżeli przyszła na schadzkę, wyjdzie zapewne drugą bramą dla zmylenia pogoni. Wstąpiłem do winiarni, będącej naprzeciwko. Po upływie półtorej godziny, wybiegła wreszcie. Miała teraz na twarzy ciemną podwójną woalkę. Ach! i ta woalka, niestety, dobrze mi jest znaną!... Wyszła — jak przypuszczałem — bramą od ulicy Mont-Thabor. Wspólnik jej umknąć zapewne musiał ulicą Rivoli. Pobiegłem więc tam i po upływie kwadransa spotkałem się oko w oko... zgadnij z kim... Z baronem Desforges! Ach! tym razem nie potrzebuję już dowodów!... Łajdaczka!
— Nie — spokojnie odparł Klaudyusz — kobieta tylko! One wszystkie są takie. Czy chcesz, abym ci odpłacił zaufaniem za zaufanie? Przekonasz się, do jakiego stopnia dochodzi podłość pięknej połowy rodu ludzkiego. Pamiętasz zapewne, jak Koletta obchodziła się ze mną wtedy, kiedy błagałem ją o trochę litości? A teraz, zbiłem jak bydlę i oto co mi pisze. Przeczytaj — dodał, podając przyjacielowi list, leżący przed nim na biórku.
Ireneusz wziął machinalnie papier i przebiegł oczyma następujące wyrazy:

„Druga w nocy.

Nie przychodzisz, najdroższy, napróżno czekałam cię dotąd. Czekać będę jeszcze przez cały dzień i wieczór po powrocie z teatru. Występuję w pierwszej sztuce i postaram się wrócić jak najprędzej. Błagam cię, przyjdź popieścić się ze mną. Przypomnij sobie moje usteczka, moje piękne włosy, moje pocałunki gorące. Przypomnij sobie tę, która cię ubóstwia, która nie może się pocieszyć, że ci przykrość sprawiła, która zawsze szalenie cię kocha — a przyjdziesz z pewnością do

twojej
Koletty.“

— Wspaniały list miłośny, nieprawdaż? — z dziką radością zawołał Klaudyusz. — Tego już zanadto! Kopnęła mnie nogą a teraz płacze i tęskni!... Ale ja wyrzekam się już jej i wszystkich innych... Znienawidziłem miłość i każę sobie amputować serce. Radzę ci pójść za moim przykładem.
— Ach! — gdybym mógł! — odparł Ireneusz. — Ale nie! Ty nie wiesz, czem ta kobieta była dla mnie!...
Nie mogąc zapanować dłużej nad burzą uczuć miotającą sercem jego, wybuchnął głośnym płaczem i załamując ręce, zawołał rozpaczliwie:
— Ty nie wiesz, jak ja ją kochałem, jak ja jej wierzyłem, co poświęciłem dla niej. Pomyśleć nawet nie mogę, że Desforges miał ją w swych objęciach! Ach! — dreszcz obrzydzenia wstrząsnął jego ciałem. — Gdyby mnie była zdradziła dla innego!... dla kogoś, o kim mógłbym myśleć z nienawiścią wprawdzie, ale bez wstrętu!... O tego, nawet zazdrosnym być nie mogę... Dla pieniędzy! dla pieniędzy!... — Zerwał się z krzesła i schwycił Klaudyusza za ramię. — Mówiłeś mi, że ten człowiek jest jednym z dyrektorów Kompanii północnej... To mi wszystko tłomaczy. Czy wiesz, że ona mi kiedyś proponowała jakąś spekulacyę finansową, myśl której podsunął jej Desforges? Chciała widocznie, żebym ja także był na utrzymaniu barona... Uważa to za rzecz naturalną, aby stary opłacał wszystkich: i żonę i męża i serdecznego przyjaciela! Ach! gdybym mógł!... Ona będzie dziś wieczór w teatrze... chciałbym tam pójść, schwycić ją za włosy, plunąć jej w twarz i całemu światu ujawnić, że ta idealna madonna jest stokroć gorszy od najrospustniejszej dziewczyny ulicznej!...
Osunął się znów na krzesło i rzewnie zapłakał.
— Gdybyś ty wiedział jak ona mnie opanowywała! Ostrzegałeś mnie nieraz, abym niewierzył kobietom... Ale cóż? Ty sam kochałeś Kolettę, aktorkę, kobietę która nie jednego kochanka miała przed tobą! A ona!... Każdy rys jej twarzy zdaje mi się zadawać kłam najlżejszemu posądzeniu... Doznaję takiego wrażenia, jak gdybym anioła schwytał na gorącym uczynku kłamstwa... A jednak mam dowód oczywisty... Dlaczegóż nie skorzystałem z chwili, gdy prócz niej nie było nikogo na ulicy Mont-Thabor i nie zabiłem jej tam na progu tego przeklętego domu? Byłbym ją zadusił własnemi rękoma, jak wściekłe zwierzę!... Ach! Klaudyuszu, poczciwy mój przyjacielu i ja mogłem przez wzgląd na nią poróżnić się z tobą!... A Rozalia! Odepchnąłem tak szlachetne serce, uciekłem od niej, goniąc ze tym potworem!... Zusłużyłem na karę, którą teraz ponoszę!... Powiedz mi, jakie siły przyrody składają się na wytworzenie podobnych istot?...
I długo jeszcze nie przestawał wyrzekać.
Klaudyusz oparłszy głowę na ręku, słuchał go cierpliwie, nie przerywając potoku skarg. W życiu swem przebolał nie jedno, wiedział więc, iż zwierzenia przynoszą ulgę obolałemu sercu. Litował się szczerze nad biednym rozszlochanym młodzieńcem a jednak przywykły do nieustannego analizowania myśli i uczuć, nie mógł nie zauważyć jak wielka była różnica między rozpaczą poety a boleścią, której on sam tyle już razy w podobnych okolicznościach doznawał. Nie pamiętał w życiu swem ani jednej chwili, w której by konając moralnie, nie śledził przebiegu swych cierpień. Ireneusz zaś rozpaczał tak, jak tylko bardzo młode natury rozpaczać umieją; płacząc, nie przyglądał się w zwierciadle łzom spływającym po jego twarzy. Wszystkie te jego rozmyślania nad różnorodnością przejawów uczucia, nie przeszkodziły mu jednak wysłuchać ze współczuciem skarg przyjaciela. Głos jego drżał ze wzruszenia, gdy mówić zaczął:
— Henryk Heine powiedział, że miłość jest ukrytą chorobą serca... Ty przechodzisz obecnie okres rozwoju gorączki... Posłuchaj zatem rady człowieka, który sam przeszedł przez to cierpienie: spakuj kufry i jedź o tysiące mil od Zuzanny... Śliczne ma imię i trafnie wybrane! Zostaw Zuzannę między starcami!... Jesteś młody, wrócisz prędko do zdrowia... Widzisz, że i ja jestem zupełnie wyleczony. Kiedy i jak — nie wiem 1 sam się temu dziwię... dość, że od trzech dni przestałem już kochać Kolettę!... Tymczasem nie chcę cię zostawić samego; chodź ze mną na obiad. Napijemy się wina i porozmawiamy wesoło. To najskuteczniejsze lekarstwo na choroby sercowe.
Ireneusz zmęczony płaczem i wyrzekaniem, zapadł w stan odrętwienia moralnego, które następuje zwykle po gwałtownych wybuchach rozpaczy. Bez oporu, jak człowiek zdjęty snem hypnotycznym, pozwolił się prowadzić przez ulicę du Bac, de Sévres i bulwar do restauracyi Lavenue, tak licznie uczęszczanej w ostatnich czasach przez znakomitych mistrzów pędzla i dłuta.
Obaj przyjaciele usiedli w osobnym gabinecie wybranym przez Klaudyusza, który po chwili, wśród mnóstwa nazwisk wyrytych na szybie, odnalazł imię Koletty. Z ironicznym uśmiechem pokazał przyjacielowi pamiątkę pozostałą z dawnych, wesołych czasów, zacierając ręce, oświadczył.
— Człowiek powinien śmiać się ze swej przeszłości.
Wreszcie przywoławszy garsona, zażądał kilku bardzo wykwintnych dań i dwóch butelek starego Corton.
Przez cały ciąg obiadu wygłaszał swe teorye o kobietach, Irenenszowi, który nic jeść nie mogąc, odtwarzał wciąż w swej wyobraźni obraz istoty, w której przywiązanie uwierzył tak głęboko. Czyż to podobna, aby to było prawdą?... aby Zuzanna należała do rzędu tych, o których Klaudyusz odzywał się z taką pogardą?
— Pamiętaj przedewszystkiem — dowodził dalej zacięty wróg kobiet — nie szukać nigdy zemsty. Zemsta podsyca miłość, podobnie jak spirytus nalany do wazy zapalonego ponczu, podsyca płomień. Złe które wyrządzamy kobietom, przykuwa nas do nich równie silnie, jak krzywda, które one nam wyrządzają. Bądź nietakim, jakim ja dawniej byłem, ale jakim się stałem obecnie... Widzisz, że jem, piję i śmieję się z Koletty, podobnie jak ona niegdyś ze mnie się śmiała. W walce tej najlepszą bronią jest oddalenie a najsilniejszą tarczą — milczenie. Nie raczyłem odpowiedzieć na list Koletty... Przyszła sama do mnie, zastała drzwi zamknięte... Nie może się dowiedzieć gdzie jestem, co porabiam. Wierzaj mi, że taka obojętność jest dla nich najsroższą karą... Pozwól mi zrobić jedno przypuszczenie. Wyjeżdżasz jutro rano do Włoch, do Anglii, do Holandyi, słowem gdzie ci się podoba. Podczas, kiedy Zuzanna jest święcie przekonaną, że wierzysz jak w ewangelię w każde jej słowo, ty siedzisz sobie wygodnie w wagonie i przyglądając przemykającym się przed twemi oczyma słupom telegraficznym, myślisz w duchu:
Zobaczymy, kto wygra mój aniołku!
Tymczasem po upływie kilku dni, aniołek zaczyna się niecierpliwić. Czeka jeszcze dni kilka, wreszcie posyła lokaja z listem na ulicę Coëtlogon. Lokaj wraca z wiadomością, że pan Vincy pojechał za granicę! Za granicę?... Tydzień upływa za tygodniem a pan Vincy nie wraca, nie pisze nawet! Baw się wesoło: Na honor! ciekawym byłbym zobaczyć, jak Desforges będzie wyglądał ponosząc skutki jej gniewu. Bo z temi czcigodnemi osobami ten, który pozostał, płaci zawsze za tego, który umknął. Ale co ci jest, mój drogi?
— Nic — odpowiedział Ireneusz, który zbladł mimowoli na dźwięk nazwiska barona — uznaję słuszność twej rady i wyjadę jutro z Paryża, nie widząc jej więcej.
Na tem urwała się rozmowa przyjaciół. Klaudyusz odprowadził poetę do bramy jego domu i tu żegnając się z nim serdecznie powiedział:
— Przyślę jutro rano Ferdynanda, aby się dowiedzieć, o której godzinie wyjeżdżasz. Im wcześniej tem lepiej a nadewszystko jedź bez widzenia się z nią, pamiętaj!
— Bądź spokojny — odparł Ireneusz.
— Biedne dziecko! — szepnął z westchnieniem Klaudyusz, straciwszy z oczów przyjaciela.
Zamiast podążyć do domu, zwrócił się w przeciwną stronę ku stacyi dorożek, stojących zwykle przed murem dawnego klasztoru karmelitów. Odwrócił się jeszcze, aby się przekonać, czy Ireneusz nie goni za nim. Przystanął znowu, widocznie wahając się co czynić.
— Kwadrans na jedenastą — rzekł sam do siebie spojrzawszy na zegarek — przedstawienie zaczyna się o w pół do dziesiątej... trzeba jej zostawić czas do przebrania się... Bah! — wykrzyknął głośno z szyderczym uśmiechem — byłbym ostatnim głupcem, gdybym sobie odmówił takiej nocy!... Dorożkarz — zawołał, budząc woźnicę drzemiącego na koźle — ulica Rivoli, koło pomnika d’Arc, jedź co koń wyskoczy.
Dorożkarz zaciął konie i skręcił na rogu ulicy Coëtlogon.
— On tam płacze teraz — pomyślał Klaudyusz — gdyby też wiedział, że ja jadę do Koletty!...
Nie domyślał się, że młody poeta, natychmiast po powrocie do domu, zwrócił się do siostry z proźbą o przygotowanie mu czystej bielizny na wieczór.
Zdziwiona Emilia zapytała go, gdzie się wybiera, ale usłyszawszy niezwykle ostrą odpowiedź: — Nie mam czasu bawić się rozmową — nie śmiała nalegać dłużej.
Był to dzień opery, Ireneusz wiedział, że Zuzanna będzie z pewnością w teatrze. Dla czegóż ogarniająca go nieprzezwyciężona chęć zobaczenia jej jaknajprędzej, wprawiła w takie rozdrażnienie, że kilkakrotnie odpowiedział szorstko na zapytanie siostry i Franciszki? Czyż zamierzał urzeczywistnić swą groźbę i publicznie ukarać wiarołomną kochankę? Czy też pragnął raz jeszcze przed wyjazdem, spojrzeć w te piękne a tak bezczelnie kłamiące oczy?... Jadąc dorożką, mimowoli przypomniał sobie, jak przed tygodniem niespełna, oburzony słowami Koletty, dążył również do teatru dla zobaczenia ukochanej a przypomnienie to dawało tem silniej odczuć różnicę, jaka w tak krótkim czasie zaszła w nim samym i naokoło niego. Wtedy biegł ożywiony nadzieją, dzisiaj — pogrążony w rozpaczy! I na co się to zdało?... Wchodząc na schody zadawał sobie to pytanie; zdawało mu się, że popycha go naprzód jakaś tajemnicza siła, wyższa nad głos rozsądku i własne pragnienia nawet. Nie był wstanie skupić myśli, chodził jak automat od chwili, w której widział Zuzannę wychodzącą z owego domu na ulicy Mont-Thabor.
Tego dnia dawano Fausta. W pierwszej chwili dźwięki muzyki oddziałały silnie na rozstrojone jego nerwy: czuł się rozrzewnionym; łzy cisnęły mu się do oczów, tak, że nic prawie dojrzeć nie mógł przez lornetkę, przez którą rozglądał się po lożach. Spostrzegł wreszcie Zuzannę w tejże samej loży, w której wydała mu się tak piękną, nazajutrz po wieczorze u hrabiny Komoff... Ach! i dziś była równie piękną! i dziś także nosiła wyraz słodyczy i skromności!... Siedziała na przodzie loży, miała na sobie bladoniebieską, jedwabną suknię, perły na szyi i gwiazdę z brylantów we włosach. Przy niej siedziała jakaś nieznana Ireneuszowi brunetka w białej sukni i kosztownym naszyjniku. W głębi loży stało trzech panów: Moraines, Desforges i ktoś trzeci. Zrozpaczony poeta widział ich teraz razem; wiarołomną kobietę, starego rozpustnika, który ją opłacał i męża, który ciągnął zyski z hańby swej żony. Tak się przynajmniej Ireneuszowi zdawało. Na widok tej podłości, rozrzewnienie jego ustąpiło miejsca szalonemu gniewowi. Tysiące uczuć wrzało w jego sercu: oburzenie na widok niewinnego uśmiechu Zuzanny, która przed kilkoma godzinami zaledwie wracała ukradkiem z ohydnej schadzki miłosnej, zazdrość rozbudzona obecnością szczęśliwego współzawodnika a nadewszystko rozpaczliwe poczucie własnej bezsilności na widok wiarołomnej kochanki, szczęśliwej, otoczonej wielbicielami, królującej w święcie towarzyskim, podczas gdy on — pada jej ofiarą i umiera z boleści, nie mogąc nawet ukarać zdrajczyni!
Spuszczono już kurtynę, orkiestra zagrała a gniew miotający sercem Ireneusza doprowadzał go niemal do szału. W podobnych chwilach, zarówno jak w niektórych wypadkach spokojnego obłędu, człowiek zachowuje moc panowania nad sobą, nie zdradzając niczem wewnętrznego swego usposobienia. Może oddawać się zwykłym zajęciom, może śmiać się i rozmawiać, wydaje się zupełnie spokojnym, choć w umyśle jego szaleje burza okrutnych planów i myśli. Najsroższe okrucieństwo, najszaleńsze plany wydają mu się rzeczą zupełnie naturalną...
Nagle przez umysł młodego poety przemknęła myśl, aby pójść do loży, w której Królowała pani Moraines i dać jej uczuć swą pogardę. W jaki sposób? Nad tem nie zastanawiał się wcale. Chciał tylko za jaką bądź cenę, bez względu na możliwe następstwa, ulżyć swej boleści. Przechodząc korytarzem, po którym w tej chwili snuły się tłumy ludzi różnego wieku i stanu, był tak dalece zajęty swemi myślami, że potrącił kilka osób, nie zwróciwszy na to nawet uwagi. Zapytał wreszcie woźnego o wejście do szóstej loży od sceny.
— Do loży pana barona Desforges? — spytał woźny.
— Tak — odparł głośno, dodając w myśli — płaci także za teatr, to bardzo naturalne!
Otworzywszy drzwi wszedł do małego gabineciku, znajdującego się przed łożą.
Paweł Moraines odwrócił się właśnie a zobaczywszy gościa, podszedł ku niemu, z wesołym uśmiechem uściskał dłoń jego i jak — gdyby przywykł widywać go codziennie, zapytał:
— Jak się pan ma? — zwracając się do żony, która spostrzegła już Ireneusza, dorzucił: — Pan Vincy.
— O! ja pana poznaję — odparła Zuzanna, witając nowoprzybyłego wdzięcznem skinieniem głowy — ale pan zdaje się nie poznawać mnie.
Czarujący uśmiech, z jakim Zuzanna mówiła te słowa, swobodne jej obejście się, konieczność podania ręki panu Moraines oraz złożenia ukłonu baronowi i innym osobom znajdującym się w loży — wszystkie te drobne szczegóły, odebrały na chwilę pewność siebie nieszczęśliwemu, rozgorączkowanemu poecie.
— Takiem jest życie światowe: pod pokrywką wesołych rozrywek, udanej uprzejmości i ożywionej rozmowy — ukrywają się w niem częstokroć tragiczne niemal sceny...
Pan Moraines podał Ireneuszowi krzesłu a Zuzanna rozpoczęła z nim rozmowę o muzyce z tak zupełną na pozór obojętnością, jak gdyby nie przeczuwała, ile niebezpieczeństw sprowadzić może niespodziane zjawienie się poety.
Desforges i Moraines rozmawiali z drugą panią. Ireneusz usłyszał jak czynili uwagi o śpiewie artystów. Nieprzywykły do tej umiejętności panowania nad sobą, z jaką kobiety światowe rozmawiają o gałgankach lub o muzyce, gdy robak niepokoju toczy im serce, jąkał się, odpowiadając na zapytania Zuzanny i niezdawał sobie sprawy z tego, co mówi. Nagle, gdy pochyliła się trochę ku niemu, poczuł woń heliotropu, którego zwykle używała. Z zapachem wróciło wspomnienie pocałunków, którem i obsypywał kochankę. Ośmielił się wreszcie podnieść na nią oczy. Spojrzał na jej pąsowe usteczka, na piękne niebieskie oczy, na złociste włosy, na ramiona i piersi, których tylekrotnie dotykał ustami i pieścił swą dłonią. W oczach jego przemknął błysk tak dzikiej wściekłości, że pani Moraines zadrżała z przerażenia. Od pierwszego rzutu oka, spojrzawszy na zmienioną twarz młodego człowieka, odgadła, że coś niezwykłego zajść musiało... ale była pod czujnym dozorem barona i wiedziała, że niczem zdradzić się nie należało. Z drugiej strony najmniejsza nieostrożność Ireneusza mogła ją zgubić. Całe jej życie zależało teraz od jednego ruchu, od jednego słowa młodego człowieka a znając jego szczerość, wiedziała, że nie zawaha się on uczyić tego ruchu lub wymówić tego słowa! Wzięła w rękę wachlarz i koronkową chusteczkę, leżącą na poręczy loży, podniosła się a przykładając rękę do czoła:
— Za gorąco mi tu taj — rzekła, zwracając się do młodego poety, który wstał także. — Może pan przejdzie zemną do gabineciku, porozmawiamy tam spokojniej.
Gdy oboje usiedli na małej kanapce, Zuzanna zapytała głośno:
— Jak dawno nie byłeś pan już u naszej wspólnej znajomej, hrabiny Komof? — a ciszej dodała. — Co ci jest, najdroższy? Co się stało?
— Stało się to — odparł Ireneusz, zniżając głos — że wiem o wszystkiem i że przyszedłem ci powiedzieć, że jesteś podłą oszustką... O! nie zadawaj sobie trudu zaprzeczania mi... Powiadam ci wiem już o wszystkiem, wiem o której godzinie chodziłaś na ulicę Mont-Thabor, o której wróciłaś do domu i z kim tam czas spędziłaś... Po raz ostatni odzywam się do ciebie, rozumiesz?... jesteś podła!... nikczemna!
Zuzanna wachlowała się, słuchając tego strasznego oskarżenia. Wrażenie osłupienia, którego doznała na razie, nie przeszkadzało jej jednak zdawać sobie jasno sprawy, że należałoby natychmiast położyć koniec tej scenie z kochankiem, który widocznie nie był panem samego siebie.
Odwróciła się w stronę loży i zawołała męża:
— Pawle, zobacz, proszę, czy nasz powóz zajechał... Nie wiem, może gorąco mi zaszkodziło.. lecz mam dziwny zawrót głowy. Przepraszam pana, panie Vincy...
— Nie rozumiem, co jej się stało — powiedział pan Moraines poecie, który z nim razem wyszedł z loży — taka była wesoła przez cały wieczór... Ale nasze teatry są tak źle przewietrzane... Żona moja będzie żałowała bardzo, że nie mogła dłużej z panem rozmawiać, ona jest taka wielbicielka pańskiego talentu... kochany panie, mam nadzieję, że pan o nas nie zapomni.
I znów silnie potrząsnął rękę młodego człowieka, który stał chwilę, patrząc za odchodzącym do sieni, w której lokaje czekali na panów.
Wtem dał się słyszeć dzwonek, zwiastujący początek piątego aktu „Fausta“.
Stał chwilę jeszcze w pustym już teraz korytarzu, wreszcie dla ulżenia gniewowi zawołał głośno:
— Ach! Muszę się zemścić!


VII.
Najszczęśliwszy z całej czwórki.

Zuzanna znała nadto domyślność barona Desforges, aby mogła przypuszczać, że nie zauważył on zupełnie sceny w gabinecie. Co usłyszał? co myśli? były to dla niej kwestye pierwszorzędnej wagi. Ale odpowiedzi na nie na razie znaleźć nie mogła podczas gdy oparta na ramieniu barona — który podtrzymywał ją, jakgdyby istotnie uwierzył w jej osłabienie — schodziła ze schodów na ganek, przed który zajeżdżały powozy. Twarz barona nic nie zdradzała.
Ona sama nie miała teraz siły rozwinąć właściwych sobie zdolności spostrzegawczych. Komedya omdlenia nie była zupełnie udaną, bo niespodziana rozmowa z Ireneuszem przejęła ją przerażeniem i boleścią zarazem. Obawiała się, aby młody człowiek pod wpływem silnego wzburzenia nie uczynił stanowczego kroku i nie zerwał z nią na zawsze. Przytem żywe i szczere jej uczucie zadraśniętem było przez tę straszną zniewagę i przez stokroć straszniejsze odkrycie, jakie go Ireneusz dokonał. Drżała jak liść, stawiając na schodach drobne nóżki obute w błękitne atłasowe pantofelki... Taki dreszcz wstrząsa ciałem człowieka, kiedy minie chwila śmiertelnego niebezpieczeństwa, którem u przecież odważnie stawił czoło... Usta jej drżały, rumieńce znikły z policzków. Odetchnęła dopiero spokojniej, znalazłszy się w powozie sam na sam z mężem... Wobec niego przynajmniej nie potrzebowała panować nad sobą. Gdy konie ruszały z miejsca, wychyliła się przez okno, aby raz jeszcze pożegnać barona i teraz na twarzy jego, na którą padało światło latarni gazowej, wyczytała myśl jego.
— Tak, wie o wszystkiem — pomyślała. Co robić?
Powóz oddalił się już a Desforges stał jeszcze chwilę, kręcąc wąsa — co było u niego oznaką wielkiego zakłopotania. Pogoda była ładna, nie kazał więc przyjeżdżać po siebie. Zazwyczaj jeżeli pogoda sprzyjała, wychodząc z teatru, udawał się pieszo do ulubionego klubu na ulicy Boissy-d ’Anglas. Zapalał wtedy trzecie i ostatnie cygaro — bo doktór Noirot na więcej nie pozwalał — i przechodził miarowym krokiem przez ulice miasta, którego — jak słusznie twierdzi — nikt lepiej nie znał od niego.
Desforges bowiem nie był kosmopolitą, nie cierpiał podróży, które nazywał „wałęsaniem się“. Ta wieczorna przechadzka należała do najulubieńszych jego przyjemności. Korzystał z tej chwili, by — jak się wyrażał — zrobić kasę, czyli przebiedz myślą wszystkie zdarzenia upłynionego dnia i uczynić zestawienie przychodu z rozchodem.
Fechtunek, masaż, konna jazda wypełniały rubrykę przychodu — porter, szampan, trufle Zuzanna — stanowiły rubrykę rozchodu. Ilekroć zdarzyło się przekroczyć w czemkolwiek ściśle określone przepisy zwykłego trybu życia, rozważał starannie pobudki, które go do tego skłoniły i rozstrzygał orzeczeniem tak stanowczem, jak wyrok sądowy:
— Opłaciło mi się.
Lub też:
— Na dyabła się to zdało.
A przytem Paryż, w którym od lat dziecinnych stale przemieszkiwał, przywodził mu zawsze na myśl wspomnienia. W człowieku tym była dziwna mieszanina cynizmu i delikatności uczuć; niezadawalając się epikureizmem zmysłów, uprawiał też sztukę pomnażania swego szczęścia przez wspominanie chwil radosnych. W tym domu miewał niegdyś schadzki z zachwycającą kochanką; tamten przypominał mu wykwintne obiady zjadane w przyjemnem towarzystwie.
— Trzeba wyrobić w sobie cztery żołądki, aby módz przeżuwać jak woły — mawiał nieraz — w tem jednem są one godne naśladowania.
Ale dzisiaj, gdy powóz państwa Moraines zniknął mu z oczu, baron rozpoczął swą przechadzkę w smutnem, pełnem goryczy usposobieniu, pomimo, że wieczór majowy był ciepły i pogodny i że dzień cały, do chwili wejścia Ireneusza Vincy do loży, był dla niego wyjątkowo szczęśliwym. Zuzanna nie omyliła się. Desforges domyślił się wszystkiego. Zjawienie się poety zastanowiło go tem więcej, że tegoż właśnie dnia, gdy pożegnawszy Zuzannę, wychodził bramą od ulicy Rivoli, spotkał się oko w oko z młodym człowiekiem, który przyglądał mu się badawczo.
— Kto to być może? Gdzież u licha widziałem już tę twarz? — nadaremnie zapytywał sam siebie. Aha! przypominam sobie teraz — pomyślał, gdy Paweł Moraines oznajmił żonie przybycie młodego poety.
Od pierwszej chwili, spojrzawszy na twarz nowo przybyłego, domyślił się jakiejś tajemnicy. Gdy Zuzanna przeszła do gabinetu, usiadł tak, aby módz śledzić ich niepostrzeżenie. Nie słyszał słów poety, ale z wyrazu jego twarzy, z groźnie zmarszczonego czoła, z ruchów ręki, domyślił się, że robi jakieś wymówki Zuzannie.
Udane jej omdlenie nie zwiodło go na chwilę nawet. Mawiał zwykle, że migreny są dla kobiet wygodnym pretekstem. Gdy następnie sprowadzał kochankę ze schodów, drżenie jej ręki potwierdziło jego domysły; teraz więc, przechodząc placem Opery nie zachwycał się, jak zwykle, pięknością ulicy oświetlonej elektrycznemi lampionami, nie przyglądał się fasadzie teatru, który uważał za jeden z najpiękniejszych gmachów paryzkich, ale w następujący sposób formułował upokarzające dla siebie wnioski:
— Dałem się złapać, choć nie jestem młokos!... Tego trochę nadto!... żeby przynajmniej było dla kogo!...
Tysiące okoliczności powiększało jeszcze jego upokorzenie: Zuzanna potrafiła go oszukać w tak zręczny sposób, że cień nawet podejrzenia nie postał w jego umyśle; wiadomość ta spadła nań jak grom a przytem szczęśliwym współzawodnikiem był jakiś młokos... gryzipiórek! Teraz dopiero przypominał sobie różne szczegóły, na które na razie nie zwrócił był uwagi: zakłopotaną minę poety, gdy nazajutrz po wieczerzy u hrabiny spotkał go u Zuzanny; częste w ostatnich czasach roztargnienie kochanki, oraz czynione przez nią wzmianki o wycieczkach do Luwru lub do magazynów w rannych godzinach.
I on to, baron Desforges, dał się wywieść w pole.
— Byłem ostatnim głupcem! — zawołał głośno. Ale jak ona mogła?...
Największem jednak dla niego upokorzeniem była niemożność zrozumienia, w jaki sposób Zuzanna przeprowadziła swe plany; nie mógł tego odgadnąć teraz nawet, chociaż zachowanie się Ireneusza w loży, było wymownym dowodem prawdziwości jego domysłów. Nie, to nie podlegało żadnej wątpliwości.
Zuzanna musiała być kochanką młodego poety, bo inaczej czyż on pozwoliłby sobie czynić jej wyrzuty i czyż ona odczułaby je tak silnie?
— Ale jak się to stało? — rozmyślał w duchu — nie bywał u niej, bo wiedziałbym o tem od Pawła — nie spotykała go w towarzystwie, bo on nigdzie nie bywa...
Raz jeszcze powtórzył:
— Byłem ostatnim głupcem!
W tej chwili zapałał straszny m gniewem, oburzając się na kobietę, która stała się przyczyną przejmującego go niepokoju. Przechodząc koło kawiarni, odepchnął szorstko dwie kobiety które zaczepiły go bezwstydną propozycją.
— Do dyabła! — pomyślał — wszystkie podobne do siebie!...
Poszedł kilka kroków — a spostrzegłszy że cygaro zgasło:
— I cygara nie więcej warte od kobiet! dodał w duchu.
Nagle zawstydził się swego oburzenia i wzruszywszy ramionami, zawołał pół głosem:
— Byłeś głupcem, mój drogi Fryderyku i jesteś nim dotąd...
Wyjął drugie cygaro, obejrzał starannie i wstąpił do dystrybucyi, aby je zapalić. Tym razem cygaro bardzo mu smakowało:
— Omyliłem się — oświadczył, wypuszczając kłęby wonnego dymu cygara nie zawodzą!...
Przyjemne to wrażenie zmieniło bieg jego myśli. Rozejrzał się wokoło. Dochodził właśnie do rogu bulwaru. Ruch uliczny był tak wielkim jak w dzień biały. Powozy i dorożki pędziły szybko. Latarnie gazowe rzucały fantastyczne światła na rozwijające się liście drzew. Na niebie iskrzyły się miryady gwiazd. Ten widok czysto miejski uspokoił nieco barona, który z spokojniejszym już umysłem tak dalej rozumował:
— Cóż to, miałżebym być zazdrosnym?
Zazwyczaj, ilekroć Wspominano przy nim o tem niemiłem uczuciu, potrząsał głową i mawiał:
— Ten, kto próbuje bałamucić twoją kochankę, daje ten sam dowód uznania twego gustu. Czyż jestem zazdrosnym? Tegoby tylko brakowało!
Przywykłszy przez lat wiele do udawania obojętności wobec ludzi, udajemy ją już wtedy nawet, kiedy nikt na nas nie patrzy. Desforges zawstydził się tej słabości charakteru, jak oficer wysłany w nocy na zwiady do obozu nieprzyjacielskiego wstydzi się okazywać obawy i nie chce jej wyznać przed sobą samym.
— To nieprawda — zaprzeczył baron — nie jestem wcale zazdrosnym.
Przymknąwszy oczy, usiłował wyobrazić sobie Zuzannę w objęciach Ireneusza. Z niemałem zadowoleniem miłości własnej, przekonał się, że przypuszczenie to — aczkolwiek niemiłe — nie sprawiało mu przecież tego bolesnego ściśnięcia serca, które dowodzi zazdrości.
Dla kontrastu przypomniał sobie, że poeta wchodząc do loży miał twarz zmienioną, nacechowaną wyrazem boleści. Tak wygląda człowiek zazdrosny w chwilach, kiedy namiętność weźmie górę nad mocą charakteru. Zestawienie względnego spokoju, jakiego sam doznawał, z rozpaczą współzawodnika — schlebiało tak mile dumie barona, że uczuł się przez chwilę zupełnie szczęśliwym. Roześmiał się wesoło rozmyślając dalej:
— I dlaczegóż miałbym być zazdrosnym? W czem właściwie mnie Zuzanna oszukała? Czyż mogłem tak jak ten naiwny poeta żądać od niej namiętnej wyłącznej miłości? Człowiek pięćdziesięcioletni, czegóż wymagać może? Żeby kochanka była uprzejmą. Ależ ona nią jest! Żeby miał jakby dom rodzinny, w którymby mógł przepędzać wieczory? I tego mi nigdy nie odmówiła. Czegóż mogę żądać więcej? Spotkała silnego, przystojnego chłopca, który nie potrzebuje oszczędzać swego zdrowia, który jej się podobał — cóż dziwnego, że pozwoliła sobie na ten zbytek? Nie mogła przecież wymagać abym ja pozwalał sobie na takie wybryki.. Ale z nas dwuch — jemu przypięto rogi nie mnie.
Był już przed drzwiami swego klubu, gdy w powyższy — czysto francuzki sposób, rozstrzygnął trapiącą go wątpliwość. Użycie brutalnego wyrażenia przyniosło mu pewną ulgę.
— Ciekawym, coby jednak Cruce na to powiedział? — pomyślał znowu.
Zręczny zbieracz starożytności, sprzedał mu raz podrabiany obraz za szalenie wysoką cenę a od tej pory Desforges żywił do niego urazę, połączoną z szacunkiem, jaki zwykle sprytni i chytrzy ludzie okazują tym, którzy potrafili ich wyzyskać. Widział już w myśli, jak w małym saloniku klubu, stary lis opowiadać będzie kilku znanym z zazdrości przyjaciołom przygodę Ireneusza i Zuzanny.
Myśl ta była mu jednak tak przykrą, że nie miał odwagi wejść na schody i minąwszy klub; poszedł dalej w kierunku Pól Elizejskich.
— Ba! ani Cruce, ani inni nie dowiedzą się o tem — pocieszał się w duchu. To jeszcze szczęście, że nie wybrała sobie kochanka, z pośród tych fircyków, którzy teraz kręcą się po salonach — obrócił się i spojrzał na oświetlone okna klubu wychodzące na ulicę Zgody — wybrała poetę, który nie należy do naszego towarzystwa, którego nigdzie nie spotykam i którego sama nigdzie nie wprowadziła ani nie przedstawiła nikomu. Trzeba jej oddać sprawiedliwość, że starała się o zachowanie pozorów... Ot! i teraz także, biedaczka była tak przestraszona, że mogę się czegoś domyśleć... Biedna kobiecina!
— Rzeczywiście, biedna! — mówił dalej do siebie, przechadzając się po cienistej alei — przez tego bałwana, może drogo zapłacić za swoją nieoględność. Ale bo też wściekły był dziś wieczór! Cóż to za brak taktu i wychowania! I to w mojej własnej loży!... O! gorzka ironio!... Gdyby ten poczciwy Paweł nie był tak znakomicie przezemnie utresowanym, Zuzanna byłaby zgubioną. Najgorszem jest to, że sekret naszych schadzek jest w jego ręku i że trzeba będzie pożegnać się z mieszkaniem na ulicy Mont-Thabor. Nie! ten chłopak jest niemożliwy! — było to jedno z ulubionych wyrażeń barona.
Znowu złość go ogarniała — tym razem na poetę, ale ponieważ miał się za rozumnego i trzeźwo patrzącego na rzeczy człowieka, zapanował więc po chwili nad sobą.
— Cóż znowu? Miałżebym gniewać się na niego, że jest o mnie zazdrosnym? Toby było wyśmienite... Zastanówmy się lepiej, w czemby on mógł mi zaszkodzić? Może będzie chciał mnie wyzyskać? Nie, na to jest za młodym... Może napisze artykuł do którego z brukowych pisemek? I na to też się nie zdobędzie, zanadto jest sentymentalnym... A gdyby też uniósł się gniewem i zerwał z Zuzanną? Ach! to byłoby wyśmienite!... Próżne marzenia! Chłopak w jego wieku, goły jak święty turecki, miałby się wyrzekać młodej, szalenie rozkochanej kobiety, której w dodatku grosza płacić nie potrzebuje?.. Szalona myśl! Ale jeżeli postawi warunek, aby Zuzanna zerwała ze mną a ona przez miłość dla niego zgodzi się na to?...
Zaczął teraz rozważać, o ile niewygodnem byłoby dla niego nagłe zerwanie:
— Po pierwsze, stracę Zuzannę; po drugie, gdzież znajdę inną kobietę tak miłą, tak dowcipną i — co najgłówniejsza — tak dobrze znającą moje przyzwyczajenia?... Cóż zrobię z wieczorami? Zresztą Paweł jest najserdeczniejszym moim przyjacielem...
Dopiero przypomniawszy sobie, jak niezbędnym ze względów materyalnych był dla państwa Moraines stosunek z nim, uspokoił się trochę.
— Nie — oświadczył stanowczo, dochodząc do bramy swego pałacu — ona się mnie nie wyrzeknie, on jej nie porzuci i wszystko ułoży się jaknajlepiej... Tak się zwykle dzieje...
Ta pewność siebie i filozofia nie musiały widocznie być tak szczeremi, jak to chciał wmówić w siebie baron, którego jedynej słabostką było uchodzenie za człowieka wyższego. Wieczorem, po raz pierwszy w życiu zniecierpliwił się niesłusznie na kamerdynera, którego sam sobie wykształcił i który od łat wielu pomagał mu ubierać się.
A jednak, pomimo niepokoju trapiącego go więcej, niżeli chciał wyznać nawet przed sobą samym, pomimo wątpliwości, co mu dalej uczynić wypada, baron, prawdziwy egoista, spał siedem godzin — jak zwykle. Ze wszystkich hygienicznych przepisów, których ściśle przestrzegał dla zapewnienia sobie czerstwej starości, najwięcej wagi przykładał do snu spokojnego i regularnego. Dzięki umiarkowanie czynnemu życiu, racyonalnemu odżywianiu, wstawaniu i kładzeniu się spać ściśle o jednej i tej samej porze a głównie dzięki temu, co nazywał: „uprzątaniem na noc z mózgu wszystkich czarnych myśli“, zdołał tak doskonale przywyknąć do zasypiania o oznaczonej godzinie, że chyba tylko nowy wybuch komuny — najprzykrzejsza rzecz jakiej się spodziewał — mógłby go nabawić bezsenności. Kiedy nazajutrz rano, po doskonale przespanej nocy świeży i wypoczęty, otworzył oczy, zapomniał już tak dalece o wczorajszym gniecie, że uśmiechnął się wesoło na wspomnienie zaszłych wypadków.
— Jestem pewien, że on nie wypoczął tak doskonale rzekł sam do siebie na myśl, że Ireneusz prawdopodobnie spędził tę noc bezsennie Zuzanna także nie spała pewnie... tak była wczoraj wzruszoną... ani Moraines. Ten biedny chłopak traci głowę z rozpaczy, gdy tylko żona jest choć trochę zmęczona. Słowem, ja jestem najszczęśliwszy z całej czwórki!... Muszę zapamiętać ten dowcip...
Żart ten wprawił go w dobry humor a nadto, gdy doktór Noirot zawyrokował przy mięsieniu:
— Pan baron znakomicie dziś wygląda puls równy, muskuły tak jędrne jak u trzydziestoletniego człowieka...
Zapomniał zupełnie o dawnym niepokoju i gończy. Myślał teraz o tem jedynie, co zrobić, aby wczorajsza scena nie wpłynęła w czemkolwiekbądź na zmianę tak wygodnego trybu życia, do którego był już przywykł. Myślał o tem pijąc — jak zwykle po mięsieniu — smaczną i pachnącą czekoladę, którą przyrządzał kamerdyner, nauczony przez najpierwszego w stolicy cukiernika Myślał o tem podczas rannej przejażdżki konno po lasku bulońskim; myślał podczas śniadania, do którego zasiadał jak zwykle ze starą kuzynką, której powierzył zarząd domem, utrzymywanie bielizny i prowadzenie rachunków, chcąc zawczasu zapewnić sobie siostrę miłosierdzia na lata zgrzybiałej starości.
Ostatecznym wynikiem tych rozmyślań, było postanowienie, dowodzące wysokiej mądrości w sprawach zarówno ogólnej jak i prywatnej polityki:
— Czekajmy! Trzeba zostawić młodemu człowiekowi czas do zrobienia jakiegolwiek głupstwa, któreby popsuło mu interesa... Tymczasem bądźmy bardzo uprzejmi i udawajmy, że nie domyślamy się niczego...
Z tem postanowieniem udał się około drugiej po południu na ulicę Murillo. Zatrzmawszy się po drodze przed wystawą starożytności, spostrzegł przepyszny zegarek w stylu Ludwika XVI, z cyzelowanego złota, otoczony wieńcem róż i mozajką.
— Oto doskonały sposób przekonania jej, że chcę, aby wszystko zostało po dawnemu — pomyślał.
Zapłacił dość umiarkowaną cenę za tę drobnostkę, z nabycia której tem więcej się cieszył, że wszedłszy do saloniku zauważył od pierwszego rzutu oka, z jakim niepokojem Zuzanna oczekiwała jego przybycia.
Podsiniałe jej oczy i kredowa bladość twarzy zdradzały, że przez noc całą musiała rozmyślać nad sposobami wyjścia z tego rozpaczliwego położenia, w jakiem się znajdowała, wskutek sceny z Ireneuszem. Podniosła oczy na barona z taką nieśmiałością, że ten odgadł natychmiast, iż młoda kobieta nie łudziła się nawet przypuszczeniem, aby wczorajsze zajście uszło jego bacznego wzroku. Pokorne to spojrzenie, które uważał za najwyższy hołd, złożony jego umysłowej wyższości, zagoiło ostatecznie ranę, zadaną jego miłości własnej, to też z niekłamanem zadowoleniem, otwierając przyniesione pudełko, zapytał:
— Czy ci się ten zegarek podoba?
— Prześliczny! — zawołała Zuzanna — ach! ten pasterz i ta pasterka są jak żywe istoty...
— Tak — przerwał Desforges — mimowoli zdaje się, że powinniby zaśpiewać znaną niegdyś piosenkę:

„Niewdzięczna Sylwia, której serce oddałem,
Porzuciła mnie dla innego kochanka...“

I dźwięcznym jeszcze, znakomicie wyrobionym głosem, któremu za czasów swej młodości, baron zawdzięczał wielkie powodzenie w salonach, zanucił parę zwrotek piosenki:

„Cierpienia miłosne, trwają chwilę tylko,
Rozkosze miłości trwają życie całe...“

— Pozwól mi ofiarować ci tę rozkochaną parę, taki zegarek nie jest stosownym dla mnie...
— Zawsze mnie psujesz! — odparła Zuzanna z widocznem zakłopotaniem.
— Nie — przerwał Desforges — psuję samego siebie...
A całując ją w rękę, dodał tonem poważnym:
— Wierzaj mi, że serdeczniejszego przyjaciela nie masz na świecie...
I na tem koniec. Jedno słowo więcej — uchybiłby swej godności. Jedno słowo mniej — a Zuzanna mogłaby przypuszczać, że wczorajsze zajście uszło jego uwagi. Delikatność barona przejęła ją szczerą wdzięcznością — tem więcej, że teraz już nie potrzebowała myśleć o niczem więcej, jak tyłku o przejednaniu Ireneusza.
Największą jej troską, podczas bezsennej nocy było co zrobić teraz, gdy obaj ci ludzie zrozumieli swoje stanowisko, aby oszczędzić jednego, nie zrywając z drugim. Porzucić barona? Jej własne postępowanie a głównie okłamywanie męża przez lat tyle czyniły to niemożebnem. Dotychczasowy tryb domu runąłby niechybnie bez pomocy bogatego kochanka. Zrywając z nim, skazywałaby się tem samem na to, aby natychmiast zawiązać inny stosunek tegoż rodzaju, lub też, aby spaść jeszcze niżej, do rzędu, kobiet, opłacanych gotówką.
Z drugiej zaś strony, dalsze podtrzymywanie stosunku z baronem pociągało za sobą konieczność zerwania z Ireneuszem, jak, Desforges nie zrozumie nigdy, że ona okrada go, kochając poetę. Mężczyźni nieufnie zazwyczaj spoglądają na taki podział... A oto baron okazał się na tyle względnym i rozumnym że nie wspomniał nawet słowa o swoich przypuszczeniach. Nie dziw więc, ze nigdy — wtedy nawet, gdy płacił za nią ogromne rachunki — nie wydał jej się tak wspaniałomyślnym jak w tej chwili, kiedy zachowaniem swojem pozwalał jej poświęcić się wyłącznie sprawie przejednania młodego kochanka, pieszczot którego nie mogła i nie chciała się wyrzec.
— Tak, to prawda — pomyślała po wyjściu barona — nie mam serdeczniejszego przyjaciela — i natychmiast, z właściwą kobietom umiejętnością nietracenia nadziei, uszczęśliwiona pierwszem powodzeniem, zaczynała wierzyć, że i inne trudności przezwyciężyć potrafi. Leżąc na szezlongu i bawiąc się machinalnie otrzymanym przed chwilą zegarkiem, rozmyślała nad sposobami odzyskania utraconego zaufania poety. Należało przedewszystkiem zdać sobie sprawę z położenia i poważnie zastanowić się nad niem. Czego się Ireneusz dowiedział? Odpowiedź na to pytanie z jego ust słyszała: widział, że baron i ona wychodzili z domu na ulicy Mont-Thabor. Ponieważ Desforges przez ostrożność wychodził zawsze inną bramą, Ireneusz musiał zatem wiedzieć, że dom ten jest przechodni. Ale czy widział, że wysiadła z powozu i doszła piechotą do bramy wychodzącej na ulicę Rivoli? To było bardzo prawdopodobnem. Gdyby przypadkowo tylko spotkał ją — a w chwilę potem barona, nie byłoby mu to dało pola do rozmyślań. Widocznie więc musiał ją szpiegować. Co go do tego skłoniło? Kiedy widziała go po raz ostatni przed kilkoma dniami, był tak szczęśliwym, tak przekonanym o jej wierności... Jedna tylko okoliczność zdolną była wpłynąć na wzbudzenie jego podejrzeń tak dalece, by aż szpiegować ją zamyślił: okolicznością tą mógł być tylko powrót Klaudyusza. W sercu jej ozwała się nienawiść do tego człowieka!
— Jeżeli jemu istotnie zawdzięczam ten nowy niepokój, zapłaci mi zato — pomyślała.
Ale wnet wróciła myślą do niebezpieczeństwa, które na razie było dla niej kwestyą ważniejszą niż uraza do nieopatrznego Klaudyusza. Fakt był niezaprzeczonym; w ten lub inny sposób, Ireneusz dowiedział się o jej schadzkach z baronem i rozszalały z bólu, nie był w stanie zapanować w pierwszej chwili nad swem cierpieniem. Jak bardzo musiał ją kochać, jeżeli odważył się uczynić tak szalony krok, który o mało nie zgubił jej na zawsze. Nietylko nie czuła żalu do niego, ale przeciwnie, pokochała go jeszcze goręcej. Widziała w tem dowód namiętności uczucia a zatem i swego wpływu na młodego poetę. Tak, nietrudno przyciągnąć znowu kochanka, który tak żywo czuć umie! Potrzebowała tylko zobaczyć go, pomówić z nim i osobiście mu wytłómaczyć znaczenie jej bytności na ulicy Mont-Thabor. Wszak mogła była poprostu odwiedzić chorą przyjaciółkę, która była zarazem znajomą barona. Ale dlaczego wysiadła z powozu przed księgarnią? Miała ochotę użyć przechadzki... A wejście podwójne?... Przecież w tylu porządnych domach są dwa wejścia...
Znając z doświadczenia łatwowierny charakter Ireneusza, nie wątpiła, że potrafi go przekonać. W pierwszej chwili osłupiał pod wrażeniem rzeczywistości, potwierdzającej jego podejrzenia, ale dzisiaj sam już wątpi zapewne i przed samym sobą usprawiedliwia przedmiot swej miłości...
Temi myślami była zajętą, gdy oznajmiano jej, że powóz zajechał. Tak wszechwładnie opanowała ją myśl odzyskania miłości Ireneusza a przytem była tak pewną, że sama jej obecność wystarczy do zwalczania oporu kochanka, że postanowiła niezwłocznie udać się do niego. Dlaczegóż nie miała uczynić tego teraz, skoro nie potrzebowała już obawiać się barona? Wszak w nieporozumieniach miłosnych im prędzej zgoda nastąpi — tem lepiej...
Czyż Ireneusz będzie miał siłę odepchnąć ją, jeżeli zjawi się w mieszkanku, pamiętającem pierwsze jej odwiedziny, jeżeli odda mu się jak naówczas, dając mu tem samem nowy niezbity dowód miłości, jeżeli powie wreszcie:
— Znieważyłeś mnie, spotwarzyłeś, dotknąłeś boleśnie a jednak nie mogę znieść twoich posądzeń ani twojej rozpaczy i... przychodzę!
Raz powziąwszy tę myśl, uchwyciła się jej natychmiast jako jedynego środka, zdolnego uwolnić ją od niepokoju, który ją dręczył od wczorajszego zajścia w teatrze.
Ubrała się z pośpiechem, który zadziwił jej pannę służącą; nigdy może nie wyglądała tak powabnie jak w tej chwili, w jasno popielatej sukni, wązkiej i obcisłej — zgodnie z wymaganiami owoczesnej mody — uwydatniającej znakomicie klasyczne kształty jej ciała. Bez wahania kazała woźnicy jechać na ulicę Coëtlogon... Do tego stopnia już doszła ta kobieta, tak ostrożna i przezorna zazwyczaj!
— Raz jeden nie zwróci niczyjej uwagi — pomyślała, siedząc w powozie — a prędzej będę na miejscu...
Rozmyślania nad względami ostrożności ustąpiły wnet miejsca innym myślom:
— Żeby tylko zastać Ireneusza!... Ale z pewnością musi być w domu. Oczekuje odemnie listu lub jakiegokolwiek innego znaku życia.
To samo mniej więcej pytanie zadawała sobie i tak samo odpowiadała na nie przed dwoma i pół miesiącami, gdy po raz pierwszy jechała do mieszkania Ireneusza.
Tylko różnorodność uczuć, jakich doznawała, dawała jej miarę zmiany zaszłej w niej samej w przeciągu tego czasu. Wtedy do młodego człowieka pchał ją kaprys tylko, namiętny w prawdzie, lecz przelotny. Dzisiaj jechała do niego, ulegając głosowi prawdziwej miłości, która pragnie i pożąda widoku ukochanego, która nic po za nim nie widzi i zdąża śmiało do celu, nie bacząc na trudności i przeszkody.
Tak jest, kochała go sercem, ciałem, duszą, całem jestestwem swojem; miała tego dowód w niecierpliwości, jaką w niej wzbudzał czas trwania jazdy, oraz w obawie, jakiej doznawała na myśl, że powzięty zamiar może spełznąć na niczem. Z niekłamanem a żywem wzruszeniem spostrzegła wreszcie kratę, zamykającą wejście do uliczki. Odludna ta dzielnica, która przed dwoma miesiącami wydała jej się tak ponurą i posępną, wyglądała teraz jak zielony, cienisty gaik, dzięki rozłożystym drzewom, wychylającym się z za parkanu, odgraniczającego ogród od ulicy.
O ileż mniej była wzruszoną wówczas, gdy po raz pierwszy zwracała się do odźwiernego z zapytaniem, czy pan Vincy jest, w domu! I teraz także otrzymała odpowiedź twierdzącą.
Zadzwoniła i podobnie jak wtedy dźwięk dzwonka odbił się echem w jej sercu. Usłyszała skrzypnięcie drzwi a następnie odgłos kroków stąpających szybko i lekko. Nie, to nie były kroki służącej, która wtedy otworzyła jej drzwi, ani też Ireneusza... tak dobrze umiała poznać go po chodzie. Przeczuwała, że zobaczy przed sobą siostrę kochanka, tę panią Emilię, której podczas pierwszej bytności nie widziała.
Nie zdążyła jeszcze zastanowić się nad tem, co czynić wypadało wobec tak niespodziewanego zbiegu okoliczności, gdy drzwi otworzyły się i stanęła w nich kobieta, w której od pierwszego rzutu oka poznała Emilię po podobieństwie do brata.
Pani Fresneau domyśliła się też odrazu, kim jest nowoprzybyła a widocznie smutek Ireneusza w ciągu ostatnich dni kilku i wiadomości zaczerpnięte od Klaudyusza — spotęgowały jeszcze nieżyczliwe jej usposobienie dla pani Moraines, bo nie tając swej niechęci, na zapytanie młodej kobiety, odparła szorstko i wyniośle:
— Nie pani, mego brata niema w domu. — Poczem chcąc uprzedzić pytanie, o której godzinie Ireneusz wrócić może, dodała: — Wyjechał dziś rano zagranicę...
Odpowiedź, dana Zuzannie przez stróża, wskazywała, że pani Fresneau minęła się z prawdą.
Ale Zuzanna nie mogła wiedzieć o tem, że kłamstwo to było wymyślonem na razie przez panią Fresneau. Musiała przypuszczać i przypuszczała istotnie, że powolna siostra działała według rozkazów obrażonego poety.
Nie pytała o nic więcej, pożegnała gospodynię domu ukłonem, pełnym wytwornej, światowej grzeczności, chcąc tem samem wykazać swą wyższość nad szorstką w obejściu mieszczką. Schodziła ze schodów z boleśnie ściśniętem sercem. Nie pytała już oto czy szorstkość Emilii wynikała z niedyskrecyi Ireneusza, myślała tylko o tem, że on nie chce widzieć jej więcej a myśl ta doprowadziła ją do rozpaczy. Wyszedłszy na ulicę odwróciła się raz jeszcze, by spojrzeć w okno tego pokoju, w którym po raz pierwszy oddała się kochankowi. I wtedy także patrzyła w okno, wyszedłszy od niego i widziała go stojącego za firanką. Może i teraz także stanie w tem samem miejscu dowiedziawszy się od siostry kto dzwonił przed chwilą. Z bijącem sercem czekała parę minut, ale żadna postać nieukazała się w oknie. Wsiadła do powozu, miotana srogim niepokojem, jaki odczuć tylko umieją kobiety prawdziwie kochające i nieszczęśliwe w miłości. W reszcie pod długiej walce z sobą, sprzeniewierzając się zasadzie niepisywania nigdy, wysłała do młodego poety list następującej treści:

Sobota, piąta popołudniu.

Byłam u ciebie, Ireneuszu — i siostra twoja powiedziała mi, że pojechałeś zagranicę. Ale ja wiem, że to jest nieprawdą. Byłeś tam o dwa kroki odemnie... siedziałeś w tym pokoju, w którym sprzęt każdy przecie powinien był przypominać ci czasy, kiedy o mojej szczerości wątpić nie miałeś powodu. Cóżby mnie zatem mogło skłonić do okłamywania cię? Zaklinam cię, przyjdź do mnie choć nu chwilę. Spojrzawszy w moje oczy, wyczytasz w nich to, w co poprzysiągłeś wierzyć na zawsze, że jesteś mi życiem, rajem, światem całym! Od wczorajszego wieczoru nie wiem, co się ze mną dzieje. Okrutne słowa twoje dźwięczą mi nieustannie w uszach. Nie, to niepodobna, abyś ty się tak do mnie odzywał. Zkądżeby w sercu twojem zrodziło się tyle goryczy, tyle nienawiści nieomal?... Ach! jakże mogłeś potępić mnie tak stanowczo, nie wysłuchawszy mnie poprzednio i opierając się tylko na posądzeniu, którego sam wstydzić się będziesz, skoro ci wykażę jego bezzasadność? Tak, miałabym prawo być oburzoną i rozgniewaną, ale ja cię kocham, mój najdroższy i o tem tylko myślę, aby z serca twego wyplenić ziarno niewiary, posiane przez wrogów naszego szczęścia. Szłam dziś do ciebie z zupełnem zapomnieniem mej kobiecej godności, szłam powodowana głębokiem uczuciem, o którego szczerości nie masz prawa powątpiewać. Nie odpisuj mi, ja sama kreśląc te słowa czuję, że martwa litera nie jest w stanie wyrazić tego, co serce odczuwa. Czekać cię będę pojutrze o jedenastej rano „w naszem schronieniu“. Mogłabym ci nawet powiedzieć, że rozkazuję ci przybyć, bo oskarżony ma prawo zabrać głos w swej obronie. Ale ja nic nie żądam, niczego nie wymagam i proszę cię tylko przyjdź, jeżeli kiedykolwiek, bodaj przez dzień jeden kochałeś prawdziwie tę, która nigdy wobec ciebie nie zawiniła kłamstwem. Przysięgam ci to, mój najdroższy i jedyny“.
Napisawszy ten list, Zuzanna odczytała go uważnie. Wytrawna dyplomatka, instynktownie niemal zawahała się przed podpisaniem swego nazwiska. Ale uczucie tak owładnęło jej rozsądkiem, że — po raz pierwszy może w życiu — podpisała się pod tym listem, który był wiernym obrazem dziwnego położenia, w jakiem znajdowała się obecnie. Kłamała każdem słowem choć przysięgała, że nigdy nie zawiniła kłamstwem a przecie prawdziwe, nieudane, głębokie uczucie dyktowało jej te słowa, w których cienia nawet prawdy nie było.
Pociągnęła za dzwonek i raz jeszcze zapominając o wszelkich względach ostrożności, kazała lokajowi odnieść natychmiast na ulicę Coëtlogen ten list, którego każde słowo, mogło ją zgubić. Przez cały czas, który miał jeszcze upłynąć do chwili naznaczonej przez nią schadzki, pozostawała w stanie ciągłego nerwowego rozdrażnienia, do którego nie przypuszczała, aby jej organizm był zdolnym. Ta kobieta, która posiadała taką moc panowania nad sobą, która wszczęła stosunek z poetą z machiawelizmem umożliwiającym jej od lat tylu zachowanie swego towarzyskiego stanowiska, teraz nie była nawet zdolną do zastanowienia się, w jaki sposób należało jej zachować się wobec kochanka. Proszona tego dnia na obiad, ubrała się bezmyślnie, machinalnie prawie i — co jej się nigdy dotąd nie zdarzyło — ani razu nie spojrzała w lustro.
Podczas obiadu nie przemówiła ani słowa do swego sąsiada, pana Crucé.
Pod pozorem zawrotu głowy, który jej od dnia wczorajszego dokuczał, kazała przyjechać po siebie o dziesiątej. W powozie nie zwracała wcale uwagi na to, co mówił jej mąż, którego obecność drażniła ją w najwyższym stopniu, bo dlatego właśnie, że Paweł spędzał niedziele w domu, musiała odłożyć do poniedziałku schadzkę z Ireneuszem. Ach! gdyby przynajmniej wiedzieć, że on przyjdzie!...
Gdy lokaj zdejmował z niej okrycie, spojrzała z bijącem sercem na tacę, na której składano zwykle listy i gazety z wieczornej poczty. Ale na żadnej kopercie nie spostrzegła pisma Ireneusza. Cały dzień następny przeleżała w łóżku pod pozorem silnej migreny; w rzeczywistości jednak chciała w samotności rozważyć co jej począć wypadało, gdyby Ireneusz nie uwierzył, że jeździła na ulicę Mont-Thabor do chorej przyjaciółki... Ale on uwierzy z pewnością... Nie chciała nawet przypuszczać, by mogło być inaczej.
Trawiąca ją gorączka pożądania i niepokoju, nadziei i obawy wzmogła się jeszcze, gdy w poniedziałek rano, wchodziła do bramy domu na ulicy des Dames. Jeżeli zobaczy Ireneusza — czekającego na nią — jak zwykle w sieni, wszystko będzie ocalonem!... widocznie list jej rozczulił go i przejednał... Ale niestety, niezastała w sieni nikogo. Drżącą ręką obróciła klucz w zamku. Pierwszy pokój był pusty, nawet okiennic nie otworzono. Usiadła w tym przyciemnionym pokoju, w którym sprzęt każdy przypominał jej chwile szczęścia tak niedawno minione a przecież odlegle! Czcigodna pani Raulet urządziła ten salonik z czysto mieszczańskim smakiem: na kanapie i fotelach, krytych niebieskim aksamitem, porozpinała białe szydełkowe kwadraty, okurzała starannie półkę z książkami, przyniesionemu przez Ireneusza a posuwając porządek do pedantyzmu niemal, pamiętała o tem nawet, aby codziennie o jednej porze nakręcić zegar z pozłacanego bronzu, stojący na kominku. Zuzanna przysłuchiwała się regularnym uderzeniom wahadła, przerywającym głuchą ciszę. Sekundy, minuty, kwadranse wreszcie upływały, ale Ireneusz nie przychodził. Nie, nie przyjdzie już!... Ta kobieta, przyzwyczajona od dzieciństwa rządzić się li tylko przelotnym kaprysem, oddała się teraz niekłamanej rozpaczy. Zaczęła płakać jak dziecko a łzy toczące się po jej twarzy, płynęły z serca tym razem. Przyszło jej na myśl, aby znowu napisać do niego. Znalazła papier w tece, którą jej kochanek zostawił na stole, otworzyła kałamarz, wzięła pióro do ręki, ale po chwili rozpaczliwie zerwała się z miejsca i załamując ręce, jęknęła:
— To się na nic nie zda!
Chcąc zostawić ślad swej bytności — w razie gdyby Ireneusz przyszedł po jej odejściu — położyła na stole uperfumowaną chusteczkę, którą obtarła tyle łez gorzkich. Czyniąc to myślała:
— On tak lubił ten zapach!...
Obok chusteczki położyła jeszcze rękawiczki, które zwykłe on sam jej zapinał, zajrzała do sypialnego pokoju, w którym stało łóżko osłonięte koronkowemi firankami i wyszła wreszcie z boleśnie ściśniętem sercem. Ileż szczęścia zaznała niegdyś w tem mieszkanku! Czyż podobna, aby te chwile minęły już — minęły na zawsze!


VIII.
Wszystko, lub nic.

Rodzina państwa Fresneau siedziała przy stole, gdy lokaj przyniósł list od Zuzanny. Franciszka weszła do pokoju, trzymając w grubych, czerwonych palcach kopertę i oddała ją Ireneuszowi. Spojrzawszy na twarz jego, Emilia odgadła natychmiast, zkąd ten list pochodzić może. Zadrżała. Nie mogąc patrzeć dłużej na dziką boleść brata, zdobyła się na odwagę odprawienia odedrzwi nieznajomej, w której instynktownie odgadywała sprawczynię jego rozpaczy, kobietę niebezpieczną, którą Larcher wystawił jej jak ouosobienie przewrotności. Nie miała jednak siły narazić się na gniew młodego człowieka, dlatego tego też odkładała z godziny na godzinę uwiadomienie go o tem, co uczyniła.
Ireneusz, przeczytawszy list, rzucił na nią tak groźne spojrzenie, że zarumieniona spuściła oczy.
Fresneau, zajęty w tej chwili rozbieraniem kury — umiejętność tę zawdzięczał spełnianym w młodości obowiązkom dozorcy nad kuchnią w pensyonacie utrzymywanym przez ojca, zdumiał się, prędko jednak oprzytomniał i obawiając się czy żona nie dostrzegła wrażenia, jakiego doznał, usiłował upozorować czemkolwiek wyraz zdziwienia malujący się na dobrodusznej jego twarzy.
— To mi nóż kraje jak podeszewa mojej babki! — zawołał z głośnym uśmiechem.
Żart ten pozostał bez odpowiedzi. Do końca obiadu panowało w pokoju grobowe milczenie groźnie dla Emilii a zagadkowe dla pana Fresneau. Jeden tylko Ireneusz nie zwrócił na nie uwagi, siedział ponury, zasępiony, nic do ust nie biorąc.
Zaledwie Franciszka sprzątnęła obrus i postawiła na stole pudełko z tytoniem i karafeczkę likieru, poeta wyszedł do swego pokoju, rozkazawszy przedtem służącej, aby mu natychmiast przyniosła lampę.
— Dlaczego on jest w złym humorze? — spytał nauczyciel.
— W złym humorze? — powtórzyła Emilia.
— Może obmyślił przy stole jaką scenę do swego dramatu i chce zanotować ją jak. najprędzej... Ale to tak niezdrowo siadać do pracy zaraz po obiedzie... Muszę mu to powiedzieć...
I uszczęśliwiona ze znalezienia tego pretekstu, pobiegła do pokoju brata. Ireneusz siedział przy biurku i nie czekając nawet na lampę, po ciemku prawie pisał odpowiedź na list Zuzanny. Spodziewał się widocznie przyjścia siostry, bo zaledwie stanęła w progu, zawołał z niezwykłą sobie opryskliwością:
— Ach! jesteś przecie!... Była tu dziś jedna pani, której nie raczyłaś wpuścić, twierdząc, że wyjechałem zagranicę!...
— Ireneuszu — odparła Emilia błagalnie składając ręce — nie gniewaj się na mnie, sądziłam, że robię dobrze... Przyznaję, że widząc twoją rozpacz, obawiałam się wrażenia, jakie wywrzeć mogła ta kobieta.
I znajdując w uczuciu swem siłę do całkowitego wypowiedzenia swych myśli, dodała:
— Ta kobieta jest twoim złym duchem...
— Widzę z tego — przerwał poeta, trzęsąc się z oburzenia — że uważasz mnie zawsze za piętnastoletniego smarkacza... Chciałbym się raz dowiedzieć, czy jestem tu u siebie czy nie? Jeżeli nie — powiedz mi to, a przeniosę się gdzieindziej.. Zbrzydła mi już twa opieka, rozumiesz?.. Zajmij się twoim synem, twoim mężem a mnie pozwól robić, co mi się podoba...
Pani Emilia stała przed nim blada, nieruchoma, przerażona szorstkiemi słowy, jakiemi się do niej odezwał. Mimowoli zawstydził się swego uniesienia. Dlaczegóż biedna Emilia pokutować miała za boleść, miotającą jego sercem? Nie był jednak w tej chwili zdolnym naprawić wyrządzoną krzywdę i zamiast rzucić się w objęcia siostry, której uczucie tak boleśnie zadrasnął, porwał kapelusz i zanim Emilia zdołała oprzytomnieć, trzasnął drzwiami za sobą i wybiegł z mieszkania.
Poczciwy Fresneau, który ze zdziwieniem słyszał głos Ireueusza a następnie trzaśnięcie drzwiami, przybiegł także do jego pokoju pragnąc dowiedzieć się, co się stało. Zobaczywszy żonę stojącą na pół martwą, ujął jej rękę i zapytał:
— Co ci jest? — z taką serdecznością, że nieszczęśliwa kobieta padła w jego objęcia, wołając z glośnym płaczem:
— Ach! mój drogi, tyś mi jeden na święcie pozostał! Płakała rzewnie, oparłszy głowę na ramieniu zacnego człowieka, który zrozpaczony boleścią żony i rozrzewniony zarazem jej serdecznością dla siebie, nie wiedział, czy ma przeklinać, czy też błogosławić szwagra:
— Uspokój się! — prosił — staraj się zapanować nad sobą. Opowiedz mi, co zaszło między wami?
— On niema serca! on niema serca! — brzmiała jedyna odpowiedź, jaką mógł otrzymać.
— Mylisz się moja duszko — odparł i z tą trzeźwością sądu, jakie uczucie daje ludziom najmniej nawet domyślnym, dorzucił: — On ma serce, ale wie, jak bardzo go kochasz i nadużywa twej miłości...
Podczas, kiedy Fresneau pocieszał i uspakajał Emilię, nie mogąc przecież dowiedzieć się przyczyny jej poróżnienia z młodym poetą, ten ostatni błąkał się po ulicach, szalejąc znowu z rozpaczy, która od dnia wczorajszego nurtowała jego serce.
Zuzanna nie omyliła się, przypuszczając, że będzie się starał zaprzeczyć przed samym sobą prawdziwości tego co mu mówiono i co sam widział. Ktokolwiek kochał i został zdradzonym, ten słyszał w głębi swego serca ten głos, który opiera się wszelkim rozumowaniom i każe mieć nadzieję, choć ostatni jej promyk zagasł na wieki!... Utraciwszy wiarę w stałość ukochanej, jakże pragniemy powątpiewać przynajmniej o jej zdradzie.
Jakże gorąco żałujemy, że minęły już chwile, w których mieliśmy tylko posądzenie a nie okrutne, niezłomne przeświadczenie o naszej niedoli!...
Ireneusz nie wahałby się ofiarą krwi własnej okupić możność wątpienia o wiarołomstwie kochanki, ale im więcej zastanawiał się nad szczegółami, które go doprowadziły do tego przedśwdadczenia, tem widoczniejszą stawała się smutna rzeczywistość.
— A jeżeli cel jej wycieczki był niewinnym? — zapytywał nieśmiało głos miłości...
Niewinnym? — Czyż w takim razie starała by się uniknąć oka woźnicy nawet? Czyż potrzebowałaby osłaniać twarz gęstą woalką i wychodzić drugą bramą, oglądając się lękliwie w około, tak jak to zwykle czyniła, wracając ze schadzki z nim? A przytem, dlaczegóż Desforges w chwilę potem wyszedł drugą bramą?... Nie dosyć na tem — wszystkie szczegóły wykazane przez Klaudyusza, dowodziły jej winy: opinia ludzka, ruina państwa Moraines, posada wyrobiona mężowi, kłamliwe wykręty Zuzanny i wreszcie uczyniona przez nią propozycya ulokowania pieniędzy.
— Nie mógłbym zebrać więcej dowodów — myślał w duchu — chyba żebym ich schwytał na gorącym uczynku!..
Przypuszczenie to wzbudziło w jego umyśle wstrętny obraz pieszczot, jakiemi ten przeżyty starzec obsypywał piękną Zuzannę i złamany boleścią zamykał oczy, jakgdyby chciał odegnać okrutne widziadło. Potem pomyślał znów o bytności swojej kochanki na ulicy Coëtlogon i o jej liście, który dotąd miał w kieszeni.
— I ona śmie jeszcze prosić, abym się z nią widział!... Cóż może mieć mi do powiedzenia?... Dobrze więc, pójdę na tę schadzkę i zemszczę się... zelżę ją tak, jak Klaudyusz zelżył Kotettę! Nie — dorzucił po chwili — dałbym tem dowód, że upadłem tak nizko jak ona; jedyną zemstą, godną szlachetnego człowieka, jest zupełna obojętność. Nie pójdę...
Wahał się długo, nie będąc zdolnym uczynić stanowczego wyboru, bo o ile gorącem było jego pragnienie zobaczenia raz jeszcze Zuzanny, o tyle szczerem było postanowienie uniknięcia zastawionych przez nią sideł. Zmęczony tą niepewnością, chciał zasięgnąć rady Klaudyusza. Teraz dopiero spostrzegł, że ten wierny przyjaciel nie dotrzymał danego słowna i nie przysłał rano dowiedzieć się, co się z nim dzieje.
— Pójdę do niego, choć już późno, mogą go nie zastać — myślał Ireneusz, idąc na ulicę Varenne do pałacu Saint-Euverte.
Około w pół do jedenastej w nocy zadzwonił do bramy wchodowej. Wszedłszy na dziedziniec, zobaczył światło w jednem z okien mieszkania, zajętego przez przyjaciela. Widocznie zatem Klaudyusz musiał być w domu.
Ireneusz zastał go w pierwszem pokoju, rozjaśnionym łagodnem światłem wiszącej lampy z różowym kulistym kloszem. Na jednej ze ścian wisiała duża reprodukcya „Tryumfu śmierci“ obraz pędzla Orcagna, jak przypuszczano.
Na stole płonęła niebieskawem światełkiem spirytusowa lampka, na której stał imbryk z wrzącą wodą. Herbatnica, dwie filiżanki, butelka hiszpańskiego wina i wędliny ustawione na porcelanowej tacy, świadczyły, że gospodarz tego zacisznego mieszkanka, spodziewał się czyichś odwiedzin. Stojący obok kubek, pełen papierosów z długiemi munsztukami, jakie zwykle paliła Koletta, pozwolił Ireneuszowi domyśleć się natychmiast, kto był tym spodziewanym gościem. Nie śmiałby jednak wierzyć tym domysłom, gdyby nie widoczne zakłopotanie przyjaciela, który po chwili milczenia, tak mówić zaczął:
— Wszystko mi jedno, wolę ci prawdę powiedzieć... Tak, czekam na Kolettę. Obiecała przyjść po skończeniu przedstawienia. Czy byłoby ci przykro spotkać się z nią?
— Mówiąc szczerze, wolałbym jej nie widzieć — odparł Ireneusz.
— Dobrze więc; teraz powiedz mi, co się z tobą dzieje?
A gdy poeta opowiedział mu w kilku słowach obecne swoje położenie, zajście w teatrze, bytność Zuzanny i listownie naznaczoną schadzkę, Klaudyusz dodał:
— Cóż ci radzić? Czyż mam prawo udzielać ci przestróg, skoro sam daję dowód takiej słabości charakteru? Prawdę rzekłszy, widzę ja jasno swoje położenie, chociaż na każdym kroku potykam się jak ślepy. Dlaczegóż więc nie miałbyś jasno zdawać sobie sprawy z twego położenia? Potrafisz może być energiczniejszym odemnie. Jesteś młodszym a przedewszystkiem nie skalałeś się dotąd niczem... Słuchaj więc! Jeżeli jesteś przygotowanym na to, aby uledz jak ja manii erotyzmu, aby stać się waryatem, który idzie na ślepo tam, gdzie go zmysły prowadzą — biegnij na tę schadzkę... Zuzanna nic ci nie powie na swoje usprawiedliwienie... Czyż nie rozumiesz, nieszczęśliwy chłopcze, że gdyby ona była w istocie niewinną, pogardziłaby tobą i niechciałaby widzieć cię więcej potem, co jej powiedziałeś!... A jednak sama przyszła do ciebie. Wiesz po co? — Po to, aby ci się oddać raz jeszcze i pięknością swą podniecić twoje zmysły... Naznacza ci schadzkę tam właśnie, gdzie najmniej byłbyś zdolnym oprzeć się jej piękności... Powie ci to, co zwykle mówią kobiety w podobnych razach... Tysiące pustych frazesów, nic więcej.. Ale zobaczysz ją, usłyszysz szelest jej sukien... A przytem... Przekonasz się o tem, gdy rzucisz się na nią jak zwierzę... a tedy przepadły wymówki! Zapomnisz o wszystkiem na dziesięć minut! Ale potem... byłeś świadkiem wczorajszej mojej odwagi. Przyjrzyj się mojej teraz podłości i powiedz sobie jak ktoś, przyglądając się pijakowi wymiotującemu nad rynsztokiem, mówi sobie: I ja tak będę wyglądał w niedzielę. — Z tem wszystkiem, jeżeli nie masz sił wyrzeczenia się jej, jeżeli — tak jak ten pijak — nie możesz się obejść bez wina, choćbyś się miał na śmierć zabić — ta podłość jest roztrzygnięciem kwestyi... Ja się na to zgodziłem. Upij się tą kobietą. Jedno z was zginie: ty, albo twoja miłość! Pamiętaj tylko o tem, co ci teraz mówię: jest to koniec wszystkiego. Patrzaj, miałem talent, straciłem go już. Honor!? — Na cóżby się zdał te mu, który przebaczył to, co ja przebaczyłem? Ach! — zakończył rozpaczliwie — ty jeszcze możesz być ocalonym! Stoisz dopiero nad kałużą, usłysz krzyk nieszczęśliwego, który w niej ugrzązł po szyję. A teraz żegnam cię, jeżeli nie masz ochoty spotkać się z Kolettą. Po cóż ci to wszystko powiedziałem? Nie wiedziałbyś o niczem a rzecz, o której się nie wie, nie istnieje... Jeszcze raz bywaj mi zdrów! kochaj mnie i lituj się nademną!
— Nie — rzekł do siebie poeta, wracając do domu — ja nie ugrzęznę w tem bagnisku.
Po raz pierwszy może, odkąd ze smutkiem patrzał na żałosną miłość Klaudyusza, zrozumiał prawdziwie, jak straszną chorobą dotknięty był jego przyjaciel. W samym sobie odkrył teraz potworne uczucie, które tak upodlało kochanka Koletty: mieszaninę bezwzględnej pogardy i namiętnego pożądania kobiety, ostatecznie osądzonej i skazanej. Tak, po tem wszystkiem, co wiedział, pragnął jeszcze namiętnie posiadać Zuzannę, pragnął całować te piersi i usta, których Desforges dotykał ustami, pragnął nasycić się tą urodą, którą rozpusta starca skalała, nie zdoławszy jednak przyćmić jej blasku. Dręczyło go teraz wspomnienie jej pięknego i białego ciała, za niem tylko tęsknił. Oto, do czego doszła wzniosła jego miłość, jego cześć dla tej, którą wprzódy swoją madonną nazywał. Tak, Klaudyusz miał słuszność, twierdząc, że dość raz uledz tej wstrętnej żądzy, aby jej ulegać na zawsze! Ale takiego obrzydzenia doznał, patrząc na moralny upadek przyjaciela, iż zdobył się na energię powiedzenia sobie:
— Daję sowo honoru, że nie pójdę w poniedziałek na ulicę des Dam es — i słowa tego dotrzymał.
Podczas kiedy Zuzanna drżała z rozpaczy i pożądania i oczekiwała go w błękitnym saloniku, on także drżał, siedząc w zamkniętym pokoju i powtarzając co chwila.
— Nie pójdę! nie, nie pójdę!
Myślał o swym przyjacielu.
— Biedny Klaudyusz! — rzekł z westchnieniem, współczując szczerze nieszczęściu przyjaciela zwyciężonego w walce, która i jego teraz czekała. Żałując Klaudyusza, litował się nad sobą samym a uczucie to, wraz z zakorzenionem od lat wielu przyzwyczajeniem spełnienia obrzędów religijnych, utwierdzało go w powziętem postanowieniu. Teraz, odkąd przestał być czystym, zaniechał praktyk religijnych; jak każdy nowoczesny artysta, począł i on wątpić, by potem znowu powrócić do chrystanizmu, jako jedynego źródła życia duchowego. Ale teraz w chwili zwątpienia, były uczeń i siostrzeniec księdza Taconeta, poczuł znów w sobie tę siłę moralną, rozwijaną w dzieciństwie i w latach młodzieńczych i postawił bronić się nią przeciw dręczącej go żądzy fizycznej. Gdy dwunasta wybiła, zawołał z radosnym prawie uśmiechem:
— Zuzanna wróciła już do siebie... Jestem ocalony!
Nie był nim jednak, czego najlepszym dowodem było, że nie mógł zdobyć się na to, aby w zupełności usłuchał rad Klaudyusza. Ani tego poniedziałku, ani z dni następnych nie mógł się śmiało i stanowczo zdecyować na to, by wyjechać z miasta i uciec od tej, od której chciał się uwolnić Pod różnemi pozorami odkładał swój wyjazd:
— Tu w tym pokoju, jestem od niej tak daleko, jak gdybym był w Rzymie lub w Wenecyi, bo ani ja do niej, ani ona do mnie nie przyjdzie...
W rzeczywistości zaś czekał, sam nie wiedząc na co, czuł jednak, że uczucie jego zbyt było silnem, by mogło zgasnąć w ten sposób. Zobaczy się jeszcze z Zuzanną. Gdzie i jak? — nie zastanawiał się nad tem, ale zobaczyć się z nią musi. Wstydząc się tej nadziei, ukrywał ją przed samym sobą a jednak tak był pewnym jej urzeczywistnienia, że nie wychodził ze swego mieszkania, oczekując ciągle nowego listu, któryby mu dał sposobność do uczynienia jakiegoś stanowczego kroku.
List jednak nie przychodził, on żadnego kroku nie czynił, gryzł się tylko i martwił. Chwilami, to nieświadome prawie pragnienie ujrzenia Zuzanny, dochodziło do tego stopnia, że siadał nagle przy biurku i pisał do tej nędznicy listy pełne szalonych wyznań miłosnych. Wylewając swą wściekłość na papier, znieważał ją i ubóstwiał na przemian, przeplatając najstraszniejsze obelgi z najczulszemi zaklęciami. Wtedy przypominając sobie dolę Klaudyusza, rozdzierał papier, który był przez chwilę powiernikiem tłumionej jego boleści, Kładł się spać zrozpaczony, myśląc o śmierci, jako o jedynej uldze, jakiej mógł doznać obecnie; budził się z tem samem usposobieniem. Blask słoneczny tak świetny w obecnej porze roku, wstrętnym mu był teraz; bądź co bądź, pozostawszy poetą, w zdychał do ciemności, które odpowiadały stanowi jego duszy. Gdy zmrok zapadał, mógł przynajmniej płakać, nie będąc widzianym przez nikogo.
Nie dziw więc, że tych chwil Emilia obawiała się najwięcej dla brata. Zgoda nastąpiła między niemi zaraz nazajutrz, po chwilowem nieporozumieniu:
— Gniewasz się na mnie jeszcze? — spytała Emilia, która, kochając prawdziwie, pierwsza uczyniła krok do zgody.
— Nie — odpowiedział — przyznaję, że nie miałem słuszności, ale zaklinam cię, jeżeli nie chcesz, abym znowu obszedł się z tobą szorstko i niesprawiedliwie, nie mów mi nigdy o tem, o czem wczoraj wspominałaś...
— Dobrze — przyrzekła Emilia i obietnicy dotrzymała.
Widziała jednak, że brat z każdym dniem staje się mizerniejszym, że policzki mu zapadają a w oczach błyszczy płomień, który ją niepokoił; dlatego też, gdy zbliżała się niebezpieczna szara godzina, przychodziła do jego pokoju. Męża z synem wyprawiała na spacer, sama zaś pod jakimkolwiek pozorem zostawała w domu. Trzymała za rękę ukochanego brata, którego ta niema pieszczota wzruszała niewypowiedzianie. Wywzajemniał jej się równie milczącem uściśnieniem dłoni. W tedy zapomniał o swem cierpieniu, dopóty przynajmniej, dopóki wspomnienie barona znów nie stanęło mu przed oczyma.
— Odejdź ztąd — prosił wtedy Emilii, która czyniła zadość jego prośbie, sądząc, że zrozpaczony młodzieniec w samotności znajdzie ukojenie.
Po wyjściu siostry, Ireneusz rzucał się na łóżko, na którem niegdyś oddała mu się Zuzanna a zazdrość szarpała serce do rozpaczy go doprowadzając. Ach! jakież męczarnie przenosił!
Ileż dni spędził w ten sposób? Siedem zaledwie, ale zdawało mu się, że każdy dzień ciągnie się przez całą nieskończoność, tak jak jego boleść. Ósmego dnia, spojrzawszy na Kalendarz, zauważył, że koniec maja się zbliża. Przyzwyczajony do prawdziwie mieszczańskiej akuratności, postanowił nie bez przykrości jednak — pójść na ulicę des Dames, aby wymówić mieszkanie i opłacić za zaległe komorne. Wybrał się po obiedzie, aby tem pewniej uniknąć spotkania z Zuzanną.
— Zresztą i tak już pewnie zapomniała o mnie! — myślał w duchu.
Niepodobna opisać wrażenia, jakiego doznał, gdy na stole w saloniku zobaczył nietylko chusteczkę i rękawiczki zostawione przez Zuzannę, podczas ostatniej jej bytności, ale nadto zapieczętowany bilecik z adresem „Do pana Alberta“. Rozdarł kopertę; ręce mu drżały, że przez pięć minut nie mógł przeczytać kilkunastu słów skreślonych na papierze, na którym pozostały widoczne ślady łez.
„Raz jeszcze wróciłam tutaj, mój najdroższy! Tu, w schronieniu naszem i w imię wspomnień, które ono w nas obojgu wywoływać powinno, zaklinam cię raz jeszcze o zobaczenie się zemną. Powiedz, najdroższy, czy tu w gniazdku naszem marzyłbyś dotąd o mnie, gdybyś nie był zaślepiony nienawiścią, której błyski dostrzegłam w twych oczach? Wspomnij ile dowodów miłości dałam ci tu w tem samem miejscu, w którem czytasz te słowa. Nie, życie stanie mi się ciężarem, jeżeli będziesz powątpiewał o szczerości uczucia, które jest najdroższym, jedynym skarbem moim. Powtarzam ci raz jeszcze, nie oburzam się, ani czuję się dotkniętą... nie!... jestem tylko z rozpaczoną a jeżeli tego nie odczuwasz, widocznie i w twojem sercu żadnego już uczucia wzbudzić nie mogę, bo w mojem wszystkie wygasły... wszystkie prócz miłości i rozpaczy... Żegnaj, ukochany!... Wieleż razy słyszałeś z ust moich te słowa tu na progu tego mieszkania! Zwykle dodawałam jeszcze: „Do widzenia!“ A te raz?... teraz muszę rozstać się z tobą i pożegnać się na zawsze. Czyż to jednak możebne żebyśmy rozłączyli się bezpowrotnie?...“
— Żegnaj ukochany! — bezwiednie niemal powtórzył młody poeta.
Naprożno usiłował zapomnieć o tem: czułe a proste słowa listu, widok pokoju, do którego Zuzanna, pomimo utracenia nadziei zobaczenia kochanka, przyszła, jakby odbywając pielgrzymkę do chwil ubiegłych — wszystko to wprawiło go w stan szalonego rozdrażnienia, które napróżno starał się przezwyciężyć.
— Jej ukochany! — z wściekłością zawołał po chwili — a innemu oddała się za pieniądze!... Jakim ja podły!...
Żeby ostrząść się z bolesnego wrażenia, jakie go opanowywało w tej samotności, wyszedł szybko z pokoju i zadzwonił do drzwi pani Raulet.
Miodowo-słodka twarz stręczycielki ukazała się w drzwiach nawpół otwartych. Wprowadziła młodego człowieka do saloniku zastawionego resztą sprzętów, których nie mogła pomieścić w odnajętym salonie. Na twarzy jej odbiło się przykre wrażenie, gdy młody człowiek oznajmił, że nazawsze opuszcza mieszkanie.
— Nie przygotowałam jeszcze rachunku — zauważyła.
— To nic, mogę poczekać — odparł Ireneusz a obawiając się nowego napadu rozpaczy w tam tych pokojach, dodał: — zaczekam tutaj, jeżeli pani nie przeszkadza...
Chociaż nie był bynajmniej usposobionym do czynienia spostrzeżeń, zauważył jednak, że w ciągu dwudziestu minut, które spędził w saloniku, pani Raulet zdążyła się przebrać. Zamiast perkalowego szlafroka, który miała poprzednio, włożyła strojną, czarną grenadinową suknię; z pod wyciętego stanika przysłoniętego koronkową chusteczką, przeglądało białe ciało zalotnej wdowy. Oczy jej pałały żywszym blaskiem, policzki były silniej zarumienione. Położyła na stole rachunek, napisany tak starannie, że widocznie odaawna już był przygotowanym.
— Wybacz mi pan, że musiałeś czekać. Czułam się nie zdrową... Miewam tak silne bicia serca... Niech się pan przekona!...
Wzięła rękę młodego człowieka i położyła ją na piersiach z uśmiechem, znaczenie którego najnaiwniejszy człowiek mógł był odgadnąć.
Widząc, że Zuzanna dwa razy już nie zastała nikogo, domyśliła się zerwania stosunków między wrzekomym panem d’Albert i jego kochanką. Wymówienie mieszkania przez Ireneusza potwierdziło jej domysły; postanowiła zatem skorzystać z obecnego położenia, czy że męzka i delikatna uroda Ireneusza podobała jej się istotnie, czy też, że liczyła na takie zyski, jakie ciągnęła dotychczas ze stosunku z subiektem i ze studentem. Wyglądała jeszcze młodo i pochlebiała sobie, że może się podobać. Ale gdy podniósłszy rękę Ireneusza do swych piersi, spojrzała na niego, dostrzegła w jego oczach wyraz tak chłodnej pogardy, że mimowoli puściła jego rękę.
Wzięła rachunek i starając się ukryć zmieszanie, zaczęła wyjaśniać rozmaite przesadzone pozycye, których Ireneusz nie raczył nawet sprawdzić. Wręczył jej natychmiast żądaną należność w złocie i w papierach. Upokarzające niepowodzenie, jakiego w miłosnych zachciankach doznała, nie zmniejszyło widocznie wcale jej zdolności do rachunków, bo przyjrzała się pod światło banknotom i rachując luidory, każdy z nich obejrzała dokładnie. Jedna sztuka wydała jej się fałszywą, rzuciła ją o stół a usłyszawszy brzęk, zawahała się chwilę.
— Muszę prosić pana o inną sztukę — rzekła wreszcie.
Ta bezwstydna zmysłowość w połączeniu z nizką chciwością, odpowiadały tak dobrze obecnemu nastrojowi Ireneusza, że wynosząc z mieszkania do dorożki różne drobiazgi, stanowiące jego własność, czuł się prawie wesołym; straszny to rodzaj wesołości, tak trafnie i dosadnie przez jednego z humorystów nazwanej „wesołością grabarzy na swym własnym pogrzebie“. Kiedy jednak wsiadł do powozu — wynajętej karety z poplamionem suknem — i powiódł okiem po przedmiotach wywiezionych z mieszkań, w którem tyle chwil szczęścia przeżył, okrutna jego wesołość ustąpiła miejsca najczarniejszej melancholii. Znał dobrze tę drogę, którą tyle razy przebywał, gnany żądzą rozkoszną; teraz nigdy już tędy jechać nie będzie.
Nad miastem ciążyło szare i pochmurne niebo. Od dnia wczorajszego nastąpiła nagła a dość częsta w Paryżu zmiana pogody; w połowie wiosny powróciła niespodzianie zima, mrożąc chłodnem swem tchnieniem świeżą jeszcze zieloność.
Gdy powóz przejeżdżał przez most, Ireneusz spojrzał na mętne, zielone fale rzeki:
— Jakże łatwo możnaby tem u koniec położyć!... — pomyślał i potem chwilowem poddaniu się rozpaczy, sięgnął do kieszeni i wyjął list Zuzanny, jak gdyby raz jeszcze przekonać się o prawdziwości swego nieszczęścia.
Wydobył także chusteczkę i podniósłszy ją do ust oddychał długo jej zapachem; miał w ręku rękawiczki, zachowujące dotąd formę paluszków, które tyle razy pocałunkami obsypywał. Czuł teraz, że w walce z pokusą wyczerpał ostatnie siły; znalazłszy się sam w swym pokoju, zmęczony tym nowym paroksyzmem rozpaczy, zawołał głośno:
— Nie mam już sił więcej...
Powolnym, automatycznym prawie ruchem otworzył jedną z szuflad biórka i ze skórzanego futerału, wyjął kieszonkowy rewolwer, który mu siostra podarowała, z prośbą aby go zawsze nosił przy sobie, ilekroć będzie wracał do domu późno w nocy. Odwiódł i spuścił parę razy kurek, potem wyjął z pudełka ładunek i ważył go długo na dłoni.
— Nędzna machina ludzka! — pomyślał — jak małej rzeczy potrzeba, aby ją popsuć!
Nabił rewolwer, rozpiął koszulę i odnalazłszy lewą ręką miejsce, w którem bicie serca najmocniej czuć się dawało, oparł lufę na piersiach.
— Nie! — głośno zawołał jeszcze przedtem spróbuję.
Słowa te wyrażały myśl, która nieraz już przychodziła mu do głowy a którą odrzucał zawsze, jako szaloną; teraz dopiero, rozumując z tą jasnością pojmowania, jaką umysł nasz posiada w chwilach krytycznych, zapragnął ją urzeczywistnić. Schowawszy napowrót rewolwer do szuflady, usiadł w fotelu — w fotelu Zuzanny i pogrążył się w czarną zadumę, w której myśl leci z gorączkową szybkością i decyduje się na kroki rozpaczliwe.
— Ukochany mój! — powtarzał, przypominając sobie słowa, które Zuzanna pisała w liście.
Tak, pomimo wszystkich kłamstw, mimo komedyi, którą z nim odegrała a której główniejsze szczegóły stawały mu w pamięci, pomimo ohydnego stosunku z baronem, musiała przecież szalenie, namiętnie go kochać. Gdyby miłość ta nie była szczerą, czyż stosunek ich mógł istnieć choć chwilę? Jakiż interes mógł ją skłonić do zostania jego kochanką? Nie chęć zysku przecież, bo Ireneusz był biednym i należał do niższych niż ona sfer towarzyskich. Nie próżna chęć zdobycia serca modnego autora, bo sama żądała, aby stosunek ich pozostał w tajemnicy. Nie kokieterya — nie odbiła go bowiem żadnej rywalce, nie walczyła o niego dzień po dniu, tydzień po tygodniu. Tak! jakkolwiek potworną była ta miłość w połączeniu z zepsuciem i oszustwem, ona musiała go kochać, kochała go dotąd jeszcze. Ta kobieta dotknięta trądem moralnym, który go wstrętem przejmował, była jednakże zdolną do szczerości. Było w niej coś co było stokroć więcej warte, niż jej życie, niż jej postępowanie.
Ireneusz zdecydował się wreszcie posłuchać głosu, przemawiającego w obronie jego kochanki i zaczął teraz zastanawiać się nad jej rządzą pieniędzy, o której dowiedziawszy się, czuł się tak przygnębionym.
Bytność w pałacu Komoff, dziecinne prawie wrażenie, jakie zrobiło na niem arystokratyczne towarzystwo, posiadanie Zuzanny i wdzięk najdrobniejszych szczegółów jej tualety, obznajmiły go z wystawnym zbytkiem i pozwoliły zarazem odgadnąć niejedną tajemnicę. Do mieszczańskiej sfery przywykły, oczyma poety na świat patrzący, dał się unieść w pierwszej chwili urokowi arystokratycznego towarzystwa; teraz dopiero zasłona spadła mu z oczów i zrozumiał, jak przerażającą zbytkowność pociąga za sobą wystawne życie w Paryżu. W obecnej chwili dzięki większej znajomości świata, dzięki uczuciu, które żyć pragnąc, usiłował usprawiedliwić Zuzannę, zrozumieć ją przynajmniej, odnaleźć w jej postępowaniu coś, coby nie dozwalało bezwzględnie nią pogardzić, odgadł jaki dramat, odegrał się w życiu jego kochanki...
Klaudyusz powiedział mu to bez ogródki:
— Siedem lat temu, państwo Moraines byli zrujnowani...
Zrujnowani! W tem jednem słowie zawierał się teraz dla młodego poety wierny wizerunek wszystkich upokorzeń i przykrości, jakie nędza za sobą pociąga.
Zuzanna wzrosła otoczona zbytkiem i dla zbytku wychowana. Oddychała nim, był jej do życia niezbędnie potrzebnym. Jej mąż, ten wyfraczony modniś — bo to tak dotąd sądził biednego Pawła — musiał pierwszy popchnąć ją na fatalną drogę. Nasunął się Desforges — uległa, nie kochając go jednak... A potem, gdy pokochała wreszcie, czyż mogła zerwać krępujące ją więzy?... Tak, mogła! mogła zażądać od Ireneusza, aby wyrzekł się wszystkiego i aby zaczęli żyć razem, na zawsze złączeni!...
— Wyrzec się wszystkiego?... Żyć razem?... Na zawsze?... — jak przez sen powtarzał.
Ale czy już zapóźno urzeczywistnić to marzenie? Gdyby teraz poszedł do Zuzanny z propozycyą, aby poświęciła wszystko dla miłości, aby z przeszłości swej wymazała wszystko, prócz miłości, aby w niej jednej zawarła całą teraźniejszość i przyszłość swoją? Gdyby jej powiedział:
— Przysięgasz, że mnie kochasz, że miłość ta jest jedynem prawdziwem uczuciem twego serca... dowiedź mi tego... Nie masz dzieci, jesteś wolną. Oddaj mi swoje życie, weź moje wzamian. Jedź zemną a przebaczę ci, uwierzę w szczerość twego serca...
— Wpadam w szał — zawołał, wstrząsnąwszy się cały na myśl o tym zamiarze, który przedstawiał się w jego umyśle tak jasno, że zdawało mu się, iż widzi Zuzannę, słuchającą jego propozycyi....
W szał? — dlaczego?... Wszystko co czytał w młodości o odkupionych przez miłość nierządnicach — a przedmiot to poruszany piórem największych mistrzów słowa stawało mu teraz w pamięci. Niegdyś w marzeniach jego zjawiała się często najpiękniejsza postać zakochanej prostytutki, urocza Estera Balzaca a marzenia takie nie przechodzą bez śladu w umysłach, w których wrażenia literackie poprzedzają zawrze wszelkie inne... Kochał Zuzannę i ona go kochała.
Dlaczegóż nie miałby w imię tego wyniosłego uczucia wyrwać ją z kałuży, w której szamotała się napróżno, wyrwać samego siebie z czarnej przepaści śmierci, ku której rozpacz go ciągnęła? Dlaczegóż nie miałby dać jej sposobności odpokutowania błędów przeszłości!... Ale cóż ona na to odpowie?...
— Dowiem się wreszcie, czy mnie kocha mówił sam do siebie — tak, jeżeli mnie kocha, wtedy z radością chwyci tę sposobność zerwania złotych więzów, któremi ją skrępowano. A jeżeli nie zechce?...
Na samą tę myśl, dreszcz przerażenia wstrząsnął jego ciałem.
— Wtedy będzie jeszcze czas działać — zawyrokował.
Burza myśli wywołana nagłem powstaniem tego zamiaru, trwała około trzech godzin. Młody człowiek poddawał się jej, nie zastanawiając się nad tem, że postanowienie jego à priori już powziętem zostało, że to wahanie się jego myśli ukrywało tylko przed nim samym uczucie przeważające w jego sercu: żądzę odzyskania kochanki.
Gdyby nawet zamiar wspólnej ucieczki, był stokroć więcej nierozsądnym, niepraktycznym i żadnych szans powodzenia nie przedstawiającym, Ireneusz uchwyciłby się go niezawodnie, jako jedynego środka, który mu dawał możność pogodzenia zapału namiętnej miłości z poczuciem godności osobistej, na punkcie której nieskalany dotąd honor nie pozwalał mu czynić żadnych ustępstw.
— Trzeba działać — rzekł nareszcie.
Usiadł przy biurku i napisał do Zuzanny list, z prośbą, aby jutro po południu czekała na niego u siebie. Sam poszedł rzucić list do skrzynki i wróciwszy do domu, doznał uczucia spokoju, który powraca zwykle po powzięciu ostatecznego postanowienia. On, który przez tydzień cały po pierwszym gwałtownym napadzie szału, nie czuł się zdolnym do najmniejszego wysiłku woli, nie był w stanie zajrzeć nawet do swego rękopisu Savonaroli — zaczął teraz czynić różne przygotowania, jak gdyby nie wątpił ani na chwilę o odpowiedzi Zuzanny. Przeliczył pieniądze znajdujące się w szufladzie: miał przeszło pięć tysięcy franków. To wystarczy na pierwsze potrzeby. A potem?... Obliczał, jaka suma należeć mu się będzie z majątku rodzinnego, niepodzielonego dotąd między nim a siostrą. Najtrudniej będzie przeżyć dwa lata, podczas których wykończy swój dramat i wystawi go na scenie. Natychmiast potem wyda powieść, którą powodzenie dramatu popchnie w świat — tak jak fala popycha falę — a potem znowu tomik: poezyj... Widział przed sobą cały szereg prac i tryumfów. Czuł się zdolnym do największych poświęceń, byle tylko wspierało go szczęście — ta najpotężniejsza dźwignia — i byle tylko mógł otoczyć Zuzannę zbytkiem, którego się dla niego wyrzekła.
Siostra, wszedłszy do pokoju, zastała go porządkującego papiery i książki, odkładającego na bok ryciny.
— Co robisz? — spytała.
— Jak widzisz — odpowiedział — składam rzeczy do podróży.
— Do podróży?
— Tak. Mam zamiar wyjechać do Włoch.
— I kiedyż to? — pytała dalej z nieudanem zdziwieniem.
— Pojutrze zapewne.
Mówił to z najzupełniejszą dobrą wiarą. Obliczył że Zuzanna potrzebować będzie około dwudziestu czterech godzin dla przygotowania się do podróży, w razie gdyby zgodziła się jechać. Gdyby się na to zgodziła! Ta jedna wątpliwość tak go teraz dręczyła, że niechciał nawet myśleć o niej. Od czasu sceny w Operze, gdy pozostawił ją bladą i jakby piorunem rażoną, nadludzkim wysiłkiem woli hamował w sobie rozszalały potok namiętności.
Nadzieja stała się nagle otwartą szluzą, przez którą wyrwał się, w swym pędzie unosząc i niszcząc wszystko. Obłęd jego doszedł do tego stopnia, że nazajutrz, przed pójściem do Zuzanny, wstąpił do kilku sklepów, aby obejrzeć kufry. Od czasów wyjazdu z Vouziers nikt z całej jego rodziny nawet na dzień jeden nie opuszczał Paryża. W mieszkaniu przy ulicy Coëtlogon, za jedyne przybory podróżne służyć mogły dwa kufry, stoczone przez robaki i trzy skórzane walizy, rozlatujące się ze starości.
To zajęcie się drobiazgami życia praktycznego, urzeczywistniało poniekąd marzenia młodego człowieka i pozwalało mu znieść cierpliwie gorączkowe oczekiwanie naznaczonej godziny schadzki. Złudzenie wywołane pragnieniami było tak silnem, że szczegóły rzeczywistości zwróciły jego uwagę wtedy dopiero, gdy wchodził do saloniku przy ulicy Murillo. Wszystko jeszcze pozostawało do uczynienia.
— Pani zaraz przyjdzie — oświadczył lokaj, zostawiając go samego w pokoju.
Nie był tu od owego dnia, kiedy najpiękniejsze swe wiersze odczytywał tej, którą wtedy jeszcze za nieskalaną madonnę uważał. Byłże to ostatni, najzręczniejszy wybieg Zuzanny, że przez chwilę zostawiła go samego w pokoju, dla niego pamiętnym? Istotnie, odezwały się w nim wszystkie dawne wspomnienia, wywołując przecież wrażenie zupełne inne niż to, którego spodziewała się Zuzanna. Zbytkowne urządzenie, które go tak niegdyś zachwycało, wstręt w nim teraz wzbudziło. Zdawało mu się, że jakaś woń podłości wydziela się z tych sprzętów, które po większej części zapewne były kupione za pieniądze barona. Pod wrażeniem doznanego wstrętu, wzmogła się w nim chęć wyrwania ukochanej z hańbiącego ją otoczenia; to też, gdy Zuzanna ukazała się na progu, dojrzała w jego oczach nie tkliwe uczucie, ale wyraz nieubłaganego, stałego postanowienia. Jakie to było postanowienie? Z nich dwojga, ona była teraz więcej wzruszoną i mniej zdolną do panowania nad sobą. Biała koronkowa suknia uwydatniła żółtawą bladość jej twarzy, zmęczonej niepokojem kilku ostatnich dni. Nie potrzebowała użyć czarnego ołówka dla podmalowania oczów — jak to czynią zarówno salonowe, jak i teatralne aktorki; nie wystudyowaną też była jej poza, gdy na widok młodego człowieka położyła rękę na sercu i oparła się o ścianę, aby nie upaść. Od pierwszego wejrzenia, odgadła, że musi stoczyć ciężką walkę, aby go odzyskać; drżała też jak liść osiny. Przez chwilę oboje milczeli; tak uroczysta i przejmująca cisza panowała w pokoju, że zdawało się, iż słychać szelest skrzydeł ulatającego przeznaczenia.
Milczenie to było tak przykrem dla nieszczęśliwej kobiety, że pierwsza je przerwała, mówiąc bardzo cichym głosem:
— Ireneuszu mój! jakże ja cierpiałam przez ciebie! — i zbliżywszy się do niego, nieprzytomna prawdę ze wzruszenia, chwyciła go za ręce i padła mu na piersi, szukając ustami ust jego.
Ireneusz zdobył się na energię odepchnięcia jej.
— Nie! — zawołał — ja nie chcę...
— Ach! — jęknęła, załamując ręce — więc nie zapomniałeś jeszcze o tych szkaradnych podejrzeniach!... Nie chciałeś przyjść, wydałeś wyrok potępienia, nie wysłuchawszy mnie wprzódy!... I jakież miałeś dowody? Ten tylko, że widziałeś mnie wychodzącą z jakiegoś domu! I nie przyszło ci na myśl nic, coby na moją korzyść świadczyło, żadnej wątpliwości nie miałeś!... A gdybym ci powiedziała, że w tym domu mieszka moja chora przyjaciółka, którą poszłam odwiedzić?... Gdybym ci powiedziała, że i obecność tego mężczyzny, którego widok cię tak rozgniewał, była spowodowaną tą samą okolicznością? Gdybym ci przysięgła na wszystko, co mi najdroższe w życiu, na...
— Nie przysięgaj — szorstko zawołał Ireneusz — nie uwierzę ci, nie mogę uwierzyć...
— Nie chce mi wierzyć teraz nawet! O Boże! Co pocznę? — chodziła po pokoju, powtarzając kilkakrotnie: — Co pocznę? Co pocznę teraz?
Przez cały tydzień przecież zastanawiała się wciąż nad tem, że Ireneusz może być na nią do tego stopnia rozgniewanym, iż wierzyć jej nie zechce. Niech jedno tylko podejrzenie zostanie w jego umyśle a ona będzie zgubioną. Znów będzie ją śledził albo też śledzić ją każe. Dowie się niezawodnie, że za każdą bytnością u mniemanej przyjaciółki spotyka barona i wszystko na nowo się rozpocznie. Po cóż w takim razie okłamywać go dłużej? Zresztą miała już dosyć tych wybiegów. Teraz, gdy najszczersze uczucie owładnęło jej sercem czuła potrzebę wyznania kochankowi prawdy a zarazem wypowiedzenia mu swego uczucia. Ach! wobec tego czyż potrafi pozostać nieczułym? Czyż nie uwierzy jej słowom?... I nie mogąc dłużej zapanować nad sobą:
— To prawda! — zawołała — okłamywałam cię... chcesz wiedzieć prawdę, powiem ci wszystko...
Umilkła na chwilę i jakby w obłąkaniu zakryła twarz rękami... Nie! Nie czuła się na siłach wyspowiadania się przed nim... Zanadtoby nią pogardził... Wreszcie chcąc w jakikolwiek sposób pogodzić pragnienie szczerości i obawę wzgardy Ireneusza, tak mówić zaczęła:
— Straszna to historya... Ojciec mój umarł... Musiałam wykupić listy, wskutek których podli ludzie chcieli shańbić jego pamięć... Potrzebowałem dużo pieniędzy... nie miałam nic... mąż był głuchy na moje prośby... Wtedy ten człowiek... Straciłam głowę a zresztą byłam w jego mocy... teraz ta tajemnica nas wiąże!... Ach! czyż nie rozumiesz, że skłamałam dlatego tylko, aby być twoją, aby ciebie posiadać?...
Podczas gdy mówiła te słowa bez związku, Ireneusz nie spuszczał oka z jej twarzy. Cała historya o ocalonym w ten sposób honorze ojca, była jednem więcej kłamstwem; czuł to, rozumiał doskonale. Ale ostatni wykrzyk pełen dzikiej prawie namiętności, kłamstwem być nie mógł. Cóż go więcej obchodzić mogło? Chciał się przekonać, czy ta miłość dla niego, jedynie — jak sama utrzymywała — prawdziwe jej uczucie, będzie dość silną, aby mogła wyrzec się wszystkiego i zapomnieć o wszystkiem prócz o nim.
— Tem lepiej! — odpowiadał. — Tem lepiej, jeżeli jesteś niewolnicą hańbiącej przeszłości, która cię krępuje! Tem lepiej, jeżeli zależność od tego człowieka wstręt w tobie budzi! Powiadasz, że mnie kochałaś, że kochasz mnie dotąd, że kłamałaś dlatego jedynie, aby być moją?... Dajże mi teraz dowód tej miłości, abym nie miał prawa powątpiewać nadal o niej. Wskażę ci sposób zerwania bezpowrotnie z przeszłością, wymazania jej z twego życia... Ja także kocham cię, Zuzanno, kocham cię szalenie! Nie pytaj nawet, co czułem, dowiedziawszy się tego, co mi mówiono, zobaczywszy to, co widziałem. Jeżeli nie umarłem, widocznie człowiek z rozpaczy umrzeć nie może. Gotów jestem jednak o wszystkiem zapomnieć, wszystko przebaczyć, gdybym tylko był pewnym, że kochasz mnie prawdziwie. Jestem wolnym i ty nią jesteś także, bo niemasz dzieci. Wyrzeknę się wszystkiego dla ciebie i przychodzę zapytać, czy jesteś gotową uczynić tę samą ofiarę. Pojedziemy razem do Włoch, do Anglii, gdzie zechcesz wreszcie; uciekniemy tak daleko, aby żadne echo z twej przeszłości dolecieć do nas nie mogło. Ja zapomnę o tem, co było. Zdobędę się na to, bo poświęcenie twoje rozwieje wszelką nieufność. Powiem sobie: — Nie znała mnie, lecz odkąd mnie poznała, nic dla niej nie istniało prócz miłości ku mnie. — Lecz nie wymagaj odemnie, Zuzanno, abym zgodził się na tę wstrętną współkę i pozwolił ci przychodzić do mnie wprost z jego objęć, skalanej jego pocałunkami! Gdybyś nawet zerwała z nim, niedowierzałbym temu zerwaniu i grałbym dalej upadlającą rolę szpiega, jak to już raz uczyniłem... stanęliśmy w tem położeniu, że musimy być dla siebie wszystkiem lub niczem: kochankami, którym miłość zastąpi rodzinę, ojczyznę, świat cały — lub też ludźmi obcymi, którzy się nie znają. Wybór od ciebie zależy...
Mówił z pełną energii stanowczością człowieka, który poprzysiągł sobie, że przed nizem się nie cofnie i spełni powzięte postanowienie. Pomimo, że w oczach paryżanki, przywykłej spotykać uczucia tylko pod pokrywką światowych konwenansów i w warunkach, dających się pogodzić z wymaganiami życia towarzyskiego — propozycya ta wydała się niemożliwą do urzeczywistnienia, Zuzanna zrozumiała jednak istotny stan rzeczy.
Ireneusz mówił szczerze, ale w szczerości jego tyle było uczucia, że nie wątpiła już o odniesieniu ostatecznego zwycięztwa nad szalejącym, zbuntowanym kochankiem.
— Ach! — drżącym głosem odparła — jakiś ty dobry, że w ten sposób do mnie przemawiasz? Jak ty mnie kochasz! Jak ty mnie kochasz!
Drżała, wymawiając te słowa i pochylała trochę głowę, jakgdyby obezwładniona nadmiarem szczęścia, o którem się przekonała.
— Boże mój, co to za rozkosz! — dodała jeszcze.
Zbliżywszy się do Ireneusza, objęła jego rękę i uścisnęła ją tym razem z nieśmiałością prawie.
— Dzieciaku, i cóż mi chcesz ofiarować?... Gdyby tu o mnie tylko chodziło, powiedziałabym bez wahania: Zabierz mnie z sobą. Wyrzeczenie się wszystkiego dla ciebie nie byłoby nawet żadną zasługą z mej strony...Ale czyż mam prawo przyjmowania ofiary z twego życia? Masz dwadzieścia pięć lat, ja przeszło trzydzieści. Wyobraź nas sobie za lat dziesięć: j a się zestarzeję, ty będziesz młodym jeszcze... Cóż wtedy zrobimy? A przytem twoja praca, zamiłowanie do sztuki, które nieraz moją zazdrość wzbudzało... Dlaczegóż miałabym nie powiedzieć ci teraz wszystkiego? Potrzebujesz być w Paryżu, by módz pisać... Byłbyś wciąż smutnym przy mnie... Widziałabym, że jesteś nieszczęśliwym więźniem, że kochasz mnie tylko z litości przez poczucie obowiązku!... Nie, tegobym nie zniosła!... O! mój najdroższy, porzuć ten zamiar szalony! Przebacz mi i bez tego, Ireneuszu! powiedz, że mi przebaczasz!...
Mówiąc tak, przysuwała się do młodego człowieka, opierała się piersiami o niego i ust jego szukała.
Ireneusz, przekonawszy się, że była bez gorsetu, uczuł w sobie nagle rozbudzoną żądzę i obrzydzenie zarazem na myśl, że chciała rozmyślnie podziałać na jego zmysły. Wziął ją za rękę i ścisnąwszy z całych sił gwałtownie, odepchnął od siebie.
— Nie chcesz zatem — zowołał z uniesieniem — powiedz wyraźnie, że nie chcesz...
— Zaklinam cię, Ireneuszu — rzekła ze łzami w oczach i w głosie — nie odpychaj mnie Ach! bądźmy szczęśliwi, jeżeli się kochamy nawzajem, kochaj mnie taką, jaką jestem, ze wszystkiemi wadami i nieszczęściami... Tak, to prawda... Lubię zbytek, lubię towarzystwo, lubię życie światowe, którego ty nienawidzisz... Nie mam odwagi rozstać się ze wszystkiem, wyrzec się wszystkiego... Weź mnie taką, jaką jestem, bo wiesz, czujesz dobrze, że mówię prawdę, przysięgając że cię kocham tak, jak: nigdy nie kochałam nikogo. Ach! weź mnie! Będę twoją niewolnicą, twoją własnością. Zawołasz mnie — przyjdę, wypędzisz — odejdę z pokorą... Nie patrz się na mnie tak srogo, zaklinam cię, pozwól się zmiękczyć!... Kiedy przyszedłeś do mnie, czy pytałam cię, czy miałeś inne kochanki przedemną? Nie, o tem tylko myślałam, aby cię uszczęśliwić. Czy możesz mieć żal do mnie za to, że chciałam ukryć przed tobą wszystkie troski mojego życia? Patrz, klękam przed tobą i błagam cię...
Istotnie, padła przed nim na kolana. Zapomniała o zachowaniu ostrożności, nie dbała o to, że ktoś ze służby mógł wejść lada chwila. Wyglądała prześlicznie z obłąkanemi oczyma, z malującą się na twarzy namiętnością, która ujawniała teraz utajoną w niej dotychczas naturę kurtyzanki.
Ireneusz zmiękł, trawiony żądzą cielesną; nagle przez umysł jego przemknęło okrutne wspomnienie i cisnął jej w twarz jak obelgę nazwisko drugiego kochanka:
— A Desforges?
— Nie mów mi o nim — jęknęła — nie wspominaj go! Czy sądzisz, ze zawahałabym się choć na chwilę, gdybym mogła z nim zerwać, wyrzucić go za drzwi? Czy nie rozumiesz, że jestem w jego mocy? O Boże mój! Boże! czy godzi się tak okrutnie dręczyć kobietę? — dodała ponuro, klęcząc wciąż z głową pochyloną ku ziemi — nie, nie mogę...
— Przystań zatem na to, co ci ofiarowałem — przerwał Ireneusz — jeszcze czas. Uciekajmy razem!
— Nie — odparła jeszcze posępniej — nie, tego uczynić nie mogę... Widzisz, mogłabym przecie przyrzec ci a potem niedotrzymać słowa! Ale nie chcę już skłamać...
Podniosła się z ziemi. Po przebytym ataku nerwowym nastąpiła reakcya, to też zmęczonem głosem dodała:
— Nie mogę... nie, nie mogę!...
— Czegóż więc chciałaś odemnie? — zapytał Ireneusz, trzęsąc się z gniewu. Dlaczegóż włóczyłaś się przed chwilą u nóg moich? Chciałabyś ze mnie zrobić lokaja, któryby zaspakajał twe żądze zmysłowe? Młokosa, w którego objęciach mogłabyś zapomnieć o pieszczotach zgrzybiałego starca? Ach! — i uniesiony gniewem, łącząc brutalny gest z podobnemi słowy, szedł do niej z podniesioną ręką, z tak strasznym wyrazem twarzy, że Zuzanna sądziła, iż chce ją zabić.
Blada ze strachu, cofała się, wyciągając ręce ku niemu.
— Wybacz mi, wybacz! — wołała nieprzytomna prawie. — Nie czyń mi krzywdy!
Schowała się za stołem, na którem między innemi drobiazgami, znajdowała się fotografia barona, w aksamitnych ramkach.
Ireneusz odwrócił się od Zuzanny, wałcząc z potworną pokusą uderzenia tej bezbronnej kobiety. Spostrzegłszy fotografię, parsknął szalonym śmiechem, schwycił portret a trzymając kochankę za włosy, tarł nim jej twarz z całej siły, nie zważając na to, że może ją skaleczyć. Śmiejąc się wciąż jak szalony, powtarzał:
— Oto twój kochanek! masz go!...
Rzucił wreszcie fotografię na ziemię i podeptał ją nogami. Po chwili, sam się zawstydził tego szalonego wybryku. Po raz ostatni spojrzał na Zuzannę, która stała w kącie pokoju przerażona, roztargana, z błędnemi oczyma i wyszedł, nie powiedziawszy ani słowa.
Ona też nie miała siły przemówić.


IX.
Ksiądz Tacunet.

W dwa dni po tej strasznej scenie, w piękny, majowy dzień, Klaudyusz siedział w mieszkaniu Koletty, oparty o poręcz balkonu, wychodzącego na ogród Tuileries. Parę nocy z rzędu przepędził już u swej kochanki, do której powrócił, ulegając jednej z tych zachcianek, które w podobnych stosunkach są tem gorętsze, że wspomnienie wczorajszej sprzeczki, łączy się z myślą o nowej jutrzejszej kłótni.
Mężczyzna i kobieta oddają się sobie wtedy bez pamięci. Zdawałoby się, że nieskończenie długi szereg wspólnie użytych rozkoszy, przystosował ich ciała do siebie, bo po gorącem, szalonem prawie wznowieniu uciech zmysłowych, wszelkie inne pieszczoty przestają być przyjemnemi. Klaudyusz, paląc cygaro, którego błękitny dymek unosił się w powietrzu, zastanawiał się nad dziwnemi prawami rządzącemi miłością. Przypatrywał się powozom toczącym się szybko po ulicy i tłumom przechodniów, kroczących zwolna po cienistych alejach ogrodu. Dziwił się sam uczuciu bezwzględnego zadowolenia, jakiego od dni kilku doznawał. Piekąca zazdrość, w zupełności uzasadnione oburzenie, przeświadczenie o własnem upodleniu — wszystkie te bolesne uczucia znikły bez śladu, bo Koletta uczyniła zadość jego żądaniu i przestała przyjmować u siebie Alinę i pana Salvaney. Wiedział dobrze, że zadowolenie to długo trwać nie będzie, ale obecność tej kobiety była dla niego takiem nieszczęściem, że wobec niej nie zapominał obaw o przyszłość, oraz żalu i urazy za przeszłość.
Powoli i spokojnie palił cygaro, odwracając się od czasu do czasu, aby przez otwarte drzwi zobaczyć Kolettę, która w głębi pokoju kołysała się w fotelu na biegunach. Aktorka miała na sobie suknię z chińskiej materyi, różową, haftowaną w duże złote kwiaty. Z pod sukni wyglądały drobne jej nóżki w jedwabnych, różowych, jak suknia pończoszkach i w tureckich, złotem haftowanych pantofelkach. Pokój — ten sam, w którym niegdyś odbyła się pamiętna scena z listem — pełen był teraz kwiatów. Na ścianach wisiały różne pamiątki, świadczące o tryumfach artystki: akwarele przedstawiające wnętrza lóż i ubieralni teatralnych, ozdoby kotylionowe, fotografie i wieńce. U nóg Koletty leżał biały angorski kot, z jednem okiem czerwonem a drugiem czarnem i mrucząc radośnie, bawił się piłką. Koletta kołysała się na fotelu, to paląc papierosa i uśmiechając się od czasu do Klaudyusza, to przerzucając oczyma trzymaną w ręku gazetę, to wreszcie nucąc śliczną piosenkę Richepina, do której ostatniemi czasy dorobił muzykę oryginalny kompozytor Cabaner:

„Miesiąc mija za miesiącem.
Czas jak hart umyka szybko“.

— Mój Boże! — myślał Klaudyusz, słuchając strof jedynego tegoczesnego poety, którego utwory dorównywały cudnym ludowym piosenkom — te wiersze są śliczne, niebo cudnie błękitnie, moja kochanka zachwycająco piękna... Niech dyabli porwą rozmyślania!...
Krzyk młodej kobiety przerwał bieg spokojny ch marzeń szczęśliwego kochanka. Koletta zerwała się z fotela, trzymając dziennik w ręce, która drżała. Przejrzawszy swoim zwyczajem najprzód trzecią stronicę, na której mieszczą się sprawozdania teatralne, przejrzała potem drugą, wreszcie pierwszą a to co na niej wyczytała, musiało wzruszyć ją głęboko, bo głos jej drżał, gdy podając Klaudyuszowi gazetę mówiła:
— Co za nieszczęście!
Klaudyusz, przerażony niespodzianem i gorączkowem wzruszeniem aktorki, schwycił gazetę i w rubtyce „Ech paryzkich“ wyczytał następujące słowa:
„W chwili oddawania pod prasę dziennika, otrzymaliśmy wiadomość, która sprawi smutne wrażenie w całym świecie literackim. Pan Ireneusz Vincy, autor grywanego z powodzeniem „Sigisbeusza“, strzelił do siebie z rewolweru w mieszkaniu swem przy ulicy Coëtlogon. Kula trafiła koło serca. Pospieszamy uspokoić licznych wielbicieli młodego poety zapewnieniem, że życiu jego nie grozi niebezpieczeństwo. Sympatyczny nasz kolega jest wprawdzie ciężko rannym, ale doktorzy wydobyli już kulę i rokują choremu rychły powrót do zdrowia. Powody, które skłoniły młodego poetę do tak rozpaczliwego kroku, są dotąd niewiadome“.
— Ach! Koletto! — krzyknął Kiaudyusz — to ty go zabiłaś!
— Nie, jęknęła nieprzytomna ze strachu aktorka — to być nie może... On nie umrze... Czytałeś, twierdzą, że jest lepiej... O nie mów, że on umrze! Byłabym niepocieszoną... Czyż ja mogłam coś podobnego przewidzieć? Czułam taki żal do ciebie... obszedłeś się ze mną tak nielitościwie... gotowa byłam odważyć się na wszystko byle tylko się zemścić... Ale idź zaraz, biegnij do niego... Masz kapelusz, laskę, rękawiczki. — Biedny Ireneusz! poślę mu trochę kwiatów; on je tak lubił... Więc przypuszczasz, że to z powodu tej kobiety?
Mówiąc te słowa, w których brak związku zdradzał prawdziwe wzruszenie dobrego, bądź co bądź serca i zdziecinienie się aktorki, ubrała śpiesznie kochanka i odprowadziła go do drzwi.
— Gdzie się spotkamy? — zapytał.
— Chociażby tutaj, o szóstej — odparła potem pojedziemy na obiad do lasku... Mój Boże! — dodała — gdyby nie to, że muszę być w magazynie i u szwaczki, pojechałabym z tobą... Ale muszę być w obu miejscach...
— Nie straciłaś więc ochoty pojechania do lasku? — spytał Klaudyusz.
— Nie bądź złośliwym — odparła, całując go — pogoda taka piękna i taką mam ochotę popieścić się z tobą na świeżem powietrzu...
Po tych słowach, które malowały doskonale zmienne jej usposobienie, przerzucająca się w jednej chwili od najszczerszych wzruszeń i rozczulenia, do namiętnego upodobania w rozkoszach zmysłowych, Larcher ucałował kochankę z pewnem uczuciem wzgardy dla samego siebie, że wobec najmniejszych jej zachcianek, czuje się bezsilnym teraz nawet, gdy dowiedział się o obchodzącej go tak żywo katastrofie. Szybko wyszedł z pokoju, zbiegł ze schodów, przeskakując po trzy stopnie i wsiadłszy do dorożki w kwadrans potem zatrzymał się przed kratą na ulicy Coëtlogon — tak jak to uczynił przed kilkoma miesiącami, gdy przyjechał po Ireneusza, aby go zabrać na wieczór do hrabiny Komoff.
Wszystko, nad czem myślał wtedy i ca widział, stanęło mu nagle w pamięci: niebo posępne, księżyc przysłonięty szybko mknącemi chmurami i dziwne przeczucie, które mu serce ścisnęło. Teraz jasne majowe słońce napełniało blaskiem zaciszną uliczkę, drzewa zieleniły się przed oknami parterowego mieszkania państwa Fresneau. Wiosenne otoczenie i cisza panująca w około, były wiernym obrazom tego spokojnego trybu życia, jaki Ireneusz wiódł dawniej i jakiegoby dotąd nie zmienił, gdyby nie był poznał Zuzanny.
A kto pośrednio chociaż przyczynił się do tego poznania? Napróżno starał się zagłuszyć dręczące go wyrzuty sumienia, mówiąc:
— Czyż mogłem przewidzieć podobne nieszczęście?
Przewidywał je jednak. Nagłe przeniesienie poety w atmosferę zbytku sprzyjającą rozwojowi jego próżności i zmysłowości, mogło tylko złe skutki spowodować. Nic gorszego stać się nie mogło. Był to wprawdzie tylko fatalny zbieg okoliczności, ale któż je wywołał? Odpowiedź na to pytanie bolesną mu była, to też ze ściśniętem sercem zadzwonił do tego domu, w którym niegdyś panowała prostota, szlachetna i czysta miłość, oraz zamiłowanie do pracy. Ileż smutku, ileż zabójczych wyziewów unosiło się teraz w tym zakątku! Smutek też dostrzegł odrazu na twarzy Franciszki, która otworzyła drzwi a zobaczywszy go, wybuchnęła płaczem. Poczciwa służąca obcierała łzy fartuchem, zawodząc:
— Ach! co się tu dzieje, mój dobry panie!... Chciał sobie życie odebrać ten dzieciaczek, którego pamiętam jeszcze maleńkim i ślicznym jak aniołek!... Jezus! Marya!... Niech pan wejdzie, panie Klaudyuszu, zastanie pan moją panią z panną Różą... Ksiądz Taconet siedzi przy nim i uspakaja go...
Emilia i panna Offarel, siedziały w jadalnym pokoju, w którym tak często z serdeczną gościnnością przyjmowano Klaudyusza.
Doktór prawdopodobnie wyszedł był przed chwilą, bo w pokoju czuć było zapach kwasu karbolowego, jak po świeżo zrobionym opatrunku. Na stole stała flaszka tegoż kwasu, druga flaszka z lekarstwem, spodek i kawałki waty. Płócienne bandaże, zwitek kitajki, słoik z maścią, szpilki opatrunkowe, recepta — wszystko to nadawało pokojowi pozór szpitala. Na bladej twarzy Emilii malowały się bolesne wzruszenia, doznane w ciągu dwóch dni ostatnich. Widok Klaudyusza wywarł na niej podobne jak na Franciszce wrażenie. Obecność jego przywiodła jej na pamięć szczęśliwe czasy, kiedy tak dumną była ze swego Ireneusza. Zapłakała rzewnie i wyciągając do niego rękę, rzekła:
— Ach, miałeś pan słuszność!
Rozalia rzuciła na nowoprzybyłego spojrzenie tak wyraziste, jak gdyby głośno oskarżała go o czynny współudział w samobójstwie Ireneusza. Uraza malująca się w jej oczach i nieme to oskarżenie tak odpowiadały dręczącym Klaudyusza wyrzutom sumienia, że spuścił oczy i niepewnym głosem zapytał:
— Czy mogę go widzieć?
— Nie dzisiaj — odrzekła Emilia — zanadto jest osłabionym. Doktór kazał unikać wszelkich wzruszeń. Wuj mój uwiadomi pana o stanie jego zdrowia — dodała po chwili.
— Kiedyż zdarzyło się to nieszczęście? Dowiedziałem się o tem z dzienników...
— Więc już i dzienniki donoszą o tem? — zawołała Emilia — starałam się zachować ten wypadek w tajemnicy.
— Zamieszczono tylko krótką wzmiankę — odparł Klaudyusz, który zauważywszy nagłe rumieńce Rozalii, domyślił się prawdy.
W ministeryum wojny, w jednem biurze ze starym Offarel, pracował młody człowiek, zajmujący się dziennikarstwem. Ojciec musiał się wygadać i córka wiedziała już o tem.
— Reporterzy wkręcą się wszędzie, człowiek choć trochę znany, nie zdoła ujść czujnego ich oka — dorzucił, chcąc rozproszyć posądzenie pani Fresneau i tem samem zjednać sobie względy Rozalii.
— Opowiedże mi pani bliższe szczegóły — dodał jeszcze.
— Wrócił do domu wczoraj około czwartej — mówiła Emilia — spojrzawszy na niego, poznałam zaraz, że mu się coś stało. Ale co? Od pewnego czasu przywykłam widywać go smutnym. Oznajmił mi, że jedzie do Włoch. Zapytałam, czy jutro? odpowiedział przecząco i objąwszy mnie wpół, pocałował serdecznie.
Widziałam, że płacze. Spytałam, co mu jest?
— Nic — odpowiedział — gdzie jest Kostuś? To pytanie zdziwiło mnie bardzo. Wiedział przecie, że malec nigdy przed szóstą nie wraca do domu... — A twój mąż? — spytał jeszcze. Potem westchnął głęboko i poszedł do swego pokoju. Przez pięć minut wahałam się co robić... nie należało może zostawić go samego. Obawiałam się jednak być natrętną, bo w tych napadach rozpaczy lada drobnostka doprowadza go do gniewu. Nagle usłyszałam huk wystrzału... Ach! do śmierci nie zapomnę tej chwili!...
Umilkła na chwilę, wzruszenie tamowało jej mowę.
— Cóż mówi doktór? — spytał Klaudyusz.
— Utrzymuje, że niema niebezpieczeństwa, jeżeli nie zajdzie jaka komplikacya — odpowiedziała Emilia — twierdzi, że ponieważ w tym nieszczęśliwym rewolwerze kurek chodził ciężko, biedny Ireneusz musiał z pewnym wysiłkiem pociągnąć za cyngiel, wskutek czego kula zboczyła... W dwudziestym piątym roku życia!.. Nie! on nas nie kocha, nigdy nas nie kochał!...
Gdy Emilia tak wyrzekała, odkrywając ranę jątrzącą się w sercu wskutek zapoznanego przywiązania, uczucia tak dobrze matkom znanego — ksiądz Taconet ukazał się we drzwiach pokoju chorego. Uścisnął rękę Klaudiusza, któremu przebaczył już wyjazd bez poprzedniego uprzedzenia ze szkoły Świętego Andrzeja — i odpowiadając na pytające spojrzenia swej siostrzenicy i Rozalii:
— Usypia — rzekł — ja biegnę do mojej szkoły.
— Czy pozwoli pan, abym mu towarzyszył? — spytał Klaudyusz.
— Chciałem właśnie prosić pana o to — odparł ksiądz.
Przez chwilę, obaj mężczyzn! szli obok siebie w milczeniu. Klaudyusz zawsze czuł się onieśmielonym wobec księdza Taconet, bo nieposzlakowany charakter kapłana, stanowiący rażącą sprzeczność z wyuzdaniem dzisiejszych obyczajów, upokarzał Klaudyusza nieodrodnego syna swego wieku, pełnego wad a jednak wciąż za ideałem goniącego. I teraz nawet, gdy razem dąży]i przez ulicę miasta, Klaudyusz spoglądał wciąż na księdza myśląc o moralnej przepaści, jak a ich dzieliła.
Przełożony szkoły Świętego Andrzeja, wysoki i barczysty mężczyzna, mógł mieć lat około pięćdziesięciu. Na pierwszy rzut oka silna jego budowa nie zdradzała ascetycznego życia, jakie prowadził. Pulchne i rumiane jego policzki, nadawałyby mu nawet nieco lalkowaty pozór, gdyby poważny wyraz twarzy a nadewszystko głębokość spojrzenia, nie zacierały tego pierwszego wrażenia. W błękitnych oczach księdza przebijały się też błyski bujnej wyobraźni, która niedozwala skupić uwagi na jednym określonym i pozytywnym fakcie, lecz nadaje zawsze widzianym przedmiotom zbyt czarną lub też zbyt różową barwę. Ten rodzaj artystycznej wyobraźni, utrwalony drogą dziedziczności, matkę Ireneusza doprowadził do melancholii, która stała się przyczyną jej śmierci; w młodym poecie objawił się pod postacią twórczego talentu oraz zamiłowania do wszystkiego co piękne; w Emilii było przyczyną ślepego jej przywiązania do brata. Tylko dyscyplina duchowna tamowała u księdza nadmierną wybujałość wyobraźni a głęboka wiara skierowała ją ku świętym sprawom. W bystrem jego spojrzeniu jaśniał spokój człowieka, który od lat wielu zasypia i budzi się z myślą o poświęcenie dla dobra współbraci.
Klaudyusz wiedział dobrze do jakiego celu dążyła działalność księdza Taconet, o jakiej kwestyi myślał i mówił najczęściej; tym celem, tą kwestyą — było odrodzenie duszy przez chrystanizm. Takiem być winno — zdaniem tego pracownika w dziedzinie życia moralnego, główne zadanie ludzi dobrej woli w naszych czasach. Klaudyusz wiedział także, jakie nadzieje ten niepospolity w istocie kapłan, pokładał w swoim siostrzeńcu.
Jakże często słyszał go mówiącego:
— Francya potrzebuje ludzi talentu a wiernych wyznawców nauki chrześciańskiej!...
To też przyglądał mu się z żywą ciekawością upatrując na spokojnej zwykle twarzy księdza śladów wzruszenia, niepokoju — a może nawet zwątpienia. Przeszedłszy ulicę d’Assas, skręcili na ulicę de Rennes, gdy w tem ksiądz zapytał towarzysza.
— Emilia wspominała mi, że pan znasz kobietę, która popchnęła mego siostrzeńca do tego rozpaczliwego kroku. Bóg nie dozwolił przecież, aby biedne dziecko tak marnie zginęło. Odzyska on zdrowie ciała, należy baczyć, aby duch jego nie upadł... Jaką jest ona?
— Taką, jakiemi są wszystkie kobiety — odparł powieściopisarz, który niemógł oprzeć się pokusie popisania przed księdzem swą wrzekomą znajomością serca ludzkiego.
— Gdybyś pan był spowiednikiem, nie odzywałbyś się pan w ten sposób o wszystkich kobietach — odparł ksiądz. — Nie wiesz pan, do jakich poświęceń zdolnem jest serce prawdziwej chrześcianki...
— A zatem zgoda, Zuzanna jest taką jakiemi są prawie wszystkie kobiety — przerwał Klaudyusz z odcieniem ironii w głosie i zaczął opowiadać co wiedział o historyi Ireneusza, poczem dość trafnie odmalował Zuzannę, ścisłemi psychologicznemi wyrażeniami określając jej charakter i rozwodząc się szeroko nad zmiennością jej etycznego istnienia.
— Dziwna to kobieta; jest w niej istota lubiąca zbytek i dlatego ma kochanka, który jej płaci; druga istota pragnąca użyć rozkoszy miłosnych i w tym celu wzięła drugiego bardzo młodego kochanka; wreszcie istota dbała o głos opinii i o szacunek ludzki i dlatego żyje z mężem: każdego z nich kocha po swojemu: i starego kochanka, który płaci i młodego który ją kocha. Niektóre natury podobne są do chińskiego pudełka, które w sobie sześć lub siedem mniejszych pudełeczek zawiera... Człowiek jest bardzo skomplikowanem zwierzęciem!...
— Skomplikowanem? — przerwał ksiądz z odcieniem niedowierzania w głosie. Tak... tak.. używacie zawsze podobnych określeń, aby uniknąć jaśniejszego wyrażenia myśli. Jest to poprostu nędzna kobieta, która rządzi się zmysłami tylko... Cała ta historya jest wstrętna i brudna...
Gdy wymawiał szorstkie te słowa, oburzenie malowało się na szlachetnej jego twarzy.
Widocznie myśl o uciechach zmysłowych, wstrętną mu była, jak wogółe księżom, którzy musieli walczyć z temperamentem namiętnym, pożądającym miłości. Wkrótce jednak obrzydzenie ustąpiło miejsca głębokiemu smutkowi, pod wrażeniem którego tak dalej mówił:
— Tej kobiety nie obawiam się bardzo dla Ireneusza. Z tego, co pan mówisz, wnoszę, teraz uczyniwszy zadość chwilowej zachciance. byłaby go rzuciła. Teraz gdy się rozchorował przestanie o nim myśleć. Stokroć wiecej lękam się upadku ducha, który po tem zajściu zauważyłem w moim chłopcu. Mieć dwadzieścia pięć lat zaledwie, otrzymać tak staranne wychowanie, czuć się tak potrzebnym najprzywiązańszej z sióstr; otrzymać od Boga dar, który się zowie talentem a który wsparty silnemi przekonaniami może tylu rzeczy dokonać; posiadać ten dar w chwili, kiedy kraj znajduje się w niebezpieczeństwie i jutro, wśród nowej burzy, zginąć może; wiedzieć, że zbawienie ojczyzny zależy od nas wszystkich, od niego, od pana, odemnie, od tych przechodniów — tu wskazał ręką kilka osób idących ulicą — a czując to wszystko, uledz rozpaczy z powodu niewierności jakiejś zalotnicy... Ale mówił dalej z naciskiem, jak gdyby słowa jego stosowały się zarówno do Klaudyusza jak i do rannego, którego opuścił przed chwilą — czegóż spodziewacie się od zmysłów, które nazywacie miłością i w nie wierzycie? Cóż one wam dać mogą, prócz grzechu i rozpaczy zwykle z niego wynikającej?... Mówisz pan o komplikacyach życia ludzkiego. Ależ życie nasze jest bardzo prostem. Cała treść tego zawartą jest w dziesięciu przykazaniach Boskich. Znajdź mi pan choć jeden wypadek życiowy, któryby w prawodawstwie tem nie był przewidzianym... Jakiż szał ogarnął dzisiejsze pokolenie, że to dziecko, które znałem niewinnem, doszło do tego stopnia zepsucia, odetchnąwszy zaledwie zatrutą atmosferą naszego wieku?... Ach! panie — dodał z rozpaczą ojca, bolejącego nad upadkiem syna — ja tak byłem z niego dumnym! tyle nadziei w nim pokładałem!...
— Mówisz pan o nim, jak gdyby już nie żył — rzekł wzruszony i rozdrażniony zarazem słowami księdza Klaudyusz, który z jednej strony litował się nad widoczną boleścią, z drugiej zaś nie mógł podzielać przekonań wygłaszanych przez księdza, chociaż poczęści godził się na nie w chwilach wyrzutów sumienia. Podobny do wielu dzisiejszych sceptyków, wzdychał zawsze do wiary prostej, którą za jedyną podstawę konsekwentnej woli uważał, ale upodobanie w zawikłaniach intelektualnej i moralnej natury, doprowadzało go zawsze do wniosku, że wszelka wiara jest dowodem kalectwa umysłowego — nie chciał powiedzieć: głupoty. Poczuwał się więc do obowiązku zaprzeczenia argumentom księdza i wystąpienia w obronie Ireneusza, nad położeniem którego sam rozpaczał, idąc na ulicę Coëtlogon.
— Czy pan sądzisz, że Ireneusz nie wyjdzie z tej próby silniejszym, zdolniejszym do rozwinięcia i do zużytkowania pisarskiego talentu, po którem pan się tyle spodziewasz?. Ach! gdyby dla napisania powieści, wystarczało wziąć pióro do ręki i mając pomysł gotowy wypowiedzieć go jasno i dobremi słowy — pierwszy lepszy mógłby zostać powieściopisarzem, tak jak się zostaje inżynierem lub rejentem. Potrzebaby tylko mieć cierpliwość, czas i pewną łatwość pióra!.. Tworzenie, to zupełnie rzecz inna!... — i z rosnącym zapałem mówił dalej — żeby pisać, potrzeba żyć przedewszystkiem, odczuwać w całej pełni rozkosz i bóle życia... Trzeba samego siebie poddać doświadczeniom, trzeba zaszczepić sobie namiętność. Doświadczenia, które Klaudyusz Bernard wykonywał na psach, Pasteur na królikach, my musimy na własnym sercu wykonywać, szczepiąc wszystkie jady, zatruwające duszę ludzką. Powinniśmy na godzinę chociaż odczuć tysiączne wzruszenia wstrząsające sercem bliźnich naszych w tym celu jedynie, aby kiedyś, za lat dziesięć, sto, dwieście może, ktoś nieznajomy, wziąwszy do rąk naszą książkę i przeczytawszy jeden rozdział lub jedno zdanie zaledwie, poznał chorobę, którą sam jest dotknięty i rzekł:
— Jakie to prawdziwe!
Niebezpieczna to zabawka, której łatwo można paść ofiarą. Przecież i doktór, robiąc sekcyę, może skaleczyć się skalpelem a odwiedzając cholerycznych, może uledz chorobie. Prawda, że Ireneusz o mało życiem nie przypłacił tej próby, ale za to teraz, gdy pisać będzie o miłości, zdradzie lub zazdrości, opisze te uczucia krwią serca własnego, krwią, która w żyłach jego pulsowała a nie atramentem, zaczerpniętym z cudzego kałamarza. Utwory jego staną się nowym przyczynkiem do literackiego dorobku Francyi, o zapomnienie której pan nas oskarżasz. My służymy ojczyźnie na swój sposób: różny od waszego, ale niemniej szlachetny i podniosły. Wierzaj mi pan, że bez przesady męczeństwem można nazwać cierpienie, które znieść musi poeta, zanim wyda na świat utwór taki jak „Adolf“ lub „Manon!“
— Błogosławieni ubodzy duchem! — odparł ksiądz, pamiętam że zdania podobne słyszałem w szkole Normalnej, ze trzydzieści lat temu, gdy przechadzałem się po ogrodzie z kolegami, którzy odtąd pozyskali już głośne imię w świecie. Rozumowania ich były więcej oderwane, mniej używali przenośni określali tę kwestyę mianem przeciwbiegunowości sztuki i etyki... Ale słowa są zawsze słowami a czyny czynami pozostaną. Mówisz pan o nauce... ale cóżbyś rzekł o doktorze, któryby w celu zbadania przebiegu zakaźnej choroby, sam się jej dobrowolnie nabawił i zaraził nią całe miasto? Czy pomyślałeś pan kiedy, jaką odpowiedzialność ściągają na siebie za wyjawianie swej nicości moralnej ci autorowie, których pan za mistrzów swych uważasz? Nie czytałem tych dwóch romansów, o których pan wspomniałeś, ale „Wertera“ Goethego i „Rolę“ Musseta pamiętam dobrze. Czy pan sądzisz, że Ireneusz, targnąwszy się na własne życie, nie uległ po części wpływowi tych dwóch apologij samobójstwa? Smutek ogarnia na myśl, że choć Goethe i Musset dawno już pomarli, dzieła ich dziś jeszcze mogą podsunąć myśl zbrodniczą biednemu zrozpaczonemu dziecku!... Nie! choroby duszy dotykać wolno jedynie w celu wyleczania jej a to dyletanckie lubowanie się w nieszczęściu ludzkiem, bez współczucia, bez chęci przyniesienia ulgi, wstręt we mnie budzi... Wierzaj mi pan — zakończył, wskazując powieściopisarzowi krzyż na kościele Karmelitów — nikt nie wycierpiał, nie przebolał więcej, jak Ten, co dla nas życie położył, nigdzie skuteczniejszego lekarstwa nie znajdziecie!
— O! i Ten czasem, jak wszystko inne zawodzi — odparł Klaudyusz, rozdrażniony do żywego stanowczym tonem księdza — w jego przecież zasadach wychowałeś pan Ireneusza, który — jak pan sam przyznajesz — zawiódł pańskie oczekiwania.
— Niezbadane są wyroki Opatrzności — odpowiedział ksiądz Taconet, rzuciwszy na towarzysza spojrzenie pełne wyrzutu.
Zawstydzony Klaudyusz zarumienił się; żałował teraz, że widząc, iż zostaje pokonanym w dyspucie, rozmyślnie zadał bolesny cios przeciwnikowi.
Obaj mężczyźni w milczeniu już przeszli ulicę Vaugirard i Cassettę i stanęli przed bramą pensyonatu świętego Andrzeja, jednocześnie z gromadką dzieci, wracających z liceum. Było tam około czterdziestu wyrostków wesołych, starannie ubranych; na otwartych, młodzieńczych ich twarzach malowało się zadowolenie, niezniszczone przedwczesnem zepsuciem. Przechodząc koło przełożonego, uczniowie powitali go z szacunkiem i widoczną życzliwością, zdradzającą jak głęboki wpływ wywierał na nich niepospolity ten wychowawca. Klaudyusz wiedział zresztą oddawna, jak sumiennie ksiądz Taconet wywiązywał się ze swego zadania; wiedział, ze jego czujne i łagodne oko, śledziło za temi dziećmi na każdym kroku i w każdej dnia chwili, to też wzruszeniem przejęty, uścisnął go za rękę i rzekł:
— Jesteś pan zacny i sprawiedliwy człowiek!... to najpiękniejszy i najpożyteczniejszy talent!...
— Ten ocali Ireneusza... — pomyślał gdy ksiądz Taconet wszedł już do szkoły, która jemu dobrze była znaną z niewesołych dawnych czasów.
Myśli jego stały się teraz niezwykle smutnemi i poważnemi. Machinalnie prawie szedł ku domowi, w którym już od dni kilku nie był; zastanawiał się nad zdaniami wygłoszonemi przez księdza i nad samą osobą kapłana. Uczucie zadowolenia, jakiego doznawał parę godzin temu, siedząc na balkonie Koletty, minęło bez śladu. Cała nędza życia, jakie wiódł od dwóch lat przeszło, nie pomnąc na własną godność, stanęła mu teraz w myśli, uwydatniona jeszcze sprzecznością z życiem pracy i obowiązku, którego wzór miał chwilę temu przed oczyma. To uczucie pogardy dla samego siebie zwiększyło się jeszcze, gdy wszedł do swego mieszkania, w którem wszystko przypominało mu przykre lub występne chwile z przeszłości. Cały dramat, którego jednym z aktorów i on był także, uprzytomnił mu się w pomięci, wspólnie z Ireneuszem czytanie rękopisu „Sigisbeusza“, pierwsze przedstawienie tej sztuki, wieczór u pani Komoff i ukazanie się Zuzanny w pąsowej tualecie, bytność Koletty u niego nazajutrz po tym wieczorze, potem opowiadanie Ireneusza o wizycie pani Moraines, wyjazd do Wenecyi i powrót do kraju, uczucie które rozwijało się równoległe w sercu jego i Ireneusza i które spowodowało samobójstwo jednego a upodlenie drugiego.
— Ksiądz ma słuszność — pomyślał — wszystko są to wstrętne brudy... On jednak ocali Ireneusza — myślał dalej — zmusi go do wyjazdu zagranicę na jakie pół roku, rok może... Chłopak powróci zdrów na ciele i umyśle. Jest jeszcze młodym... Serce dwudziestopięcioletniego człowieka to bujna, silna roślina. Kto wie zresztą? Może go wzruszy przywiązanie Rozalii i ożeni się z nią ostatecznie... Bądź co bądź zwycięży. Cierpiał, ale nie shańbił się nigdy... A ja?...
Zastanawiał się nad obecnem swem położeniem: miał już przeszło trzydzieści pięć lat, nic go z życiem nie wiązało, chaos wewnętrzny i zewnętrzny; roztrojony umysł i zdrowie, nieład w sprawach pieniężnych i sercowych, absolutne przeświadczenie o niewielkiej wartości zarówno literatury jak uczucia, przytem zupełny brak odwagi, aby raz wziąć rozbrat z literaturą i rozpustą...
— Czyżby w istocie było zapóźno!... — zapytywał samego siebie, chodząc wzdłuż i wszerz po pokoju.
I nagle, oczyma wyobraźni ujrzał port, do którego mógłby się schronić po burzach żywota: dom mieszkającej na prowincyi ciotki, niemłodej już osoby, do której zwykle pisywał dwa lub trzy razy do roku, prosząc o przysłanie pieniędzy. Ujrzał czekający nań pokoik, którego okno wychodziło na łąkę; ujrzał krzaki wikliny, rosnące nad brzegami spokojnej płynącej rzeczki. Dlaczegóżby nie uciec do tego schroniska i nie spróbować tam nowego życia? Dlaczegóżby poraz ostatni nie spróbować uciec od brudów tej egzystencyi, co do której żadnego już nawet nie miał złudzenia?... Dlaczegóż nie jechać natychmiast bez pożegnania się z kobietą, której wpływ był stokroć zgubniejszym niż w pływ Zuzanny na Ireneusza?...
Wzruszony nadzieją możliwego jeszcze ratunku, wybiegł z mieszkania, wydawszy Ferdynandowi rozkaz pakowania kufrów. Idąc bez celu, machinalnie zaszedł na pola Elizejskie.
Wieczór był jasny i łagodny; niezliczony szereg powozów toczył się po szerokiej alei. Sprzeczność pomiędzy tak miłym mu niegdyś ruchem ulicznym a spokojnem otoczeniem, które go w miejscu zbawienia czekao — sprzeczność ta zachwiała postanowienie powzięte przez artystę. Usiadłszy na krześle, przyglądał się przejeżdżającym. Poznając tego lub owego i przypominając sobie różne prawdziwe lub zmyślone ploteczki, które o każdej i o każdym krążyły... Nagle jeden z powozów zwrócił jego uwagę. Tak, wszak go wzrok nie myli W eleganckim odkrytym powozie, zobaczył Zuzannę siedzącą obok barona; Paweł Moraines siedział na przodzie. Zuzanna uśmiechała się zalotnie do barona, który zapewne wziął kochankę i jej męża na obiad do lasku. Nie spostrzegła powieściopisarza, który długo przeprowadzał wzrokiem piękną jej główkę, pochyloną ku opiekunowi, wreszcie roześmiawszy się głośno, zawołał:
— Życie to głupia farsa, którą szaleńcy tylko chcą na dramat przerobić!
Spojrzawszy na zegarek, wstał pospiesznie:
— W pół do siódmej, spóźnię się do Koletty!
I wskoczył do przejeżdżającej dorożki ażeby przybyć na ulicę Rivoli — o pięć minut wcześniej!

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Bourget i tłumacza: anonimowy.