<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Bourget
Tytuł Kłamstwa
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1904
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Mensonges
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.
Ksiądz Tacunet.

W dwa dni po tej strasznej scenie, w piękny, majowy dzień, Klaudyusz siedział w mieszkaniu Koletty, oparty o poręcz balkonu, wychodzącego na ogród Tuileries. Parę nocy z rzędu przepędził już u swej kochanki, do której powrócił, ulegając jednej z tych zachcianek, które w podobnych stosunkach są tem gorętsze, że wspomnienie wczorajszej sprzeczki, łączy się z myślą o nowej jutrzejszej kłótni.
Mężczyzna i kobieta oddają się sobie wtedy bez pamięci. Zdawałoby się, że nieskończenie długi szereg wspólnie użytych rozkoszy, przystosował ich ciała do siebie, bo po gorącem, szalonem prawie wznowieniu uciech zmysłowych, wszelkie inne pieszczoty przestają być przyjemnemi. Klaudyusz, paląc cygaro, którego błękitny dymek unosił się w powietrzu, zastanawiał się nad dziwnemi prawami rządzącemi miłością. Przypatrywał się powozom toczącym się szybko po ulicy i tłumom przechodniów, kroczących zwolna po cienistych alejach ogrodu. Dziwił się sam uczuciu bezwzględnego zadowolenia, jakiego od dni kilku doznawał. Piekąca zazdrość, w zupełności uzasadnione oburzenie, przeświadczenie o własnem upodleniu — wszystkie te bolesne uczucia znikły bez śladu, bo Koletta uczyniła zadość jego żądaniu i przestała przyjmować u siebie Alinę i pana Salvaney. Wiedział dobrze, że zadowolenie to długo trwać nie będzie, ale obecność tej kobiety była dla niego takiem nieszczęściem, że wobec niej nie zapominał obaw o przyszłość, oraz żalu i urazy za przeszłość.
Powoli i spokojnie palił cygaro, odwracając się od czasu do czasu, aby przez otwarte drzwi zobaczyć Kolettę, która w głębi pokoju kołysała się w fotelu na biegunach. Aktorka miała na sobie suknię z chińskiej materyi, różową, haftowaną w duże złote kwiaty. Z pod sukni wyglądały drobne jej nóżki w jedwabnych, różowych, jak suknia pończoszkach i w tureckich, złotem haftowanych pantofelkach. Pokój — ten sam, w którym niegdyś odbyła się pamiętna scena z listem — pełen był teraz kwiatów. Na ścianach wisiały różne pamiątki, świadczące o tryumfach artystki: akwarele przedstawiające wnętrza lóż i ubieralni teatralnych, ozdoby kotylionowe, fotografie i wieńce. U nóg Koletty leżał biały angorski kot, z jednem okiem czerwonem a drugiem czarnem i mrucząc radośnie, bawił się piłką. Koletta kołysała się na fotelu, to paląc papierosa i uśmiechając się od czasu do Klaudyusza, to przerzucając oczyma trzymaną w ręku gazetę, to wreszcie nucąc śliczną piosenkę Richepina, do której ostatniemi czasy dorobił muzykę oryginalny kompozytor Cabaner:

„Miesiąc mija za miesiącem.
Czas jak hart umyka szybko“.

— Mój Boże! — myślał Klaudyusz, słuchając strof jedynego tegoczesnego poety, którego utwory dorównywały cudnym ludowym piosenkom — te wiersze są śliczne, niebo cudnie błękitnie, moja kochanka zachwycająco piękna... Niech dyabli porwą rozmyślania!...
Krzyk młodej kobiety przerwał bieg spokojny ch marzeń szczęśliwego kochanka. Koletta zerwała się z fotela, trzymając dziennik w ręce, która drżała. Przejrzawszy swoim zwyczajem najprzód trzecią stronicę, na której mieszczą się sprawozdania teatralne, przejrzała potem drugą, wreszcie pierwszą a to co na niej wyczytała, musiało wzruszyć ją głęboko, bo głos jej drżał, gdy podając Klaudyuszowi gazetę mówiła:
— Co za nieszczęście!
Klaudyusz, przerażony niespodzianem i gorączkowem wzruszeniem aktorki, schwycił gazetę i w rubtyce „Ech paryzkich“ wyczytał następujące słowa:
„W chwili oddawania pod prasę dziennika, otrzymaliśmy wiadomość, która sprawi smutne wrażenie w całym świecie literackim. Pan Ireneusz Vincy, autor grywanego z powodzeniem „Sigisbeusza“, strzelił do siebie z rewolweru w mieszkaniu swem przy ulicy Coëtlogon. Kula trafiła koło serca. Pospieszamy uspokoić licznych wielbicieli młodego poety zapewnieniem, że życiu jego nie grozi niebezpieczeństwo. Sympatyczny nasz kolega jest wprawdzie ciężko rannym, ale doktorzy wydobyli już kulę i rokują choremu rychły powrót do zdrowia. Powody, które skłoniły młodego poetę do tak rozpaczliwego kroku, są dotąd niewiadome“.
— Ach! Koletto! — krzyknął Kiaudyusz — to ty go zabiłaś!
— Nie, jęknęła nieprzytomna ze strachu aktorka — to być nie może... On nie umrze... Czytałeś, twierdzą, że jest lepiej... O nie mów, że on umrze! Byłabym niepocieszoną... Czyż ja mogłam coś podobnego przewidzieć? Czułam taki żal do ciebie... obszedłeś się ze mną tak nielitościwie... gotowa byłam odważyć się na wszystko byle tylko się zemścić... Ale idź zaraz, biegnij do niego... Masz kapelusz, laskę, rękawiczki. — Biedny Ireneusz! poślę mu trochę kwiatów; on je tak lubił... Więc przypuszczasz, że to z powodu tej kobiety?
Mówiąc te słowa, w których brak związku zdradzał prawdziwe wzruszenie dobrego, bądź co bądź serca i zdziecinienie się aktorki, ubrała śpiesznie kochanka i odprowadziła go do drzwi.
— Gdzie się spotkamy? — zapytał.
— Chociażby tutaj, o szóstej — odparła potem pojedziemy na obiad do lasku... Mój Boże! — dodała — gdyby nie to, że muszę być w magazynie i u szwaczki, pojechałabym z tobą... Ale muszę być w obu miejscach...
— Nie straciłaś więc ochoty pojechania do lasku? — spytał Klaudyusz.
— Nie bądź złośliwym — odparła, całując go — pogoda taka piękna i taką mam ochotę popieścić się z tobą na świeżem powietrzu...
Po tych słowach, które malowały doskonale zmienne jej usposobienie, przerzucająca się w jednej chwili od najszczerszych wzruszeń i rozczulenia, do namiętnego upodobania w rozkoszach zmysłowych, Larcher ucałował kochankę z pewnem uczuciem wzgardy dla samego siebie, że wobec najmniejszych jej zachcianek, czuje się bezsilnym teraz nawet, gdy dowiedział się o obchodzącej go tak żywo katastrofie. Szybko wyszedł z pokoju, zbiegł ze schodów, przeskakując po trzy stopnie i wsiadłszy do dorożki w kwadrans potem zatrzymał się przed kratą na ulicy Coëtlogon — tak jak to uczynił przed kilkoma miesiącami, gdy przyjechał po Ireneusza, aby go zabrać na wieczór do hrabiny Komoff.
Wszystko, nad czem myślał wtedy i ca widział, stanęło mu nagle w pamięci: niebo posępne, księżyc przysłonięty szybko mknącemi chmurami i dziwne przeczucie, które mu serce ścisnęło. Teraz jasne majowe słońce napełniało blaskiem zaciszną uliczkę, drzewa zieleniły się przed oknami parterowego mieszkania państwa Fresneau. Wiosenne otoczenie i cisza panująca w około, były wiernym obrazom tego spokojnego trybu życia, jaki Ireneusz wiódł dawniej i jakiegoby dotąd nie zmienił, gdyby nie był poznał Zuzanny.
A kto pośrednio chociaż przyczynił się do tego poznania? Napróżno starał się zagłuszyć dręczące go wyrzuty sumienia, mówiąc:
— Czyż mogłem przewidzieć podobne nieszczęście?
Przewidywał je jednak. Nagłe przeniesienie poety w atmosferę zbytku sprzyjającą rozwojowi jego próżności i zmysłowości, mogło tylko złe skutki spowodować. Nic gorszego stać się nie mogło. Był to wprawdzie tylko fatalny zbieg okoliczności, ale któż je wywołał? Odpowiedź na to pytanie bolesną mu była, to też ze ściśniętem sercem zadzwonił do tego domu, w którym niegdyś panowała prostota, szlachetna i czysta miłość, oraz zamiłowanie do pracy. Ileż smutku, ileż zabójczych wyziewów unosiło się teraz w tym zakątku! Smutek też dostrzegł odrazu na twarzy Franciszki, która otworzyła drzwi a zobaczywszy go, wybuchnęła płaczem. Poczciwa służąca obcierała łzy fartuchem, zawodząc:
— Ach! co się tu dzieje, mój dobry panie!... Chciał sobie życie odebrać ten dzieciaczek, którego pamiętam jeszcze maleńkim i ślicznym jak aniołek!... Jezus! Marya!... Niech pan wejdzie, panie Klaudyuszu, zastanie pan moją panią z panną Różą... Ksiądz Taconet siedzi przy nim i uspakaja go...
Emilia i panna Offarel, siedziały w jadalnym pokoju, w którym tak często z serdeczną gościnnością przyjmowano Klaudyusza.
Doktór prawdopodobnie wyszedł był przed chwilą, bo w pokoju czuć było zapach kwasu karbolowego, jak po świeżo zrobionym opatrunku. Na stole stała flaszka tegoż kwasu, druga flaszka z lekarstwem, spodek i kawałki waty. Płócienne bandaże, zwitek kitajki, słoik z maścią, szpilki opatrunkowe, recepta — wszystko to nadawało pokojowi pozór szpitala. Na bladej twarzy Emilii malowały się bolesne wzruszenia, doznane w ciągu dwóch dni ostatnich. Widok Klaudyusza wywarł na niej podobne jak na Franciszce wrażenie. Obecność jego przywiodła jej na pamięć szczęśliwe czasy, kiedy tak dumną była ze swego Ireneusza. Zapłakała rzewnie i wyciągając do niego rękę, rzekła:
— Ach, miałeś pan słuszność!
Rozalia rzuciła na nowoprzybyłego spojrzenie tak wyraziste, jak gdyby głośno oskarżała go o czynny współudział w samobójstwie Ireneusza. Uraza malująca się w jej oczach i nieme to oskarżenie tak odpowiadały dręczącym Klaudyusza wyrzutom sumienia, że spuścił oczy i niepewnym głosem zapytał:
— Czy mogę go widzieć?
— Nie dzisiaj — odrzekła Emilia — zanadto jest osłabionym. Doktór kazał unikać wszelkich wzruszeń. Wuj mój uwiadomi pana o stanie jego zdrowia — dodała po chwili.
— Kiedyż zdarzyło się to nieszczęście? Dowiedziałem się o tem z dzienników...
— Więc już i dzienniki donoszą o tem? — zawołała Emilia — starałam się zachować ten wypadek w tajemnicy.
— Zamieszczono tylko krótką wzmiankę — odparł Klaudyusz, który zauważywszy nagłe rumieńce Rozalii, domyślił się prawdy.
W ministeryum wojny, w jednem biurze ze starym Offarel, pracował młody człowiek, zajmujący się dziennikarstwem. Ojciec musiał się wygadać i córka wiedziała już o tem.
— Reporterzy wkręcą się wszędzie, człowiek choć trochę znany, nie zdoła ujść czujnego ich oka — dorzucił, chcąc rozproszyć posądzenie pani Fresneau i tem samem zjednać sobie względy Rozalii.
— Opowiedże mi pani bliższe szczegóły — dodał jeszcze.
— Wrócił do domu wczoraj około czwartej — mówiła Emilia — spojrzawszy na niego, poznałam zaraz, że mu się coś stało. Ale co? Od pewnego czasu przywykłam widywać go smutnym. Oznajmił mi, że jedzie do Włoch. Zapytałam, czy jutro? odpowiedział przecząco i objąwszy mnie wpół, pocałował serdecznie.
Widziałam, że płacze. Spytałam, co mu jest?
— Nic — odpowiedział — gdzie jest Kostuś? To pytanie zdziwiło mnie bardzo. Wiedział przecie, że malec nigdy przed szóstą nie wraca do domu... — A twój mąż? — spytał jeszcze. Potem westchnął głęboko i poszedł do swego pokoju. Przez pięć minut wahałam się co robić... nie należało może zostawić go samego. Obawiałam się jednak być natrętną, bo w tych napadach rozpaczy lada drobnostka doprowadza go do gniewu. Nagle usłyszałam huk wystrzału... Ach! do śmierci nie zapomnę tej chwili!...
Umilkła na chwilę, wzruszenie tamowało jej mowę.
— Cóż mówi doktór? — spytał Klaudyusz.
— Utrzymuje, że niema niebezpieczeństwa, jeżeli nie zajdzie jaka komplikacya — odpowiedziała Emilia — twierdzi, że ponieważ w tym nieszczęśliwym rewolwerze kurek chodził ciężko, biedny Ireneusz musiał z pewnym wysiłkiem pociągnąć za cyngiel, wskutek czego kula zboczyła... W dwudziestym piątym roku życia!.. Nie! on nas nie kocha, nigdy nas nie kochał!...
Gdy Emilia tak wyrzekała, odkrywając ranę jątrzącą się w sercu wskutek zapoznanego przywiązania, uczucia tak dobrze matkom znanego — ksiądz Taconet ukazał się we drzwiach pokoju chorego. Uścisnął rękę Klaudiusza, któremu przebaczył już wyjazd bez poprzedniego uprzedzenia ze szkoły Świętego Andrzeja — i odpowiadając na pytające spojrzenia swej siostrzenicy i Rozalii:
— Usypia — rzekł — ja biegnę do mojej szkoły.
— Czy pozwoli pan, abym mu towarzyszył? — spytał Klaudyusz.
— Chciałem właśnie prosić pana o to — odparł ksiądz.
Przez chwilę, obaj mężczyzn! szli obok siebie w milczeniu. Klaudyusz zawsze czuł się onieśmielonym wobec księdza Taconet, bo nieposzlakowany charakter kapłana, stanowiący rażącą sprzeczność z wyuzdaniem dzisiejszych obyczajów, upokarzał Klaudyusza nieodrodnego syna swego wieku, pełnego wad a jednak wciąż za ideałem goniącego. I teraz nawet, gdy razem dąży]i przez ulicę miasta, Klaudyusz spoglądał wciąż na księdza myśląc o moralnej przepaści, jak a ich dzieliła.
Przełożony szkoły Świętego Andrzeja, wysoki i barczysty mężczyzna, mógł mieć lat około pięćdziesięciu. Na pierwszy rzut oka silna jego budowa nie zdradzała ascetycznego życia, jakie prowadził. Pulchne i rumiane jego policzki, nadawałyby mu nawet nieco lalkowaty pozór, gdyby poważny wyraz twarzy a nadewszystko głębokość spojrzenia, nie zacierały tego pierwszego wrażenia. W błękitnych oczach księdza przebijały się też błyski bujnej wyobraźni, która niedozwala skupić uwagi na jednym określonym i pozytywnym fakcie, lecz nadaje zawsze widzianym przedmiotom zbyt czarną lub też zbyt różową barwę. Ten rodzaj artystycznej wyobraźni, utrwalony drogą dziedziczności, matkę Ireneusza doprowadził do melancholii, która stała się przyczyną jej śmierci; w młodym poecie objawił się pod postacią twórczego talentu oraz zamiłowania do wszystkiego co piękne; w Emilii było przyczyną ślepego jej przywiązania do brata. Tylko dyscyplina duchowna tamowała u księdza nadmierną wybujałość wyobraźni a głęboka wiara skierowała ją ku świętym sprawom. W bystrem jego spojrzeniu jaśniał spokój człowieka, który od lat wielu zasypia i budzi się z myślą o poświęcenie dla dobra współbraci.
Klaudyusz wiedział dobrze do jakiego celu dążyła działalność księdza Taconet, o jakiej kwestyi myślał i mówił najczęściej; tym celem, tą kwestyą — było odrodzenie duszy przez chrystanizm. Takiem być winno — zdaniem tego pracownika w dziedzinie życia moralnego, główne zadanie ludzi dobrej woli w naszych czasach. Klaudyusz wiedział także, jakie nadzieje ten niepospolity w istocie kapłan, pokładał w swoim siostrzeńcu.
Jakże często słyszał go mówiącego:
— Francya potrzebuje ludzi talentu a wiernych wyznawców nauki chrześciańskiej!...
To też przyglądał mu się z żywą ciekawością upatrując na spokojnej zwykle twarzy księdza śladów wzruszenia, niepokoju — a może nawet zwątpienia. Przeszedłszy ulicę d’Assas, skręcili na ulicę de Rennes, gdy w tem ksiądz zapytał towarzysza.
— Emilia wspominała mi, że pan znasz kobietę, która popchnęła mego siostrzeńca do tego rozpaczliwego kroku. Bóg nie dozwolił przecież, aby biedne dziecko tak marnie zginęło. Odzyska on zdrowie ciała, należy baczyć, aby duch jego nie upadł... Jaką jest ona?
— Taką, jakiemi są wszystkie kobiety — odparł powieściopisarz, który niemógł oprzeć się pokusie popisania przed księdzem swą wrzekomą znajomością serca ludzkiego.
— Gdybyś pan był spowiednikiem, nie odzywałbyś się pan w ten sposób o wszystkich kobietach — odparł ksiądz. — Nie wiesz pan, do jakich poświęceń zdolnem jest serce prawdziwej chrześcianki...
— A zatem zgoda, Zuzanna jest taką jakiemi są prawie wszystkie kobiety — przerwał Klaudyusz z odcieniem ironii w głosie i zaczął opowiadać co wiedział o historyi Ireneusza, poczem dość trafnie odmalował Zuzannę, ścisłemi psychologicznemi wyrażeniami określając jej charakter i rozwodząc się szeroko nad zmiennością jej etycznego istnienia.
— Dziwna to kobieta; jest w niej istota lubiąca zbytek i dlatego ma kochanka, który jej płaci; druga istota pragnąca użyć rozkoszy miłosnych i w tym celu wzięła drugiego bardzo młodego kochanka; wreszcie istota dbała o głos opinii i o szacunek ludzki i dlatego żyje z mężem: każdego z nich kocha po swojemu: i starego kochanka, który płaci i młodego który ją kocha. Niektóre natury podobne są do chińskiego pudełka, które w sobie sześć lub siedem mniejszych pudełeczek zawiera... Człowiek jest bardzo skomplikowanem zwierzęciem!...
— Skomplikowanem? — przerwał ksiądz z odcieniem niedowierzania w głosie. Tak... tak.. używacie zawsze podobnych określeń, aby uniknąć jaśniejszego wyrażenia myśli. Jest to poprostu nędzna kobieta, która rządzi się zmysłami tylko... Cała ta historya jest wstrętna i brudna...
Gdy wymawiał szorstkie te słowa, oburzenie malowało się na szlachetnej jego twarzy.
Widocznie myśl o uciechach zmysłowych, wstrętną mu była, jak wogółe księżom, którzy musieli walczyć z temperamentem namiętnym, pożądającym miłości. Wkrótce jednak obrzydzenie ustąpiło miejsca głębokiemu smutkowi, pod wrażeniem którego tak dalej mówił:
— Tej kobiety nie obawiam się bardzo dla Ireneusza. Z tego, co pan mówisz, wnoszę, teraz uczyniwszy zadość chwilowej zachciance. byłaby go rzuciła. Teraz gdy się rozchorował przestanie o nim myśleć. Stokroć wiecej lękam się upadku ducha, który po tem zajściu zauważyłem w moim chłopcu. Mieć dwadzieścia pięć lat zaledwie, otrzymać tak staranne wychowanie, czuć się tak potrzebnym najprzywiązańszej z sióstr; otrzymać od Boga dar, który się zowie talentem a który wsparty silnemi przekonaniami może tylu rzeczy dokonać; posiadać ten dar w chwili, kiedy kraj znajduje się w niebezpieczeństwie i jutro, wśród nowej burzy, zginąć może; wiedzieć, że zbawienie ojczyzny zależy od nas wszystkich, od niego, od pana, odemnie, od tych przechodniów — tu wskazał ręką kilka osób idących ulicą — a czując to wszystko, uledz rozpaczy z powodu niewierności jakiejś zalotnicy... Ale mówił dalej z naciskiem, jak gdyby słowa jego stosowały się zarówno do Klaudyusza jak i do rannego, którego opuścił przed chwilą — czegóż spodziewacie się od zmysłów, które nazywacie miłością i w nie wierzycie? Cóż one wam dać mogą, prócz grzechu i rozpaczy zwykle z niego wynikającej?... Mówisz pan o komplikacyach życia ludzkiego. Ależ życie nasze jest bardzo prostem. Cała treść tego zawartą jest w dziesięciu przykazaniach Boskich. Znajdź mi pan choć jeden wypadek życiowy, któryby w prawodawstwie tem nie był przewidzianym... Jakiż szał ogarnął dzisiejsze pokolenie, że to dziecko, które znałem niewinnem, doszło do tego stopnia zepsucia, odetchnąwszy zaledwie zatrutą atmosferą naszego wieku?... Ach! panie — dodał z rozpaczą ojca, bolejącego nad upadkiem syna — ja tak byłem z niego dumnym! tyle nadziei w nim pokładałem!...
— Mówisz pan o nim, jak gdyby już nie żył — rzekł wzruszony i rozdrażniony zarazem słowami księdza Klaudyusz, który z jednej strony litował się nad widoczną boleścią, z drugiej zaś nie mógł podzielać przekonań wygłaszanych przez księdza, chociaż poczęści godził się na nie w chwilach wyrzutów sumienia. Podobny do wielu dzisiejszych sceptyków, wzdychał zawsze do wiary prostej, którą za jedyną podstawę konsekwentnej woli uważał, ale upodobanie w zawikłaniach intelektualnej i moralnej natury, doprowadzało go zawsze do wniosku, że wszelka wiara jest dowodem kalectwa umysłowego — nie chciał powiedzieć: głupoty. Poczuwał się więc do obowiązku zaprzeczenia argumentom księdza i wystąpienia w obronie Ireneusza, nad położeniem którego sam rozpaczał, idąc na ulicę Coëtlogon.
— Czy pan sądzisz, że Ireneusz nie wyjdzie z tej próby silniejszym, zdolniejszym do rozwinięcia i do zużytkowania pisarskiego talentu, po którem pan się tyle spodziewasz?. Ach! gdyby dla napisania powieści, wystarczało wziąć pióro do ręki i mając pomysł gotowy wypowiedzieć go jasno i dobremi słowy — pierwszy lepszy mógłby zostać powieściopisarzem, tak jak się zostaje inżynierem lub rejentem. Potrzebaby tylko mieć cierpliwość, czas i pewną łatwość pióra!.. Tworzenie, to zupełnie rzecz inna!... — i z rosnącym zapałem mówił dalej — żeby pisać, potrzeba żyć przedewszystkiem, odczuwać w całej pełni rozkosz i bóle życia... Trzeba samego siebie poddać doświadczeniom, trzeba zaszczepić sobie namiętność. Doświadczenia, które Klaudyusz Bernard wykonywał na psach, Pasteur na królikach, my musimy na własnym sercu wykonywać, szczepiąc wszystkie jady, zatruwające duszę ludzką. Powinniśmy na godzinę chociaż odczuć tysiączne wzruszenia wstrząsające sercem bliźnich naszych w tym celu jedynie, aby kiedyś, za lat dziesięć, sto, dwieście może, ktoś nieznajomy, wziąwszy do rąk naszą książkę i przeczytawszy jeden rozdział lub jedno zdanie zaledwie, poznał chorobę, którą sam jest dotknięty i rzekł:
— Jakie to prawdziwe!
Niebezpieczna to zabawka, której łatwo można paść ofiarą. Przecież i doktór, robiąc sekcyę, może skaleczyć się skalpelem a odwiedzając cholerycznych, może uledz chorobie. Prawda, że Ireneusz o mało życiem nie przypłacił tej próby, ale za to teraz, gdy pisać będzie o miłości, zdradzie lub zazdrości, opisze te uczucia krwią serca własnego, krwią, która w żyłach jego pulsowała a nie atramentem, zaczerpniętym z cudzego kałamarza. Utwory jego staną się nowym przyczynkiem do literackiego dorobku Francyi, o zapomnienie której pan nas oskarżasz. My służymy ojczyźnie na swój sposób: różny od waszego, ale niemniej szlachetny i podniosły. Wierzaj mi pan, że bez przesady męczeństwem można nazwać cierpienie, które znieść musi poeta, zanim wyda na świat utwór taki jak „Adolf“ lub „Manon!“
— Błogosławieni ubodzy duchem! — odparł ksiądz, pamiętam że zdania podobne słyszałem w szkole Normalnej, ze trzydzieści lat temu, gdy przechadzałem się po ogrodzie z kolegami, którzy odtąd pozyskali już głośne imię w świecie. Rozumowania ich były więcej oderwane, mniej używali przenośni określali tę kwestyę mianem przeciwbiegunowości sztuki i etyki... Ale słowa są zawsze słowami a czyny czynami pozostaną. Mówisz pan o nauce... ale cóżbyś rzekł o doktorze, któryby w celu zbadania przebiegu zakaźnej choroby, sam się jej dobrowolnie nabawił i zaraził nią całe miasto? Czy pomyślałeś pan kiedy, jaką odpowiedzialność ściągają na siebie za wyjawianie swej nicości moralnej ci autorowie, których pan za mistrzów swych uważasz? Nie czytałem tych dwóch romansów, o których pan wspomniałeś, ale „Wertera“ Goethego i „Rolę“ Musseta pamiętam dobrze. Czy pan sądzisz, że Ireneusz, targnąwszy się na własne życie, nie uległ po części wpływowi tych dwóch apologij samobójstwa? Smutek ogarnia na myśl, że choć Goethe i Musset dawno już pomarli, dzieła ich dziś jeszcze mogą podsunąć myśl zbrodniczą biednemu zrozpaczonemu dziecku!... Nie! choroby duszy dotykać wolno jedynie w celu wyleczania jej a to dyletanckie lubowanie się w nieszczęściu ludzkiem, bez współczucia, bez chęci przyniesienia ulgi, wstręt we mnie budzi... Wierzaj mi pan — zakończył, wskazując powieściopisarzowi krzyż na kościele Karmelitów — nikt nie wycierpiał, nie przebolał więcej, jak Ten, co dla nas życie położył, nigdzie skuteczniejszego lekarstwa nie znajdziecie!
— O! i Ten czasem, jak wszystko inne zawodzi — odparł Klaudyusz, rozdrażniony do żywego stanowczym tonem księdza — w jego przecież zasadach wychowałeś pan Ireneusza, który — jak pan sam przyznajesz — zawiódł pańskie oczekiwania.
— Niezbadane są wyroki Opatrzności — odpowiedział ksiądz Taconet, rzuciwszy na towarzysza spojrzenie pełne wyrzutu.
Zawstydzony Klaudyusz zarumienił się; żałował teraz, że widząc, iż zostaje pokonanym w dyspucie, rozmyślnie zadał bolesny cios przeciwnikowi.
Obaj mężczyźni w milczeniu już przeszli ulicę Vaugirard i Cassettę i stanęli przed bramą pensyonatu świętego Andrzeja, jednocześnie z gromadką dzieci, wracających z liceum. Było tam około czterdziestu wyrostków wesołych, starannie ubranych; na otwartych, młodzieńczych ich twarzach malowało się zadowolenie, niezniszczone przedwczesnem zepsuciem. Przechodząc koło przełożonego, uczniowie powitali go z szacunkiem i widoczną życzliwością, zdradzającą jak głęboki wpływ wywierał na nich niepospolity ten wychowawca. Klaudyusz wiedział zresztą oddawna, jak sumiennie ksiądz Taconet wywiązywał się ze swego zadania; wiedział, ze jego czujne i łagodne oko, śledziło za temi dziećmi na każdym kroku i w każdej dnia chwili, to też wzruszeniem przejęty, uścisnął go za rękę i rzekł:
— Jesteś pan zacny i sprawiedliwy człowiek!... to najpiękniejszy i najpożyteczniejszy talent!...
— Ten ocali Ireneusza... — pomyślał gdy ksiądz Taconet wszedł już do szkoły, która jemu dobrze była znaną z niewesołych dawnych czasów.
Myśli jego stały się teraz niezwykle smutnemi i poważnemi. Machinalnie prawie szedł ku domowi, w którym już od dni kilku nie był; zastanawiał się nad zdaniami wygłoszonemi przez księdza i nad samą osobą kapłana. Uczucie zadowolenia, jakiego doznawał parę godzin temu, siedząc na balkonie Koletty, minęło bez śladu. Cała nędza życia, jakie wiódł od dwóch lat przeszło, nie pomnąc na własną godność, stanęła mu teraz w myśli, uwydatniona jeszcze sprzecznością z życiem pracy i obowiązku, którego wzór miał chwilę temu przed oczyma. To uczucie pogardy dla samego siebie zwiększyło się jeszcze, gdy wszedł do swego mieszkania, w którem wszystko przypominało mu przykre lub występne chwile z przeszłości. Cały dramat, którego jednym z aktorów i on był także, uprzytomnił mu się w pomięci, wspólnie z Ireneuszem czytanie rękopisu „Sigisbeusza“, pierwsze przedstawienie tej sztuki, wieczór u pani Komoff i ukazanie się Zuzanny w pąsowej tualecie, bytność Koletty u niego nazajutrz po tym wieczorze, potem opowiadanie Ireneusza o wizycie pani Moraines, wyjazd do Wenecyi i powrót do kraju, uczucie które rozwijało się równoległe w sercu jego i Ireneusza i które spowodowało samobójstwo jednego a upodlenie drugiego.
— Ksiądz ma słuszność — pomyślał — wszystko są to wstrętne brudy... On jednak ocali Ireneusza — myślał dalej — zmusi go do wyjazdu zagranicę na jakie pół roku, rok może... Chłopak powróci zdrów na ciele i umyśle. Jest jeszcze młodym... Serce dwudziestopięcioletniego człowieka to bujna, silna roślina. Kto wie zresztą? Może go wzruszy przywiązanie Rozalii i ożeni się z nią ostatecznie... Bądź co bądź zwycięży. Cierpiał, ale nie shańbił się nigdy... A ja?...
Zastanawiał się nad obecnem swem położeniem: miał już przeszło trzydzieści pięć lat, nic go z życiem nie wiązało, chaos wewnętrzny i zewnętrzny; roztrojony umysł i zdrowie, nieład w sprawach pieniężnych i sercowych, absolutne przeświadczenie o niewielkiej wartości zarówno literatury jak uczucia, przytem zupełny brak odwagi, aby raz wziąć rozbrat z literaturą i rozpustą...
— Czyżby w istocie było zapóźno!... — zapytywał samego siebie, chodząc wzdłuż i wszerz po pokoju.
I nagle, oczyma wyobraźni ujrzał port, do którego mógłby się schronić po burzach żywota: dom mieszkającej na prowincyi ciotki, niemłodej już osoby, do której zwykle pisywał dwa lub trzy razy do roku, prosząc o przysłanie pieniędzy. Ujrzał czekający nań pokoik, którego okno wychodziło na łąkę; ujrzał krzaki wikliny, rosnące nad brzegami spokojnej płynącej rzeczki. Dlaczegóżby nie uciec do tego schroniska i nie spróbować tam nowego życia? Dlaczegóżby poraz ostatni nie spróbować uciec od brudów tej egzystencyi, co do której żadnego już nawet nie miał złudzenia?... Dlaczegóż nie jechać natychmiast bez pożegnania się z kobietą, której wpływ był stokroć zgubniejszym niż w pływ Zuzanny na Ireneusza?...
Wzruszony nadzieją możliwego jeszcze ratunku, wybiegł z mieszkania, wydawszy Ferdynandowi rozkaz pakowania kufrów. Idąc bez celu, machinalnie zaszedł na pola Elizejskie.
Wieczór był jasny i łagodny; niezliczony szereg powozów toczył się po szerokiej alei. Sprzeczność pomiędzy tak miłym mu niegdyś ruchem ulicznym a spokojnem otoczeniem, które go w miejscu zbawienia czekao — sprzeczność ta zachwiała postanowienie powzięte przez artystę. Usiadłszy na krześle, przyglądał się przejeżdżającym. Poznając tego lub owego i przypominając sobie różne prawdziwe lub zmyślone ploteczki, które o każdej i o każdym krążyły... Nagle jeden z powozów zwrócił jego uwagę. Tak, wszak go wzrok nie myli W eleganckim odkrytym powozie, zobaczył Zuzannę siedzącą obok barona; Paweł Moraines siedział na przodzie. Zuzanna uśmiechała się zalotnie do barona, który zapewne wziął kochankę i jej męża na obiad do lasku. Nie spostrzegła powieściopisarza, który długo przeprowadzał wzrokiem piękną jej główkę, pochyloną ku opiekunowi, wreszcie roześmiawszy się głośno, zawołał:
— Życie to głupia farsa, którą szaleńcy tylko chcą na dramat przerobić!
Spojrzawszy na zegarek, wstał pospiesznie:
— W pół do siódmej, spóźnię się do Koletty!
I wskoczył do przejeżdżającej dorożki ażeby przybyć na ulicę Rivoli — o pięć minut wcześniej!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Bourget i tłumacza: anonimowy.