Kaśka Karjatyda (1923, dramat)/Akt czwarty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Kaśka Karjatyda
Podtytuł Melodramat w sześciu odsłonach
Pochodzenie Utwory dramatyczne, tom I
Wydawca Instytut literacki „Lektor“
Data wyd. 1923
Druk Zakłady Graficzne H. Neumana we Włocławku
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa — Poznań — Kraków — Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


AKT CZWARTY.
Scena przedstawia ulicę; zmrok; przed bramami domów stoją gromadki sług, schodzą i wchodzą przechodnie. Zdaleka widać na posterunku policjanta. Dzieci bawią się na środku ulicy. W tylnej dekoracji szynk, oświetlony później; ludzie ciągle wchodzą i wychodzą z szynku.
SCENA I.
Za podniesieniem zasłony MATEUSZ, TOMASZ i JÓZEF kończą polewać ulicę.
ஐ ஐ
MATEUSZ.

A czemuż to beczkę z sikawką tędy nie poślą?

TOMASZ.

A jakże chce Mateusz, żeby w tej ciasnocie zawróciła! Toż to nie ulica, ino zaułek.

MATEUSZ.
No, to bez co polewać, kiedy mało ludzi chodzi?
TOMASZ.

No — ale bechy, co tam się uganiają, to mało robią kurzu?

MATEUSZ.

Prawda! A to przeklęte dzieciaki! Będziecie wy cicho! pójdziecie mi ztąd precz! (Rozgania dzieci miotłą).

TOMASZ.

Wie co, Mateusz, Józefowej już na śmierć idzie.

MATEUSZ.

Nie gadajcie!

TOMASZ.

Ano, jakże ma być inaczej? Baba cherlała, cherlała, aż jej prawie już wszystkie płuca wyszły.

MATEUSZ.

Prawda! (Dzieci nadbiegają z wrzaskiem). Pójdziecie mi ztąd, hołoto!...

TOMASZ.

Dajta Mateusz im spokój! A gdzie się ta biedota będzie bawiła?

JÓZEF
(zbliża się powoli).
Wiecie już, że moja umiera?
TOMASZ.

Ano, wiemy! Aleć jeszcze nie umarła — może się wygrzebie.

JÓZEF.

Ale... doktór mówił, coby ją na świeże powietrze wysłać... ale gdzie ją wyślę i o czem? At!...

SCENA II
CIŻ SAMI i JAN.
ஐ ஐ
JAN.

Jak się macie! O czem tak rajcujecie?

JÓZEF.

Ano, o mojej babie!

JAN.

Z babą wieczny kram! Czego to się żenić? Ja się tam nie ożenię!

(Polewa ulicę).
MATEUSZ.

Ba! Jan to co jenszego. Za nim ciągną dziewczyny, jak za miodem muchy — to mu dobrze. Ale jenszy, co na niego nawet kobiety me spojrzom, to radby se mieć choć jedną przy sobie i już tak bez całe życie.

JAN.

Ojej! bez całe życie jedna? A toć się sprzykrzy zaraz po dwóch tygodniach! Ja tam już patrzeć nie mogę na taką, co chciałaby, żebym ją dłużej, jak tydzień. Ja lubię zmiany. I miejsca długo nie zagrzeję i bab jednych nie lubię...

MATEUSZ.

Jan-by chciał miejsce zmienić?

JAN.

A jakże... Chciałbym być posługaczem we śpitalu.

TOMASZ.

Ojej! co też to Jan wygaduje! Posługaczem toć gorzej, niż stróżem!

JAN.

Co wy tam wiecie, głupie stróże! Taki posługacz we śpitalu to prawie jak sam pan doktór. On lekarstwo daje i choremi rządzi. Czasem to więcej znaczy od samego doktora i bele kto posługaczem nie może być. Trzeba nawet zdawać egzamin, a jakże... po łacinie.

TOMASZ.

Pan Jan po łacinie umie?

JAN.

Naturalnie, że umiem. Abo to ja nie posługiwałem panom studentom — o!... panu Trawińskiemu z pierwszego, co teraz już doktorem został. Ja tyle umiem, co on — ojej! wielka sztuka za rękę brać i język oglądać! Albo to co wielkiego nauka! Phi!... to tylko tak się zdaje, ale zbliska...

JÓZEF.

Ano, kiedyście tacy mądrzy, to poradźcie co mojej babie.

JAN.

Kiedy ja to taki specjalista od prawego ślepia, a nie od bab.

SCENA III.
CIŻ SAMI i DOKTÓR TRAWIŃSKI.
TRAWIŃSKI
(młody przystojny chłopak).

Mój Janie! ja wychodzę. Gdyby tu do mnie od chorego przysłali, to powiesz, że jestem na konsyljum i że będę w domu za dwie godziny.

JAN.

Dobrze, proszę łaski pana doktora! A wedle tego śpitala, jakże tam, panie doktorze?

TRAWIŃSKI.
Mówiłem już z administratorem. Niedługo będzie wakans, bo jeden z posługaczy jedzie do domu. A gdzie chcesz być? u gorączkowych?
JAN.

Mnie tam wszystko jedno — byle być!

TRAWIŃSKI
(spogląda w bramę).

Także masz zamiłowanie!

JAN.

Zamiłowania to ja tam nie mam, ale widzi pan doktór, ja i miotła — to do siebie nie pasujemy. Mnie się też niecoś lepiej na świecie należy, niż polewać ulice i zapalać lampki. A tak, we śpitalu, to człowiek ma jakieś znaczenie i uważanie. I drugim rozkazuje i wszyscy go słuchają.

TRAWIŃSKI.

Aha!... To ci o to chodzi?

JAN.

A jakże. Niech i ja porozkazuję innym.

TRAWIŃSKI.

W szpitalu także ci będą rozkazywać.

JAN.

Tak, ale honornie! A tu pierwszemu lepszemu za szóstkę kłaniaj się i w nocy wstawaj, a do bramy leć. Strasznie mi się to uprzykrzyło.

TRAWIŃSKI.
Słuchaj-no! czy pani Bukowska wyszła już z domu?
JAN.

Nie widziałem, panie doktorze.

TRAWIŃSKI.

A, oto ich sługa. Zapytaj jej, czy pani jest jeszcze w domu.

JAN.

Niech pan doktór sam zapyta, bo ja z nią nie gadam.

TRAWINSKI.

E! odkąd to?

SCENA IV.
CIŻ SAMI, KAŚKA i JULKA.
ஐ ஐ
(Kaśka wychodzi z domu po lewej stronie, Julka z koszykiem z prawej. Kaśka trzyma w ręku duży garnek z pokrywą. Julka idzie w głąb, zastępuje jej drogę Mateusz).
MATEUSZ.

Panna dokąd?

JULKA.

Po bułki do herbaty.

MATEUSZ.

A rogatkowe?

JULKA.

Wstydź się Mateusz! Niech mi Mateusz nie zastępuje drogi, potem pani powie, że znów przed bramą wystaję.

TRAWIŃSKI.
(do Kaśki).

Gdzie pani?

KAŚKA
(bardzo blada i mizerna).

Idzie — schodziła zemną ze schodów.

TRAWIŃSKI.

Coś bardzo Kasia zbladła, nie taka rumiana, jak wtedy, gdy nastała.

(Patrząc w bramę, przesuwa jej ręką pod brodę; Kaśka cofa się ze złością).
BUKOWSKA
(ubrana jak do wyjścia, wychodzi z bramy).

Kasiu!... jeszcze tu jesteś? (Spostrzega Trawińskiego). A! pan doktór? co za niespodzianka! (Do Kasi). Wracaj na górę, pan się niecierpliwi.

KAŚKA.

Zaraz, proszę pani, tylko powietrza nałapię.

BUKOWSKA.

Trzeba było łapać na dziedzińcu.

KAŚKA.

Kiedy wczoraj pan mówił, że stęchłe...

TRAWIŃSKI.
Cóż to za nowa manja?
BUKOWSKA
(odchodząc, Trawiński jej towarzyszy).

Przywidziało się mojemu mężowi, że Kaśka może mu przynieść w garnku świeże powietrze.

TRAWIŃSKI.

A, to szczególne!... Czy pani pozwoli sobie towarzyszyć?

BUKOWSKA.

I owszem!

(Wychodzą).
JULKA
(do Mateusza).

Widzieliście, jakie to maniery wyprawiają, a cały świat wie, że się ku sobie majom. Albo ta moja to teraz...

(Kończy mówić po cichu).
KAŚKA
(powoli podchodzi do Jana, który pali fajkę przed bramą).

Janie! a kiedy się ze mną rozmówicie?

JAN
(obojętnie).

Jaka tam długa między nami rozmowa! O czem tu gadać?

KAŚKA
(dławiąc się łzami).
Jakto o czem gadać? No, o naszym ślubie!
JAN.

A ma Kasia pieniądze?

KAŚKA
(cicho).

Nie.

JAN.

No, to jakże się żenić? na biedę? co? ja sam nie mówię, że się z Kasią nie ożenię. Nie! Ale przed tem niech Kasia postara się o jaki grosz. Taki chłop, jak ja, to się przez posagu żenić nie może. Tak samo i u państwa jest, że za mężczyznę na męża płacą, a do panny zawsze dopłacają.

KAŚKA.

Kiedy mnie ojciec wygnał i słyszeć nawet nie chciał mojej prośby.

JAN.

No, to cóż ja na to pannie Kasi poradzę?

(Chwila milczenia).
KAŚKA.

Możeby pan Jan chciał sam do ojca pojechać i poprosić go o mnie.

JAN.
Albo to się opłaci? Poco mnie aż jeździć, prosić o dziewczynę, kiedy mnie się tu rodzice naprzykrzają sami i dają córki i to z posagiem, a jakie porządne! ho! ho!...
KAŚKA.

Pan Jan nie ma serca!

JAN.

Albo to prawda! A zresztą, co tam serce, to ino mięso, jak ten żołądek w ciele! Niech-no Kasia tylko zajrzy do książki medycynierskiej, to się przekona.

KAŚKA.

Może... ale ja wiem, że mnie bez pana Jana serce boli.

JAN.

Albo to Kasia pierwsza, co bezemnie cierpi! Ja już do tego zwyczajny.

(Rozpiera się przed bramą).


SCENA V.
CIŻ SAMI, MARYNKA.
ஐ ஐ
MARYNKA
(wchodzi z psami).

Dobry wieczór panu Janowi!

JAN.

Dobry wieczór pannie Marynce!

MARYNKA.

Jak to też pan Jan mógł tyle błota narobić na ulicy!... Moje psy nigdy nie przejdom suchą nogą, a potem, jak się obłocom, to będę je kąpać musiała.

JAN.

To pannie Marynce pomogę psy przenieść.

MARYNKA
(wdzięcząc się).

Bardzo pan Jan jest grzeczny.

JAN.

Jakże nie być grzeczny, kiedy panna Marynka taka miła...

(Przenosi psy; Marynka ogląda się na Kaśkę i podchodzi ku Julce i Mateuszowi).
MARYNKA.

Jak się panna Julka ma? Idzie panna Julka po bułki?

JULKA.

Ano, idę.

MATEUSZ.

A tak, już od godziny.

JULKA.

A cóż to, abo mi się spieszy, czy co? Niech tam se państwo poczekają!

MARYNKA.

Ojej! a co oni jenszego mają do roboty?

(Rozmawiają pocichu).
KAŚKA
(do Jana gwałtownie).

Ty się z tą Marynką pogodził?

JAN.

Albo ja się z nią kiedy gniewał?

KAŚKA.

Niby to! Nie udawaj! Ale ty wiesz — mnie w kamienicy doleciało do uszów, co o tobie i o niej mówią...

JAN.

A tobie co do tego?

KAŚKA.

Jakto mnie co do tego? Przecież my się mamy pobrać, to musi być do tego...

JULKA
(do Mateusza i Marynki).

Patrzcie-no, jak tam Kaśka Jana napastuje.

MARYNKA.

Ano, to się wie... Taka dziewczyna bez wstydu to natrętna jest. Pan Jan mówił mi wczoraj, że mu się znudziła okrutnie.

JULKA.

To ty znów dobrze z Janem jesteś?

MARYNKA.
Abo ja z nim kiedy byłam źle?
JULKA.

Ano — wydziwiałaś, że stróż.

MARYNKA.

E! tak sobie, przez żart... A potem, Jan długo stróżem nie będzie.

MATEUSZ.

Jeszcze się pobierzecie...

MARYNKA.

Ano... kto wie! On tam o żenieniu gadał.

MATEUSZ.

Panna Marynka ma podobno cztery akcje Karola Ludwika?

MARYNKA
(udając zdziwienie).

Ja? ale, gdzie zaś!

(Mówią pocichu).
JAN.

Niech mnie Kasia zostawi w spokoju. U mnie jest zawsze jedno słowo; jak panna Kasia będzie miała posag, to się z nią ożenię.

KAŚKA
(przerywanym głosem).
Pan Jan wie, że ja nic nie mam. Pan Jan wiedział i przedtem. Pan Jan przecież gadał, że o pieniądze nie dba!...
JAN.

E! nudzi mnie panna Kasia! Dobranoc!

(Kaśka wbiega do bramy bardzo szybko).


SCENA VI.
(Jan opiera się o bramę, nuci przez zęby. Ściemniło się; latarnik zapala latarnie; w szynku zaczyna grać katarynka. Julka i Marynka odchodzą. Mateusz i Tomasz idą przed swoje bramy i stają, paląc fajki. Z szynku wychodzi JÓZEF, trochę pijany, podchodzi do Tomasza, który stoi w głębi.
ஐ ஐ
JÓZEF.

Już mam trochę kurażu. Napiłem się dwa kieliszki i zaraz-em mocniejszy. Niosę i mojej trochę wódki różanej... bardzo taką wódkę lubiła... niech się przed śmiercią napije.

TOMASZ.

Ano, pewnie, niech się napije.

JÓZEF.

Nachlała się bez tę chorobę lekarstw i różnych paskustw, to niech choć do trumny dobry smak poniesie... Strasznie tę różaną lubiła... Biedna kobieta! Jakże ja z temi dzieciskami tak sam teraz w tej norze ostanę! Ano...

TOMASZ.
Trza się będzie ożenić!
JÓZEF.

Ano, trza!

(Wchodzi do swojej bramy).


SCENA VII.
JAN, TOMASZ, MATEUSZ, później JULKA, MARYNKA; zwolna wychodzą z bram sługi, zatrzymują się przed bramą, przed stróżami. Niektóre mają koszyki na bułki, inne konewki. Stają gromadkami i rozmawiają. CZEMPIELEWSKA wychodzi z bramy w chustce na głowie.
ஐ ஐ
JAN.

Dobry wieczór pani Czempielewskiej!

CZEMPIELEWSKA.

Dobry wieczór panu Janowi!

JAN.

A czemu to pani Czempielewska taka nieswoja?

CZEMPIELEWSKA.

E! nic mi tam!

JAN.

Ale!... skwaszona pani Czempielewska, jak środa na piątek.... No!... kiedyż ślub?

CZEMPIELEWSKA
(z wrzaskiem).
Jaki tam ślub?
JAN.

Ano, pani Czempielewskiej z tym słodkim karmelkarzem?

CZEMPIELEWSKA.

Ojej! o mój Jezu! ażeby ten karmelkarz był świata Bożego nie oglądał! ażeby był się skręcił, zanim się do mnie przyplątał! Taki obdartus! taki wisielak! taki korniszon!

JAN.

Bez co on teraz korniszon, kiedy jeszcze niedawno tak się Czempielewska z nim wodziła i romansowała na śmierć?

CZEMPIELEWSKA.

A bom nie wiedziała, że to grandziarz.

JAN.

Ojej! grandziarz? Wziął panią Czempielewską na grandę?

CZEMPIELEWSKA.

A jakże!

JAN.

Pani Czempielewska mu pewnie dała pieniądze.

CZEMPIELEWSKA
(z bekiem).
Ano, tak ci! dałam mu moje pieniądze, a on krzywdziciel wzion i ani się pokazał!
JAN.

Może jeszcze przyjdzie.

CZEMPIELEWSKA.

Ale!... wyjechał i ani śladu po nim niema! Ojej! taka krzywda! Trzysta florynów mu krwawo z koszykowego uzbierałam! Ale go pomsta Boża dosięgnie. Jużem skargę na niego do policji podała... Karmelkarz! widzicie go! karmelkarz! a kobity siroty okrada!

(Wychodzi, zawodząc; sługi przed bramami się śmieją).
MATEUSZ.

Nie miała baba kłopotu, kupiła sobie karmelkarza.

MARYNKA
(która powraca z Julką, zatrzymuje się chwilę w głębi i słucha skarg Czempielewskiej).

Dobrze jej tak! Żeby mnie usłuchała i kupiła Karola Ludwika, a nie trzymała pieniędzy w kuferku, toby teraz mogła bez policję lumery ogłosić i złapać złodzieja.

JAN
(z galanterią).

Panna Marynka taka mądra, jak jaki bankier żydowski.

MARYNKA.
Jak kobita sama na świecie, to musi wiedzieć i to i owo, żeby jej nie skrzywdzili.
JAN.

Ma panna Marynka recht. Kobieta powinna umieć się sama obrócić i dać sobie rady. Panna Marynka to zuch dziewczyna.

MARYNKA.

E! ja tam nie żaden rarytas. Tylko nie chciałabym paść ludziom na pośmiewisko, jak jaka Kaśka. To nie honornie i to wstyd.

JAN.

Czego mnie panna Marynka Kaśką rekuje? Ja do Kaśki nic nie mam. Ona swoim dworem, a ja swoim.

MARYNKA.

E... dawniej to inaczej bywało.

JAN.

To było dawniej, a nie teraz. Jakie też to panna Marynka ma śliczne oczy... niczem gwiazdy na niebie...(chce się zbliżyć, ale pies na ręku Marynki warczy). Że też to panna Marynka cięgiem piastuje te kudłate djabły.

MARYNKA.

Ano, bo mi bez te pastrany to moja pani dobrze płaci. (Uderza nogą psa). Ale ja, to je tak kocham, o!

JAN.

Dziś sobota — żeby tak panna Marynka miała wolne, toby mogła pójść zemną naprzeciwko potańcować trochę...

MARYNKA.

Ano, dobrze; jeno psy na górę odprowadzę. Niech pan Jan idzie pierwszy, a ja zaraz tam przyjdę.

JAN.

Dowidzenia pannie Marynci!

MARYNKA.

Dowidzenia panu Janciowi! (Do psów). Chodźcie koczkodony!

(Powoli sługi się rozchodzą i wchodzą do bram).


SCENA VIII.
JAN, MATEUSZ, TOMASZ, JÓZEF, później KAŚKA.
ஐ ஐ
MATEUSZ
(do Jana)

Cóż to? znów się do Marynki zalecacie?

JAN.

Abo to mi nie wolno? A na co baby stworzone? — aby się do nich zalecać.

(Józef wchodzi z flaszką).
MATEUSZ.
Ano i jakże tam?
JÓZEF.

Ano, ucieszyłem ją strasznie. Wypiła i powiada: „Józefku, to jakby mi róże zapachniały... Przynieś ty mi jeszcze malinówki, to mi się przypomni, jak ja byłam mała u rodziców i maliny w lesie zbierałam...“ A ja w ryk i dzieci w ryk!... a ona: „Nie płaczcież, bo mi teraz lepiej i lżej...“ Więc ja do szynku po malinówkę, inom się już wysupłał i nimom ani centa.

MATEUSZ.

Ano, to macie szóstkę.

TOMASZ.

I ja tu wam pożyczę sześć centów. Umierającemu należy radość zrobić.

JÓZEF.

Ano, Bóg wam zapłać! Bóg wam zapłać!

(Wchodzi do szynku, Mateusz i Tomasz rozmawiają w głębi).
KAŚKA
(w chustce na głowie wybiega z bramy i dopada Jana)

Janie!

JAN.

No co?

KAŚKA.
Janie! ja chciałam was prosić, żebyście przyszli na górę. Napijecie się herbaty, jest pieczeń z obiadu i pani mi dziś dała duży chleb z masłem. Ja pójdę i kupię tytuniu i serdelek.
JAN.

Nie chcę. Niech Kaśka mi da spokój! Ja mam co innego do roboty!

KAŚKA.

Jan już nie chce przychodzić do mnie do kuchni? Jakże to będzie? Ja pani prosiłam o pozwolenie i powiedziałam, że Jan to mój narzeczony.

JAN.

Bardzo się panna Kaśka pospieszyła z takiem nazwaniem.

KAŚKA.

Tak było pomiędzy nami zaprzysiężone. Pan Jan nie może o tem zapomnieć. Pan Jan sam się z tem mi ofiarował wtedy, kiedy to mnie tak uhonorował na festynie.

JAN.

Abo to prawda!

KAŚKA.

Jakto abo to prawda? A toć tę przysięgę pana Jana słyszał i Pan Jezus i święci anieli! A toć pan Jan klął się na Matkę Najświętszą, że ma do mnie uczciwe zamiary.

JAN
(paląc fajkę).
Nie trza było tak prędko uwierzyć.
KAŚKA.

Jakże nie uwierzyć? A toć pan Jan uczciwy człowiek. Zawsze tak pięknie mówił. Ja musiałam wierzyć... jakże można było inaczej?

(Chwila milczenia. Katarynka ciągle gra).
JAN
(nagle).

Dobranoc!

(Chce odejść).
KAŚKA.

Gdzie Jan idzie? To Janowi już ciężko nawet zemną przed bramą postać?

JAN.

Kompanja na mnie czeka.

KAŚKA
.

Ja też już cztery dni od powrotu ze wsi czekam, żeby się z panem Janem uczciwie rozgadać. Pani moja to się już pytała: „No i cóż, ten twój narzeczony?“

JAN
(gniewnie).

Niech Kasina pani pilnuje swego nosa i swego pana doktora, a nie mnie!

KAŚKA
.

Niech pan Jan nie dogaduje na moją panią, bo ja ją zawsze obronię! To jest dobra pani i bardzo bez swego męża nieszczęśliwa — a pan Jan to bele czego się czypi, aby sprzeczki zemną teraz szukać! (wybuchając płaczem). Co ja panu Janowi zrobiłam, żeby pan Jan mnie tak krzywdził? Czy nie byłam dla pana Jana dobra?

JAN.

Właśnie — była Kasia za dobra. Nie trza było być taką dobrą. Kasia chłopów jeszcze nie zna i nie wie, jak z nimi postępować należy.

KAŚKA
(łkając).

A zkądże ci to miałam znać? Jan pierwszy przecie tak do mnie gadał. Ale niech mnie Jan nie krzywdzi tak i do mnie tak się nie odzywa. Ojciec mnie z domu wygnał bez Jana, a tu Jan jeszcze mnie sekuje. To cóż mnie zrobić? cóż? Niech Jan sam powie?

JAN.

Iść na górę, służby pilnować, a mnie ostawić w spokoju.

(Wchodzi do szynku, naciskając czapkę na głowę).


SCENA IX.
ஐ ஐ
KAŚKA
(sama).

O Jezu! o Jezu!... (opiera się o mur kamienicy i łka długą chwilę). Jaki to mój los! jaki to mój los! Co ja teraz pocznę!? Poszedł do szynku na tańce! Ani się za mną nie obejrzał, a mnie aż serce pęka! Myślałam ja, że go rodzicom jak męża przywiodę i tatuś da się przebłagać... a tu kiedy? kiedy będzie ten ślub? Abo ja wiem. O Jezu! O Aniele Stróżu, gdzie Ty? czy Ty mnie już całkiem z pod Twych skrzydeł wypuścił, tak na wieczną mękę?... (Chwila milczenia). Dawniej, jakem tak posłyszała katarynkę, to mnie radość za serce chwytała, a teraz to mi się furt przypomina, jakeśmy to tańczyli na Wysokim Zamku i żałość mnie taka chwyta, że zdaje mi się, już... już... dusza mnie opuści. (Chwila milczenia). Mówili mi w kamienicy, że Jan umizga się do Marynki... Co jej po nim? A żebym tak jej powiedziała całą moją biedę, to może ona sama ostawiłaby go w spokoju i on się do mnie wrócił...

SCENA X.
(MARYNKA w kopendach zielonych wychodzi z bramy)
ஐ ஐ
KAŚKA
(na str.).

A, ot i ona; idzie do szynku! do niego! nie wytrzymam... powiem jej... czy co... (podchodzi nieśmiało do Marynki). Panno Marynko!

MARYNKA.
No... a niby czego?
KAŚKA

Ja bardzo — bardzo pokornie proszę pannę Marynkę, przepraszam... ale ja tak do panny Marynki przychodzę i jak kobieta do kobiety gadam... Panna Marynka mnie rozumie... że ja... bo...

(Słowa więzną jej w gardle).
MARYNKA.

Nic nie rozumiem... Proszę gadać wyraźnie, albo mi drogi nie zastępować, bo na mnie w szynku czekają.

KAŚKA
(ze łzami).

To też... właśnie ja chciałam prosić, żeby panna Marynka tam nie szła.

MARYNKA.

Niby bez jaką przyczynę?

KAŚKA.

Bez taką, że Jan tam na pannę czeka...

MARYNKA.

A żeby tak, to i co?

KAŚKA.

No... Jan niby już nie jest wolny... i...

(Zaczyna płakać).
MARYNKA.

Jan nie jest wolny? proszę! pierwsze słyszę! Muszę się go o to zapytać! Kiedyż to on się związał z kim?

KAŚKA.

Ano, zemną i to oddawna.

MARYNKA
(wybuchając śmiechem).

Z Kaśką? z Kaśką? Zwarjowała Kaśka, żeby takie wiązanie brać na serjo; Jan z Kaśką żartował, jak z innemi dziewczynami. To wiadomo. On już miał więcej takich narzeczonych, jak gwiazd na niebie! Toż i z Kaśką taki pan Jan nie może się ożenić, bo on potrzebuje żony z edukacją, helegantki i z pieniędzmi.

KAŚKA
(hamując się).

Może takiej, jak panna Marynka!?

MARYNKA.

Może!... Tylko ja nie jestem taka głupia, jak Kaśka, i wiem, jak to z Janem postępować potrzeba. Panna Kaśka sama sobie winna, że się zblamowała, ha! ha! ha! Trzeba było mieć sprytu choć za centa.

KAŚKA
(j. w.).
Ja tam nie zalotnica, to nie wiem, jak trzeba mężczyzn manić. Aby to potrafić, trza na tem zęby zjeść.
MARYNKA
(obrażona).

Niech panna Kaśka mnie puści!

KAŚKA
(nagle spokorniała i ze łzami).

Nie! nie! niech panna Marynka nie odchodzi jeszcze i trochę mnie posłucha. Widzi panna Marynka, ja jestem sama na świecie, jak ten palec. Ojciec mnie bez to, że wdałam się z Janem, z domu wygnał i zakazał wracać do chałupy. I tak ja nigdy już nie będę widziała ani matki, ani moich sióstr. I tak mnie się ten jeden Jan ostał na świecie... bo ja już nie mam nikogo, aby do niego pójść, choć aby się wypłakać. A już nie gadam nawet, bo to samo się wie, że ubłaganie ojca stanie się bez to, jak Jan się ze mną ożeni... Panna Marynka ma tyż pewnie rodziców i rozumie, że to strasznie serce boli nie widzieć ich... prawda? co? Panna Marynka jest dobra kobita i ostawi Jana w spokoju! (Coraz gorączkowiej, płacząc coraz rozpaczliwiej). Panna Marynka znajdzie stu kawalerów, a ja przez Jana to już chyba zginę, bo i tatuś nie przebaczy... i chyba już w wodę się rzucić... (wyciągając ręce). Niech mi panna Marynka Jana ostawi! ja tak pięknie pannę Marynkę o to proszę!

MARYNKA
(wyniośle)

Kaśka jest głupia i nudna! Ja przecie Jana do siebie mocą nie ciągnę... Że Jan sam za mną idzie, to nie moja wina. Niech się Kaśka Jana czepia, a nie mnie!

(Wbiega do szynku).


SCENA XI.
KAŚKA, później MATEUSZ.
ஐ ஐ
KAŚKA
(z rozpaczą)

Poszła... poszła za nim! o Jezu! mnie już nie żyć na świecie! Ja przecie do tego szynku wejść za nimi nie mogę, boby mnie wygnali i wyśmieli. Czemu to ja nie jestem taka, jak te inne w mieście? — i wygadana i sprytna i w głowie spryt mająca! Inna to wiedziałaby, co teraz zrobić, a ja nie...

(Osłania się chustką i podchodzi do okna szynku).
MATEUSZ
(wychodzi z bramy).

A któraż to tam dziewczyna tak się pod oknami słania? Hi! to Kaśka! Panno Kasiu, dobry wieczór! (na stronie). Tęga dziewczyna, niema gadania.

KAŚKA.

A, to pan Mateusz?

MATEUSZ.

Ano... niby ja! A co to panna Kasia tak w tym szynku wypatruje?

(Kaśka milczy).
MATEUSZ.

Ano, o zakład, że Jana! A to szczęśliwy chłop! wszystkie baby za nim latają, a on za żadną!

KAŚKA.

Ale!

MATEUSZ.

No! polata troszkę, bez tydzień, dwa... no i zawsze mu się uda! To nie tak, jak ja! Jan to wiercipięta, to lumer! I kobity straszne frajerki, że się na takie jego umizgi biorom. On już ze trzydziestu, a może i więcej przyrzekał, że się ożeni.

KAŚKA
.

I nie ożenił się.

MATEUSZ.

Ano, jakżeby? Miałby już ze trzydzieści żon? Cała ulica! Każda do wszystkiego... Co przendzie bez Żółkiewskie, to mu padają na ręce. Oj! te baby! te baby to mają kołowaciznę. Jak owce! Jedna w ogień — dyr... dyr.., dyr... inna za nią! Ano nie wie, co ją czeka i leci za drugiemi... (Chwila milczenia). Panna Kasia też polazła? co? ha!... no!... ale się chyba upamiętała... Przecie są inne chłopy na świecie, nietylko Jan... (z umizgiem). Ja sam to powiem, że mi się Kasia bardzo podoba i bardzo nadaje... Żeby tak Kasia była dla mnie dobrą... (chce ją objąć wpół; Kaśka go uderza kułakiem). Kiedy ja się z Kaśką ożenię, jak Boga mego kocham, ożenię!

KAŚKA
(wydziera się).

Niech mnie Mateusz puści!

MATEUSZ
(wściekły).

Phi! jaka mi dumna. Czego to panna tak dmie? Czego taka panna harda? Tego, że Jan jej nie chce, a panna za nim lata? No, to niedługo będzie tego latania, bo Jan się żeni... ale nie z panną.

KAŚKA.

Łżesz!

MATEUSZ.

Ale!... żeni się i to z Marynką, bo Marynka ma dwie akcje kolejowe, a panna nic nie ma. I ma Jan recht. Może wziąć sprytną dziewczynę i pieniądze, to bierze — i woli, niż tam taką, jak panna Kaśka, łatyndę.

(Wchodzi do bramy).
KAŚKA
(sama).

On się ożeni z Marynką? O, niedoczekanie! a ja co? a ja co? (biegnie ku oknu). O! o!... jak to tańczą we dwoje... O! całują się!!!

(Porywa kamieni z ziemi i uderza w szybę, która z brzękiem wypada na ziemię. W szynku krzyk i hałas. Wszyscy wybiegają. Z bram wypadają stróże, dzieciaki pędzą z kątów — wszyscy krzyczą razem i gadają).


SCENA XII.
KAŚKA, JAN, MARYNKA, JULKA, CZEMPIELEWSKA, ŻYD SZYNKARZ, TOMASZ, SŁUGI, DZIECI, ROBOTNICY, TŁUM, później POLICJANT i BUKOWSKA.
ஐ ஐ
WSZYSCY
(razem).

Co się stało? Ktoś zbił szybę! Jakiś ulicznik! Mało mnie nie zranił! Policja! policja!

ŻYD SZYNKARZ.

Teraz biją szyby u mnie? Co to takie brewerje! Gdzie policja?

(Kaśka cofnęła się na przód sceny, chce wpaść do bramy, lecz tłum otacza ją półkolem).
MARYNKA.

To ona musiała rzucić kamieniem! O, patrzcie, jeszcze jeden kamień w garści trzyma!

(Kaśka upuszcza kamień).
WSZYSCY.

Prawda! Awanturnica! Łatynda! Pijaczka! Policja! Do becyrku! do kozy!

ŻYD.
A czego ty, paskudna dziewczyna, rzucasz w moje szyby kamieniami? ha?
WSZYSCY.

Czego? czego?

KAŚKA
(wybuchając nagle).

A wam co wszystkim do mnie, cholery jedne? Rzuciłam bo mi się tak podobało! bo mi krew oczy zalała... Bo nie chciałam widzieć swego wstydu i przeniewierstwa drugich!

ŻYD.

Ja ci dam wstyd, jak cię do becyrka poślę; pójdziesz do kozy! słyszysz?

KAŚKA
(przerażona).

Do kozy? ja? bez co?

ŻYD.

Bo awantury wyprawiasz, ty paskudny grenadjer, ty!...

WSZYSCY.

Ha! ha! ha! grynadjer! grynadjer!

KAŚKA
(do Jana).
Ja nie pójdę do kozy! ja nie pójdę do becyrku! Janie, broń mnie! nie daj mnie! nie daj mnie! Janie, to wszystko bez ciebie!
JAN.

Odczep się! Ja się z takiemi, co szyby po nocy tłuką, nie znam! słyszysz?

MARYNKA.

Tak! My uczciwe ludzie; nam do takich łatyndów, jak ty, nic! słyszysz?

KAŚKA.

O Jezu!

ŻYD.

Policja! policja!

KAŚKA.

Ludzie! bez miłosierdzie Boskie! ostawcie mnie w spokoju!

WSZYSCY.

Policja! policja!

POLICJANT.

Co się tu dzieje?

WSZYSCY
(razem).

To ta dziewczyna! Kaśka! Sługa od Bukowskich! Okno wybiła! Kamieniem! Upiła się! Kaśka! Grenadjer!

POLICJANT.
Cicho! gęby zamknąć na kłódki! O co chodzi?
ŻYD.

Pan komisarz sam osądzi. To ta paskudna wielga dziewczyna upiła się!

KAŚKA.

Nieprawda!

POLICJANT.

Cicho!

ŻYD.

I wybiła szybę.

WSZYSCY.

Tak! tak!

POLICJANT.
(do Kaśki).

Chodź do becyrku!

KAŚKA.

O Jezu! ja nie mogę! ja w służbie, pan czeka! Ludzie, nie gubcie mnie! Janie! panno Marynko!

POLICJANT
(chwyta ją za rękę).

Dalej! bez lamentów, w drogę!

KAŚKA.

A, chyba o mnie już Pan Bóg całkiem zapomniał i bez tego łotra na ludzkie pośmiewisko oddał! (Wchodzi Bukowska). A! wielmożna pani! Ratuj mnie wielmożna pani! Ja pani wiernie zawsze służyłam i wszystko robiłam tak, jak pani kazała! Niech mnie pani obroni! niech mnie pani do kreminału nie da, bo ja się chyba uduszę!

(Okręca szyję warkoczem).
BUKOWSKA.

Jezus Marya! jak ona wygląda! co jej jest?

WSZYSCY.

Upiła się!

BUKOWSKA.

Upiła się?

KAŚKA.

Oni kłamią! to nieprawda! to mnie tylko źli ludzie tak doprowadzili. Pani mnie zna, ja nigdy nie piję! Pani mnie nie da wziąć do policji!

BUKOWSKA.

Ale ona doprawdy pijana! puść mnie!

(Ucieka do bramy).
KAŚKA.

O Jezu! tera już znikąd dla mnie zmiłowania!

POLICJANT.

Chodź, chodź, nie marudź!

KAŚKA
(lamentuje).

O matusiu! matusiu! czemu ty mnie na mą dolę zatraconą na świat wydała! O Jezu! czemu Ty mnie pierwej nie uśmiercił, zanim ja do tego miasta przyszłam!

(Policjant wywłóczy Kaśkę. Tłum biegnie za niemi, krzycząc, śmiejąc się i hałasując).
JAN
(do Marynki).

A my chyba wrócimy dokończyć tremblantkę?

MARYNKA.

Ojej! Choć mnie bez tę awanturę to strasznie nerwy się popsuły...

JAN.

E! to się naprawią!

(Wchodzą wszyscy do szynku).


SCENA XIII.
Chwilę gra katarynka i scena pusta.
ஐ ஐ
JÓZEF
(wychodzi z szynku).

Niosę jej tę malinówkę... Niech się jej choć przed skonaniem bór przypomni, kiedy już jej tak do głowy przyszło...

DZIECI
(wybiegają z bramy i rzucają się z płaczem do ojca).
Tatulu, tatulu, matka skonali!
JÓZEF
(upuszcza na ziemię butelkę).

O Jezu skonali!

(Idzie, płacząc, ku bramie).
(Powoli zasłona spada).


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.