Kaśka Karjatyda (1923, dramat)/Akt piąty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Kaśka Karjatyda
Podtytuł Melodramat w sześciu odsłonach
Pochodzenie Utwory dramatyczne, tom I
Wydawca Instytut literacki „Lektor“
Data wyd. 1923
Druk Zakłady Graficzne H. Neumana we Włocławku
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa — Poznań — Kraków — Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


AKT PIĄTY.
Scena przedstawia pracownię rzeźbiarską. W głębi wielkie okno, pod niem półka, na której leżą odlewy gipsowe, stoją statuetki z terrakoty i rozmaite odciski z gliny. Na środku sceny, cokolwiek na prawo, wysokie rusztowanie dla modelu, po lewej stronie podobne rusztowanie, trochę niższe, dla artysty. Zaczęty duży posąg kobiecy wielkości naturalnej i narzucony mokrą płachtą. Dokoła szafliki z gliną i przybory rzeźbiarskie. Kilka stołków, na lewo pod ścianą obdarta sofka. Za podniesieniem zasłony Niemowa wyłazi z poza sofki i znakami opowiada, że mu zimno i głodny. Jestto młody chłopiec, źle odziany i źle uczesany. Przez kilka chwil kręci się po pracowni.
SCENA I.
WODNICKl i NIEMOWA.
ஐ ஐ
WODNICKI
(wchodzi, całe palto i czapka zasypane śniegiem).

Brr... psie zimno; może się tutaj człowiek trochę ogrzeje. (Po chwili). Zapomniałem, że od wczoraj niepalone. Ba... płachta aż stężała od zimna. Trzeba koniecznie trochę przepalić. Ale zaco drzewa kupić? Wiecznie w kieszeni pustki. Już mi ta sztuka kością w gardle stoi... Hej! ty, bezjęzyczny!

NIEMOWA.

He! he!

WODNICKI
(mówi bardzo wyraźnie i robi znaki odpowiednie).

Idź, przynieś drzewa i napal w piecu.

NIEMOWA
(pokazuje gestem o pieniądze).
WODNICKI.

Nisztu geld!

NIEMOWA
(robi ruch zrozpaczony).
WODNICKI.

Niech cię djabli porwą! Co to za lokaj, który nawet kredytu dla swego pana wydostać nie potrafi! Idź do djabła!

NIEMOWA
(smutny, powraca do swego kąta).
WODNICKI.

Trzeba się zabrać do roboty. Powiadają, że jest jakiś święty ogień; ano, zobaczymy, co to za kaloryfer...


SCENA II.
WODNICKI, SZERKOWSKI.
ஐ ஐ
SZERKOWSKI
(wchodzi, pokryty śniegiem).

Dzień dobry!

WODNICKI.

Dzień dobry!

SZERKOWSKI.

Pracujesz?

WODNICKI.

Usiłuję.

SZERKOWSKI.

Zimno tu.

WODNICKI.

Jak w psiarni.

SZERKOWSKI.

W psiarni magnackiej niemniej zimno.

WODNICKI.

Racja.

SZERKOWSKI.

Ano i ty z magnackiej psiarni.

WODNICKI.
Ano, niby.
SZERKOWSKI.

A czemuż ta jaśnie oświecona dama, która cię wysłała do Künstlerki do Wiednia, teraz się nie zatroszczy, co robisz dalej w życiu?

WODNICKI.

Bo ją to widocznie już nie obchodzi.

SZERKOWSKI.

Ano, racja jest... Skoro ją to przestało interesować... (po chwili). Masz tytuń?

WODNICKI
(pracując).

Weź mi z kieszeni.

SZERKOWSKI.
(wyciąga z kieszeni Wodnickiego trochę tytuniu).

Ja mam trochę bibułki... Hej... bezjęzyczny... He!

NIEMOWA
(wybiega).
SZERKOWSKI
(robi gest potarcia zapałki).

Ognia!

NIEMOWA
(wydobywa z kieszeni zapałkę, pociera o spodnie i podaje Szerkowskiemu, poczem ciągnie go za rękaw i robi przymilające miny).
SZERKOWSKI.

Czego?

NIEMOWA
(pokazuje na papieros).
SZERKOWSKI.

Ale... i zaraz, smyku jeden! Wiesz, Busnarott, i twój groom chce papierosa!

WODNICKI.

Daj mu; od rana jeszcze nic nie jadł.

(Szerkowski daje niemowie papierosa, który, podskakując, idzie do kąta).
WODNICKI.

Ty nie masz fajgli?

SZERKOWSKI.

Ani centa. Miałem dostać dziś zaliczkę na moją powieść, ale redaktorowi urodziła się córka i nie rozdaje zaliczek z powodu tej familijnej uroczystości. Muszę czekać do jutra.

WODNICKI.

Śliczna sytuacja!

SZERKOWSKI.

Nietyle śliczna, ile wysoce tragiczna.

WODNICKI.
Wiesz ty, że mnie już tak głód i chłód dokuczył, że nie mam nawet ochoty żartować.
SZERKOWSKI.

Wierzę, ale co począć? Nie będziesz przecie wyśpiewywał arji boleści na temat: „góralskie dziecię, uwiedzione artystyczną chęcią pozostania genjuszem wśród mroźnej wichury nieczułego miasta“.

WODNICKI.

Żartuj zdrów. Wolałbym teraz siedzieć spokojnie w chałupie u ojca i zajadać grale ze słoniną. Byłbym szczęśliwszy...

SZERKOWSKI.

Lari fari, kochaneczku! Nie byłbyś tam szczęśliwy, bo kołacze się w tobie dusza rwąca i smutna, dusza twórcza, która swój ideał w garści więzić musiała. Ot, tak jak ja — to coś, co się we mnie kołacze i z bólu wyje, muszę na ćwiartkę papieru wiecznie wylewać. A ani ty, ani ja z tej formy nie jesteśmy zadowoleni — i dlatego tak się oto tułamy, tak się dręczymy... I tak będzie do samej śmierci.

WODNICKI.

E, bajesz! Gdybyśmy mieli ciepły kąt, zapewnioną rentę, wszystko, co potrzeba do życia bez troski, nie czulibyśmy się nieszczęśliwymi i pracowalibyśmy spokojnie.

SZERKOWSKI.

To ty bajesz bez ładu i składu! My jesteśmy wieczne niespokojne duchy Izmaela społeczeństwa. Naszych śniegowic nie możesz nakryć szlafmycą. Jakże dzikiego konia zamknąć do stajni i przykuć go do żłobu, pełnego najdoskonalszego owsa? Zerwie się z łańcucha, albo — jeżeli więzów zerwać nie będzie w stanie — zdechnie. Tak samo i nam nie swojsko by już było przy żłobach pełnych owsa.

WODNICKI.

Widać, że jadłeś wczoraj obiad!

SZERKOWSKI.

Nie jadłem, ale go przepiłem w pierwszej lepszej knajpie. Ja tam nie umiem usiąść do stołu nakrytego obrusem i jeść przyzwoicie ryby widelcem. Oduczyłem się tego, a właściwie... nigdy nie umiałem.

WODNICKI.

Piszesz wszakże powieści, których historja dzieje się na wielkim świecie.

SZERKOWSKI.

A intuicja, panie tego? Czy to się już nie liczy? Zresztą, pisze się najczęściej o tem, czego się niezna. To choroba chroniczna nas wszystkich literatów. Ale wracając do twego grooma — czemu ty go trzymasz, skoro nie masz zaco żywić?

WODNICKI.

Przyplątał się do mnie, raz gdy wracałem do domu, i zrobił na mnie wrażenie obłąkanego psa. Przytem góral, tak jak ja — z Tatrów... coś mnie ku niemu ciągnęło... Czułem się sam, myślę sobie: będzie nas dwóch. Daję mu jeść — jeśli mam; dziś od rana biegam za pieniędzmi i znikąd wytrzasnąć nie mogę.

SZERKOWSKI.

Bieda... panie radco!

WODNICKI.

Ano bieda, panie radco.

(Wodnicki pracuje, Szerkowski chodzi po pracowni).
SZERKOWSKI.

No, a twój model konkursowy.

WODNICKI.

Ho! ho! dawno sprzedany.

SZERKOWSKI.

Bieda, panie radco!

WODNICKI.

Ano, bieda!

(Chwila milczenia).
SZERKOWSKI.

Patrzcie, mam jeszcze w kieszeni cztery centy!

WODNICKI.
Daj je niemowie.
SZERKOWSKI.

No, a ty?

WODNICKI.

E! takich, jak ja i ty, to niech ogrzeje zdobyta inteligencja, a temu tam pozytywnemu człowiekowi to lepiej się przyda mularka i za trzy centy okrawków... (woła). He!...

NIEMOWA.

He! he!... (pędzi ku Wodnickiemu).

WODNICKI
(daje mu cztery centy).

Kup sobie jeść!

(Pokazuje na migi. Niemowa wydaje radosny okrzyk i, tańcząc, wybiega z pracowni).
SZERKOWSKI.

Wielka radość za cztery centy!

WODNICKI.

Co chcesz, według stawu grobla.

SZERKOWSKI.

Mówmy o naszych dziełach, to nas ogrzeje i pożywi... Choć mnie się jeść nie chce... za dużo piję.

WODNICKI.
Za dużo pijesz... ja często także. Ale cóż począć? Musimy się podniecić.
SZERKOWSKI.

Nad czem teraz pracujesz?

WODNICKI.

Robię na obstalunek nagrobek dla wdowy po rzeźniku.

SZERKOWSKI
(pokazuje na zakrytą płachtą figurę).

Co to jest — to tutaj?

WODNICKI.

Ach! to mój nieziszczony sen...

SZERKOWSKI.

Cóż to takiego?

WODNICKI.

Szkic do Karjatydy... Wiesz, tej Karjatydy, której myśl powstała w mym umyśle pewnego popołudnia po wyjściu z wizyty od ciotki Bukowskiej.

SZERKOWSKI.

Pamiętam; zawlokłeś mnie wtedy na Wysoki Zamek i opowiadałeś, jakie to wspaniałe, panie tego, dzieła robiłbyś z tej Karjatydy.

WODNICKI
(zapalając się).

Aha! pamiętam; miałem projekt zrobić Karjatydę, dźwigającą świat cały. Miała to być kobieta z ludu, prosta chłopka, podpierająca całą ludzkość silnemi bokami swemi. Wróciwszy do domu, zabrałem się do dzieła. Miałem świeżo w pamięci postać tej dziewczyny, która zarysowała mi się nagle przed oczyma ciemnicy kuchennej. Lecz powoli zapał mój stygł. Nie miałem modelu pod ręką, zrobiłem projekt, ot ten; chciałem powrócić, aby namówić tę dziewczynę do pozowania — ale musiałem pracować, by zapłacić ratę krawcowi i mieć z czego żyć. Karjatyda podpierająca świat wzięła w łeb, a sen mój nie ziścił się...

SZERKOWSKI.

Ba! każdy z nas ma w sobie taki sen nieziszczony; a wiesz, to może najlepsze! Pozwala nam to łudzić się nadzieją, że moglibyśmy stworzyć arcydzieło, gdyby nie warunki, nie macocha nędza i tym podobne brednie. Lecz raz dzieło zrodzone i przyobleczone w formy, złudzenie nasze rozwiać musi. Pozostaje smutek i gorycz zawodu. Niechże więc twoja Karjatyda spoczywa w całunie kurzu i złudzenia... Poco ma ożyć?...

WODNICKI.

A jednak, gdybym miał model!...

SZERKOWSKI.

Model twój zapewne w tej chwili nastawia samowar lub romansuje ze strażakiem.

(Słychać pukanie do drzwi. Muzyka ta sama, co w akcie pierwszym przy wejściu Kaśki).
WODNICKI.

Kto tam?

(Pukanie).
WODNICKI.

Proszę wejść!

(Na progu staje Kaśka, w podartej spódnicy i nędznej chustce, cała zasypana śniegiem).


SCENA III.
CIŻ i KAŚKA.
ஐ ஐ
WODNICKI.

Kto to taki?

KAŚKA
(pokornie).

To ja, proszę wielmożnego pana.

WODNICKI.

Zamknij panna drzwi. Kto panna jesteś?

KAŚKA.

Kaśka, proszę wielmożnego pana.

WODNICKI.

Jaka znowu Kaśka?

KAŚKA.
Ta, co służyła u ciotki wielmożnego pana.
WODNICKI
(radośnie).

Kaśka Karyatyda!

KAŚKA

Nie, proszę łaski pana. Ja się nazywam Kaśka Olejarek.

WODNICKI.

Dobrze, już dobrze. No, a pocoś przyszła? (Kaśka milczy). No, odpowiadaj!

KAŚKA.

Ja... proszę wielmożnego pana, przyszłam niby po ten zarobek?

WODNICKI.

Po jaki zarobek?

KAŚKA.

Ano, bo wielmożny pan powiedział, że jak zechcę zarobić parę centów, to żebym przyszła do pana.

WODNICKI.

A, chcesz pozować?

KAŚKA.
Ja nie wiem, proszę pana, co to znaczy. Ale ja myślę, że to coś takiego, co uczciwa dziewczyna może robić... ja tam wierzę i dlatego pana o tę robotę bardzo pięknie proszę.
SZERKOWSKI.

Nie jesteś już w służbie?

KAŚKA.

Nie, proszę łaski pana.

SZERKOWSKI.

A to czemu?

KAŚKA.

A to... (zaczyna płakać).

WODNICKI.

Sercowa historja, za to ręczę. No, nie becz, bo ci nos spuchnie. A cóżeś taka znędzniała?

KAŚKA.

Jakże nie mam być znędzniała... Musiałam znędznieć... Ach! (wzdycha; po chwili). Proszę pana, może jabym się wzięła do tej roboty.

WODNICKI.

Dobrze, dobrze; chodź ze mną, to ci wytłumaczę, jak masz się ubrać i co mieć będziesz do roboty.

KAŚKA.

Słucham wielmożnego pana.

SZERKOWSKI.
(zatrzymując Wodnickiego).
Szalony! czem jej zapłacisz za pozę?
WODNICKI.

Daj mi pokój; mam gorączkę tworzenia. Ta dziewczyna spadła mi jak z nieba. Już mi nie zimno, chcę modelować.

SZERKOWSKI.

Ale czem zapłacisz za pozę?

WODNICKI.

Zawołam handlarza i sprzedam mu tużurek.

SZERKOWSKI.

Zastanów się nad tem, co powiedziałem; nie staraj się ziścić twego snu. Twoje szczęście przepadnie.

WODNICKI.

Proszę cię, nie psuj mi radości. Chodź, Kaśka...

(Wychodzą).


SCENA IV.
SZERKOWSKI sam, później NIEMOWA..
ஐ ஐ
SZERKOWSKI.

I to tak każdy, żaden nie ma odwagi nosić całe życie w sobie jakiegoś arcydzieła, które powinien znać on jeden tylko i nigdy nie dać mu form konkretnych i powołać do życia. Gdyż wszystko, co artysta na świat wyda, w porównaniu z pierwszą myślą, z której się poczęło to dzieło, jest tylko połowicznym i nieudanym płodem. (Wchodzi niemowa). Ot i groom bezjęzyczny. Zostawmy go samego z jego mularką i okrawkami. Ten przynajmniej ziści swój sen i nie będzie miał zawodu... Wszędzie sny i sny! O, Izmaele półsenne! już was zadużo na świecie. Ni kąta, ni strawy dla was, nic, nic...

(Wychodzi).


SCENA V.
NIEMOWA sam; idzie do kąta, wyciąga stołek i nakrywa gazetą, układa bułkę, trochę okrawków z wędlin, wyjmuje z kieszeni kozik i ma zamiar zasiąść do jedzenia. Przez uchylone drzwi z prawej wchodzi WODNICKI, a za nim KAŚKA, odziana draperją z białego prześcieradła. Szyję i ramiona ma odsłonięte. Całe ciało spowite prześcieradłem, u nogi spięte w grecki węzeł. Na szyi na tasiemce szkaplerze i medaliki.
ஐ ஐ
WODNICKI.

Chodź tutaj, na rusztowanie.

NIEMOWA
(zobaczywszy Kaśkę, rzuca bułkę i wydaje okrzyk podziwienia. Kaśka, przerażona, cofa się i zakrywa szyję i ramiona rękami).
WODNICKI.

To mój służący, niemowa. Nie masz się czego wstydzić i zasłaniać szyi. No, dalej, chodź; ale zaczekaj, niech-no ja wpierw wejdę na rusztowanie, bo zdaje mi się, że się z tej strony trochę osunęło.

(Wchodzi po schodach na rusztowanie. Kaśka zostaje z przodu sceny, niemowa ciągle patrzy na nią z zachwytem).
KAŚKA.

Boże, jak tu zimno, aż mi zęby dygocą, jak to ja wyglądam w tem prześcieradle, niby na śmiertelny pochowunek, czy co. I ręce tak gołe... O Jezu, Jezu! na co to ja zeszłam!...

(Zakrywa twarz rękami i pozostaje tak chwilę. Niemowa zbliża się ku niej i znakami daje do zrozumienia, że mu się Kaśka bardzo podoba. Dotyka leciuchno jej ramion i głaszcze się po piersiach, jakby zjadł coś smacznego).
WODNICKI.

Ta część zupełnie bezpieczna. (Przechyla się i spostrzega niemowę). A ty tam co robisz? Idź mi zaraz do kąta! Patrzcie go, amator kwaśnych jabłek! Kaśka, jak wejdziesz na rusztowanie, to trzymaj się zawsze lewej strony i nie idź na prawą. Słyszysz?

KAŚKA
(szczękając z zimna zębami).

Słyszę, proszę wielmożnego pana.

NIEMOWA
(który uciekł do kąta, daje znaki, że Kaśce zimno. Stoi zafrasowany, nagle zrywa się i zaczyna łamać krzesło na kawałki, poczem idzie do pieca i rozpala ogień).
WODNICKI.

Wejdź na te schodki i stań tutaj — tak. Czego się trzęsiesz? Nie bój się, nic ci złego nie zrobię. (Ustawiając Kaśkę w pozie Karjatydy). Stój tak; nie ruszaj się. (Czerwone światło z pieca oświetla Kaśkę; muzyka milknie. Wodnicki schodzi i zabiera się do pracy). A teraz do pracy! do pracy! To dziwne, zdawało mi się, że wszelki zapał wygasł we mnie i potrafię tylko robić na obstalunki nagrobki dla wdów po rzeźnikach. Tymczasem nigdy chyba nie miałem takiej gorączki i takiej chęci do pracy.

(Długa pauza; muzyka gra cicho).
KAŚKA
(do siebie)

O Jezu, ręce mi mdleją.

WODNICKI.

Nie opuszczaj rąk! Teraz właśnie potrzebuję tych linij; podnieś trochę łokcie do góry. Co za Karjatyda, co za Karjatyda!

(Śpiewa półgłosem):

Sztuka, to bogów ukochane dziecię
Gwiazdę natchnienia ma na swojem czole
I smutnym chmurne opromienia życie
I ma dla cierpień wielkich...


SCENA VI.
CIŻ, TRAWIŃSKI.
ஐ ஐ
TRAWIŃSKI.

Czy można?

KAŚKA
(Chce uciekać).

Ola Boga!

WODNICKI.

Stać mi spokojnie na miejscu! Co za idjotka! psuje mi pozę! Podnieść ręce...

TRAWIŃSKI.

Fiu, fiu! masz modelkę?

WODNICKI.

Jak widzisz — i jaką jeszcze Karjatydę! Widzisz? Spójrz i osądź sam! Wspaniałe? co?

TRAWIŃSKI
(kładąc monokl).

Trywialne! brak dystynkcji! połączenie grube.

WODNICKI.

E, co mi tam — ale linja jest i to wspaniała, przytem potęga, moc, jakiś majestat...

TRAWIŃSKI.

Ach, ty artysto! entuzjasto! Majestat! — przecież to prosta sługa; zdaje mi się nawet, że ją poznaję — to Kaśka, która służyła u Bukowskich.

WODNICKI.

Ja tam w tej chwili tego nie widzę, to jest dla mnie tylko kobieta i to kobieta z ludu, nie spaczona wymaganiami cywilizacji, nie zepsuta głupiem wychowaniem i żelazem gorsetu. A gdyby nawet przebijały się w niej herby sługi, no, to i cóż?

TRAWIŃSKI.

Poznaję teorje Szerkowskiego. Ale, mój drogi, poco się uniżać do tak realistycznego poziomu? Sztuka — to piękno, a taka Kaśka piękną być nie może.

WODNICKI.

Jak dla kogo — dla mnie jest piękną.

TRAWIŃSKI.

Winszuję ci gustu, ale nie zazdroszczę. Cóż to, spadek po wujaszku z Ameryki? Ogień w piecu! fiu, fiu!

WODNICKI.
Ogień? Żartujesz?! (Idzie do pieca i patrzy z podziwieniem). Muszę się przekonać, czy to prawdziwy ogień, bo oczom moim uwierzyć nie mogę. (Kładzie palce w ogień) Aj!... a tom się sparzył! no, teraz muszę wierzyć. Co ten nędznik bezjęzyczny spalił?... He! he!
NIEMOWA.

He!...

(Śmieje się, zaciera ręce i pokazuje na ogień).
WODNICKI.

Widzę, widzę, nawet czuję; ale co tam wrzuciłeś?

NIEMOWA
(robi grymasy i nie chce powiedzieć).
WODNICKI.

Nie dowiem się, nie przyzna się! O, brakuje jednego krzesła! A to niecnota! pali mi teraz meble. Niedługo weźmie się do moich arcydzieł i to wszystko na cześć Kaśki.

TRAWIŃSKI.

Ha, no swój do swego... to bardzo naturalne.

WODNICKI.

E, nie udawaj znudzonego i wykwintnego w swych gustach, mój drogi. Poszukawszy w swych wspomnieniach, znajdziesz niejedną taką Kaśkę, za to ręczę.

TRAWIŃSKI.

Ani jednej. Od czegóż są damy?

WODNICKI.

A, w takim razie...

(Kaśka słania się na rusztowaniu i przyklęka).
KAŚKA.

O mój Jezu... umieram!

WODNICKI.

A tej co się stało? (biegnie na rusztowanie i woła): Julek, chodźcie tutaj, ta dziewczyna mdleje.

TRAWIŃSKI
(wchodzi na rusztowanie).

Sprowadź ją tutaj, bo się boję wejść na to rusztowanie, całe się chwieje.

WODNICKI.

Chodź, Kaśka, odpoczniesz trochę.

KAŚKA
(wstaje z wysiłkiem).

Przepraszam wielmożnego pana, ale mi się tak w oczach zaćmiło...

(Schodzą powoli ze schodków; niemowa zbliża się zafrasowany).
TRAWIŃSKI
(badając puls Kaśki).

Anemja, silna anemja, wycieńczenie sił... przytem neurastenja...

KAŚKA
(słaniając się).

Ola Boga! ola Boga!

(Niemowa nagle biegnie do stołka, na którym leży bułka i okrawki, przynosi je i podaje Kaśce).
WODNICKI.

Mnie się zdaje, że ten smarkacz najlepsze na jej neurastenję znalazł lekarstwo.

TRAWIŃSKI.

Zapewne; ta dziewczyna jest w dodatku głodna; musiała nie jeść kilka dni.

WODNICKI.

Nie mów: w dodatku, ale powiedz: głównie głodna. No, Kaśka, zjedz bułkę i mięso i chodź do pieca, ogrzej się, zaraz ci będzie lepiej.

KAŚKA
(jedząc i płacząc).

Dziękuję wielmożnemu panu, dziękuję.

(Je bułkę).
WODNICKI.

Coż, ty niemasz służby?

KAŚKA

Nie, proszę pana.

TRAWIŃSKI.

Słyszałem, że ją wzięli do becyrku, gdyż zrobiła awanturę; słowem, pani Bukowska musiała ją oddalić.

WODNICKI.

A o cóż ci poszło?

(Kaśka milczy).
WODNICKI.

Takaś ambitna; nie powiesz? No, to nic. A od tej pory gdzie byłaś?

KAŚKA

Ano... takem się tułała. Nie śmiałam iść do państwa po świedectwo i po kufer... Mieszkałam u węglarki, a jakem się zadłużyła, to węglarka mi zabrała co było lepsze, no i... na bruk wyrzuciła. To się najmowałam do prania, to do mycia podłogi, ale to zarobek mały i żaden... oto czasem bez cały tydzień nic się nie trafiło. A do służby iść nie śmiałam, bo nie mam ani świadectwa, ani innego ubrania, więc przecie nikt takiej oto do domu nie weźmie. I tak już teraz zeszłam, że nawet posługi nie mogę znaleźć, a jak wodę na górę zaniosę, to mi aż w piersiach rzęży i cięgiem powietrze chwytam, bo nijakiej siły nie mam... Strasznie się zmarnowałam, zeszłam na psy i to wszystko bez... O!...

(Płacze).
WODNICKI.

Kaśka Karjatyda!

TRAWIŃSKI.

Anemiczna! anemiczna!

WODNICKI.

Usiądź sobie koło pieca i odpocznij trochę.

(Niemowa prowadzi Kaśkę do pieca poza rusztowanie. Kaśka siada przed piecem, obrócona tyłem do sceny. Niemowa klęka przed piecem i dorzuca drzewa. Przedtem jednak ściągnął jeszcze jedno krzesło i łupie je na kawałki).
WODNICKI.

Odbiegła mnie chęć do pracy. Biedna dziewczyna!... Nic jej pomódz nie mogę.

TRAWIŃSKI.

Masz się także nad czem rozczulać! Takich dziewczyn we Lwowie setki. Wszystkie one są na to stworzone. Zresztą, ta Kaśka ucięła podobno jakiś romans! To cała historja!...

SCENA VII.
CIŻ, JAN.
ஐ ஐ
JAN
(do Wodnickiego).

Proszę wielmożnego pana, list od pani Bukowskiej.

WODNICKI.

A....

(Czyta list).
TRAWIŃSKI
(do Jana).

No, idziesz jutro na służbę do szpitala?

JAN.
A jakże, proszę pana doktora.
TRAWIŃSKI.

Cóż, jesteś kontent?

JAN.

Bardzo, proszę pana doktora!

WODNICKI
(do Trawińskiego).

Wujaszek ma się gorzej, więc prosi, aby ci powiedzieć, żebyś zaraz przyszedł, koniecznie.

TRAWIŃSKI
(niezadowolony).

A, dobrze... pójdę!

(Do Jana).

Powiedz, że przyjdę.

JAN.

Proszę, pana doktora, ja już nie powrócę do kamienicy, bo mam rzeczy w szpitalu i prosto tam idę. Dziś już będę w infermerji nocował.

TRAWIŃSKI.

Dobrze... a wieczorem będziesz na sali gorączkowej. Ja tam przyjdę.

JAN.

Dobrze, proszę pana doktora.

TRAWIŃSKI
(śmiejąc się).
Jemu się zdaje, że on sam jest doktorem.
JAN.

E, tak dalece jeszcze nie, proszę pana doktora, ale pilnie bacząc, co panowie będą mówili między sobą, to się człowiek trochę wypoleruje i kto wie jeszcze czem będzie...

TRAWIŃSKI.

Strasznie masz rozpromienioną minę.

JAN.

A czemu nie? Abo mi to źle na świecie? Wszystko mi się pięknie układa i według mojej woli.

WODNICKI.

No, no, rzadki okaz szczęśliwego człowieka!

JAN.

Ano, bo to, proszę wielmożnych panów, szczęśliwy jestem, bo ze mnie filozof... A jakże, fi-lo-zof!

WODNICKI.

A cóż to znaczy filozof?

JAN.

Ano, to taki, co to sobie z niczego nic nie robi.

WODNICKI.
.

Tak... zapewne!

(Do Trawińskiego).
Idziesz do wujostwa?
TRAWIŃSKI.

Idę.

WODNICKI.

Zdaje mi się, że wujenka niedługo zostanie młodą wdówką.

TRAWIŃSKI
(obojętnie).

Być może.

WODNICKI.

I to ciebie nic nie obchodzi?...

TRAWIŃSKI
(odchodząc).

Co chcesz, mój drogi, ja jestem filozof.

WODNICKI.

Zaczekaj, odprowadzę cię kawałek. A, dobrze, że Jan przyszedł! Mój Janie, niech-no Jan obejrzy to rusztowanie. Coś się chwieje; może tu trzeba będzie zawołać stolarza, a może i sam Jan co tam zaradzi.

JAN.

Dobrze, proszę pana.

(Wodnicki idzie do pieca).
TRAWIŃSKI
(we drzwiach do Jana).
No, a co tam słychać z Marynką?
JAN.

Z którą?

TRAWIŃSKI.

Ano z tą, co miałeś się żenić?

JAN.

Jak to pan doktór jest o wszystkiem powiadomiony!

WODNICKI
(do Kaśki).

Jak ci będzie ciepło, to wejdź znów na rusztowanie, ja zaraz przyjdę.

KAŚKA.

Dobrze, proszę wielmożnego pana.

TRAWIŃSKI.

Chodźmy!

WODNICKI.

Chodźmy, odprowadzę cię kawałek i zaraz wrócę. Wezmę u żyda trochę oliwy na kredyt.

TRAWIŃSKI.

Nie masz pieniędzy?

WODNICKI.

Spodziewam się.

TRAWIŃSKI.

Ja mam pięć guldenów za masaż od tej starej wariatki, co to jej masuję pierwszy palec u lewej nogi. Podzielimy się.

WODNICKI.

Zgoda!

(Wychodzą).


SCENA VIII.
JAN, KAŚKA, NIEMOWA.
ஐ ஐ
JAN.

Widzicie go, jak to mi rozkazuje! Obejrz rusztowanie! Czy to ja jego lokaj, żeby jego rozkazów słuchał! (Ogląda rusztowanie). Ano, chybocze się, jak jaka bieda! Trzeba tu jakiego niziniera, abo co...

(Wchodzi na rusztowanie i ogląda dalej).
KAŚKA
(na dole, wstając i idąc ku przodowi).

Dziękuję ci, mój poczciwy chłopaku! (głaszcze niemowę po twarzy). Dobre z ciebie dziecko, moja ty biedoto! Jeść mi dałeś i rozgrzałeś trochę niech ci pan Jezus zapłaci!(Niemowa daje znaki ukontentowania i szasta się koło Kaśki).

KAŚKA.

Tylko ci mowy brakuje, żebyś był do ludzi podobny, a może to i lepiej, że ty nic gadać nie możesz. Powiedziałbyś znów jaką złą i niegodziwą rzecz, jak inne ludzie. To i lepiej, że gadać nie umiesz. No, no, pójdę ja na te deski. Może mi ten pan co zapłaci wieczorem, to se i nocleg znajdę. Śnieg pruszy już po Wysokim Zamku, w krzakach nocować nie mogę. Zmarznę jeszcze, abo co!

(Wstępuje na rusztowanie i nagle spostrzega Jana).
KAŚKA.

Jan!!!

JAN
(równocześnie).

Kaśka!!!

KAŚKA
(gorączkowo).

To ty... to wy... to pan Jan?... O!... jak mi serce wali, jak młotem! A to Matka Boska mi pana Jana zesłała teraz w tej mojej nędzy. Ja nie śmiałam tam przyjść pod bramę, choć nieraz nocami po ulicach krążyłam dokoła kamienicy. Pan Jan mnie zapomniał — prawda? Pan Jan też chciał się zemną zobaczyć — prawda? Panu Janowi też żal było zamną — co, prawda?

(Jan milczy).
KAŚKA
(nerwowo).

Pan Jan nic nie mówi? Dlaczego? O, niech Jan też do mnie dobrem słowem przemówi! Mój Janie! Żeby też Jan wiedział, jaką ja nędzę przecierpiałam! chłód, i głód, i ten wstyd, jak mnie do policji sposobili. Ja wiem sama, że źle zrobiłam i że niepowinnam była kamieniami ciskać, i za to pana Jana pięknie przepraszam ale mnie tak gniew oślepił! Potem mnie Pan Bóg zato ciężko pokarał, bo się tak tułam teraz po świecie, nijakiego przytułku nie mająca, ani służby, ani żadnej roboty, bom się z ubrania wydarła i siły sterałam, i bez ten becyrk to już śmiałości nie mam!...

(Jan chce odejść).
KAŚKA
(zastępując mu drogę).

Gdzie pan Jan odchodzi? Nawet się zemną nie przywita?

JAN.

Proszę mnie puścić, ja czasu nie mam, ja się spieszę!

KAŚKA
(wybuchając nagle).

A! pan Jan nie ma czasu! spieszy się! Ale do ołtarza to nie spieszno, a może spieszno, ale z inną, z taką, co ma pieniądze! A mnie co robić teraz? mnie co Jan na poniewierkę rzucił i ludzie obśmiewali, ha!? Gdzie ja teraz pójdę? Ni do kościoła, ni gdzie, bo mnie ksiądz od spowiedzi świętej odpędził i przebaczenia mi dać nie chciał.

JAN.

Niech mnie Kaśka puści! ja z takiemi latawcami, jak Kaśka, nie mam nic do roboty.

KAŚKA
(w najwyższej rozpaczy).

Nie puszczę! jak ten Bóg na niebie, nie puszczę! Jan mnie zgubił, zaprzepaścił! Rodziców mi odebrał, od Boga mnie odpędził!... Ja tego Janowi nie daruję! nie daruję! nie daruję!

JAN
(odpycha ją brutalnie).

A to utrapienie z taką pijawką!

(Rusztowanie wali się z trzaskiem, ale tylko z prawej strony. Kaśka wydaje krzyk i zapada się, przywalona stosem belek. Jan zbiega po schodach i chce uciec, niemowa zastępuje mu drogę).
NIEMOWA
(wściekły).

Ha! ha!

JAN.

Odknaj, bo cię zmiażdżę!

NIEMOWA
(rzuca się na Jana, uderza go między oczy i podstawia mu nogę. Jan się przewraca, niemowa uderza go kilkakrotnie i wyrzuca za drzwi).
NIEMOWA
(z uczuciem triumfu).

Ha! ha!

(Zbliża się do stosu belek i zaczyna je ostrożnie odsuwać. Ukazuje się Kaśka, zraniona i bezprzytomna. Niemowa wyciąga ją powoli i klęka przy niej, trzeźwiąc ją i ocierając jej rany).
(Zasłona powoli opada).


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.