Kamień nad Liskiem
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kamień nad Liskiem |
Pochodzenie | Dzieła Aleksandra Fredry tom XIII |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1880 |
Druk | Wł. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom XIII |
Indeks stron |
Lisko, (właściwie Lesko), miasteczko niegdyś z zamkiem w ziemi Sanockiéj, leży nad Sanem w pół góry, na któréj szczycie widać ogromny kamień; szczyt ostry, na którym jest położony, nie dozwala wnosić, by miał być szczątkiem jakiego zamku lub wieży; kształt zaś ściany dość równéj, wyniosłéj i niektóre ledwie dostrzeżone znaki wskazują, że jest tylko szczytem skały tak wysoko i stromo nad ziemię się wznoszącéj.
|
Nad skały, lasy, Karpatów zakręty
Przepędza chmura, jak żagiel rozpięty;
Nad chmurą orzeł, rozparty w pół kręga,
Ziemię wejrzeniem śród ciemnoty sięga;
Kroplą jeziora, nitką każda rzeka,
Grudką mu góry zdają się zdaleka.
Widzi i gwiazdę rzuconą w urwisko,
Gwiazdę, gwiazdeczkę tak nisko, tak nisko,
Jak gdyby ziemia w szczelinę rozpadła
Światło Inkasów w Karpaty przekradła.
A tą gwiazdką szerokie ognisko,
Zewsząd daleko, miga zawsze blisko;
Nigdy tam w deszczów największéj ulewie
I jedna kropla nie spłynie po drzewie,
Nigdy tam bagno nie wysycha na dnie,
Nigdy tam promień słoneczny nie padnie,
Nigdy noc czarna nie roztoczy skrzydła,
Otchłań pod światem, okropna, obrzydła.
Siedzi przy ogniu z żółtemi oczyma,
W wyschniętéj dłoni czarny ożóg trzyma.
W kudłach padalec, u piersi ropucha,
Siedzi przy ogniu, dzikiéj burzy słucha;
Słucha i kładzie pełną garścią zioła,
Kładzie, wstrząsa... Kto? Nikt zgadnąć nie zdoła.
Wtém płomień przygasł, żar syknął w ognisku,
Ciszéj! — Co za grzmot? czy sklep gdzie w zamczysku
Runął z łoskotem na przyczepne chatki
I wygniótł z piersi jęk dziecka i matki?
Czy téż jezioro, wzniesione na tamie,
Ryje zaporę i zastawy łamie?
Czy na Bałandzie[1] długa trąba wyje
Aż od szałasów wilków nie odbije?
Nie, to pod stopą jeden, drugi, trzeci,
Zepchnięty kamień w dziką przepaść leci,
A po stu skokach, gdy wody dopada
Huk roztrzaśnięty w odmęt burzy wkrada.
I wkrótce szelest, dmuch skrzydeł tysiąca
Z przygasłych węgli siny łysk wytrąca;
A jak cis smętny, co go grom osmali,
Ogromna postać występuje z dali,
Staje przed ogniem, za nią cień czerwony
Wali się w przepaść, sięga drugiéj strony.
Staje i mówi: „Zwolennico piekła,
„Coś piętno złego w méj duszy wypiekła,
„Co przez w truciznach wymoknięte ręce
„Wlałaś jad zbrodni w żyły niemowlęce,
„Teraz zdaj sprawę z tych długich boleści,
„Których ni serce ni łono już zmieści;
„Staję przed tobą, staję raz ostatni,
„Nim już na zawsze porzucę kraj bratni...
„Bratni?... Szalony! Czyliż ja mam braci?
„Wstręt mnie odtrąca, a pogarda płaci,
„Nawet w natury wypłodzony gniewie
„Moja ojczyzna, gdzie? — pytam, nikt nie wie,
„Jak sęp, rodziny, domu, ni ojczyzny!“
Rzekł, a jak bryznie krew rozdartéj blizny,
Tak buchnął śmiechem z dna piersi głębokiéj,
Aż się dym skłonił, aż klasły opoki,
Aż czarnych ptaków już spiąca gromada
Znowu nad ogniem całuny rozkłada.
„Aj, dziecie! z głuchéj zagrzmiało czeluści,
„A rubin oka krwawy połysk puści,
„Aj, dziecie, skądże ten napad tak dziki?
„Czy już pod wiechą stopniały srebrniki?
„Wszakże zaraza mór wszędzie rozniosła,
„To żniwo bratku dla twego rzemiosła.“
Świstnęła pałka w szerokiéj przestrzeni,
Nadcięta w lecie, zrąbana w jesieni,
Zrąbana w północ na Herlaty[2]szczycie,
Na którą setne wybryznęło życie;
Świstnęła w górze, lecz nim celu sięgła
Dym się zakręcił, noc cienie rozprzęgła,
A skała silnym uderzona razem
W krocie promieni rozbryznęła głazem.
„Hi, hi, hi, dziecie, dziecie piękne, lube,
„Niosłeś twéj duszy wieczystą zagubę!“ —
„Zbawienie raczéj, święta temu łaska
„Kto twoją czaszkę na miazgę roztrzaska!“
„Aj dziecie, dziecie, daj pokój téj czaszce,
„Dłoń twa nie piecze, słaba w téj igraszce,
„Ni twe pazury na szpony zagięte
„Byś kończył dzieło od wieków zaczęte;
„No, no, no, dziecie, odsuń świeże gnaty,
„Co się blichują na rosach Herlaty;
„Rozłóż te skrzydła grobowych puchaczy,
„Usiądź i spocznij, będzie to inaczéj.“
I ogień błysnął i w płomień się wzdyma
I świeci, świeci, jak ona oczyma.
— „Gdzie pokój, radość, gdzie szczęście bez miary,
„Coś mi w odmianie przyrzekała wiary?
„Nikt jéj nie zmienia, — traci kto narusza
„Stepem stanęła, puszczą moja dusza;
„Przekleństwo dawnych, wzgarda nowych braci
„Cel urągania z mowy i postaci.
„Sam pośród ciżby został nowowierca;
„Ni jednéj ręki, ni jednego serca!
„Natura przed nim zatrzasnęła wrota,
„W progu pełzała podrzutna sierota;
„Zamęt, rozwiązłość, występek i zbrodnia,
„Nowa ojczyzna przyjęły wychodnia
„I coraz niższe, niższe dając stopnie,
„Na dno spodlenia... O! strasznie! okropnie!
„Wróć mnie tułaczem bez ziemi, ni strzechy,
„Podwój palące nieodkupne grzechy,
„Teraz, dziś, zaraz, niech piekłem goreję,
„A wróć mi jeszcze wiarę i nadzieję!“
— „Aj, aj, świętoszku, kiedy skrucha szczera,
„Klasztor w Zagórzu w mglistą dal poziera,
„Białe tam mnichy, dzwony głośne dzwonią;
„Idź, wezmą grzechy, wiary ci nie wzbronią.“
— „Gdzież są dobroczynne duchy,
„Co tę wiarę zjawić mogą?
„Gdzie są kute te łańcuchy
„Niespłacone dosyć drogo,
„Których śledczy duch nie skruszy,
„Co w otwartéj człeka duszy
„Świętą wiarę wzniecić mogą,
„Kiedy szczera chęć ją woła
„A chęć zyskać jéj nie zdoła?
„Proch z prochu, w skruchy pokorze,
„Wzdychałem prośbą nikczemną:
„O mój Ojcze, wielki Boże!
„Zmiłuj się, zmiłuj nademną!
„Wiary tylko błagam Ciebie!
„Gdyby meteor po niebie
„Jaskrawym przesunął szlakiem,
„Gdyby chmurka błysła w pędzie
„Gdyby listek padł przedemnie,
„Wszystko byłoby mi znakiem,
„Żem nie błagał nadaremnie.
„Ale głucho, ciemno wszędzie,
„Tęskném sercem ścigam chmury,
„Pytam ziemi, nieba, słońca,
„Pytam się całéj natury
„Czy ta męka sroga
„Méj duszy pożoga
„Nigdy nie ma końca?
„Czy kto policzy
„W takiéj goryczy
„Trucizny zdroje,
„Ogniem na serce moje
„Kropla po kropli ciekące?
„Czy policzy żmije,
„Tych żmij tysiące,
„W powiciu wylęgłe
„I odkąd żyję
„Na mnie sprzysięgłe?
„Nic natura nie wyrzekła.
„Pytam się piekła:
„Jest życie piekłem?
„Echoż to zwodnicze?
„Usłyszałem co wyrzekłem
„I sam męki swoje liczę;
„Rozdrażniony los igrzyskiem,
„Którem tylko wzgardy
„Uczył umysł niegdyś hardy,
„Jak siedmiokłębnym uściskiem
„Nabrzmiałego jadem węża,
„Siły zwycięża,
„W duszę się wije,
„Serca krew pije;
„Niech pije i ściska,
„Niech ściska i dusi,
„Udusić musi
„Na końcu igrzyska!“
— „Niewdzięczny chłopcze, stara na to rzekła,
I łza zielona aż na łono ściekła,
„Mniemasz, że tajność skryła się przedemną?
„Słowa słyszałem pieczarą podziemną,
„Myśl twą czytałam w źwierciadle księżyca,
„Wzrok twój odbiła Herlaty krynica,
„Pierwsze stąpienie z Baligrodzkiéj[3] góry
„Spadłym krzemieniem rozgłaszały nury
„I wieniec kruków, co ci towarzyszy,
„I sarna w szczycie, dzik w parowie słyszy;
„Bo kruki bratku stale i miłośnie,
„Plotą ci wianek, co w koronę rośnie.“
Znów ogniem błysły wejrzenia słuchacza,
Lecz ona z drogi tym razem nie zbacza,
Dwa wprzód, wstecz jeden, powlekając kroki
Krąg po trzy razy określa szeroki
I bierze cząstkę serca najezdnika,
Z źrenicy szpiega, z oszczercy języka,
Garść ziemi, zdrajca gdzie stąpił ojczyzny,
Jedną łzę hańby, dwie krople trucizny,
Wszystko to razem szemrząc ciche słowa,
Bo ścięta szczęka troskliwie je chowa,
W ogromną czaszkę jakiegoś olbrzyma,
Który ni grobu, ni spoczynku nie ma,
Rzuca, rozkłada, przekłada, przebiera
I dzióbem sępa na mąkę rozciera
I mąkę bierze, po za siebie ciska
A biała chmura ze środka ogniska,
Jak biały sztandar pod wicher niesiony,
Wznosi się w górę, powiewa na strony.
„Cóż tam spostrzegasz? Co tak wlepiasz oczy?
„Jakiż obrazek biały dymek toczy?
„Wszak to dziewica, łabędziego łona,
„Czarnego oka, wszech dziewic korona?
„Nie zna cię jeszcze, bo wyższa nad ciebie
„Jak nad ten węgiel ta gwiazda na niebie,
„Ale moc nasza pracuje jak w kole,
„Ten jutro w górze, co dzisiaj na dole;
„Ta twoja miłość szalona lecz szczera
„Spodlonéj duszy skorupę przedziera;
„Zbliżenie tobie uczyni możliwém
„I złączyć może zaklętém ogniwem.“
— „Daremne czarów zwodnicze mamidła
„Piekło już ściąga uplecione sidła,
„Chciałem się zemścić, zemścić się nie mogę,
„Sam się więc wtrącę w odwieczną pożogę!“
— „Niewdzięczny chłopcze! Ona twoją będzie,
„Ale czas dni siedm niech z życia uprzędzie,
„Bo tydzień straszny... władza nasza stygnie!“
— „Ha! będzie moją!... Niechże dziś ją zoczę
„Wtenczas uwierzę w twe słowa prorocze,
„Dziś raz jeszcze w zamku o północy
„Chcę wezwać twojéj i piekła pomocy!“
Tam czarna wieża, jakby komin góry
Zda się wybuchać te ciągnące chmury,
Co daléj w kłębie jednego obwodu
Stają na borach puklerzem zachodu
I gdy w Karpatach świat się w nocy nurza,
One dnia resztę przejmując z podgórza
Złotem i pąsem obrąbiwszy boki
Składają łunę na rozdół głęboki,
Tak jak przyjaciel rodzinie dalekiéj
Zlecenie tego, co żegna na wieki.
Czarna tam wieża przy zamku wysoko,
A niżéj, niżéj dolina głęboko.
W dolinie pasterz kapelusz przytrzyma
Nim jéj wierzchołku dosięgnie oczyma;
Wędrownik nim huk po strzale usłyszy,
Może dwa razy przeżegnać się w ciszy;
A w czarnéj wieży piękna dusza żyje,
Pod białą piersią czyste serce bije;
Nie ma wyrazu nawet i pojęcia
Na dźwięk swobodny lubego dziewczęcia.
W jéj ciemném oku, w jéj anielskiéj twarzy
Skromność dziewicza z ogniem się kojarzy,
Czoło otwarte jak zwierciadło cnoty,
Brwi we dwa łuki, usta do pieszczoty,
Włos igrający z białemi ramiony,
Jakby cień mirtów na marmur rzucony;
Uśmiech tak miły jakby rozlew woni,
Co anioł skrzydłem na wybranych roni,
Kibić, jak owa z oceanu łona
Z ledziuchnéj pianki i światła stworzona,
Co z morskiéj fali, westchnieniem Zefira,
Rodzi się, wzrasta, żyje i umiera.
Niema wyrazu, nawet i pojęcia
Na wdzięk, powaby lubego dziewczęcia,
Co z wieży śledzi kędy wzrok zasięże
Czy już nie błyszczą ojcowskie oręże?
Czy już ozdobne w Tatarskie buńczuki
Szlachty sanockiéj nie pieśnią pajuki.
W dole kaplica, grobowiec w kaplicy,
Czyj? Matki Olgi, Karpatów dziewicy.
Noc była jasna, czarne skały, góry,
Krople padały, a niebo bez chmury,
Wicher przejmował, a listek nie kiwnie,
Wkoło tak straszno, tak straszno, tak dziwnie;
Pusto przy wieży, i czyste powietrze,
A słychać skrzydło jak się z skrzydłem zetrze;
Pusto przy wieży, a słychać stąpanie
Jak odgłos stopy po rosie w zaranie,
Jak kiedy echo nadbrzeżnéj opoki
Spłoszonéj łani odbije poskoki;
Wkoło tak dziwnie, tak dziwnie, okropnie...
Ha! Światło w bramie, w świetle most i stopnie.
„No, no, zuchwałku, czemu cofasz nogę,
„Nie dzwoń zębami, daléj bratku w drogę;
„Podaj mi rękę. — Aj, aj, coś zziębnięta,
„Drzy jakby była ze stawu wyjęta,
„Uchwyćże świeczkę, co ci w palce pletę,
„Świeczka maleńka, wielką ma zaletę;
„Z wyprutych żyłek wyprutego płodu
„Jasno się świeci, świeci bez zawodu,
„Gdzie sięgnie światłem, gdzie wyziewy swemi,
„Tam ni ryk gromu, ni trzęsienie ziemi
„Snu w żadném łonie rozpierzchnąć nie zdoła
„No, no, no, bratku obetrzéj pot z czoła
„I weź w prawicę obojczyk widlaty[4],
„Co z nietoperza wyrwany przed laty,
„Kiedy na nowiu więziony w mrowisku
„Nie mógł wydobyć żałosnego pisku.
„Ile nim razy okolisz jéj postać,
„Tyle dni trzeba, by jéj panem zostać;
„Trzy po trzy razy dotkniesz się jéj łona,
„Trzy po trzy razy zaklęcia dokona;
„Nie mniéj, nie więcéj, a w dziesiątéj dobie
„Olga swą przeszłość w wiecznym zamknie grobie
„I będzie nadal żyła tylko w tobie;
„A przez nią, z tobą osiągniem potęgę,
„Co nową życia rozwinie nam wstęgę.
„Ale pamiętaj, że jéj dusza święta
„Może być tylko czystą iskrą tknięta,
„Że każde twoje chutliwe dotknięcie
„Ulotni władzę, zniweczy zaklęcie...
„W sile nad sobą leży moc zwycięska,
„W chwiejnéj słabości czeka wieczna klęska.“
Biały blask lampy, biała i osłona,
Lecz bielsze Olgi dziewicze ramiona,
Czarny wiór heban pod dłutem wyleje,
Czarniejszy kędzior na piersiach się chwieje
I sen spokojny, jak serca i myśli
Wdzięcznym uśmiechem na ustach się kreśli,
Lecz nagle ogniem zapalone żyły
Krwawy rumieniec na licach wybiły,
Przeczucia wstydu, okrasa zbyt żywa,
Szerzy się bystro, na ramiona spływa,
I tak szkarłatem przeciągnęła członki,
Że różowemi zdają się obsłonki,
Co w lekkim fałdach i nocnym nieładzie
Więcéj niż bronią, pomagają zdradzie.
Łza się wyciska przez zamknięte oko,
Piersi pracują wzruszone głęboko,
I usta silą, by wymówić: Boże!
Wyszedł głos z piersi, z duszy wyjść nie może;
Biada ci, biada, Karpatów dziewico,
Zaklęte dłonie nad twem łożem świecą.
Urok piękności, czy moc niepojęta,
Którą cnót wyraz zamach zbrodni pęta
A może nałóg spodlonego czoła
I tam się czołgać, gdzie się unieść zdoła,
Zaparły tchnienie w napastnym potworze,
Chce, mógłby działać i działać nie może;
Wzrok jego nagle urywczo, nieśmiele
Ledwie przesunie obwody aniele;
Lecz warknął zegar, już bije dwunasta,
Dźwięk ostrzega, czas znika, śmiałość znowu wzrasta.
Blada, bez tchnienia, jak kamień, jak kreda;
Lampą wygasłą, posągiem się wyda;
Lecz jak dech obcy owionął jéj skronie,
Znowu rumieńcem cała postać płonie,
I znowu blednie i znowu goreje,
To krew, to mleko żyła w żyłę leje.
Tak brzask zachodu po spienionéj fali
Świeci i gaśnie, raz bliżéj, raz daléj,
Tak łyskawica po dwakroć rumieni
Biały nagrobek w cyprysów zacieni.
I obcy oddech owionął jéj skronie,
Cofnął się, wrócił i na czystém łonie
Byłyby usta przylgnęły na chwilę,
Lecz drgnęły piersi wstecz w odpornéj sile;
Światło wypadło, a wypadłszy z dłoni
Ostatnim łyskiem cień po stropach goni,...
Gaśnie — i zgasło. Brytan szczeknął, Zdrada!
Okrzyk: Kto idzie? wkoło z murów spada,
Olga więzione dobywa westchnienie...
Ale, tak szybko, jakby oka mgnienie
Świeczka już w ręku, jeszcze żar u knota,
Jeszcze swąd w górę czarnym świdrem miota,
I kiedy podmuch z silnéj piersi świsnął,
Z żaru płomyczek wyskoczył, zabłysnął,
A martwa cisza, jak w grobach kaplicy
Objęła mury i łoże dziewicy.
Schwyconą świeczkę umacnia na stronie
I tłumiąc chucie w rozognioném łonie,
Jak nietoperza żaglowate skrzydła,
Co plączą grzywę spłoszonego bydła;
Rozwarte palce na uśpioną skłania,
Gdzie się brew czarna w dwa łuki rozgania;
Potém po jednéj i po drugiéj stronie,
Powolnym ruchem przesuwa na skronie,
Na szyję, barki, aż na dół do ręki
I znowu wstecznie téż obwodząc wdzięki,
Gdzie poczuł serce wstrzymał dłoń i trzyma,
A potém kibić jakby w pierścień ima
I znowu puszcza, i znowu otacza,
I w środek ściąga i na stronę zbacza;
I niżéj, niżéj, i dzieli i sprzęga,
Aż kolan sięgnął, aż stopy dosięga;
A potem wraca bez chwili przerwania,
Gdzie się brew czarna w dwa łuki rozgania;
I znowu, znowu przeciąga i zwraca,
Aż już pojęcie i pamięć utraca,
Lecz każdym razem powtarza przy łożu:
„Czekam cię, Olgo, na skalistém wzgórzu.“
Teraz odskoczył, jak w zmysłów zamęcie,
Dopadł marmuru i chwycił w objęcie;
W zimnym filarze nie znajdzie ochłody
I z osi ziemskiéj odłupane lody,
Ogniaby, żaru piekła nie zgasiły,
Którem w nim drgały najdrobniejsze żyły.
Czoło, dłoń gniecie, pierś ciśnie, obnaża,
Lecz on nie stygnie, a marmur rozparza.
I słaby, drzący, dziki i szalony
Przed nią, przed sobą chce szukać obrony.
Wtém nagle staje, wznosi czoło w górę —
Nowa myśl mknęła przez serce ponure:
„Gdybym, rzekł, zgasił piekielną pochodnią
Świecącą zbrodni, okupioną zbrodnią?!
Kiedy dziecięciem zamarzyłem cnotę,
Taką, ach taką widziałem istotę;
Kiedy do bóstwa duszę budzić chciałem,
W mém bóstwie piękność, jéj piękność widziałem.
Gdyby zagasła pochodnia obrzydła?...
Gdybym jéj odkrył rozerwane sidła?...
Możeby wdzięczność“... A w tem na źwierciadło
Wejrzenie jego potępione padło;
I śmiech potężny, śmiech szydersko wściekły
Odbiły szyby, sklepienia przewlekły.
„Jam zachciał czucia! ułuda za krótka,
Ja z strasznem piętnem natury wyrzutka!
Ja zgroza ludziom piekłu zaprzedana!...
Kończmy zaczęte — świeć świeczko do rana“...
Ale się wstrzymał, głowę rzucił w dłonie,
Przycisnął tętnem rozpierane skronie,
Pochwycił włosy, aż kropnęły potem,
I mierząc przyszłość pioruna polotem,
Wzdryga się w sobie na to, co go czeka;
Pewnaż to rozkosz? i któż ją przyrzeka?
Nie oważ zawsze groźna jemu władza,
Czyż dziś nie dręczy, jeżeli nie zdradza?
„Nie, dziś jest moje, a jutro nie moje...
Dziś się na wieczność rozkoszą napoję“...
Ale zaledwie te wymówił słowa,
Coś nań opada, niby chmura płowa,
Chwyta, porywa, wiruje, szalenie,
Wzrok mu zasłania, zapiera mu tchnienie
I prędzéj, prędzéj, coraz prędzéj goni,
A świeczka z jego wyrzucona dłoni
W czerwone iskry i sypie i pryska,
I coraz daléj przewodnie mu ciska,...
A kiedy upadł na zroszone skały,
Już bladym brzaskiem nieba się oblały;
Słonka z jałowców poranny lot bierze
I bocian w bagna ciągnie po nad wieże.
Mija dzień pierwszy, Olga cicha, zbladła,
Głowę w dół spuszcza, nie widzi źwierciadła,
Wrzawy unika, szuka samotności,
Zdaje się czegoś żałować w przeszłości,
Jak dawny obraz wygasły w pamięci,
Coś, sama nie wie, przez jéj myśl się kręci
Drugi dzień nadszedł, a w dziewiczem łonie,
Czułość, tęsknota, jakiś ogień płonie;
To w łzawem oku jak iskra zabłyśnie,
To myśl budzące westchnienie wyciśnie.
Lecz trzecia zorza pustem widzi łoże,
Powietrza w murach Olga znieść nie może;
Duszne sklepienie, podłoga paląca;
Rosę po kwiatach jéj stopa roztrąca,
W zdrojach co chwilę umaczane dłonie
Skrapiają usta, ochładzają skronie,
A kiedy wieczór, potem noc nastała,
Nieznanem czuciem to ziębnie, to pała;
Ledwie ucichnie, zedrzemie na łożu,
„Czekam cię Olgo na skalistem wzgórzu“
Jakby głos jaki szeptał jéj do ucha;
Zrywa się, pyta... pyta się i słucha,
Lecz nic nie słyszy prócz własnego tętna.
I znowu sama na siebie niechętna,
Iż bać się może snu dziwacznéj mary,
Ledwie jedwabne zasunie kotary,
Ledwie policzki do puchu nakłoni;
„Czekam cię Olgo“ aż w duszy zadzwoni,
I kiedy trzykroć zwyciężyć się sili,
Chwilę zadrzemie, zbudzi się po chwili,
Wlepia wzrok w lampy, co przed nią goreje...
Lecz i na jawie to samo się dzieje.
Już ciągle słyszy i wyraźnie słyszy,
Co słuch wyrywał z głębi nocnéj ciszy.
I już w rumianym wzrok zatapia zorzu,
A „czekam Olgo na skalistem wzgórzu“
Jak jéj wołało do duszy, tak woła,
Aż lice zbladły, kropla padła z czoła.
Jestże to męką, jestże to rozkoszą?
Niebo czy piekło do łona przynoszą
Te zmienne czucia? A ten pociąg luby
Miałżeby stać się pociągiem do zguby?
I ów głos miły dźwięcznie się rozradza,
Ale w tym głosie jakaś dzika władza,
Przed którą nawet myśl oporu ginie,
Która jak w zbrodni poprzedniéj godzinie,
Zapał i zgrozę i niepokój razem
Wciska do serca jak zimném żelazem.
Wtenczas to Olga biegnie do kaplicy
Przed ołtarz Boga i Bogarodzicy,
Nachyla czoło, aż na zimne stopnie,
Włos kręty padnie, łza błagalna kropnie,
I potém w górę wyciągając ręce
Jakby przed matką zwierza się w swéj męce.
Pyta o radę i błaga opieki.
Wtedy głos zwodni był od niéj daleki,
Wtedy jéj dusza czysta w poniżeniu,
Wznosząc się w górę na wiary promieniu,
Zdała się wracać jak gdyby z powicia
W powszechną duszę wieczystego życia,
Tak, jak z lilii w łzę spłyniona rosa,
Uśmiechem słońca powraca w niebiosa,
Korną i ufną duch owionął błogi;
Ale zaledwie przestąpiła progi,
Już myśl umarłą wskrzesiła w pamięci,
I już szalonéj dogadzając chęci,
Jak wirem wzięta ze świętych podwoi
Wkrótce na wieży aż u szczytu stoi,
W siną odległość dwakroć wzrok zanurza,
Szuka nad Liskiem skalistego wzgórza;
A wzrok nad szczyty czarnych borów pchnięty
Gubi się we mgły i dymów zamęty;
Dla niéj jedynie odległości niema,
Wskazane miejsce przebiega oczyma,
Widzi tam chatę, dziwny dach i ściany,
Ogień zachodu na szyby rozlany,
Lubo cień gęsty, lasy, góry skały
Osłonił ziemię, osłonił świat cały;
Tam jakaś władza przynęca zdaleka —
Tam rozkosz, szczęście, raj, niebo ją czeka.
„Kędy dziewico w tak późnéj godzinie?
„Smielszy od ciebie w tych bezdrożach ginie;
„Wracaj dziewico do wysokiéj wieży,
„Nigdy nie wróci, kto daléj pobieży“.
Słowo ulata, słowo nie ocali,
Olga jak obłok posuwa się daléj.
I wicher powstał, gnie jodły, liść zrywa
Jak czarnym śniegiem ślad drogi zakrywa,
Niesie gałęzie, rwie krzewia z uboczy,
Szumiącym świdrem krzemień w górę toczy,
Sto słupów stawia i sto słupów wali —
Olga jak obłok posuwa się daléj.
A słupy przed nią ścielą się po ziemi,
A burza milknie i uchodzi z niemi.
Lecz daléj z góry i z jednéj i z drugiéj
Pędzą w zygzaki promieniste strugi;
Ogień na drogę morzem się rozlewa,
Błyszczą jak pryskiem obsypane drzewa.
Ogromne głazy, potrzaskane skały,
Jak jedne węgle rozżarzone stały,
Pożar, pożoga — ziemska kula gore —
Piekła wieczystą stopiły zaporę!...
Woda w źródliskach kipi, wre i pali —
Olga jak obłok posuwa się daléj;
A pożar cofa syczące ozory,
Cofa i cofa i przepada w bory.
Lecz wkrótce Sanu zagrzmiały topiele;
Piętrzy się fala, nowe łoże ściele,
A głaz po głazie urwany z nadbrzeża
Głuchem pluśnięciem po lasach uderza;
Gdzieniegdzie drzewo, jak olbrzyma ramie,
Skręcone wirem o skały się łamie,
Niknie brzeg łoża, droga i zagroda...
Wszystko już woda, woda, tylko woda...
A biała postać nie wolnieje w biegu,
Przed nią nurt groźny powraca do brzegu,
Już w swojém łożu, niżéj, coraz niżéj,
Aż ledwie płynie, ledwie kamień liże;
Już téż i wzgórze, już i chata bliska
Ściany wychyla nad strome urwiska.
A w chacie która daleki blask szerzy,
W śnie sześciodniowym potępieniec leży;
Nad nim schylona druga postać drżąca
Z piersi ożogiem puchacza mu strąca,
I zbudzonego postawia na nogi,
I mówi głosem wściekłości i trwogi:
„W zbrodni poczęty, objęła cię zbrodnia —
„Jak już nie mogłam ratować cię do dnia,
„Duszę sprzedałam, bo ja twoja matka;
„Lecz i to mało, parłeś do ostatka.
„Ratuj mnie teraz, ratuj siebie razem,
„Ciśnij za siebie tym ostrym żelazem,
„Odwróć zaklęcie... śpieszy chwila sroga...
„Biada!“ — Dziewica stanęła u proga! —
A w tém dzwon pierwszy z Maryi kościoła
Wiernym w Chrystusie Alleluja woła;
I dzwony biją, głoszą zmartwychwstanie.
Potęga złego złamaną zostanie.
Nad Liskim zamkiem olbrzymi wzrósł kamień,
Na nim ni sztuki, ni przyrody znamień,
Jak obcy światu, czeka jego końca,
A w górze, w górze, po zachodzie słońca
W wonnéj pogodzie czy w śnieżnéj zamieci
Ledwie dojrzana biała gwiazdka świeci.