Karjera panny Mańki/Rozdział XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Karjera panny Mańki |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Księgarnia Popularna |
Data wyd. | 1935 |
Druk | P. Brzeziński |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Po przez szum w uszach i głowie — wskutek zapewne uderzenia lub upadku, — docierał do jej świadomości jakiś cichy szept, który wydawał się biegnącym zdaleka. Nie rozumiała jeszcze dobrze ani gdzie jest, ani co z nią się stało, lecz szept ów nie mógł być złudzeniem. Ktoś przytłumionym głosem wymienił jej imię:
— Mańka...
Z trudem otwarła oczy, starając się uprzytomnić poprzednie przygody. Willa... orgja... walka z tajemniczą kobietą... niespodziewany od tyłu cios... zdradziecka zapadnia... Rozejrzawszy się dokoła, spostrzegła, iż leży na otomanie, w niewielkim, nędznie umeblowanym pokoiku... Pod stropem dość ciemno świeci elektryczna lampka... I znów dobiegł ją ten sam szept:
— Mańka...
Uniosła głowę do góry i spojrzawszy bystro spostrzegła, że z małego okienka, znajdującego się nad nią wyziera główka kobieca. Była to twarz młodej i przystojnej dziewczyny, patrzącej na uwięzioną przyjaźnie, ba nawet z wyrazem współczucia. Chciała koniecznie snać zwrócić uwagę uśpionej, raz po raz powtarzając jej imię, a stwierdziwszy, że ta otwarła oczy i ją również zauważyła, radośnie jęła szeptać...
— To ja! Przyleciałam do ciebie, bo oni teraz na mnie mało zwracają uwagi... Poznajesz?... Zaraz muszę uciekać...
— Józka! — zawołała ze zdumieniem, rozpoznając znajome rysy.
— Ja!... Przechodzę... widzę, że się świeci... Myślę, kogo oni tu trzymają? Jestem trochę ciekawa!... Zaglądam... A tu — Mańka!... Skądeś ty się wzięła?
Mańka nie udzieliła odrazu odpowiedzi na to zapytanie. Tak, przemawiała do niej najwyraźniej Józka, owa ofiara, jakoby uprowadzona przez tajemniczą czarną damę. Wygląd jej jednak nie świadczył, by była maltretowana lub nieszczęśliwa, co tak przeczyło wyobrażeniu, jakie wyrobiła sobie o jej losie, iż zamiast dać odpowiedź, wyrzekła głośno:
— Józka?... A toć ciebie chciano zamordować?... Uprowadziła cię zawoalowana kobieta...
Dziewczyna położyła palec na usta.
— Sza — szepnęła — nie gadaj tak głośno! Uprowadzić?... zamordować?... Coś w tym rodzaju było... ale, widzisz jeszcze żyję!... Ty pierwsza mów skądeś się wzięła?... Namówili?
Mańka widząc, że nie otrzyma odpowiedzi na dręczące ją zapytania, dopóki nie zaspokoi jej ciekawości, jęła szybko opowiadać swe przygody. Powtórzyła dość chaotycznie, bo po upadku bolała ją głowa i nadal z trudem zbierała myśli. W ogólnym zarysie uświadomiwszy Józkę w jaki sposób w willi się znalazła i co widziała, przeszła następnie do opowieści o swem spotkaniu z tajemniczą damą, kłótni i walce, zakończonej niespodzianym ciosem i upadkiem w zapadnię. Dziewczyna słuchała tych wyjaśnień z płonącemi oczami a skinienia jej głowy świadczyły, że podobne przygody czynią na niej wielkie wrażenie.
— To tak cię zmanili? — oburzyła się szczerze — ale czego oni chcą od ciebie?
— Oto właśnie zagadka!... — Ale teraz ty mów! Gdzie jestem?... Co ty tu robisz?...
Józka spojrzała na nią z wyrzutem.
— Wczoraj była... widziała a jeszcze pyta?... Bo od wczoraj leżysz... a teraz jedenasta rano... Wiadomo, co jest!... Bajzel i złodziejska melina! Choć ja ci powiem i taki dom i złodziejska dziura, lepsze od tej cholery... Niby tu wszystko eleganckie, fajne...
— Gadaj prędzej jak tyś się dostała, co z tobą było?
— Ano dobrze, od początku... Zaczęło się bardzo zwyczajnie, ale potem... Przychodzi do mnie parę miesięcy temu taki stary i zaczyna klepać a to a owo, że takam ładna a się marnuję, że powinnam poprawić mój los... To ja go pytam — czy chce mnie pan wziąść na utrzymanie... Na utrzymanie — on powiada — to nie, ale żebyś chciała, to jest pod Warszawą jeden taki domek, tam przez parę miesięcy złota góry zarobić można... Rozpaliłam się, słucham... On mi klaruje, że tam będą takie przedstawienia dla ludzi bogatych, solidnych, nic do roboty, forsa na ziemi leży... Tylko jeden warunek! O ile nie mam bliskich znajomych albo kochanka... Bo tam trzeba się zgodzić na pół roku, przez ten czas nie widywać nikogo, nie pisywać do nikogo. Kochanka nie miałam, znajomych tak, jak nikogo... Słyszę, że przez te parę miesięcy forsiaków tyle naskładasz, co przez całe lata w Warszawie nie zarobisz — powiadam zgoda!....
— Acha... — mruknęła Mańka.
— Wyprowadziłam się tedy od Wielgusowej, po cichu tak, że nawet nie wiedziała Lolka... ta co ją znasz. Przyjeżdżam tutaj z tym starym. Przyjeżdżam i widzę same dziwy. Ta willa na górze to do pucu — a cały interes mieści się na dole, w suterynach, jakie oni sami urządzili i moc forsy musiało ich to kosztować... Bo pod tą willą, powiadam ci, jest cała druga willa... I ta sala, jaką widziałaś i pokoje dla gości i nasze pokoje i jadalny... A wchodzi ci się do tych podziemi odrazu z przedpokoju prawdziwej willi, schodkami schowanemi w gdańskiej szafie... O tym korytarzyku, w którym ty wczoraj byłaś, nie słyszałam...
— Nie słyszałaś?
— Nie, bo i nigdy nie byłam na górze!... Otóż przyjeżdżam ci ja do tej willi z tym starym, wiezie mnie w nocy po ciemku i sprowadza zaraz do tych pokojów... Tu spotyka mnie niby gospodyni, ta z którąś ty się wczoraj biła...
— To naprawdę właścicielka willi, któż to taki?
— Nazywają ją baronową Krauze... i ona sama każe się baronową nazywać... Pani Anna Krauze... ma lat ze czterdzieści, ale jeszcze ładna i może się podobać... A miła, uprzejma, grzeczna, jak zechce...
— Wiem coś o tem! — mruknęła Mańka, wspominając wizytę u siebie tajemniczej damy.
— Spotyka więc mnie baronowa i odrazu gada jak z najlepszą przyjaciółką. Że ten cały dom jest naumyślnie tak urządzony, aby można było zebrania urządzać, dobrze się zabawić a nikt o tem nie wiedział. Że musiała tak urządzić, bo inaczej zaraz policja by się przyczepiła a tak nikt nic się nie dowie. Żebym się nie dziwiła, że siedzieć będę jak w więzieniu, bo ona boi się kapy, musi się zabezpieczyć a dziewczęta języki mają za długie... Że zresztą parę miesięcy, pół roku nie wieczność... a przez ten czas tyle zarobię, że na całe życie mi starczy... Pozatem, że mi widywać nikogo nie wolno, pisywać nie wolno, ale źle mi wcale nie będzie!... Słucham i wcale się nie dziwię — myślę, cwana baba!... Mądrze robi, że się zabezpiecza od wsypy, bo dziewczyny chwaliłyby się forsą, wszystko rozniosłyby na językach i zarazby glina cały interes nakryła. Cwana baba!... Chce przez pół roku interes puścić na całą parę, potem ma dość!... Sama zdrowo zarobi a i przy niej się też zarobi fest!...
— Zostałaś?
— No, tak! Zresztą wracać było za późno i nie wiem czyby mnie puściła. Z początku wcale nie czułam się źle, tylko za słońcem mi się nieco ckniło, bo tu całemi dniami siedź przy świetle... Ale myślę sobie, wytrzymam!... Zebrania tylko parę razy na tydzień, sami ludzie bogaci, forsy huk...
— Ach, te zebrania...
— Sama widziałaś, to nie potrzebuję ci opowiadać... Nasza stara, niby baronowa, zawsze uczyła nas jak mamy tańczyć a potem szłyśmy między gości... Nawet dobrze nie pojmowałyśmy, co robimy, bo te kadzidła to takie, że po nich nie wiesz czy żyjesz, czy gdzie płyniesz w obłokach... A później to i z gośćmi wąchało się kokainkę...
— To ta łajdaczka wam kazała wąchać kokainę? — zawołała, do głębi oburzona Mańka.
— No, tak, wcale przyjemne! — odparła tamta z jakimś tępym uśmiechem — i bardzo podnieca... A i goście przychodzą do nas niezwykli... Rozumiesz tacy, co chcieliby czegoś nadzwyczajnego!... A płacą znakomicie!... Ładne parę tysięcy odłożyłam... Nie tylko mężczyźni, bywają i kobiety...
Mańki bynajmniej nie oburzał zanik wszelkich uczuć moralnych u przyjaciółki — do podobnych objawów przywykła śród „fachowego” życia. Zaciekawiał ją dalszy ciąg historji.
— Skoro ci tak dobrze, to czemu uciekłaś? — rzuciła zapytanie.
Po twarzy tamtej przebiegł cień lęku.
— Tak, ale później... Słuchaj!... Z początku byłam zadowolona bardzo, myślę pół roku przeleci, jak z bata trzasł, będę bogata... Żałowałam nawet, że tak krótko, boby się więcej forsy nazbierało... Ale zaszły sprawy...
— Jakie?
— Widzisz, oprócz mnie jest tu pięć dziewuch, te co wczoraj widziałaś... Ładne, bo ładne, ale takie głupie, jak ten obcas u pantofla... Swoje zrobi a potem naźre się, napije i cały dzień śpi, nawet z taką niema o czem pogadać. Umyślnie chyba baronowa dobrała!... Ale na początku mieszkała jedna, nazywali ją Tamarą, możeś słyszała o niej...
— Owszem, słyszałam, że zniknęła...
— Otóż to!... Cwaniaczka, jakiej świat nie widział. Przedtem robiła „na pochód”, okradała gości, nigdy nie dostając wyroku... Otóż ona była u baronowej, jakby za powiernicę. Bo tu oprócz nas i baronowej, tylko znajdziesz służącego na górze a więcej niema nikogo... Raz słyszę, strasznie kłóci się Tamara z baronową... Prędzej, później sypnę — krzyczy — i moja będzie na wierzchu!.... Dobrze nie wiedziałam o co im poszło, a nawet nie zwróciłam na ten raban uwagi... Kiedy na drugi dzień wstaję — wchodzi do mojego pokoju baronowa i powiada, że Tamara umarła w nocy na serce... Zaraz ci ją dokądciś wywieźli... Coś mnie kolnęło, bardzo mi się to wydało podejrzane, bo dziewczyna była zdrowa, jak rzepa!... Kłótnia i nagle taka śmierć? Ale milczę...
— No... a co było dalej? — nagliła Mańka, którą teraz dopiero opowiadanie poczęło zaciekawiać.
— Milczę, udaję frajerkę! To baronowa teraz w przyjaźń do mnie największą. Może dla tego, żem od tamtych mniej głupia... Bo sprytna kobieta jej była potrzebna...
— Pocóż jej sprytna potrzebna?
— A ba, widzisz... Oprócz takich zebrań, jakie wczoraj widziałaś, to tu bywają jeszcze lepsze zebrania... Czasem się urządza karty a wtedy my, wystrojone w wieczorowe suknie, występujemy, jako hrabiny i trzeba gości dobrze rozbujać do gry — a jedna — ja to właśnie — musi, jak przyjdzie chwila, podmienić karty. Innym razem, to znów przyjeżdża taka starsza paniusia sama z miasta — to tej pokazuj... greckie obrazy!... Wreszcie czasem, gość chce się zabawić sam na sam z panienką, to mu do portfela zajrzeć wypadnie...
— Ależ to zwyczajna złodziejska spelunka! — z oburzeniem zawołała Mańka.
— Tak ci się mądrzy, jak żeby nigdy z kasiarzami na miasto nie chodziła! — odcięła się koleżanka. — Melina jest klawa, ale nie to najgorsze...
— Tylko...
— Więc dajże mi gadać!... Kiedy baronowa poczuła do mnie takie zaufanie i raz, drugi trzeci razem interes obrobiłyśmy, bo przy gościach ona siedzi i udaje fason wielki, trajluje ich zdrowo, no i na kobiety patrzy, żeby która na lewo forsy nie odpaliła — otóż kiedy poczuła do mnie takie zaufanie, razu jednego powiada, że przyjedzie do nas bardzo bogaty szwed i ja mam go przyjąć. Tylko, dodaje, może pić, cholera, jak smok, sama rady mu nie dam, więc żeby co z interesu wyszło, to ona mi da taki płyn, co trzeba jemu dolać do wina a on potem uśnie.
— Ach, rozumiem! — zawołała Mańka, wspomniawszy o intrydze, uknutej przeciw Weleszowi — zawsze ten sam system! No, a co dalej?...
— Domyśliłaś się? — zerknęła ze zdziwieniem Józka, tłómacząc po swojemu posłyszany wykrzyknik — domyśliłaś się co dalej było? Przyjechał szwed, strasznie musi bogaty, bo portfel jak torba — funty, dolary, może z kilkadziesiąt tysięcy. Ano, robię, jak stara, niby baronowa kazała... a tu patrzę nie upłynęło dwóch minut, mój gość oczy w słup, wali się na podłogę, umarł!... Wylatuję z krzykiem, wpada baronowa... Nic, nic! — mówi — dziecko drogie, uspokój się tyś temu nie winna, był chory na serce!... Sama bierze ci portfel, chowa... Odeszlę to rodzinie! — mruczy. — A zwłoki będziemy musieli wywieźć i całą sprawą zatuszować...
— Ach, zbrodniarka!
— Ja też tak myślę! Myślę, że ten szwed nie miał wcale rodziny i nikt się o niego nie upomniał. Ściągnęła go tu a później w nocy pewnie razem ze służącym zakopała w ogrodzie... Zresztą nie wiem!... Ale ja się po tem uspokoić nie mogłam... Leżę a tu widzę, idzie umarła Tamara i powiada — uciekaj, bo i ciebie zabiją!... Chcę usnąć, to znów szweda widzę, trzeszczy na mnie te swoje wielkie rybie oczy, coś palcem pokazuje i grozi... tyś mnie zabiła.... To ja ze strachu dostałam gorączki.. Zrywam ci się w nocy bosa, bez pantofli, pończoch, kładę tylko balową sukienkę i lecę do wyjścia, tego co prowadzi z podziemi do górnej willi... Pcham drzwi... otwarte... Po drodze, chce mnie ten stary służący zatrzymać, zaczyna się ze mną szarpać, ale jak go ci nie pchnę, sama nie wiem skąd mi się taka siła wzięła... Nieprzytomna biegnę po nocy... cudem trafiłam do Wielgusowej... Tam już nic gadać nie mogłam, tylko ciągle krzyczałam, bo mi się zdawało, że mnie gonią i chcą zamordować...
— Ach, rozumiem!... Posiniaczył cię w czasie szarpania się z nim służący...
— Tak! Leżę u tej Wielgusowej i bredzę... Nagle widzę, pochyla się nademną baronowa i daje coś wąchać. Jakieś sole, ale takie mocne, że mi się zaraz zakręciło w głowie i siły nie miałam pytać, ani skąd się wzięła, ani czego chce odemnie. Ubiera mnie, ja się nie bronię, potem z łóżka podnosi, gdzieś prowadzi... i obudziłam się, tu dopiero z powrotem...
— To to tak było! — pokiwała głową Mańka — teraz wszystko pojmuję. Czekaj...
Teraz ona z kolei jęła opowiadać o wizycie Lolki oraz o swoich spóźnionych odwiedzinach i o relacji sąsiadki Wielgusowej.
— A więc wiedzieliście, że mnie porwano! — zauważyła Józka — i Den mnie szuka! Oj chyba nie znajdzie! Zresztą, samo to się skończy! Słuchaj dalej!... Budzę się tutaj, a ta baronowa całuje, ściska, taka serdeczna.. Wcale się nie dziwi — trajluje — że gorączki dostałam... Niema żalu, że uciekłam, bo i na niej śmierć szweda zrobiła wielkie wrażenie... Ale tak puścić mnie nie mogła, bo bym jeszcze gadaniną jej wielkiego zamięszania narobiła... Tłómaczy, żebym była cierpliwa, bo po śmierci szweda, to ona sama prędzej chce zlikwidować swoje interesa, i za tydzień tu zakład zamyka...
— Za tydzień...
— No tak, wtedy był tydzień. I rzeczywiście zamyka. Wczoraj urządziła ostatnie zebranie, a dziś od rana rzeczy wywożą...
— Co ty mówisz?
— Na górze okropny bałagan, mogłam się wymknąć, bo nigdy jeszcze w tej części podziemi nie byłam... Chciałam zobaczyć co się tu dzieje... Idę... widzę światło, zaglądam — ty leżysz... Zupełnie nie rozumiem, dlaczego ciebie tu zamknięto, kiedy baronowa wszystko wywozi?
Mańce co do przyczyny swego uwięzienia, poczynało już nieco rozjaśniać się w głowie. Miast jednak wtajemniczyć w swe przypuszczenia byłą koleżankę, a przewidując, że rychło opuści ją Józka, wolała zadać zapytanie, od chwil paru zawisłe na jej ustach.
— Słuchaj, a co tu robi Korski? Ten co wczoraj z wami... w tem przedstawieniu przyjmował udział?
— Korski? — zadziwiła się Józka — to on się nazywa Korski? Myślałam, że baronowa umyślnie wynajęła jakiegoś aktora. Musieli upić go porządnie, albo dali zażyć mu jakiego narkotyku, bo był zupełnie nieprzytomny... Inaczej wstydziłby się... Widziałaś, jak się zataczał?
— Nieprzytomny, powiadasz? Ach, zaczynam pojmować! Zmusili go do odegrania ohydnej roli? Czekaj... czekaj... A znasz Doriałowicza?
— Doriałowicz? — powtórzyła z niemniejszym zdziwieniem dziewczyna.
— Nie znasz? Taki wysoki, szpakowaty, starszy, bardzo elegancki...
— Nie...
— Nigdy u was nie bywał?
— Nie, nigdy... Zapamiętałabym podobnego gościa... A ten stary, co mnie przywiózł... podobno wyjechał zagranicę...
Mańka niecierpliwie poruszyła ramionami. Zagadka tycząca się jej osobiście nadal pozostawała nierozwiązana.
— Więc powiadasz — indagowała dalej — że mimo ucieczki jesteś... z baronową Krauze w jaknajlepszych stosunkach?
— Tak, albo przynajmniej udaje ona przyjaźń dla mnie!... Ale powiem ci szczerze... Boję się! Boję się losu Tamary i szweda... Jeśli się domyśli, że ją podejrzewam... Ja od tygodnia jem suchy chleb wyłącznie! Nic innego nie biorę do ust... Słuchaj...
Przechyliła się niżej przez okienko.
— Nie wierz tu nikomu i niczemu! — padło z jej ust ostrzeżenie, — lecz nagle cofnęła się szybko. — Czy nie słyszałaś szelestu?
Mańka jednak nic nie słyszała.
— Ale ja słyszałam i uciekam...! Nie daj Boże, żeby zauważyli, że rozmawiałam z tobą!
— Józka, Józka! — zawołała Mańka w ślad za uciekającą przyjaciółką — a nie mogłabyś dopomóc mi się stąd wydostać?
Ostatnie zdanie jednak pozostało bez odpowiedzi, bo dziewczyna, snać spłoszona jakimś szelestem znikła.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Szereg skłębionych myśli zawirował w głowie Mańki, gdy pozostała sama. Niestety, im bardziej te myśli układały się w pewien logiczny porządek, tem większe ogarniało dziewczynę przerażenie. Tak, teraz wszystko pojmuje.... Zaciągnięto ją do tej zbójeckiej jaskini, pragnąc usunąć niewygodnego świadka. Bo zamach na Welesza był dziełem właścicielki willi. Hipcio miał zostać otruty, a na nią, Mańkę, miało paść podejrzenie! Szatański plan udał się prawie całkowicie, bo choć Welesz żyje, baronowa zagrabiwszy łup miljonowej wartości, zamierza uciec, zacierając za sobą wszelkie ślady. Ona jedna mogła się stać dla przewrotnej kobiety niebezpieczną i dla tego, siedzi tu zamknięta w podziemiach. Lecz wtakim razie Doriałowicz był wspólnikiem zbrodniarki? Nie ulega najlżejszej wątpliwości, i nic nie znaczy, że wczoraj wypierała się z nim znajomości. Bezwzględnie stali oni na czele bandy działającej z ukrycia, która używając ładnych dziewcząt za przynętę, popełniała przestępstwa bezkarnie. Och, jak głupią jest Mańka, że podejrzewając Doriałowicza, dała się złapać na lep rzekomego małżeństwa i dobrowolnie wpadła w zasadzkę? A ostrzegał ją Korski? Lecz czy postępując ostrożniej, udałoby się jej uniknąć niebezpieczeństwa? Wszak wraz z nią znajduje się tutaj i Korski, który zapewne wcześniej przejrzawszy sprawy swego zwierzchnika, został do willi zaciągnięty podstępnie, i wczoraj przez zemstę wypchnięto go, w stanie półprzytomnym na scenę, aby odegrał haniebną i bezecną rolę...
Mańką wstrząsnął dreszcz obrzydzenia.
— Biedny Stach! — wyszeptała. — Co oni z nim zrobili... Słów brak na określenie takiego łajdactwa... Czy i mnie czeka los podobny?...
Teraz ogarnął ją wielki niepokój. Właściwie jakie są istotne zamiary prześladowców. Czy zatrzymać ją tylko przez pewien czas, czy też znęcać się w wyrafinowany sposób. Niestety, świadoma obecnie okrucieństwa wrogów, coraz bardziej była skłonna wierzyć w to ostatnie przypuszczenie. Wątpliwe, czy odzyska wolność a w zamiarach ich nie leżało pozbawić ją chwilowo życia — bo gdy wczoraj padła zemdlona, najlepsza była po temu sposobność.
Więc...
Mańka, w niezwykłem podnieceniu, poderwawszy się z otomanki na której leżała dotychczas, jęła mierzyć nerwowemi krokami swój pokoik. Maleńka była to zaiste ciupka, poza zniszczoną otomaną i kulawym krzesłem oraz drewnianym stołem, nie zawierająca innych sprzętów. Bez okien — co bynajmniej nie uderzyło Mańki, zważywszy posłyszane rewelacje o podziemnem państewku. Izdebkę oświetlała tylko umieszczona wysoko elektryczna lampka, którą zapalać musiano od zewnątrz, bowiem w pokoiku Mańka nie mogła dostrzec nigdzie kontaktu. Na stole, znajdował się kubeczek z herbatą, oraz talerzyk — na nim bułki i szynka. Liczono się zapewne, z jej dłuższem uwięzieniem, a jakaś tajemnicza ręka pragnęła ją zabezpieczyć od głodu. Już sięgnąć miała po jedzenie, gdy na myśl przyszły słowa Józki:
— Nie wierz nikomu i niczemu! Od tygodnia niemal nic nie biorę do ust...
Choć głód coraz natarczywiej doskwierał, podniesiona ręka z chlebem opadła.
Obróciwszy się powoli, odeszła od stołu, a nie chcąc się narażać na nową pokusę znów legła na swem posłaniu, skąd nie widać było ani ponętnych bułek ani blado czerwonej szynki... I pogrążyłaby się może Mańka z powrotem w swe niewesołe dumania, gdyby niespodziana okoliczność nie zwróciła jej myśli w innym kierunku.
Wydało się jej, iż słyszy jakowyś jęk.
Nadstawiła ucha — jęk się powtórzył.
Dobiegał on najwyraźniej z za ściany, przy której znajdował się stolik. Teraz dopiero stwierdzała, że oklejona tapetą ścianka, jest właściwie przepierzeniem drewnianem dzielącem zapewne większą piwnicę na części. Dalej, że w tem przepierzeniu istnieją drzwi, prowadzące do sąsiedniego pomieszczenia. Poderwawszy się z kanapki, podskoczyła ku ściance. Drzwi były oczywiście zamknięte, — natomiast widniał w nich spory otwór od klucza. Nie na wiele się on jednak przydał, bo przywarłszy okiem do niego, wnet spostrzegła, że po tamtej stronie przepierzenia panuje całkowita ciemność. Mimo to nadsłuchiwała z zapartym oddechem.
Jęk się nie powtórzył, ale słychać było jakby przeciąganie się człowieka, zbudzonego z ciężkiego snu i z trudem poruszającego członkami.
— Gdzie jestem?... Co zemną zrobili? — zabrzmiał znajomy głos.
Dłużej nie mogła pohamować niecierpliwości.
— Kto tam? — zapytała cichutko.
— Ja! — padła nieokreślona odpowiedź!
— Ale kto?
— Ja! Doriałowicz!... Czy to ty Mary... zdaje się... poznaję... — Wrażenie było tak silne, że aż wsparła się o ściankę! Więc po drugiej stronie znajdował się Doriałowicz? — On tymczasem tonem zbolałym mówił:
— W ładnej pułapce siedzimy? I to ja cię przywiozłem, biedne dziecko..
— Rzeczywiście! — krzyknęła z pasją — zaciągnął mnie pan do jakiejś zbójeckiej spelunki, a teraz się jeszcze lituje... A te opowiadanie o willi, o małżeństwie...
Po drugiej stronie rozległo się parę ciężkich westchnień, rzekłbyś dyrektor zarzucał sam sobie nieoględne postępowanie. Wreszcie począł tłómaczyć:
— Czyń wymówki, ale nie posądzaj o podłość!.... Mnie tu tak samo oszukano, jak i ciebie! Wszak widzisz, że jestem uwięziony!... Oj! tęgi był narkotyk, bo ledwie teraz odzyskuję przytomność...
Nie do wiary!.... Więc Doriałowicz był towarzyszem niedoli! Nie jest przestępcą a ofiarą? Nie okłamywał jej? Wpadł nieopatrznie w zasadzkę?
Dyrektor wnet udzielił odpowiedzi na te dręczące pytania.
— Zaraz wszystko zrozumiesz... Co za łotrostwo... i żeby dziać się to mogło prawie w stolicy, niemal pod okiem policji... Posłuchaj, droga Mary! Mniej więcej przed tygodniem zaproponowano mi kupno tej willi za cenę sześćdziesięciu tysięcy złotych. Jako właścicielka występowała baronowa Krauze. Poznałem ją, miła i sympatyczna, na pierwszy rzut oka, kobieta...
— Wiem coś o tem! — wyrwał się Mańce niecierpliwy okrzyk — bo i ja z kolei panu o niej opowiem.
— I ty wiesz?... Ale pozwól mi dokończyć!... Poznałem ją, szybko dobiliśmy targu... Otóż umówiłem się, że wczoraj wieczorem tu z pieniędzmi się stawię, summę wypłacę, willę wezmę w posiadanie, a nazajutrz podpiszemy akt u rejenta... Miała na mnie oczekiwać. Ciebie zabrałem ze sobą, pragnąc, na zgodę, pałacyk pokazać, przeznaczywszy go na ślubny upominek...
— Ach, rozumiem..
— Uważałem za zbyteczne to po drodze wyjaśniać, bo cóż cię to mogło obchodzić, a willa była tak jak moja... Kiedyśmy przyjechali, służący mi oświadczył, że pani baronowa oczekuje na dole... Zeszedłem, sądząc, że w parę minut załatwię całą sprawę... Rzeczywiście na dole spotkałem, rzekomą baronową, która przyjąwszy mnie nad wyraz uprzejmie, kiedym jej doręczył pieniądze, jęła usilnie nalegać, abym wychylił kieliszek wina, jak to jest czasem w zwyczaju przy podobnych tranzakcjach.
— Wypił pan i stracił przytomność?...
— Natychmiast! Obudziłem się dopiero przed chwilą! Ale ty z kolei opowiedz, co się z tobą działo?
Mańka odetchnęła z ulgą. Trudno było Doriałowiczowi cokolwiek zarzucić, lub czuć żal do niego. Tajemnicza szajka, nie zadawalniając się bogatym łupem, zdobytym na Weleszu, zastawiła swe sieci i na dyrektora — ją pochwyciwszy również przy tej sposobności. Zapewne bardzo im to wypadło na rękę...
Oboje znaleźli się w położeniu prawie beznadziejnem. To też czując się zwolniona z obietnicy danej Denowi, teraz po raz pierwszy wszystko opowiadała szczerze. Więc o przygodzie z rzekomą Weleszową i o nocy tragicznej, przeżytej w mieszkaniu Hipcia. O wczorajszym wieczorze, gdy natrafiwszy przypadkiem na ukrytą sprężynę, znalazła się w potajemnym korytarzyku, stając się mimowolnym świadkiem niebywałej orgji. Później o spotkaniu z nieznajomą kobietą i zaciętej z nią walce. Wreszcie o dzisiejszej wizycie Józki. Szczególniej położyła nacisk na wiadomości, otrzymane od Józki, nadmieniwszy i o tajemniczych zgonach i o zamierzonym wyjeździe baronowej...
— Straszne! Okropne!... — mruczał za ścianą, słuchając opowiadania. — Więc to tak było z Weleszem!... Czemuś mnie nie uprzedziła... Może byłbym ostrożniejszy i uniknęlibyśmy nieszczęścia...
— Co się stało, to się nie odstanie! — rzekła, ze szczerym żalem. — Trudno! Radźmy raczej, jak się wyplątać z tej matni! Czy według pana niebezpieczeństwo grozi nam poważne?
Doriałowicz milczał, snać zastanawiając się przez chwilę.
— Niebezpieczeństwo jest więcej niż poważne! — wreszcie wymówił powoli — baronowa zbiera się do odlotu!... Weleszowi skradła miljon, u mnie zadowolniła się sześćdziesięcioma tysiącami... Ma dość, pragnie uciec, zaciera ślady... Sądzę, że załatwi się z nami krótko, nie bawiąc zgoła w zbytnie sentymenty... Usunie nas ze swej drogi, jako niewygodnych świadków...
Mańka poczuła, jak wzdłuż jej pleców biegnie lodowaty dreszcz lęku. I ją ostrzegał jakowyś instynkt, że skazano ich na śmierć, że podziemia te staną się ich grobem.
— Czyż nikt nam nie pośpieszy na pomoc? — zawołała rozmyślając nad sposobami ratunku — przecież pański szofer spostrzeże, że pan nie wraca...
— Odprawiła go pewnie wczoraj pod jakim zręcznym pretekstem skłamawszy sprytnie, lub tak jak i my, został uwięziony... Jeśli znajduje się na wolności może spostrzec się zbyt późno i zbyt późno zawiadomić policję... Tymczasem dziś w nocy zdecyduje się nasz los!... Tu niema chwili do stracenia...
— Co pan zamierza?
— Uciec! A nuż mi się uda!... W każdym razie mam browning, zapomnieli mi go odebrać... I wiesz co, Mary, ten brak ostrożności napawa mnie największą obawą! Ze wszystkiego wnoszę, że opuszczając tę willę, chcą nas zasypać w podziemiach lub wytrują gazami....
— Czemu nie skończyli z nami dotychczas?
— Nie wiem! I ja sobie nad tem łamię głowę! Ale nie miejmy żadnych złudzeń. Jeśli nie wydostaniemy się z pułapki, to...
— Pojmuję doskonale!... Ale jaka rada? Ach.
Stłumiła cichy okrzyk, spojrzawszy mimowolnie na okienko, to samo, przez które wiodła rozmowę z Józką.
— Wie pan! — zawołała żywo — gdyby pan mógł wyłamać drzwi, dzielące nasze cele, to w moim pokoiku znajduje się otwór!... Przez ten otwór moglibyśmy wydostać się na górę.
Była to jedyna droga ucieczki, bo o wyłamywaniu drugich drzwi, umieszczonych w murze, a prowadzących na korytarz nie było marzyć. Ale czy Doriałowiczowi uda się wysadzić drewniane drzwi, w przepierzeniu a jeśli się nawet uda, czy hałas spowodowany ich wysadzeniem, nie zwabi wrogów?
— Spróbujemy! — mruknął dyrektor.
Silnie naparł na deski. Usiłowanie jego uwieńczone zostało niespodziewanym skutkiem, bo drzwi snać słabo osadzone w zawiasach, ustąpiły, ukazując szerokie przejście.
— Jestem!
Stał przed Mary blady, w pomiętem i zakurzonem ubraniu, ale jak zawsze spokojny i opanowany.
— Nie sądziłem, że pójdzie tak łatwo! Ale spieszmy się, czas nagli... Twierdzisz...
Nie dała mu dokończyć zdania. Postawiwszy krzesło na otomanie, przytrzymując je mocno, pociągnęła go za rękę, wskazując drogę.
— Pan pierwszy...
Doriałowicz, choć nie młodzik, z niezwykłą zręcznością znalazł się jednym skokiem na tem krześle. Mimo wieku wigoru mu nie brakło, bo wnet zawisł rękoma na okiennej ramie, powoli podciągając się coraz wyżej. Z natężenia poczerwieniała mu twarz, jednak wytrwale posuwał się naprzód.
— Na starość zostałem akrobatą!... — zażartował, dodając sobie otuchy — no, zaraz koniec moich sztuk...
Istotnie wpierw utkwił do połowy ciała w otworze, potem widać było tylko nogi, wreszcie zajaśniała jego twarz, rozświecona triumfem, ale już po tamtej stronie okienka.
— Teraz na ciebie kolej, Mary...
Wysunął ręce. Uczepiła się mocno i niby na linie wzniosła ku górze. Po chwili, stała obok niego w ciemnym korytarzu, rozcierając obolałe dłonie.
— A teraz dokąd?
Zaiste! Ciężej było obrać kierunek dalszej ucieczki, niźli uwolnić się z celi. Nieoświetlony korytarz ciągnął się zarówno na lewo, jak i na prawo, nęcąc tajemniczą głębią w obie strony. Nie wiadomo, która z tych stron prowadziła do wolności, jak również nie wiadomo, która groziła nieuniknioną zasadzką. Bezradnie spojrzeli na siebie.
— Mam wrażenie — szepnęła Mańka, — na prawo skierowała się Józka...
— Nie wiem — odparł — czy jest to bezpieczne iść jej śladem... W każdym razie może tą drogą prędzej wydostaniemy się na górę... Mam browning... Zaś idąc na lewo nie wiemy zupełnie dokąd się udamy, a wczoraj wypróbowałaś, jakie niespodzianki szykuje swym gościom „pani baronowa”.
— Proszę trzymać broń gotową do strzału... i idźmy... Lepsze to od niepewności.
Powoli łowiąc uchem każdy szelest posuwali się naprzód. Lecz żaden szmer nie zmącił panującej w korytarzu ciszy, ani nic nie świadczyło, by ich ucieczka miała być zauważona. Posuwali się w ciemnościach, trzymając się ściany i wzdłuż tej ściany rękami szukając drogi. Tak szli w milczeniu parę minut, póki nie zamajaczyły jakieś kamienne schody...
— Wstępujmy...
Jeszcze parę kroków, zakręt i zdala zaszarzało światło, rzekłbyś szczelina w drzwiach. Mańka przyspieszyła kroku. Nagle te drzwi się rozwarły, ukazały się w nich ciemne sylwetki ludzi, przebiegł błysk śród korytarza... i padł odgłos strzału...
— Zdrada! — posłyszała tuż koło siebie — panno Mary, zdrada! Proszę paść na ziemię...
Dalszy ciąg zdania utonął w istnej rewolwerowej kanonadzie.