Karol Szalony/Tom I/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Karol Szalony
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1910
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Chroniques de France: Isabel de Bavière
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

Jeżeli czytelnik nie obawia się zaawanturować z nami w te uliczki Paryża, któreśmy mu w końcu poprzedniego rozdziału pokazali zdaleka, puste i ciemne, zaprowadzimy go na róg ulic Coquilliére i du Sejour. Stanąwszy na miejscu, zobaczymy mężczyznę jakiegoś, wychodzącego tajemnemi drzwiami z pałacu książąt de Touraine. Mężczyzna ten, owinięty w długi i obszerny płaszcz, z kapturem spuszczonym na czoło, zatrzymawszy się chwilkę dla policzenia uderzeń wielkiego zegaru Luwru, który właśnie wydzwonił dziesiątą, zauważył zapewne, że godzina ta jest już dość późną i niebezpieczną, gdyż, chcąc być przygotowanym na możliwą napaść, wydobył z pochwy szpadę i spróbował jej sprężystości, zginając ją na progu. Zadowolony widać z rezultatu próby, wyszedł, drzwi zaniknął i począł iść krokiem pewnym, krzesząc końcem stali iskry z bruku i pośpiewując sobie zwrotki starej ballady o panu de Coucy.
Idźmy za nim ku ulicy des Etuves, ale idźmy wolno, zatrzyma się on bowiem u stóp krzyża du Trahoir, gdzie krótką odmówi modlitewkę. Potem podniesie się i, śpiewając dalej swoją śpiewkę, puści się wielką ulicą Saint Honoré, przyciszając głos w miarę, jak będzie się zbliżał do ulicy de la Feronnerie. Tak było; doszedłszy do rogu, mężczyzna przestał zupełnie śpiewać i w milczeniu posuwał się dalej wzdłuż muru Cmentarza Niewiniątek, do trzech czwartych całej jego długości. Tu nagle stanął, przebiegł szybko ulicę w linii prostej i zatrzymał się przed małemi drzwiczkami, do których zlekka po trzykroć zapukał.
Snać oczekiwano go tutaj, gdyż pomimo cichego stukania, odpowiedziano mu natychmiast słowami:
— Czy to wy, Mości Ludwiku?
Na potakującą jego odpowiedź drzwi pocichu się otworzyły i zamknęły za nim również pocichu, skoro tylko próg przestąpił.
Jakkolwiek śpieszno było mężczyźnie, nazwanemu Ludwikiem, jednak przystanął w korytarzu, schował szpadę do pochwy i zrzucił na ramiona kobiety, która go wprowadziła, płaszcz swój szeroki. Teraz możemy przyjrzeć mu się bliżej. Jest to człowiek młody i piękny, ubrany w skromny, lecz elegancki kostyum koniuszego. Kostyum ten składał się z czapeczki czarnej aksamitnej, z kaftana takiegoż o rękawach z wylotami, z pod których zieleniły się rękawy atłasowego żupana. Dla uzupełnienia opisu dodać należy pantalony z materyi fioletowej, mające z jednej strony u góry wyhaftowaną tarczę herbową z trzema złotemi liliami. Nad tarczą świeciła książęca korona.
Gdy się przybyły pozbył płaszcza, pomimo braku lustra i światła, poświęcił kilka chwil swojej toalecie i dopiero poprawiwszy na sobie ubranie i przekonawszy się, że piękne jego blond włosy w regularnych zwojach opadają na ramiona, — zapytał swobodnym głosem, choć pocichu:
— Dobry wieczór — mamko Joanno! — Czujną jesteś, dziękuję ci... Cóż robi śliczna twoja pani?
— Oczekuje pana.
— To dobrze! Jest w swoim pokoiku, nieprawdaż?
— Tak, panie.
— A ojciec? — Śpi.
— Dobrze!
W tej chwili końcem trzewika o spiczastym nosie, i napotkał kręcone wschody, prowadzące na wyższe piętra tego domostwa, a chociaż bez światła, począł wstępować na nie z pewnością człowieka, dobrze z miejscowością obeznanego. Przybywszy na drugie piętro, dostrzegł światło, przedostające się przez szparę drzwi. Pocichutku zbliżył się do nich i, popchnąwszy je zlekka, znalazł się w pokoiku, którego umeblowanie nosiło cechę mieszkańców średniego stanu.
Nieznajomy wsunął się na palcach — niedosłyszany, mógł więc przez chwilę nasycić oczy swoje prześlicznym: obrazem, jaki mu się teraz przedstawił.
Przy łóżku rzeźbionem, osłoniętem zieloną adamaszkową kotarą, na klęczniku — klęczała młoda dziewica. Ubrana była w długą suknię białą, której szerokie rękawy spadały aż do ziemi, odsłaniając od łokcia ramiona wdzięcznie zaokrąglone i zakończone białemi i prześlicznemi rączkami, na których w tej chwili spoczywała jej główka. Długie jej włosy blond, spadające falisto na ramiona, sięgały niby płaszcz, złocisty, aż do posadzki. W stroju tym było coś tak prostego, tak powiewnego i anielskiego, że dziewica wydawała się zjawiskiem nie z tego świata, gdyby nie tłumione łkania, z piersi jej się wydzierające, które wyraźnie dowodziły, że i ona jest córą ziemi, zrodzoną z kobiety i do cierpień stworzoną.
Słysząc te łkania, nieznajomy poruszył się, dziewczę się odwróciło... Nieznajomy pozostał nieruchomy przy drzwiach, widząc ją tak smutną i tak bladą.
Wtedy ona podniosła się i, powoli postąpiwszy kii młodzieńcowi, który patrzał na nią milczący i zdziwiony, przyklękła na jedno kolano.
— Co robisz, Odetto? — zawołał — i co znaczy ta postawa?
— Robię to — odpowiedziała dziewica z godnością, wstrząsając głową — co robić powinnam i co każda mnie równa zrobić powinna, gdy się znajduje wobec tak wielkiego pana i księcia.
— Ty śnisz, chyba, Odetto!?
— Oby się Bogu podobało, abym śniła, Mości Książę, i obym się po zbudzeniu była taką, jaką byłam, zanim was poznałam, bez łez w oczach i bez miłości w sercu!
— Na moją duszę! albo ci się w głowie pomieszało, albo ci kto kłam jakiś podszepnął!
Przy tych słowach objął ją ramionami i podniósł z ziemi, ale ona, odpychając go zlekka obiema rękoma, choć nie mogła zerwać więzów, które ją trzymały, cofnęła się i rzekła:
— Nie pomieszało mi się w głowie, książę, ani też nikt kłamliwemi słowy mnie nie złudził. Widziałam was!...
— Gdzież to!?
— W orszaku, rozmawiającego z królową, panią naszą; poznałam was, chociaż byliście wspaniale przystrojeni, Mości Książę!...
— Ależ mylisz się, Odetto, — jakieś podobieństwo cię łudzi!
— Tak!... I ja tak wierzyć chciałam i byłabym uwierzyła, ale był tam także i mówił z wami inny pan, w którym poznałam tego, który przedwczoraj przybył tu z wami razem, któregoście zwali swoim przyjacielem, a który z wami razem, jak mówiliście, Mości Książę, zostaje w służbie księcia de Touraine.
— Piotr de Craon!?
— Tak, to właśnie, jak mi się zdaje, nazwisko, które mi wymieniono.
Po chwili milczenia, ze smutkiem mówiła dalej:
— Wy, Mości Książę, nie widzieliście mnie, boście nie mieli oczów, jeno dla królowej pani, i nie słyszeliście krzyku, z którym upadłam zemdlona, gdy mi się zdawało, że umieram, bo słuchaliście tylko głosu królowej pani! Tak jest i tak być musiało! Ona tak piękna!... Ach!... Boże mój, Boże!...
— Ależ, Odetto droga — rzekł książę — o cóż chodzi? Mniejsza o to, kim jestem!, jeśli cię kocham prawdziwie!
— Mniejsza o to, Mości Książę? — powtórzyła Odetta, usuwając się znowu. — Mniejsza o to, mówicie?... Nie rozumiem was, panie!
I jakby znużona tym wysiłkiem, położyła głowę na jego ramieniu i, ciągle w oczy mu patrząc, mówiła:
— A czemżebym się stała, gdybym, wierząc, że jesteście mi równi stanem, uległa była naleganiom waszym, w nadziei, że mnie poślubicie, gdyście klęczeli u moich stóp?!... Gdyby tak było, dziś, przyszedłszy tu, znaleźlibyście mnie martwą już, mój książę! Oh! jednak prędkobyście o mnie zapomnieli; królowa pani jest tak piękną!...
— Uspokój się, Odetto; tak, wistocie, kłamałem przed tobą, mówiąc, że jestem tylko koniuszem. Jestem ks. de Touraine, to prawda!
Odetta westchnęła głęboko.
— Ale powiedz-że mi sama, najmilsza moja, czy bogatego i możnego pana, którego widziałaś wczoraj, nie kochałabyś bardziej, niż skromnego biedaka, który przed tobą stoi w tej chwili?
— Ja, Mości Książę... ja was nie kocham!
— Jakto!... wszakże tyle razy mówiłaś...
— Kochałabym koniuszego Ludwika, kochałabym tego, któryby był równym biednej Odecie de Champdivers, kochałabym go tak, żebym oddała zań z uśmiechem krew moją i życie. Oddałabym je także za wielkiego i potężnego księcia de Touraine, ale uczyniłabym to z obowiązku; lecz cóżby było po życiu mojem i po krwi mojej możnemu i szlachetnemu małżonkowi Walentyny Medyolańskiej, kawalerowi królowej Izabelli?!
Książę chciał odpowiedzieć, gdy w tej chwili wpadła stara mamka z wyrazem przerażenia na twarzy.
— O, dziecię moje biedne! — zawołała, biegnąc ku Odecie — czego oni chcą od ciebie?
— Kto taki? — zapytał książę.
— O, mości Ludwiku, przysłali po panienkę...
— Któż taki?
— Ze dworu.
Książę ściągnął brwi.
— Ze dworu!
Spojrzał na Odettę.
— I któż to taki po panią przysyła, niech się raz dowiem! — dodał, patrząc nieufnie na Joannę.
— Jej ks. Mość, Walentyna Medyolańska.
— Moja żona? — zawołał książę.
— Jego żona! — powtórzyła Joanna z przerażeniem.
— Tak, jego żona — rzekła Odetta, opierając rękę na ramieniu swej mamki; — oto widzisz przed sobą Jego Wysokość brata królewskiego. Tak, ma on żonę i powiedział, śmiejąc się, żonie tej: „Tam na ulicy de la Feronnerie, naprzeciw cmentarza niewiniątek, mieszka pewna biedna dziewczyna, która przyjmuje mnie co wieczór, podczas gdy jej ojciec śpi tam na górze... To nie do uwierzenia, jak mnie kocha to biedne dziewczę!...“
I Odetta poczęła śmiać się cierpko.
— Oto, co jej powiedział. I dlatego żona jego chce mnie obaczyć zapewne?
— Odetto! — przerwał gwałtownie książę — niech skonam natychmiast, jeżeli jest tak, jak mówisz! Wolałbym stracić sto tysięcy liwrów, aniżeli doczekać się tego, co się tu stało. O! przysięgam ci, że wykryję, kto zdradził nasze tajemnice, a biada temu, który sobie tak ze mnie zażartować pozwolił!...
Postąpił kilka kroków ku drzwiom.
— Dokąd idziecie, Książę? — spytała Odetta.
— Nikt w moim pałacu de Touraine nie ma prawa wydawać rozkazów, tylko ja sam; idę wydać rozkaz ludziom, czekającym tam na dole, aby odeszli natychmiast!
— Mości Książę, macie wszelkie prawo i władzę po temu, ale... ludzie ci poznają was, powiedzą księżnej, że was tu zastali, o czem ona nie wie może, a wtedy uważać mnie będzie za winniejszą, niż jestem dotąd... W takim razie zgubioną będę bez miłosierdzia.
— Ale ty nie pójdziesz do pałacu de Touraine?
— I owszem, Mości Książę, należy mi pójść koniecznie. Zobaczę ks. Walentynę i jeżeli ona ma tylko jakie podejrzenia, wyznam jej wszystko, upadnę do kolan i prosić będę o przebaczenie. Co do was, Książę, i wam ona przebaczy, a nawet przebaczenie łatwiej otrzymacie ode mnie!
— Rób, jak chcesz, Odetto — rzekł książę — zawsze masz słuszność, zawsze jesteś aniołem!
Odetta uśmiechnęła się smutnie i dała znak Joannie, aby jej przyniosła okrycie.
— Jakżeż pójdziesz do pałacu? — zapytał książę.
— Ludzie ci mają lektykę ze sobą — odparła Joanna, zarzucając płaszcz na ramiona swej pani.
— W każdym razie czuwać będę nad tobą — rzekł książę.
— Róg już okazał opiekę swoją nade mną, Mości Książę, mam nadzieję, że On minie nie opuści.
Po tych słowach, skłoniwszy się księciu z szacunkiem i godnością, zeszła ze schodów.
— Oto jestem, panowie — rzekła do oczekujących ją ludzi przed domem. — Jestem gotowa na wasze rozkazy, prowadźcie mnie, dokąd trzeba.
Książę pozostał przez chwilę nieruchomy i milczący w miejscu, w którem go zostawiła Odetta; potem wybiegł z pokoju, zatrzymał się chwilę w drzwiach od ulicy dla zobaczenia, którą drogą poszli ludzie, niosący lektykę, i dojrzał ich pomiędzy kilkoma pochodniami, zdążających ku ulicy Św. Honoryusza. Zawrócił tedy i szybkim krokiem pobiegł ulicą Saint Dénis, potem skręcił w ulicę aux Fers, a przebiegłszy targ na zboże, przybył do pałacu de Touraine dość wcześnie, aby dojrzeć znowu lektykę w głębi ulicy des Etuves. Pewny, że ją o kilka minut uprzedził, wsunął się przez tajne drzwi, któremi widzieliśmy go wychodzącego i, dopadłszy swoich apartamentów, wsunął się pocichutku do gabinetu, przylegającego do sypialni ks. Walentyny, skąd przez szklane drzwi dojrzeć mógł wszystko, co się działo w tym pokoju.
Ks. Walentyna stała na środku pokoju, niespokojna i niecierpliwa, zwracając przy najlżejszym szeleście oczy ku drzwiom; pyszne jej brwi czarne, tworzące łuk tak dokładny przy spokojnej twarzy, ściągały się teraz gwałtownie. Była ona ubrana bogato i z widocznem staraniem o podniesienie, swych wdzięków. Mimo to. jeszcze od czasu do czasu podchodziła do zwierciadła, siląc się na przybranie tego wyrazu słodyczy i łagodności, który stanowił główną jej cechę. Chciała bowiem podwójnie upokorzyć tę kobietę, co miała tyle zuchwałości, że zapragnęła być jej rywalką. Wysokie jej stanowisko i świetne wdzięki podwójnie upokorzyć miały zuchwałą.
Nakoniec dał się rzeczywiście słyszeć szmer i odgłosy w sąsiednim pokoju. Stanęła tedy, nasłuchując, podniosła rękę do czoła, drugą szukając podpory na poręczy rzeźbionego fotelu, albowiem czuła, że wzrok jej się zaćmiewa i że się pod nią uginają kolana. Wreszcie w rozwartych drzwiach ukazał się służący, zawiadamiając księżnę, że dziewica, którą Jej Ks. Mość widzieć chciała, oczekuje w sąsiednim pokoju rozkazów.
Księżna dała znak, że gotowa jest przyjąć przybyłą.
Odetta pozostawiła płaszcz w przedpokoju i ukazała się w tym skromnym i prostym stroju, w jakim ją już widzieliśmy na początku tego rozdziału, tylko po drodze w lektyce z włosów swych splotła długi warkocz, który opadał jej na piersi i dosięgał aż do kolan.
Wszedłszy, zatrzymała się przy drzwiach, które się za nią zamknęły...
Księżna stanęła na chwilę niema i nieruchoma, ujrzawszy to białe i czyste zjawisko. Zdziwiło ją, że znalazła tę dziewczynę, o której inne zupełnie wyrobiła sobie przekonanie, tak skromną i tak poważną. Nakoniec spostrzegła się, że jej wypadało pierwszej przemówić, gdyż ona to więcej, niż przywiedziona dzieweczka, czuła się zakłopotaną.
Zbliż się — rzekła głosem, którego naturalną słodycz tamowało wzruszenie.
Odetta przybliżyła się ze spuszczonemi oczyma, lecz ze spokojnem i pogodnem czołem. Potem, gdy już tylko o trzy kroki oddalona była od księżnej przyklękła na jedno kolano.
— A więc ty jesteś tą — mówiła dalej księżna — która pragnie szkodzić mi i krzywdę mi czynić w miłości księcia!? I myślisz, że po tem, coś uczyniła, wystarczy przyjść i uklęknąć przede mną, aby uzyskać przebaczenie?...
Odetta podniosła się szybko. Żywy rumieniec wystąpił na jej lica.
— Przyklękłam przed tobą, pani — rzekła — nie dlatego, aby cię prosić o przebaczenie, gdyż, dzięki niebu, nie mam sobie do wyrzucenia, żadnego względem Waszej Książęcej Mości występku. Przyklękłam, albowiem pani jesteś księżną, potężną i wielką, a ja biedną dziewczyną, ale teraz, gdy oddałam cześć godności twojej, powstaję i odpowiadać będę stojący na pytania, jakie Waszej Wysokości uczynić mi się podoba.
Walentyna nie spodziewała, się tego spokoju. Zrozumiała łatwo, że tylko niewinność może tak śmiało przemówić, lub bezczelność, przybierająca jej maskę. Zobaczyła te piękne oczy niebieskie, tak łagodne i tak przezrocze, że zdawały się być oknami dziewiczego serca; zrozumiała, że to serce czyste być musi, jak serce anioła niewinności. Księżna de Touraine była dobra z natury; gdy pierwszy poryw głębokiej zazdrości, pod którego wpływem działała i mówiła, — ustąpił, podała rękę Odecie, i rzekła z niewypowiedzianą łagodnością:
— Pójdź!
Ta zmiana w tonie i głosie księżnej spowodowała nagły przewrót w myślach i zamiarach biednej dzieweczki. Ona przygotowana była na gniew, a nie na łaskawość. Wzięła podaną rękę księżnej i przycisnęła ją do ust.
— O! — zawołała ze łzami — przysięgam ci, miłościwa pani, że niema w tem mojej winy. On przyszedł do ojca mego, jako prosty koniuszy księcia de Touraine, niby z zamiarem kupienia u niego koni dla swego pana. Zobaczyłam go!... był tak piękny!... Patrzyłam na niego bez obawy, sądziłam, że to mi wolno przecie, że on mi równy!... On przystąpił do mnie i zaczął mówić, a głos jego był tak słodki, że nigdy przedtem nie słyszałam takiego głosu, chyba w moich marzeniach dziecięcych; w owych latach, gdy aniołowie zstępowali do mej kołyski, podczas snu mego. Nie wiedziałam nic, ani że miał żonę, ani że był księciem i bratem królewskim!... Gdybym była wiedziała, że jest małżonkiem twoim, pani, i gdybym cię była znała tak piękną i wspaniałą, jaką jesteś, byłabym przecież odrazu zgadła, że żartował sobie jeno ze mnie. Teraz już wszystko skończone i wszystko wiadome, on mnie nigdy niekochał — a ja go już nie kocham...
— Biedne dziecię! — zawołała Walentyna, patrząc a nią z litością — biedne dziecię! — powtórzyła — ona myśli, ze można go raz pokochać i potem o nim zapomnieć!...
— Ja nie powiedziałem, że zapomnę — odparła Odetta smutnie — powiedziałam, że go już kochać nie będę, gdyż można kochać tylko sobie równego, kochać tego, którego żoną można zostać. O! wczoraj, gdym go zobaczyła wśród tego wspaniałego orszaku, w tym stroju przepysznym! Gdym go zobaczyła i poznała rysy tego Ludwika, któregom uważała za mojego, w Ludwiku księciu de Touraine, który jest twoim, pani miłościwa, o! przysięgam! zdawało mi się, że ktoś na mnie rzucił urok jakiś, i że mnie oczy moje mylą. Zaczął mówić i życie we mnie zamarło... Usłyszałam go!... Niestety, to jego był głos! On mówił do królowej! O! królowa!...
Odetta drżała konwulsyjnie, blada, jak chusta.
— Czy pani nie nienawidzisz jej, tej królowej!? — dodała po chwili z wyrazem boleści niewypowiedzianej.
Walentyna żywo zakryła ręką usta Odetty.
— Milcz, dziecko! — rzekła. — Izabella jest naszą władczynią i królową! Bóg dał ją nam za panią i powinnyśmy ją kochać!...
— Tak samo mówił mi ojciec — — odpowiedziała Odetta — gdym powróciła na pół martwa i gdym mu powiedziała, że nie kocham królowej...
Spojrzenie księżnej spoczęło na Odecie z wyrazem słodyczy i dobroci nieskończonej. W tej chwili biedna dzieweczka podniosła bojaźliwe oczy. Spojrzenia obu kobiet spotkały się, księżna otworzyła ramiona, Odetta upadła jej do nóg i ucałowała jej kolana.
— A teraz nic więcej nie mam ci do powiedzenia — rozpoczęła znów księżna — idź!... Przyrzeknij mi tylko, że się z nim więcej widzieć nie będziesz. Oto wszystko, czego od ciebie wymagam.
— Tego Waszej Wysokości na nieszczęście przyrzec nie jestem w możności. Pani! książę jest bogaty i potężny; może, jeżeli pozostanę w Paryżu, wynaleźć mnie; jeżeli się oddalę, może minie zmusić do powrotu... Na to jednak przysiądz mogę, że pierwej umrę, aniżeli przyjmę go kiedykolwiek.
— Jesteś aniołem — rzekła księżna — i spodziewać się będę szczęścia choć trochę na tym świecie, jeżeli mi przyrzeczesz, że modlić się będziesz za mną do Boga!
— Modlić się do Boga za panią!... Czyż nie jesteś jedną z tych księżniczek szczęśliwych, które samo szczęście do chrztu podaje? Jesteś piękną, młodą, jesteś potężną i wolno ci go kochać!...
— A więc módl się do Boga, o to, aby on mnie kochał!...
— Spróbuję — odrzekła Odetta przyciszonym głosem.
Księżna wzięła ze stołu maleńką srebrną świstawkę i gwizdnęła. Na to wezwanie ukazał się we drzwiach tenże sam służący, który uwiadomił księżnę o przybyciu Odetty.
— Odprowadźcie do domu tę panienkę, — rzekła księżna — i pilnujcie, aby się jej nic złego w drodze nie wydarzyło. Odetto! — dodała — jeżeli kiedykolwiek będziesz potrzebowała pomocy, protekcyi, lub opieki, pomyśl o mnie i przyjdź...
Podała jej rękę, jak siostrze.
— Odtąd na tym świecie niewiele pewno potrzebować będę, ale wierz mi, pani miłościwa, że bez konieczności uciekania się do ciebie, często myśleć będę o tobie.
Skłoniła się przed księżną głęboko i wyszła.
Pozostawszy sama, księżna de Touraine usiadła, spuściła głowę na piersi i zatopiła się w głębokiem rozmyślaniu. Zostawała już tak chwil kilka, gdy drzwi gabinetu cicho się otworzyły. Książę wsunął się na palcach nie dojrzany i nie dosłyszany stanął po za plecami fotelu, na którym siedziała jego małżonka. Stał tam przez chwilę, a widząc, że nie spostrzega jego obecności, zdjął z szyi pyszny łańcuch z pereł i, podnosząc go ponad głową księżnej, upuścił na jej ramiona. Walentyna krzyknęła, a podniósłszy głowę, spostrzegła księcia.
Wtedy wzrok jej stal się badawczym i przenikliwym, ale książę był na tę scenę przygotowanym i zniósł spojrzenie to z uśmiechem człowieka, zupełnie spokojnego i nie wiedzącego nic o tem, co się przed chwilą stało; więcej nawet: gdy księżna opuściła; głowę, on, głaszcząc ją po twarzy, podniósł ją i łagodnie położył tę piękną główkę na górnej poręczy fotelu, zmuszając ją, aby nań jeszcze raz spojrzała.
— Czego życzy sobie ode mnie Wasza Książęca Mość? — spytała Walentyna.
— Prawdziwie wstydzić się powinny przesławione wschodu kraje! — zawołał, biorąc lekko w palce łańcuch, który dopiero co dał żonie i perłami rozsuwając jej wargi. — Oto łańcuch, który właśnie przysłał mi w darze, jako wielką osobliwość, król węgierski, Zygmunt Luksemburski. Jemu się zdaje, że to prezent godny cesarza, a nie wie, że ja mam tuż przy sobie perły bielsze i kosztowniejsze, niż wszystkie inne na świecie!
Walentyna westchnęła. Książę zdawał się nie uważać tego.
— Czy wiesz, że nigdy nic równie, jak ty pięknego, nie widziałem, droga księżno, i że zaprawdę szczęśliwym mnie nazwać można, iż posiadam taki skarb niezrównanej piękności! Kilka dni temu, wuj mój, książę de Berri, wychwalał przede mną do zbytku piękność i blask oczu królowej, na które jakoś nie zwróciłem uwagi, tak, że wczoraj, korzystając ze sposobności, jaką mi miejsce moje w orszaku dawało, starałem się jej przyjrzeć dobrze...
— No i cóż? — zapytała Walentyna.
— Piękne są te oczy, ale przypominam sobie, że widziałem gdzieś innych oczu dwoje... — prawda, że nie mogę przypomnieć gdzie, ale to takich oczu, że mogłyby z pewnością wytrzymać wszelkie porównanie z niemi. Spojrzyj-że na mnie, droga Walentyno!... Ach, otóż właśnie! przypominam sobie teraz! Te oczy cudowne widziałem w Medyolanie, w pałacu pewnego księcia Galeasa. Świeciły one pod dwiema pięknemi brwiami czarnemi, jak heban, nakreślonemi tak pięknie, że żaden chyba malarz równie pięknych nad oczyma żadnej Włoszki nie nakreślił. Należały one do pewnej Walentyny, później żony niejakiego księcia de Touraine, który, przyznać, należy, nie godzien był tego szczęścia.
— I myślisz, książę, że szczęście to jest w istocie dla niego tak wielkie? — zapytała Walentyna, spoglądając nań ze smutkiem i miłością.
Książę ujął jej rękę i przycisnął do serca. Walentyna. opierała się nieco, ale on przyciągnął ją silniej, a zdjąwszy z palca przepyszny pierścień, wsunął go na jej palec.
— Co znaczyć ma ten pierścień? — spytała.
— Jest to podarunek, który ci się, piękna księżno moja, z prawa należy; ty bowiem przyczyniłaś się do tego, że ten pierścień wygrałem. Muszę ci też opowiedzieć tę historyę.
Książę opuścił miejsce, jakie zajmował po za fotelem swej żony, i usiadłszy na taburecie u jej stóp, oparł łokieć o poręcz fotelu.
— Wygrałem ten pierścień — powtórzył — i to wygrałem od tego biedaka J. M. pana de Coucy.
— W jaki sposób?
— Dowiesz się natychmiast, radzę ci pogniewać się na niego za to, iż śmiał utrzymywać, jakoby widział rączki, prawie tak ładne, jak twoje.
— Gdzież to, mianowicie?
— W pewnem miejscu, przy ulicy de la Feronnerie, w którem kupował konie.
— Któż u handlarza koni mógł mieć tak piękną ręce?
— Córka jego. Rozumie się, że przeczyłem temu uparcie. On znów przez upór obstawał przy swojem, tak że przyszło do zakładu między nami. On stawiał w zakład ten pierścień, a ja ten łańcuch z pereł. — Walentyna patrzała badawczo na księcia, jakby chciała czytać w głębi jego duszy.
— Przebrałem się tedy za prostego koniuszego dla zobaczenia tych rączek cudownych i poszedłem do starego Champdivers’a, gdzie kupiłem za cenę szaloną dwa najgorsze rumaki, jakich kiedykolwiek grzeszny rycerz w książęcej koronie dosiadał za pokutę. Ale też za to widziałem boginię, „o białych ramionach“, jakby ją nazwał Homer. Przyznać trzeba, że Coucy nie był tak bardzo szalony, jakby się to na pierwszy rzut oka zdawać mogło, i jak ja zrazu sądziłem, a zaprawdę — dziwne jest, w jaki sposób tak piękny kwiat wyrósł w tak nędznym ogrodzie. Jednakże, piękna pani, nie uznałem się za zwyciężonego i, jako rycerz prawy, broniłem honoru damy moich myśli. Coucy również nie ustępował. Krótko mówiąc, już mieliśmy iść do króla i prosić go o pozwolenie naznaczenia turnieju, dla rozstrzygnięcia kwestyi, gdy nakoniec, zgodziliśmy się na sąd Piotra de Craon, którego wybraliśmy na arbitra, jako wielce w tych sprawach doświadczonego. Tak więc poszliśmy razem, jest temu zdaje mi się dni ze trzy, do pięknej tej dzieweczki, i skutkiem tego pierścień połyska dziś na twoim palcu, księżno... Na honor, Craon okazał się wybornym sędzią!... Cóż powiesz o tej historyi?...
— Powiem, że już mi była znana, Mości Książę — odpowiedziała księżna, z powątpiewaniem jeszcze spoglądając na niego.
— Ho, ho! a to skąd? Coucy jest przecie zanadto dyskretnym kawalerem, żeby się miał sam z tem chwalić, szczególniej przed tobą.
— Nie od niego też wiem o tem.
— Od kogo zatem? — pytał Ludwik, udając — jak mógł, największą obojętność.
— Od waszego arbitra.
— Od J. M. pana Piotra de Craon? Ah!...
Brwi księcia ściągnęły się gwałtownie, a zęby zgrzytnęły; w tej samej chwili wszelako przybrał napowrót dawny uśmiech i wesołość.
— Tak, rozumiem — mówił dalej — Piotr wie, że go uważam za najlepszego mego towarzysza, i że w moich łaskach wysoko stoi; chciał sobie zapewne i twoje zaskarbić! Cudownie uczynił... Ale, czy nie uważasz pani, że to już zapóźno trochę na takie rozmowy? Pomnij, że jutro król czeka nas z obiadem, że po uczcie turniej naznaczony, i że ja ostrzem mojej kopii dowieść mam, iż ty jesteś najpiękniejszą z kobiet, a przytem wiedzieć trzeba, że sędzią tu nie będzie J. M. pan Piotr de Craon!
Mówiąc to, książę wstał i poszedł ku drzwiom, w których pierścienie założył drewniany drążek pokryty aksamitem, haftowanym w lilie. W taki sposób w owe czasy zamykały się drzwi od wewnątrz.
Walentyna śledziła go badawczo wzrokiem, a gdy powracał ku niej, podniosła się i, zarzucając mu ramiona na szyję, zawołała:
— O, książę mój ukochany, zaprawdę, jeżeli mnie zdradzasz, wielkim jesteś przestępcą!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.