Karol Szalony/Tom I/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Karol Szalony
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1910
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Chroniques de France: Isabel de Bavière
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.

Po ukończeniu wszystkich tych uroczystości i turniejów, król pomyślał o rządach i administracji swego królestwa Francyi. Wszystko na zewnątrz było w spokoju i Francya mogła pozostać na chwilę spokojną i bezpieczną pośród swoich sprzymierzeńców. Byli to: od wschodu książę Galeas Visconti, który przez małżeństwo Walentyny z Ludwikiem de Touraine zbliżył się do rodziny, „złotych kwiatów lilii“; od południa — król Aragonu, krewny króla Francyi przez swoją żonę Jolantę z Baru; od zachodu książę Bretanii, wasal niespokojny i nieposłuszny, jednakże nie przeciwnik wyraźny; nakoniec od północy Anglia, najdawniejsza i najzawziętsza nieprzyjaciółka Francyi, która wszelako, czując w sweni łonie zarody wojny domowej, pozwoliła na chwilę zasnąć nienawiści i ucichła, dając jako ulgę rywalce swej trzechletnie zawieszenie broni, o które sama prosićby, jako o łaskę, była powinna. Obecnie więc tylko prowincye wewnątrz kraju domagały się troskliwości królewskiej — ale też domagały się jej gwałtownie. Zrabowane i zniszczone skutkiem następujących po sobie administracyi książąt d’Anjou i de Berri, Langwedocya i Gujenna, wycieńczone z krwi i złota, wznosiły ku panu swemu wychudłe swe i błagalne ramiona. J. M. panowie Jan Lemercier i Wilhelm de la Riviére, radcy królewscy, których radom król najchętniejszego udzielał ucha, dawno skłaniali go do odwiedzenia odległych krańców swojej monarchii. Zgodził się więc na to Karol nareszcie i wyjazd został na, znaczony na dzień św. Michała 29 września 1389 r. Droga wyznaczona została na Dijon i Avignon i dlatego książę Burgundyi i papież Klemens otrzymali zawiadomienie 0 przyjeździe króla.
Dnia wyżej wzmiankowanego wyruszył król Karol z Paryża w towarzystwie księcia Ludwika de Touraine, J. M. pana de Coucy i wielu innych panów i rycerzy.
Właściwym celem podróży królewskiej było naoczne i osobiste przekonanie się o rządach dwóch stryjów swoich, ks. de Berri i ks. d’Anjou, którzy kolejno administrowali Langwedocyą i niszczyli ją w sposób niesłychany i oburzający. Zbiedzony kraj, uciskany przez arbitralnych panów między Rodanem i Żyrondą, musiał około 30,000 liwrów opłacać podatku. Przestrzegano króla już oddawna o złych i opłakanych skutkach tych rządów, które były raczej okrutną swawolą. Poddani byli tak strasznie obciążeni podatkami, że majątki ich zeszły do trzeciej, czwartej, a nawet dwunastej części swej wartości. Coraz nowe ciężary dorzucali jeszcze namiestnicy królewscy. Dał to król poznać stryjom swoim przy spotkaniu, bo w delikatny sposób pozbył się ich towarzystwa i usunął ze swego orszaku.
Ks. d’Anjou zresztą czepiał się tylko bogatych i możnych, ale ks. de Berri, który po nim nastąpił, nie oszczędzając nawet biednych i maluczkich — wszystko kosił i zbierał, co się tylko nadarzyło. Powiadano, że wszystkie te uciski wykonywane były za pośrednictwem skarbnika jego, który pochodził z miasta Béziers, a nazywał się Bétisac, i że ten, zbierając pozostałe po pańskiem żniwie pokłosie, nie zostawiał nawet ludowi tyle ile wieśniak ubogi zostawia ptakom niebieskim na wydziobanie.
Na te glosy żałośliwe odpowiadał Karol, że, jeżeli Bóg mu swej pomocy użyczy, wszystkie te nadużycia ustaną; że nie będzie miał na książąt, swych stryjów, żadnego względu, jakgdyby wcale nie byli braćmi jego ojca, i że co się tyczy ich agentów i doradców, uczyni nad nimi sprawiedliwość i groźne przeciw nim wyprowadzi śledztwo. Po przybyciu do miasta Béziers, w którem znajdował się ów Bétisac, król zalecił tajemnicę co do skarg, jakie doń po drodze zaniesiono, i dla pozoru poświęcił pierwsze trzy, czy cztery dni uroczystościom i zabawom, tajemnie zamianowawszy tymczasem inkwizytorów do zbadania stanu rzeczy. Czwartego dnia, ci delegowani przybyli powiedzieć mu, że przeciw skarbnikowi jego stryja tak ciężkie znajdują się zarzuty, iż przebaczyć mu zbrodni jego niepodobna, albowiem za nie winien on przypłacić głową.
Zebrała się tedy rada królewska i za jej rozkazem pochwycono owego Bétisaca, przyprowadzono go i postawiono przed sądem.
Bétisac usprawiedliwiał się i dowodził, że wszystkie nadużycia popełnił z rozkazu i za wiedzą Swojego pana, ks. de Berri, stryja królewskiego; że wycisnął około trzech milionów liwrów podatku z biednego ludu, ale za kwitami oddał je księciu, sobie zatrzymawszy bardzo nieznaczne okruchy, i to za pozwoleniem swego chlebodawcy. Tłómaczenie to kompromitowało w najwyższym stopniu ks. de Berri i wikłało sprawę.
Jak tylko rozeszła się wieść po kraju, że z królewskiego rozkazu Bétisac w więzieniu osadzony został i że ma być sądzony, cały naród ze wsi okolicznych spłynął do miasta. Nieszczęśliwi, których ograbił, przemocą prawie wdzierali się aż do pałacu królewskiego, żądając sprawiedliwości; a gdy Karol wychodził, na klęczkach stawając u drogi, którą miał przechodzić, zanosili doń prośby i skargi. Były tam dzieci, które uczynił sierotami; kobiety, które uczynił wdowami; dziewice, które uczynił matkami: tam, gdzie namowa nie podołała, używał przemocy. Człowiek ten wszystko wyssał i zniszczył, skarbce, żyły i honor. Król widział, że krew ludu biednego głośno o pomstę wola na sprawcę ucisku; rozkazał, ażeby rada wydała wyrok w jego sprawie.
W chwili, kiedy rada po temu zgromadzona była, weszło do sali dwóch rycerzy; byli JM. panowie de Mantouillet i de Mespin. Przybywali oni w imieniu księcia de Berri uznać wszystko, co uczynił Bétisac i żądać od króla i rady, aby człowieka tego wydano w ich ręce, a sprawę całą, jeżeliby taka była wola króla, zwrócono przeciw księciu.
Rada znalazła się tedy w trudnem położeniu. Książę de Berri mógł kiedykolwiek odzyskać względy i wpływy, jakie u króla był utracił; w przewidywaniu tego, każdy obawiał się mu narazić. Z drugiej strony ucisk ludu i zbrodnie Bétisaca były zanadto jawne i wszystkim znane, tak, że byłaby obraza Boga wypuścić go z więzienia. Odzywały się głosy, aby zakończyć sprawę skonfiskowaniom jego majątków i aby wszystko, co on posiadał, wystawić na sprzedaż, a otrzymane stąd pieniądze rozdzielić pomiędzy lud, poczem jego samego zwrócić księciu zrujnowanego, to jest takiego, jakiego książę przyjął do swoich usług. Ale król nie chciał tej połowicznej sprawiedliwości. Powiedział, że w ten sposób będą mieli zadośćuczynienie tylko ci, których ograbił; rodzinom zaś tym, pomiędzy któremi szerzył śmierć i hańbę, trzeba było innego zadośćuczynienia.
W tym kłopocie zjawił się i stanął przed radą pewien starzec, a dowiedziawszy się, o co chodziło, przyrzekł królowi i sędziom, że sprawi, iż Bétisac wyzna zbrodnię swoją własną, osobistą i taką, za którą ks. de Berri nie będzie mógł przyjąć odpowiedzialności. Zapytano go, co należy uczynić.
— Nic innego — odpowiedział — jak tylko zamknąć mnie w tem samem więzieniu, w którem zamknięty jest Bétisac.
Innych objaśnień żadnych dać nie chciał, mówiąc, że to już jego sprawa, która jego tylko obchodzi, ponieważ on, a nie kto inny, podjął się doprowadzić ją do skutku. Stało się więc tak, jak żądał. Straże odprowadziły go do więzienia publicznie i jawnie, a Stróże, otrzymawszy instrukcyę, wepchnęli go do izby więźnia Bétisaca i drzwi za nim zaryglowali.
Starzec udał, jakoby nie wiedział wcale, że izba ta była zajęta, wyciągnął ręce przed siebie, jak człowiek, który nie widzi jasno, a przypadłszy do ściany przeciwległej, usiadł oparty o mur i, skurczywszy kolana, oparł na nich łokcie i ukrył twarz w dłoniach.
Bétisac, którego oczy od ośmiu dni przywykły do ciemności, przyglądał się towarzyszowi swej niedoli z ciekawością. łatwą do wytłómaczenia w podobnej sytuacyi. Po chwili poruszył się nawet, chcąc zwrócić uwagę starca, ale ten pozostał nieruchomym i zdawał się zatopionym w głębokiem rozmyślaniu. Bétisac zdecydował się nareszcie odezwać i zapytał, skąd przybywa?
Starzec podniósł oczy i dojrzał w przeciwnym rogu izby swojego towarzysza więzienia. Klęczał on i miał ręce złożone, jak do modlitwy. Człowiek ten śmiał jeszcze zanosić modły do Boga! Starzec zadrżał, widząc się tak blizko tego, którego zgubić zamierzał. Bétisac powtórzył swoje pytanie.
— Przybywam z miasta — odpowiedział starzec głuchym głosem.
— Czemże zajmują się w mieście?
— zapytał Betisac, udając obojętność.
— Mówią jedynie o jakimś Bétisacu — odparł starzec.
— I cóż mówią? — zapytał bojaźliwie ów, dla którego ta wiadomość tak wielkie miała znaczenie.
— Mówią, że nareszcie sprawiedliwość będzie wymierzoną i że winny będzie powieszony.
— Chryste Panie! — wykrzyknął Bétisac, zrywając się na równe nogi.
Starzec spuścił znowu głowę na ręce; cisza w celi więziennej przerywana była tylko ciężkiem, tchnieniem przerażonego taką nowiną Bétisaca. Stał on przez chwilę nieruchomy, ale nogi odmówiły mu swych usług; oparł się tedy o mur i ocierał zimnym potem oblane czoło. Potem, po chwili przygnębienia, odezwał się znowu, nie zmieniając postawy i nie ruszając się z miejsca:
— Matko Boża! czyż niema już żadnej dla niego nadziei?
Starzec milczał, jakby nie słyszał zapytania.
— Ja się was pytam, czy niema, żadnej nadziei!? — wykrzyknął Bétisać podbiegając i chwytając go za ramię.
— I owszem, jest nadzieja — odparł spokojnie starzec — ale ta jedynie, że stryczek może pęknąć.
— O Boże mój, Boże! — wykrzyknął Bétisac, załamując ręce — cóż mam uczynić, któż mi da radę dobrą w tej niedoli?!...
— Ach! zawołał starzec, wpatrując się w niego wzrokiem pilnym, jakby nie chciał stracić ani jednego jęku jego rozpaczy. — Więc to wy jesteście tym człowiekiem, którego naród cały przeklina!? Nieprawdaż, że ciężkie są ostatnie chwile takiego, jak wasze, życia?
— A! wrzasnął Bétisac — niech mi wszystko zabiorą, sprzęty, srebra, domy! Niech wszystko rzucą na pastwę temu ludowi, ale niech mi życie zostawią!... Niechbym je zresztą zakończył w więziennej jamie, w kajdanach, bez światła dziennego dla oczu moich! Ale życia! życia! O!... ja chcę żyć!...
Nieszczęsny wił się, jak potępieniec. Starzec przyglądał mu się, nic nie mówiąc; nareszcie, gdy już Bétisac wycieńczony leżał na ziemi, prawie bez czucia — rzekł:
— A gdyby się znalazł ktoś taki, coby wam dał dobrą radę?
Bétisac zerwał się i przykląkł; wpił oczy w starca, jakby chciał czytać na dnie jego serca.
— Co mówicie?
— Mówię, że litość budzą we mnie wasze żale i że jeżeli zechcecie mnie usłuchać, wszystko jeszcze dobrze pójdzie.
— O mówcie! Bogaty jestem! Cały mój majątek, do ostatniego szeląga...
Starzec roześmiał się.
— Tak, tak, cały majątek! Chcesz życie okupić tem właśnie, za co ci je zabrać mają, i myślisz, że staniesz czysty wobec ludzi i Boga?
— Nie, nie! ja wiem, że zostanę mimo to wielkim zbrodniarzem, ja wiem i żałuję w głębi strapionej duszy mojej... Ale mówiliście mi, że jest jeszcze jakiś środek ratunku... Jakiż on jest, powiedzcie?
— Gdybym był na waszem miejscu, od czego broń mnie Boże!... postąpiłbym sobie tak...


Ale życia, życia!... O!... ja chcę, żyć!...

Bétisac chwytał wyrazy w miarę, jak wychodziły z ust mówiącego starca.
— Gdyby mnie jeszcze raz stawiono przed radę królewską, zapierałbym się ciągle...
— Tak, tak — szeptał Bétisac.
— Ale powiedziałbym, że, tknięty żalem z powodu innej zbrodni, chciałbym ją wyznać u konfesyonału dla zbawienia duszy mej. Powiedziałbym wtedy, że oddawna błądziłem przeciw wierze, że jestem heretykiem...
— To nie prawda! — krzyknął Bétisac — jestem dobrym katolikiem, wierzę w Chrystusa i w Dziewicę Maryę.
Starzec mówił dalej, jakby nie słyszał tego, co mówił Bétisac:
— Powiedziałbym więc, że jestem heretykiem, i że trwam w mojem przekonaniu. Wtedy, jako przestępcę, należącego do sprawiedliwości duchownej, a nie świeckiej, wydanoby mnie biskupowi z Béziers, któryby mnie oddał do papieża Awiniońskiego, a ponieważ Święty nasz Ojciec Klemens jest wielkim przyjacielem księcia de Berri...
— Rozumiem! — wrzasnął Bétisac, przerywając. — Tak, pan mój, wielki, potężny książę de Berri, nie pozwoliłby na to, żeby mi tam krzywdę jaką wyrządzono! Ach, tak! zbawienna rada wasza!...
I chciał rzucić się w objęcia starca, ale ten odepchnął go. W tej chwili otworzono drzwi, — weszła straż, wołając Bétisaca przed sąd.
Wówczas pomyślał on, że nadeszła chwila użycia wybiegu, jaki mu na myśl podsunął starzec, a przyklękając na jedno kolano, prosił, aby mu mówić dozwolono.
— Mości panowie — rzekł — w więziennej celi uważniej spojrzałem w głąb przeszłości i sumienia mego i obawiam się, że wielce rozgniewałem na siebie Pana na niebie, ale nie tem, iżbym miał rabować i przywłaszczać sobie pieniądze biednego ludu, gdyż dzięki Bogu wszyscy wiedzą, jakom działał z rozkazu władcy mego, — ale tem, że błądziłem przeciwko wierze.
Sędziowie spojrzeli po sobie ze zdumieniem.
— Tak — mówił dalej Bétisac — tak, Mości panowie, gdyż umysł mój odmawia posłuszeństwa wierze w jakąś tam Trójcę; ani też w to, że Syn Boży poświęcił się na tyle, iż zstąpił na ziemię i począł się z kobiety; ani też w duszę moją, o której myślę, że nic z niej nie zostanie po mojej śmierci.
Dreszcz przerażenia przejął wszystkich zgromadzonych. J. M. pan Lemercier, który był śmiertelnie na obżałowanego zagniewany, podniósł się wreszcie i rzekł.
— Pomyśl, człowiecze, coś wyrzekł. Wyrazy te ranią boleśnie święty nasz kościół chrześcijański, matkę naszą, a na głowę twoją ściągną ogień pomsty Bożej! Zastanów się więc raz jeszcze, zanim je powtórzysz.
— Nie wiem — odparł Bétisac — co tani ściągną moje słowa, ogień czy wodę, ale to wiem, że takie jest moje głębokie przekonanie, od chwili, gdym doszedł do rozumu, i że takież ono będzie, dopóki tego rozumu nie utracę.
Sędziowie przeżegnali się znakiem krzyża świętego, a obawiając się krzywdy na zbawieniu swej własnej duszy, gdyby takiej mowy dłużej słuchali, kazali odprowadzić go napo wrót do więzienia; Bétisac, wszedłszy do swej celi, począł szukać oczyma tajemniczego starca, chcąc mu opowiedzieć wszystko, ale nie znałazł go już w więzieniu. Co działo się w duszy tego człowieka aż do dnia następnego — o tem wie jeno Bóg. To tylko pewna, że nazajutrz mógłby on był z łatwością przeczyć, jakoby był tym samym, co wczoraj, człowiekiem. Bóg zamienił mu godziny te na lata; w przeciągu jednej nocy wszystkie mu włosy zbielały.
Król, dowiedziawszy się o zeznaniu Bétisaca, był bardzo uradowany.
— A! — zawołał — zły to człowiek ten Bétisac; mieliśmy go za prostego złoczyńcę, a oto okazuje się, że jest on heretykiem; sądziliśmy, że zasłużył jedynie na stryczek, a oto on sam domaga się stosu. Niechże więc i tak się stanie; trzeba będzie spalić go i powiesić zarazem. A niechże teraz przybywa nasz stryj de Berri przyjąć na się winy tego człeka. Zobaczymy, czy przyzna się i do tej zbrodni.
Wkrótce echo zeznań Bétisaca rozeszło się po mieście i można było widzieć na ulicach wielkie tłumy narodu rozradowanego, gdyż był on wielce nienawidzony i przeklinany, ale nikt nie był więcej zdziwiony temi wiadomościami, jak dwaj rycerze, którzy przybyli żądać wydania przestępcy w imieniu księcia de Berri. Wiedzieli oni dobrze, że był on już ostatecznie zgubiony, i zrozumieli odrazu, iż podobne wyznanie win, o które go nikt nie pytał, uczynić mógł chyba za radą jakiegoś śmiertelnego wroga. Ale cóż było robić? Zeznanie uczynione zostało, król wydał wyrok, pozostała więc już jedna tylko nadzieja, ta mianowicie, że nazajutrz Bétisac swoje słowa cofnąć zechce. Chcąc mu to poradzić, pobiegli oni do więzienia, lecz stróże odpowiedzieli, że tak im, jak i czterem sierżantom, umyślnie w tym celu przysłanym, nakazane zostało pod karą śmierci, aby nikomu nie pozwalali widzieć się z więźniem. Rycerze w milczeniu spojrzeli po sobie i odeszli; wróciwszy do domu, wsiedli na konie i pojechali zdać sprawę swojemu panu.
Nazajutrz rano, około godziny dziesiątej, zabrano Bétisaca z więzienia. Gdy spostrzegł, że go prowadzono już nie w stronę sądu, ale ku pałacowi biskupiemu, nabrał znowu otuchy. Tu znalazł zebranych inkwizytorów królewskich i dygnitarzy Kościoła świętego. Burmistrz miasta Béziers, obecny temu także, powstał i rzekł:
— Mości panowie! oto jest Bétisac, którego wam oddajemy, jako heretyka i kacerza. Gdyby zbrodnia jego była zbrodnią podległą juryzdykcyi królewskiej, byłaby już sprawiedliwość wymierzona, ale heretyk należy do sprawiedliwości duchownej. Czyńcie z nim, na co winy jego zasługują!...
Bétisacowi błysnęła nadzieja ratunku... Wtem jeden z prałatów zapytał go, czy w istocie jest on tyle występnym, a Bétisac, widząc, że sprawa zdaje się brać dobry obrót, przewidziany przez jego doradcę — odpowiedział: „tak jest!“ Wezwano tedy lud zgromadzony przed pałacem i polecono Betisacowi, aby zeznanie swoje powtórzył, co on też trzykrotnie uczynił, tak go widać oczarował już ów starzec, i po trzykroć naród przyjął je rykiem, jaki wydaje lew, gdy go zaleci zapach krwi... Wreszcie prałat ów dał znak, aby Bétisaca natychmiast oddano w ręce straży zbrojnej, która go z sali wyprowadziła. Tłum zstępował z nim razem po stopniach pałacowych, obejmując go, niby pierścieniem. Bétisac sądził jeszcze, że go wyprowadzają z miasta, aby go odesłać papieżowi. Wychodząc z pałacu, spostrzegł na stopniach siedzącego starca. Twarz jego promieniała radością, co znowu Bétisac na dobre sobie wytłómaczył i skinął mu głową.
— Tak, tak, dobrze idzie, nieprawdaż? — zawołał starzec.
I począł się śmiać, a wstąpiwszy na stopień, wielkim głosem zawołał tak, iżby go słyszano w tłumie:
— Bétisacu! pomnij, kto ci dał tę radę, która cię aż tu przyprowadziła. Pomnij, że to ja!
Potem, schodząc ze stopni z całą szybkością, na jaką mu jego wiek pozwalał, pobiegł jedną z bocznych ulic, prowadzących do królewskiego pałacu. Bétisaca prowadzono tam ulicą główną, ciągle otoczonego tłumami ludu, który od czasu do czasu wydawał okrzyki złowrogie. Winowajca okrzyki te uważał za objaw gniewu tego tłumu, któremu ofiara się wymykała, i dziwił się prawie, iż go spokojnie wyprowadzić pozwolono za bramę miasta Béziers; gdy wtem, wychodząc na wielki plac przed pałacem, usłyszał straszny krzyk ludu, zebranego na placu. Cały naród kupić się począł ku samemu środkowi, gdzie umieszczony był stos, zpośród którego wznosiła straszne swe ramiona szubienica, u której na łańcuchu zawieszona była żelazna obroża, W jednej chwili Bétisac ujrzał się sam wpośrodku czterech ludzi straży zbrojnej. Wszyscy się rozpierzchli, albowiem każdy chciał zająć najlepsze miejsce dokoła rusztowania.
Wtedy dopiero cała prawda ukazała się oczom tego człowieka, któremu pierwszy raz przeczucie śmierci zakołatało w duszy.
— Ach! Mości książę de Berri! — wołał — oto moja ostatnia godzina!... Ratunku!... Pomocy!...
Tłumy na krzyk ten odpowiedziały okrzykiem przekleństwa przeciw księciu de Berri i jego skarbnikowi. Wtedy zbrojni pochwycili opierającego się zbrodniarza w swoje ramiona, Bétisac począł krzyczeć, że nie jest wcale heretykiem; że wierzy w Chrystusa i Dziewicę Maryę. Na świadectwo wzywał Boga i błagał lud o przebaczenie, lecz za każdym razem okrzyki: „Śmierć mu! śmierć!“ były odpowiedzią na jego wołania. Nakoniec zbrojni postawili go u stóp stosu, opierając plecami o jeden ze słupów, który podpierał baryerę. O tę baryerę stał także oparty starzec.
— A! bądź przeklęty! — zawołał Bétisac, spostrzegając go — tyś to zaprowadził mnie na stos! Mości panowie! miłościwi moi! jam jest niewinny, a oto człowiek, który na mnie urok rzucił! Mości panowie, ratujcie mnie!... Ratunku! Pomocy!...
Starzec śmiał się tylko.
— Widzę, że masz dobrą pamięć — rzekł — nie zapominasz przyjaciół, którzy ci dobrą radą służyli. Jeszcze jedną dać ci mogę, a ta napewno dobrą będzie: Bétisacu, pomnij na duszę twoją!
— Tak! tak! on dobrze mówi! — wołał Bétisac, starając się zyskać na czasie — tak, Mości panowie! księdza! księdza!...
— Na co mu księdza?! — wykrzyknął starzec — on sam powiada, że nie ma duszy, więc ksiądz nie ma czego ratować, a ciało i tak przepadło!
— Śmierć mu! śmierć! — krzyczał lud.


A! bądź przeklęty! — zawołał Bétisac....

Kat zbliżył się.
— Bétisacu — rzekł — skazany jesteś na śmierć. Złe twoje czyny zły koniec sprowadziły.
Bétisac stał nieruchomy, oczy mu białkiem zaszły, włosy się na głowie najeżyły. Kat wziął go za rękę, on się dał wieść, jak dziecko. Gdy wstąpił na stos, kat chwycił go za ręce i podniósł, a pomocnicy jego, otwarłszy obrożę na łańcuchu u szubienicy, założyli mu ją na szyję. Skazany zawisł nad stosem, nie na stryczku duszącym, lecz na owej obroży. W tejże chwili ten sam starzec, który mu tak dobrze doradzał, pochwyciwszy pochodnię żywiczną, zapalił stos. Kat i jego pomocnicy zeskoczyli z rusztowania.
Płomień powrócił całą energię nieszczęśliwemu, którego miał wkrótce pochłonąć. Nie krzyknąwszy nawet, i nie wzywając łaski i przebaczenia, obiema rękoma chwycił za łańcuch, na którym wisiał, i po nim wdrapał się na belkę górną szubienicy, której uchwyciwszy się rękoma i nogami, starał się oddalić od ognia, o ile mu na to pozwalała długość szubienicy i łańcucha. Tak u chronił się on od działania płomieni dopóty, dopóki ogień palił się u podstawy stosu, niezadługo jednak płomienie dostały się do górnych części jego i wtedy, jak istota żywa i rozumna, jak wąż sprężysty, ognień podniósł głowę swą ku Bétisacowi, rzucając mu w oczy dym i iskry; wreszcie języki płomienne poczęły go obejmować i zapaliły na nim suknie... Wówczas uroczysta nastała cisza: widzowie wytężyli całą uwagę, nie chcąc nic stracić z owej walki między człowiekiem a żywiołem życia i śmierci. Słychać było jęki żałosne i wesoły trzask ognia. Człowiek i ogień, ofiara i kat, zdawały się obejmować nawzajem, ściskać i skręcać razem; wkrótce jednak człowiek zwyciężony został. Kolana jego puściły belkę, na której szukał ratunku, ręce nie mogły utrzymać rozpalonego do czerwoności łańcucha i, wydając straszny i ostatni krzyk, zawisł znowu na obroży wśród płomieni. Trwało to kilka sekund zaledwie. Ta masa bezkształtna, która była istotą ludzką, konwulsyjnie rzucała się w płomieniach przez chwilę, potem zesztywniała i zawisła bez ruchu. Chwilkę później, obroża przytwierdzona do szubienicy wraz z łańcuchem odpadła, skoro belki zwęglone zostały, i wtedy, jakby do piekieł porwanej zwłoki runęły na dół i zniknęły w masie węgli i popiołu.
Tłumy powoli, w milczeniu, rozchodzić się poczęły, a u stóp stosu pozostał tylko ów starzec tajemniczy. Pytano się, czy to nie szatan we własnej osobie, przychodzący po duszę potępieńca?...
Nie, starzec ów był ojcem dziewicy, zhańbionej przez Bétisaca.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.