Karol Szalony/Tom I/Rozdział XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Karol Szalony
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1910
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Chroniques de France: Isabel de Bavière
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XI.

W kilka dni po tem, co opowiedzieliśmy wyżej, podczas gdy Odetta spoczywała u nóg Karola, zapatrzona w jego oczy, z głową wspartą na jego kolanach, doktór Wilhelm wszedł szybko, oznajmiając przybycie królowej.
— Ah! — rzekł Karol — więc nie obawia się już spotkania z biednym szaleńcem?... Powiedziano jej już, że jest przytomny, i zdecydowała się nareszcie zbliżyć do lwiej jamy. Wprowadźcie Jej Mość Izabellę do komnat sąsiednich.
Wilhelm wyszedł.
— Co tobie? — zapytał król Odetty.
— Nic — odpowiedziała, ocierając łzę.
— Szalona! — szepnął król.
Potem pocałował ją w czoło, a biorąc jej główkę w obie dłonie, podniósł się, położył ją na fotelu, ucałował jeszcze raz i wyszedł. Odetta pozostała w tej samej pozycyi w jakiej ją Karol zostawał. Po chwili zdawało jej się, że cień jakiś zasłania, dotąd wpadające do komnaty, promienie słoneczne, i odwróciła się.
— Jego Wysokość książę Orleanu!? — wykrzyknęła, ukrywając twarz w dłoniach.
— Odetta! — zawołał książę.
Oczy Ludwika pełne zdumienia pozostały przez chwilę utkwione w Odecie.
Po chwili milczenia, począł mówić głosem cierpkim i tonem ironicznym:
— A! — więc to pani czynisz takie cuda!? Wiedziałem, że jesteś potężną czarodziejką, ale nie myślałem o tak wielkiej twej sile; wiedziałem, że możesz przywieść człowieka do utraty zmysłów, ale nie sądziłem, iżbyś je powracać mogła!...
Odetta westchnęła.
— Teraz — mówił dalej książę — rozumiem tę cnotę surową i tale silnie obronną. Jakaś cyganka przepowiedziała ci, że zostaniesz królową Francyi, więc miłość pierwszego księcia krwi nie była dla ciebie wystarczającą! To naturalne i zrozumiałe!
— Książę — rzekła Odetta, podnosząc się i ukazując mu twarz spokojną i wzbudzającą szacunek — gdy przybyłam tutaj, przybyłam jako ofiara, która się poświęca, a nie jak ladacznica, szukająca szczęścia. Może być, że gdybym tu, przy królu nieszczęśliwym, zastała kogoś z jego rodziny, byłabym miała więcej sił, ale nie znalazłam nikogo przy łożu tego nieszczęśliwego, nie mającego na czole innej korony, oprócz cierniowej; istotę opuszczoną, od Boga pozbawioną rozumu i instynktu, i nie posiadającego tego nawet poczucia, jakie natura daje ostatniemu ze zwierząt, instynktu zachowawczego.
A jednak, ten człowiek, ten nieszczęśliwy, był wczoraj, jeszcze królem młodym, pięknym, potężnym, w mroku jednej nocy przeżył on lat trzydzieści; między brzaskiem jednego i drugiego dnia czoło jego pokryło się zmarszczkami, jak u starca; z całej jego potęgi nie pozostało nawet pragnienie władzy, gdyż szał jego, zbłąkawszy umysł, odebrał mu pamięć przeszłości. Wówczas, patrząc na tę młodość zgrzybiałą, na tę piękność zwiędłą, na tę wielkość straconą, uniosłam się wielkiem współczuciem dla tak wielkiego nieszczęścia. Król pozbawiony tronu, berła, korony, potomek starożytnego i świętego rodu królów, czołgający się na kolanach, błagał miłosierdzia, a nikt mu nie odpowiadał; on wyciągał ramiona, a nikt mu ręki nie podawał; on płakał, a nikt mu łez nie ocierał. Oh! czułam wówczas, że jestem wybraną, że Bóg mnie do wielkiego celu powołał; czułam, że są położenia, tak dziwnie wychodzące poza obręb zwykłych stosunków ludzkich, w których względy społeczne istnieć przestają; sytuacye takie, że w nich wyraz „cnota“, jest sztyletem, którym dobija się konającego. Czułam, że lepiej zgubić swoją duszę, a ocalić jedno życie, kiedy ta dusza należy do biednej młodej dziewczyny, a to życie jest życiem wielkiego króla.
Książę Orleanu patrzył na nią z podziwem: słuchał tej mowy serca, znamionującej uczucie tak niespodzianie rozwinięte, podobne do tych kwiatów, które rozwijają się w ciągu jednej nocy.
— Zaiste, dziwna z ciebie dziewczyna, Odetto — rzekł książę — byłabyś istotnie aniołem, zesłanym z nieba, gdyby to, co mi mówisz, było prawdą. Ale ja pragnę temu wierzyć: przepraszam, że cię obraziłem, daruj mi, bo i — ja ciebie bardzo kochałem!...
— A ja, panie!... O! żebyś to ty był tym nieszczęśliwym!...
— O! Karolu, Karolu! — zawołał książę, uderzając się w czoło.
W tej chwili wszedł król. Dwaj bracia rzucili się sobie w objęcia; doktór Wilhelm szedł za królem.
— Mości książę — rzekł — chwała Bogu! oto król jest zdrów. Oddaję go wam, lecz od tej pory niechże się strzegą zasmucać go, rozgniewać lub pracą przeciążać, gdyż umysł jego nie jest jeszcze dosyć silny, a zwłaszcza — dodał, spoglądając na Odettę — nie rozłączajcie go z jego aniołem stróżem. Dopóki ona będzie przy nim, ręczę za wszystko.
— Mistrzu Wilhelmie — odpowiedział książę — za mało cenicie potęgę wiedzy waszej, a i ona przecież jest także niezbędną dla króla. I wy przy nim odtąd pozostawać musicie.
— O! miłościwy książę — odparł Wilhelm, wstrząsając głową — ja jestem już siwym i słabym starcem, niezdolnym do znoszenia dworskich trudów. Pozwólcie mi wrócić, Mości książę, do miasta mego Laonu. Spełniłem przeznaczenie moje, teraz odejść mogę w spokoju.
— Mistrzu Wilhelmie — rzekł książę — wynagrodzenie usług waszych należy do książąt stryjów i spodziewam się, że wynagrodzeni będziecie pięknie i hojnie. W każdym jednak razie, gdybyście z nich zadowoleni nie byli, przyjdziecie do Ludwika Orleańskiego, a przekonacie się, że nie darmo głos ogółu dał mu tytuł „szczodrego.“
— Bóg, Mości książę, uczynił już dla mnie więcej, niźli ludzie uczynić mogą — rzekł, pochylając głowę Wilhelm — a cokolwiek po Nim oni uczynić zechcą, będzie zawsze zbyt wiele w porównaniu do zasług, jakie położyłem.
Ukłoniwszy się, mistrz Wilhelm wyszedł i nazajutrz, nie dając się żadnemi prośbami skłonić do zmienienia zamiaru, opuścił zamek de Creil i powrócił do miasta swego Laonu, pod którym miał domek własny. Do Paryża nigdy przybyć nie chciał, chociaż mu dawano tysiąc koron złota i chociaż oddano na jego usługi do podróży cztery konie ze stajen królewskich.
Król, ze swej strony, powrócił do pałacu Ś. Pawła, w blizkości którego dał mały domek Odecie i wszystko wróciło do tego stanu, jak było przed chorobą.
Król, śpieszył się do objęcia rządów, a to dla użyczenia swego wpływu i poparcia, wielkiemu i świętemu przedsięwzięciu, o którem ciągle marzył.
Była to krucyata przeciw niewiernym Turkom.
Ambasadorowie Zygmunta przybyli do Paryża, podczas gdy król był w Creil, i opowiedzieli tam zamiary Bajazeta, który nastąpił po swoim ojcu, zabitym w wielkiej bitwie, stoczonej z Zygmuntem. Sam zdradził on swoje zamysły, głośno mówiąc, że zajmie królestwo Węgier i przebieży wszystkie królestwa chrześcijańskie, pod swoją władzę je zabierając, a pozostawiając każdemu wolę rządzenia się swojemi prawami; następnie dotrze, blaskiem potęgi swej otoczony, aż do Rzymu, aby nasypać obroku koniowi swemu na ołtarz Świętego Piotra... Były to ohydne bluźnierstwa, które powinny były oburzyć przeciw niemu każdego, w którego piersi biło chrześcijańskie serce.
To też Karol zaprzysiągł, że Francya, ta pierworodna córa Chrystusa, nie zniesie takiej profanacyi, chociażby on sam, król i pomazaniec Boży, miał osobiście wyprowadzić zbrojne hufce przeciw niewiernym, jak to czynili jego poprzednicy: królowie Filip August, Ludwik IX i Ludwik VII. Hrabia d’Eu, który miecz Wielkiego Marszałka odziedziczył po Clissonie, i marszałek Bucicaut starszy, który już podróżował po kraju niewiernych, silnie popierali postanowienie króla, mówiąc, że obowiązkiem jest każdego rycerza, noszącego znak krzyża świętego na piersiach, przyłączyć się do wyprawy przeciw wspólnemu nieprzyjacielowi.
Najwięcej jednak przedsięwzięcie to wziął do serca książę Filip Burgundzki, zachęcony do tego przez syna swego, hrabiego de Nevers, który miał nadzieję zostania wodzem tej wyborowej armii i dokonania z nią i na jej czele świetnych i wielkich czynów. Książę de Berri nie stawiał również ze swej strony żadnej opozycyi w tej sprawie, która też wkrótce ostatecznie na Radzie królewskiej postanowiona została. Odprawiono tedy posłów Zygmunta, wysłano też ambasadorów do cesarza niemieckiego i księcia Austryi o pozwolenie przejścia przez ich kraje. Napisano również do Wielkiego Mistrza zakonu Teutońskiego dla zawiadomienia go, że Jan Burgundzki idzie im na pomoc z tysiącem najwaleczniejszych wojowników, wybranych z pomiędzy rycerstwa Francyi, dla stawienia oporu zbrojnego zamiarom króla Bajazeta, zwanego Amurat-Baquin.
Książę Burgundyi sam zajął się przygotowaniami wojennemi swojego syna pierworodnego; chciał bowiem, żeby wyprawa ta godną była księcia, należącego do „domu złotych lilii“. Pierwszą rzeczą, o jakiej pomyślał, było przydanie mu do boku rycerza doświadczonego wielkiej odwagi i wielkiego męstwa. Napisał tedy do pana de Coucy, który właśnie powracał z Medyolanu, ażeby przybył doń do pałacu d’Artois, w którym książę Burgundyi zamieszkiwał. J. M. pan de Coucy pośpieszył też natychmiast na to wezwanie.
Tak rzeczy zdecydowawszy, książę zajął się staraniami o wynalezienie pieniędzy, aby ułatwić synowi swemu podróż, godną jego stanowiska i rodu. Nałożył więc, z okazyi pasowania syna na rycerza, podatek na wszystkie ziemie orne, na kasztelanów okolicznych i mieszczan, a podatek ten uczynił do stu dwudziestu tysięcy koron złota. Gdy jednak ta suma okazała się niewystarczającą na postawienie wszystkiego na tej stopie, jakiej pragnął, książę nakazał wszystkim rycerzom i damom, w lenności odeń zamki i ziemie trzymającym, aby się gotowali do wyjazdu, jako stanowić mający świtę syna jego w wyprawie krzyżowej, każdemu jednak pozostawiając wolność wykupienia się od tego obowiązku, za stosowną opłatą, która wynosiła dwa tysiące dla jednych, tysiąc dla innych i wreszcie pięćset koron złota, stosownie do dochodów, otrzymywanych z lenn.
Damy, w wieku będące, i podstarzali rycerze, już niezdolni do tak ciężkich niewygód i, jak mówi Froissart, „obawiający się trudów cielesnych“, zapłacili wedle woli książęcej. Co do młodych, tym odpowiedziano, że nie o ich pieniądze, lecz o osoby idzie i że do drogi przygotować się mają swoim kosztem i towarzyszyć w tej wyprawie panu swemu, księciu Janowi. Z tego nowego podatku książę zebrał znowu około sześćdziesięciu tysięcy koron złota.
Wszystko to przygotowywało się z możliwą szybkością tak, że około 15-go maja wszyscy, wybrani do wyprawy, byli już gotowi i hrabia Jan dał hasło do wyjazdu, sam pierwszy ruszając w drogę na czele orszaku tysiąca ludzi. Wszyscy byli szlachetnego urodzenia, wszyscy odznaczali się męstwem i honorem nieskażonym.
W zamku świętego Pawła starano się gorliwie i dokładnie wypełniać zlecenia doktora Wilhelma i spełniano je dobrze, szczególniej pod względem rozrywek i przyjemności, jakich dostarczać królowi trzeba było. Codziennie odbywały się konne przejażdżki, lub też uroczyste, w zamku, lub w Luwrze, a w wieczór tańce w zamku świętego Pawła. Każdy, chcąc przypodobać się królowi i rodzinie królewskiej, trudził głowę, aby wymyślić coś nowego. Najszaleńsze myśli i projekty, jak to często bywa, najlepiej były przyjmowane. Odetta mało udziału brała w tych wszystkich uroczystościach, raz, z powodu, że sam charakter jej oddalał ją od głośnych zabaw, powtóre, dlatego, że ważniejsze i świętsze zajmowały ją myśli.
Odetta miała zostać matką...
Król kochał ją bardzo, tą miłością głęboką dusz podniosłych, zrodzoną z wdzięczności. Nigdy nie minął dzień, żeby Karol nie znalazł chociaż godziny jednej dla swej uzdrowicielki; chwile przy niej spędzone odbijały jasnem światłem na ciemnem tle nudy i znużenia dworskiego życia.
Stało się tedy, że w epoce owej właśnie pewien młody rycerz z prowincyi Vermandois, który należał do otoczenia królewskiego, żenił się z panienką szlachetnego rodu, pochodzącą z Niemiec, a należącą do dworu królowej. Dostojni opiekunowie państwa młodych postanowili wyprawić im uroczyste wesele na zamku świętego Pawła. Postanowiono urządzić bal maskowy. Król starał się skłonić Odettę, aby w tej za, bawię udział wzięła, ona jednak odmówiła stanowczo, tłómacząc się niebezpieczeństwem swego stanu i słabością zdrowia.
Gdy nadszedł dzień wesela, każdy przygotowania poczynił w cichości i tajemnicy, aby tem większe przebraniem swojem, lub strojem zrobić wrażenie. Bal rozpoczął się kadrylem zwykłych masek, ale około godziny jedenastej rozległy się krzyki: „Rozstąpcie się! miejsca! miejsca!...“ i ukazały się dwa walety: pikowy i kierowy z halabardami w rękach — ubrane, jak na obrazkach Jacquemina, i stanęły przy drzwiach. Za nimi przez te drzwi wszedł cały pochód, przedstawiający żywą talię kart do grania. Król Dawid wszedł pierwszy, za nim Aleksander, później Cezar, wreszcie Karol Wielki. Każdy z nich prowadził pod rękę damę tegoż samego koloru, a treny sukien królewskich nieśli niewolnicy. Pierwszy z tych niewolników wyobrażać miał grę w kręgle, drugi bilard, trzeci szachy, a czwarty kości.
Poza nimi, jako dworzanie, szły cztery asy, przybrane za kapitanów gwardyi i dowodzący każdy dziewięcioma kartami.
Pochód zakończyli walet treflowy i karowy, którzy zamknęli za sobą drzwi, dając przez to do zrozumienia, że już nikt więcej nie wejdzie. Zaraz też orkiestra balowa dała hasło do tańców i natychmiast w pięknych zwrotach asy, króle, damy i walety, łącząc się z sobą, poczęli tworzyć tercye, kwarty i inne sekwense i czternastki ku wielkiej uciesze towarzystwa. Nakoniec, gdy wszystkie czarne karty zebrały się po jednej stronie, a wszystkie czerwone po drugiej, balet ten zakończony został kontredansem ogólnym, w którym wszystkie karty się pomieszały, bez różnicy godności, płci i koloru.
Jeszcze nie dosyć się nas miano z tego pomysłu, który się wszystkim niezmiernie wydał dowcipnym, gdy wtem z sąsiedniej sali dał się słyszeć głos donośny, wygłaszający prośbę o wpuszczenie kogoś do sali balowej. Ponieważ zaś wiedziano dobrze, że nie może to być nic innego, jeno jaka nowa maskarada, pośpieszono więc uczynić zadość tej prośbie.
W istocie ten, który żądał wpuszczenia do sali, był to naczelnik Indyan, prowadzący na sznurze pięciu swoich poddanych, związanych razem. Byli oni przyodziani w worki płócienne, na których były naklejone pasma lnu ufarbowanego na kolor włosów, co im nadawało pozór kosmatych satyrów. Damy poczęły krzyczeć i cofać się na ten widok; opróżnił się środek sali, a nowoprzybyli zajęli tam miejsca wolne, wykonywając tańce najprzeróżniejsze i najdziwaczniejsze. Niedługo jednak przestrach ustąpił, i wszystkie te panie poczęły się zbliżać, z wyjątkiem jedynie księżnej de Berri, która ze strachu nie śmiała wyjrzeć nawet z kącika, w którym się skryła; co widząc, naczelnik dzikich zbliżył się do niej w przekonaniu, że ją jeszcze bardziej przestraszy. W tejże chwili rozległ się wielki krzyk w sali. Książę Orleanu przez nieostrożność zbliżył zanadto jedną z pochodni do tańcujących Indyan, chcąc ich lepiej obejrzeć. Od płomienia tego w jednej chwili wszyscy Indyanie, związani ze sobą, stanęli razem w płomieniach. Jeden z nich zdołał się wydrzeć i wybiegł z pokojów, drugi tymczasem, zapominając o strasznym bólu, jakiego doznawał, wykrzyknął na cały głos:
— Ratujcie króla! na miłość Boską! ratujcie króla!...
Wtedy księżna de Berri, domyślając się, że dowódcą owych Indyan jest nie kto inny, jeno zapewne sam Karol, zarzuciła mu ramiona na szyję i tak go zatrzymała, albowiem chciał biedź na ratunek swoim towarzyszom, którym już nic dopomódz nie mógł, sam się na straszne narażając niebezpieczeństwo.
Z płomieni i jęków ciągle ten sam wydzierał się krzyk:
— Ratujcie króla! ratujcie króla!...


— Ratujcie króla! na miłość Boską, ratujcie króla!...

Straszny to był widok tych czterech ludzi, razem złączonych w jednym słupie płomienia, do którego nikt zbliżyć się nie śmiał. Żywiczne gałązki, zdobiące ich kostyum, podsycały ogień i, topiąc się, spływały jakby pot śmiertelny, a kawałki palącego się odzienia odpadały z kawałkami skóry ludzkiej. Froissart mówi, że w tej wielkiej sali zamku św. Pawła, w chwili, gdy północ biła, straszno było i litość brała, widząc i słysząc, co się tam działo. Z czterech, którzy się palili, dwóch już zwęglonych i martwych leżało na podłodze. Byli to: miody hrabia de Joigny i J. M. pan de Poitiers. Dwóch innych wyniesiono na pół spalonych; byli to J. M. pan Henryk de Guisac i nieprawy syn de Foix, który jeszcze umierającym i coraz słabnącym głosem powtarzał ciągle:
— Ratujcie króla! ratujcie króla!...
Piąty, który zdołał się wydrzeć i uciec, był to pan de Nantouillet. Wybiegł on z pałacu cały w płomieniach, lecz przypomniał sobie, że, idąc na maskaradę, widział był w pobliżu zamku piwnicę, w której stały wielkie kadzie z wodą do płukania butelek i dzbanów. Przypomniawszy to sobie, pobiegł w tym kierunku i wskoczył w jedną z tych kadzi. Ta przytomność umysłu ocaliła go.
Król zaś dał się poznać księżnej de Berri, ciotce swojej, która, pokazując mu Izabellę zemdloną na rękach swoich dam honorowych, wymogła na nim, aby pobiegł jak najprędzej do swoich apartamentów i natychmiast się przebrał. Przerażenie, jakiego wszyscy zebrani doznali z jego powodu, przeminęło szybko, gdyż w parę minut wszedł król już bez maski na salę, w ubraniu, jakie zwykle nosił. Izabella otrzeźwiała dopiero, gdy usłyszała głos jego, i długo jeszcze uwierzyć nie chciała, aby to był on sam i aby mu się nic złego nie stało.
Książę Orleanu był prawdziwie w rozpaczy, jako sprawca tak wielkiego nieszczęścia. Wstał on i mówił wszystkim, kto tylko mógł i chciał słuchać, że wszystko na niego samego spaść powinno, i odpowiedzialność, i żal, i kara, i że teraz, gdy widzi, jak wielkie przez, jego lekkomyślność i nieuwagę stało się nieszczęście, dałby życie swoje, żeby mógł cofnąć śmierć tych nieszczęśliwych.
Wieść o tym wypadku szybko rozeszła się po całem mieście. Nie wiedziano tylko, jak to zwykle bywa, o najważniejszej rzeczy, to jest, że król jest uratowany; nazajutrz rano, na wszystkich ulicach wielkie było zbiegowisko ludu, szemrzącego głośno przeciw młodym szaleńcom, którzy króla do takich namawiali wybryków. Wołano już o pomstę nad tymi, którzy się do jego śmierci przyczynili, i głuche zaczęto puszczać pogłoski i podejrzenia przeciw ks. Orleanu, na którego w razie śmierci króla przejść miała korona Francyi. Książęta de Berri i Burgundyi, pierwszy dążąc z zamku de Nesle, drugi z pałacu d’Artois do pałacu św. Pawła, spotkali się u wrót. Przedarli się przez tłumy, z rykiem lwa snujące się po ulicach. Znali oni tego lwa i obawiali się. jego gniewu. Dlatego też obaj udali się do króla i radzili mu, aby konno przejechał się dla uspokojenia mieszkańców po ulicach miasta Paryża, a gdy Karol zgodził się na to, książę Burgundyi, kazawszy otworzyć okno, wyszedł na balkon i donośnym głosem zawołał:
— Król żyje, poczciwi ludzie!... Uspokójcie się!... Ujrzycie go niebawem!...
W chwilę później król wyjechał wraz ze stryjami swymi, a uspokoiwszy lud ukazaniem się na wszystkich ulicach Paryża, zajechał do katedralnego kościoła Notre-Dame, gdzie wysłuchał mszy świętej i bogate na podziękowanie Bogu złożył dary. Po dopełnieniu tego obowiązku, wracał ku zamkowi św. Pawła ulicą des Jardins, gdy wtem posłyszał krzyk straszny, z głębi serca wydobyty, na który i jego serce zadrżało. Krzyk ten wydała młoda jakaś kobieta, stojąca w otwartem oknie poblizkiego domu. Zaledwie król ją dostrzegł, zeskoczył z konia, a stryjom powiedziawszy, aby sami wracali do pałacu, podążył ku owemu domowi; szybko wbiegł na schody i wpadł do pokoju, wołając z przerażeniem:
— Co to jest? co ci się stało, dziecię drogie, że drżysz tak cała i bledniesz?...
— Ach, panie miłościwy — odrzekła Odetta — sądziłam, iż stałeś się pastwą płomieni i oto życie ze mnie ucieka!...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.