Karol Szalony/Tom II/Rozdział II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Karol Szalony |
Podtytuł | Powieść historyczna |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1910 |
Druk | Piotr Laskauer i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Chroniques de France: Isabel de Bavière |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Podczas gdy ciężkie bramy opactwa Św. Antoniego otwierają się przed królem, a cięższe jeszcze wrota więzienia w Châtelet zamykają się za kawalerem de Bourdon.
podczas gdy Dupuy zatrzymuje się o staję od Vincennes, aby zaczekać na posiłki trzech kompanii straży, które mu miał nadesłać z prefektury Tanneguy Duchatel, my przenieśmy czytelnika do zamku Izabelli Bawarskiej.
Wejdziemy i, zwróciwszy się na lewo, Wstąpimy na schody kamienne, z piękną w koronkę rzeźbioną baryerą. Na pierwszem piętrze uchylimy drzwi osadzone w pół owalnych futrynach, miniemy pierwszą komnatę, którąby w dzisiejszym rozkładzie mieszkań nazwano przedpokojem, i pocichutku, wstrzymując oddech, podniesiemy bogatą portyerę, w złote kwiaty haftowaną, a oddzielającą przedpokój ten od następnej komnaty; wtedy przedstawi się oczom naszym widok, zasługujący istotnie na uwagę.
W paradnej komnacie kwadratowej, jak wieża, której stanowi ona pierwsze piętro, a do której światło z trudnością się dostaje przez wązkie, a wysokie gotyckie okna, o szybach różnokolorowych, przysłoniętych firankami z materyi haftowanej w złote kwiaty, na łożu wielkiem i szerokiem, w stylu gotyckim, wspartem na cyzelowanych kolumnach, leży w puchach i śpi kobieta jeszcze piękna, chociaż przebyła już granice młodości.
Półcień, panujący w pokoju, zdaje się być wymysłem kokieteryi. W istocie bowiem nic nie odejmuje on pełności jej kształtów, ale owszem, łagodzi kontury i jest zarazem cudownym sprzymierzeńcem białej jej ręki, wysuniętej z pod przykrycia; tej świetności, godnej Rubensowskiego pędzla główki, schylonej na obnażone ramię; delikatności rozpuszczonych włosów, których jedna część rozrzucona jest na pościeli, a druga, idąc w ślad za ręką, stanowi jej tło i spada aż na dywan kosztowny, stopnie łoża przykrywający.
Czyż potrzeba jeszcze pod tym portretem dać podpis, i czyż czytelnicy po opisie tym nie poznali w śpiącej kobiecie Izabelli, na której twarzy lata rozkoszy lżej się zaznaczyły, niż lata. boleści na czole jej męża?...
Po krótkiej chwili wargi pięknej tej kobiety rozwarły się z odgłosem, jakby pocałunku, oczy jej otworzyły się, a w nich nad zwykłą surowością wyrazu przeważać się chwilowo zdawała jakaś bezgraniczna, rozkoszna, niemoc, którą winna była ostatniemu przed obudzeniem się marzeniu, a raczej wspomnieniu rozkoszy.
Światło, jakkolwiek słabe, wydało się jeszcze zbyt silnem dla jej zmęczonych oczu; przymknęła więc je na chwilę, podniosła się, a oparłszy na łokciu, drugą ręką szukać poczęła pod poduszkami łoża maleńkiego zwierciadła z polerowanej stali. Znalazła je, przejrzała się i uśmiech zadowolenia zaigrał na jej ustach. Następnie, położywszy zwierciadło to na stojącym w pobliżu stoliku, wzięła zeń gwizdawkę srebrną i zagwizdała dwukrotnie, a jakby wyczerpana tym wysiłkiem, upadła napowrót na puchy z, westchnieniem zmęczenia raczej, niż smutku.
Zaledwie ucichło echo gwizdnięć królowej, uniosła się portyera, zawieszona u drzwi, i wsunęła, się główka pięknej młodej panienki dziewiętnasto- lub dwudziesto-letniej.
— Królowa pani mnie wzywa? — zapytała głosem łagodnym i bojaźliwym.
— Tak, Karolino, wzywałam cię.
Młoda dziewczyna weszła do pokoju, stąpając tak cicho i tak starannie, jakgdyby się przyuczała do takiego kroku.
— Staranną jesteś i pilną, Karolino — rzekła królowa z uśmiechem.
— Obowiązkiem to jest moim, miłościwa pani.
— Zbliż się, zbliż... bliżej jeszcze...
— Wasza Królewska Mość życzy sobie wstać?
— Nie, porozmawiać chcę chwilkę.
Karolina aż się zarumieniła z rozkoszy; miała bowiem prosić królowę o pewną łaskę i wiedziała, że koronowana jej pani jest właśnie w chwili takiego usposobienia, w którem potężni tej ziemi trzymają otworem łask swych skarbnice.
— Co to za hałas słychać w podwórzu? — mówiła dalej królowa.
— To koniuszowie i paziowie krzyczą i śmieją się, miłościwa pani.
— I inne jeszcze jakieś słyszę głosy.
— To są głosy panów de Graville i de Giac.
— A kawalera de Bourdon niema tam z nimi?
— Nie, pani, jeszcze się nie ukazał.
— I nic nowego tej nocy nie zakłóciło spokojności zamku?
— Nie, Tylko na chwil kilka przed brzaskiem dnia warta spostrzegła cień jakiś, sunący wzdłuż muru. Żołnierz krzyknął: „kto idzie!“ — Człowiek, gdyż istotnie to był człowiek jakiś, przeskoczył na drugą stronę fosy, mimo odległości i wysokości spadku. Wtedy strażnik z łuku strzelił za tym człowiekiem...
— No i cóż? — spytała królowa.
Gdy pytała, rumieńce z jej policzków znikły zupełnie.
— Otóż to, że Raymund jest niezdarny! Rozumie się, nie trafił, a dziś rano dostrzegł strzałę swoją utkwioną w jednem z drzew, w rowie rosnących.
— A! — zawołała Izabella, oddychając swobodniej pełną piersią.
— Szalony! — dodała, jakby odpowiadając swej tajemnej myśli.
— Tak, miłościwa pani, musiał to być albo szalony, albo szpieg, gdyż na dziesięciu, dziewięciu by się było zabiło w tym skoku. A najdziwniejsze w tem jest to, że się to zdarza już po raz trzeci! Niepokojące to wieści dla mieszkańców w zamku, nieprawdaż, pani?
— Tak, moje dziecię, ale poczekaj, jak kawaler de Bourdon zostanie dowódcą tej twierdzy, to się już więcej te rzeczy nie powtórzą.
I niedostrzegalny prawie uśmiech przesunął się po ustach królowej, podczas gdy rumieńce jej na nowo powoli występować poczęły.
— O! — rzekła Karolina — kawaler de Bourdon jest tak odważny....
Królowa uśmiechnęła się.
— A! więc lubisz go?
— Z całego serca — odparła naiwnie młoda dziewczyna.
— Powiem mu to, Karolino, i jestem pewna, że dumny z tego będzie.
— O, pani miłościwa, nie wspominaj mu o tem; mam właśnie prośbę do niego i nie ośmieliłabym się nigdy, gdyby wiedział...
— Ty, prośbę do niego?
— Tak, pani, ja!
— Cóż to takiego?
— O, pani!...
— No, nic nie szkodzi, powiedz mi, czego żądasz.
— Chcę... O! kiedy się boję...
— Czegóż!?... No, mów!
— Chcę prosić go o miejsce koniuszego.
— Dla siebie? — spytała znów królowa.
— O!... — zawołała Karolina, rumieniąc się i spuszczając oczy.
— Twój zapał dowodzi mi, że wielce cię to interesuje. Dla kogóż więc?
— Dla pewnego młodego człowieka.
Karolina wyszeptała te słów kilka tak cicho, że królowa zaledwie usłyszeć je mogła.
— A! i któż to taki?
— Pani miłościwa!... Wasza Królewska Mość nigdy nie raczy...
— No, nie wzdragajże się i powiedz mi, co on za jeden! — zawołała królowa z pewnym rodzajem niecierpliwości.
— Mój narzeczony! — szybko odpowiedziała przelękniona dziewczyna, a dwie łzy zatrzęsły się na czarnych jej rzęsach.
— Więc ty kochasz,! moje dziecię!? — zawołała królowa tonem tak łagodnym i słodkim, jakby matka, wypytująca własną córkę.
— O tak! pani miłościwa! kocham nad życie...
— Nad życie!... No, kiedy tak, Karolino, to ja tę sprawę biorę na siebie. Ja poproszę Bourdona o to miejsce dla, twego narzeczonego, w ten sposób będziecie zawsze razem! Tak, rozumiem cię, słodko jest i rozkosznie przebywać zawsze z tym, którego się kocha.
Karolina upadła na kolana, całując ręce królowej, której twarz, zwykle tak dumna i wyniosła, miała w tej chwili wyraz słodyczy iście anielskiej.
— O! jakże łaskawą raczy być na mnie Jej Królewska Mość! — zawołała. — Ileż wdzięczności mieć będę! Niech Bóg Wszechmocny i Karol święty błogosławieństwo swe na głowę Jej ześlą!... Dzięki, ach, dzięki!... Jakże on będzie szczęśliwy!... Pozwól, miłościwa pani, niech mu tę wieść pomyślną zaniosę.
— Więc on tu jest?
— Jest — odrzekła, spuszczając głowę ze wstydem — jest, powiedziałam mu wczoraj, że pan de Bourdon ma zostać komendantem Vinceńskiej fortecy, a tej nocy przyszło mu na myśl to, o czem przed chwilą.mówić się poważyłam Waszej Królewskiej Mości... Dziś więc rano przybiegł podzielić się ze mną swemi myślami.
— Gdzież on jest?
— Tu, w przedpokoju.
— I tyś śmiała?!...
Czarne oczy Izabelli zaświeciły błyskawicą. Karolina, klęcząca u łoża królowej, cofnęła się z przerażeniem.
— O, łaski! przebaczenia!... — wyszeptała.
Izabella zamyśliła się.
— Człowiek ten byłby całem sercem przywiązany do mnie i szczerze oddany moim interesom, nieprawdaż?... — zapytała.
— O! po tem, co mu miłościwa pani przyobiecać raczyła, w ogień by skoczył dla Waszej Królewskiej Mości.
Królowa uśmiechnęła się.
— Wprowadź go tu, Karolino, chcę go widzieć.
Karolina schwyciła się za głowę obiema rękoma, jakby się przekonać chciała, że nie śni; potem powoli podniosła się z ziemi, spojrzała na królowę ze zdziwieniem. a otrzymawszy powtórny rozkaz, wyszła z komnaty.
Królowa zsunęła firanki łóżka, a przez pozostawiony otwór wytknęła głowę, ujmując ręką fałdy firanek pod brodą. Wiedziała ona dobrze, że piękności jej nie zaszkodzi wcale odbłysk czerwonego światła od jaskrawej materyi kolorowej.
Zaledwie zdążyła tak zabezpieczyć wstydliwość swoją, weszła Karolina, a za nią jej kochanek.
Był to przystojny młody człowiek, lat dwadzieścia do dwudziestu dwu mieć mogący, o czole szerokiem i otwartem, o oczach niebieskich, żywych bardzo. Włosy miał blond i cerę bladą; ubrany był w kaftan z sukna zielonego z rękawami przeciętymi i bufiastymi według mody ówczesnej; spodnie tegoż samego koloru, obcisłe mocno, odznaczały muskuły jego nóg. Pas ze skóry żółtej podtrzymywał miecz ze stali, o szerokiej klindze; rękojeść miecza błyszczała, mocno wytarta. Były to ślady przyzwyczajenia, jakie miał młodzieniec, wspierając na niej jedną rękę, tak jak w tej właśnie chwili, podczas gdy w drugiej trzymał kapelusz filcowy w rodzaju ówczesnych czapeczek myśliwskich.
Wszedł i, postąpiwszy dwa kroki, stanął. Królowa jednym szybkim rzutem oka objęła całą tą postać. Bez wątpienia, egzamin ten miłościwej Izabelli trwałby był dłużej, gdyby mogła była przewidzieć, że stoi przed nią jeden z tych ludzi, którym los przeznaczył w życiu jedną taką godzinę, w ciągu której mają być narzędziem woli Najwyższego, zmieniającej losy narodów. Ale, jak powiedzieliśmy, nic w nim nie zdradzało podobnie wielkiego przeznaczenia i w tej chwili był to sobie poprostu przystojny, młody chłopiec, blady, bojaźliwy i zakochany.
— Jak się nazywasz? — spytała królowa.
— Perrinet Leclerc.
— Czyim jesteś synem?
— Ławnika Leclerc’a, klucznika bramy Saint-Germain.
— Czem się trudnisz?
— Handluję żelastwem na małem mieście.
— I porzuciłbyś to zajęcie, aby wejść w służbę kawalera de Bourdon?
— Wszystko-bym porzucił, miłościwa pani, aby być tylko ciągle razem z Karoliną.
— I nie będzie ci trudno przyzwyczaić się do obowiązków nowej służby?
— W sklepie moim, jako handlarza żelastwem, jest broń wszelkiego rodzaju, od maczugi aż do sztyletu i od łuku do kopii. Każdą bronią przeto nauczyłem się władać, miłościwa pani, i umiem to wszystko tak dobrze, jak najlepszy rycerz.
— A jeżeli otrzymasz to miejsce, będziesz-że mi wdzięczny i rozkazom moim posłuszny?
Młody chłopak podniósł oczy, śmiało spojrzał w oczy Izabelli i rzekł z pewnością siebie:
— Będę, miłościwa pani, wdzięczny bez granic i posłuszny, o ile zgodzi się to z tem, co winien jestem Bogu i Najjaśniejszemu, nam panującemu królowi Karolowi, tak mi Panie Boże dopomóż!
Królowa zmarszczyła czoło.
— Dobrze więc — rzekła — możesz uważać rzecz te za skończoną.
Kochankowie wymienili między sobą spojrzenie pełli miłości i szczęścia.
W tejże chwili gwałtowny hałas dał się słyszeć w podwórzu.
— Co to jest? — zawołała królowa.
Karolina i Leclerc pośpieszyli do okna.
— O Boże Wielki! — zawołała młoda dziewczyna z przerażeniem.
— Co to jest? co się dzieje? — powtórnie zawołała królowa.
— O, pani nasza! Całe podwórze napełnione zbrojnymi, którzy rozbroili naszą załogę! J. M. panowie de Giac i de Graville są aresztowani.
— Byłżeby to napad Burgundczyków?... — wykrzyknęła Izabella
— Nie. Najjaśniejsza pani — rzekł Leclerc — są to ludzie hrabiego d’Armagnac. Oto poznaję ich białe krzyże!
— A tam ich dowódca! — zawołała Karolina — pan Dupuy! Towarzyszy mu dwóch kapitanów... Pytają o apartamenta królowej, bo widzę, jak im te okna wskazują... Oto idą, już weszli, już są na schodach...
— Czy mam ich wpuścić? — krzyknął Leclerc, wydobywając do połowy swój sztylet.
— Nie, nie! — żywo zawołała królowa. — Skryj się, młodzieńcze, do tego gabinetu... Być może, że będziesz mógł być mi użytecznym, ale to stać się może jedynie pod warunkiem, że nie będą powiadomieni o twojej obecności, inaczej sam zginiesz i mnie się na nic nie przydaszdasz!...
Karolina popchnęła Leclerca do małego, ciemnego pokoiku, znajdującego się w pobliżu łoża Izabelli, Królowa wyskoczyła z łóżka, zarzuciła na siebie szeroką suknię z brokateli, przybraną futrem, a w pośpiechu za całą przepaskę służyły jej skrzyżowane ręce. Włosy jej rozpuszczone spadały na ramiona i dosięgały prawie kolan. W tej chwili Dupuy, w towarzystwie dwóch kapitanów, podniósł zasłonę i, nie zdejmując kapelusza z głowy, zwrócił się do Izabelli:
— Najjaśniejsza pani, jesteś moim więźniem.
Izabella krzyknęła; w krzyku tym odbijał się gniew i zdziwienie; potem, czując, że nogi chwieją się pod nią, upadła na łóżko, spojrzała na tego, który mówił do niej z takim brakiem szacunku, i wymówiła z cierpkim uśmiechem:
— Czyś stracił zmysły, panie Dunuv?...
— To król nasz i pan, niestety, utracił je — odpowiedział — gdyż, gdyby je posiadał dotychczas, byłbym miał sposobność powiedzieć pani to wcześniej, co przed chwilą powiedziałem.
— Mogę być uwięzioną, ale jeszcze jestem królową, a gdybym nią nawet nie była, to zawsze jestem kobietą; przemawiaj waszmość do mnie z głową odkrytą, jakbyś mówił do swego marszałka, gdyż przypuszczam, że to on cię tu przysyła.
— Nie mylisz się, pani, przychodzę z jego rozkazu — odpowiedział Dupuy, zdejmując powoli kapelusz, jak człowiek, czyniący zadosyć swej własnej woli, a nie cudzemu rozkazowi.
— Dobrze odrzekła królowa — ponieważ jednak oczekuję króla, to zobaczymy jeszcze, kto tu jest panem: marszałek, czy król...
— Król nie przybędzie.
— Powiadam panu, że ma przyjechać.
— Na połowie drogi król spotkał pana de Bourdon...
Królowa drgnęła; Dupuy zauważył to i uśmiechnął się.
— Cóż stąd? — powiedziała królowa.
— To, że spotkanie to zmieniło zamiary króla, a zapewne i zamiary rycerza, gdyż spodziewał się pewno wracać sam, a tymczasem w tej chwili jedzie pod dobrą strażą, miał on zapewne zamiar wrócić do swego pałacu my tymczasem przeznaczyliśmy mu mieszkanie w Châtelet.
— W więzieniu! za co?...
Dupuy uśmiechnął się.
— Musisz pani wiedzieć lepiej, aniżeli my, za co!
— Mam nadzieję, że życiu jego żadne nie zagraża niebezpieczeństwo?...
— Niedaleko jest z Châtelet na plac de la Gréve — rzekł, śmiejąc się, Dupuy.
— Czyżby go śmiano zamordować?!...
— Przypomnij sobie, królowo — rzekł Dupuy, patrząc na nią wzrokiem dumnym i surowym księcia Orleanu. Był on pierwszym w królestwie po królu naszym i panu, miał czterech lokai, niosących kopie, dwóch paziów, dźwigających miecze ostatniego wieczora, gdy przebywał ulicę Barbette, wracając od pani z wieczerzy. A skoro obadwaj jedną popełnili zbrodnię, czemużby nie miał spotkać ich los jednaki?
Królowa podniosła się z wyrazem najstraszniejszego gniewu; krew nagle uderzyła jej do twarzy, zdawało się, iż wytryśnie wszystkimi porami. Wyciągnęła rękę ku drzwiom, postąpiła krok naprzód i głosem ochrypłym z wściekłości, wymówiła jedno tylko słowo:
— Precz!...
Dupuy, niezmieszany, usunął się krok w tył.
— Dobrze, pani, lecz zanim wyjdę, muszę dodać jeszcze, że wyraźny jest rozkaz króla i marszałka, aby pani natychmiast wyjechała do miasta Tours.
— Zapewne w pańskiem towarzystwie?
— Nieinaczej.
— Więc to panu powierzono godność mego dozorcy? Zaszczytne zaiste stanowisko i spełniasz je godnie!
— Obowiązek zasuwania zamków za królową Francyi jest także pewnego rodzaju stanowiskiem w państwie.
— Sądzisz może — rzekła Izabella — że i kat, któryby mi ściął głowę, zyskałby szlachectwo tym czynem?
Odwróciła się, jakby zmęczona mówieniem, i nie chciała więcej odpowiadać.
Dupuy zgrzytnął zębami.
— Kiedy będziecie gotową do wyjazdu, pani?
— Zawiadomię was o tem.
— Pamiętajcie, że czas nagli.
— Pamiętaj waść, że jestem królową i że rozkazałam ci wyjść stąd!
Dupuy mruknął kilka wyrazów; ponieważ jednak wszyscy znali przewagę, jaką królowa Izabella, miała nad słabym monarchą, lękał się teraz, dopóki znajdowała się tak blizko, aby chwilowo utraconej władzy nie odzyskała na nowo. Skłonił się więc z większym, niż go dotąd okazywał, szacunkiem i wyszedł, stosując się do rozkazu królowej.
Zaledwie spuściła się za nim i jego dwoma towarzyszami zasłona, królowa padła na fotel; Karolina wybuchnęła płaczem, a Perrinet Leclerc wybiegł z ukrycia.
Bledszy był, niż zwykle, lecz widocznem było, że bladość ta pochodzi raczej z gniewu, niż z obawy.
— Czy mam zabić tego człowieka!? — wymówił przez zaciśnięte zęby, trzymając w ręku obnażony sztylet.
Królowa gorzko się uśmiechnęła. Karolina rzuciła się do nóg jej z płaczem. Grom, który uderzył w królowę, był również dotkliwym ciosem dla tych dwojga młodych ludzi.
— Zabić go! — rzekła królowa, sądzisz, więc, młodzieńcze. że do tego potrzebowałabym twojej ręki i twego sztyletu? Zabić go!... i po co?... patrz, w podwórzu pełno żołnierzy... zabić go... czyż to ocali Bourdona?
Karolina obfite łzy wylewała. Ze współczuciem dla królowej i pani swojej, łączyły się w jej sercu własne i niemniej dotkliwe cierpienia i obawy. Królowa, traciła to, co posiadała; Karolina traciła nadzieję ziszczenia swych pragnień, i ona więcej, niż królowa, godną była pożałowania.
Królowa mówiła dalej:
— Płaczesz, Karolino... ty płaczesz,!... a pozostaje ci przecież ten, którego kochasz!... Rozstanie wasze będzie tylko chwilowe!... Ty płaczesz! a jednak, ja, królowa Francyi, chętnie los mój zamieniłabym z tobą!... Ty płaczesz! nie wiesz chyba, że ja, która płakać nie mogę, kochałam pana de Bourdon tak, jak ty kochasz twego Perrineta! Oni go zabiją, pojmujesz ty to?! zabiją go, gdyż oni nie przebaczają nigdy!... Tego, którego ja kocham tak, jak ty kochasz tamtego, zabiją, a ja nic uczynić nie mogę, aby przeszkodzić temu morderstwu, nie będę nawet wiedziała, kiedy utopią sztylet w jego sercu, i teraz już wszystkie godziny mego życia będą mi się wydawały godzinami jego śmierci. Powtarzać będę bezustannie: „Być może w tej chwili on mnie wzywa, woła mnie, tarza się w krwi własnej, kona w męczarniach, a ja, ja jestem tu! i nie mogę nic dla niego uczynić, a przecież jestem królową, królową Francyi!...“ Przekleństwo!... nawet nie płaczę i płakać nie mogę!...
Królowa łamała ręce, a dwoje tyćh dzieci prawie, przed któremi się skarżyła, płakało już nie nad swoją niedolą, ale nad cierpieniem królowej.
— O!... cóż my uczynićbyśmy mogli — mówiła Karolina.
— Rozkazuj, miłościwa pani — mówił Leclerc.
— Nic, nic... Ah! piekło całe jest w tem jednem słowie. Być gotową oddać krew swoją, życie, aby ocalić ukochanego. i nie módz nic... nic zupełnie uczynić! Ah! gdybym miała w swej mocy tych ludzi, którzy już po raz drugi z udręczeń serca mego igraszkę sobie czynią! Nic przeciwko nim uczynić nie mogę, nic dla niego! A jednak byłam wszechwładną, w przystępie szaleństwa króla mogłam wymódz na nim podpisanie wyroku śmierci na marszałka i nie zrobiłam tego. Oh! bezrozumna! powinnam to była uczynić!... Teraz on, dumny d’Armagnac, oczekiwałby wyroku śmierci, jak oczekuje go Bourdon, tak piękny, tak młody! on, który nic im nie zawinił!.... Ah! oni go zabiją, jak już zabili Ludwika Orleańskiego, który również nic im złego nie uczynił... A król?... król, który widzi te morderstwa, który stąpa we krwi, a gdy się potknie, opiera się na mordercach! Król szalony, król bezrozumny!... Oh! mój Boże! mój Boże! miej litość nade mną!... Ocal mnie! pomścij mnie!...
— Miłosierdzia! — wzywała Karolina.
— Przekleństwo! — wołał Leclerc.
— Ja mam wyjechać!... Oni chcą, żebym wyjechała! Oni sądzą, że ja wyjadę!... Nie, nie... Wyjechać, nie wiedząc, co się z nim stało!... O, nie! Poszarpią mnie chyba w kawałki! Zobaczymy, czy ośmielą się podnieść rękę na swoją królowę. Uczepię się tych sprzętów rękoma i zębami... Ah! muszą mi powiedzieć, co się z nim stało, albo lepiej, gdy noc ciemna zapadnie, sama pójdę do więzienia...
Królowa wzięła do ręki szkatułkę i otworzyła ją.
— Patrzcie, mam złoto!... dosyć złota na okup człowieka, ciała jego, krwi jego i duszy jego; a jeśli tego za mało, mam jeszcze klejnoty, perły, za które kupićby można całe królestwo! Wszystko to oddam dozorcy więzienia i powiem mu: „Oddaj mi go żywego!... oddaj go, nie dotknąwszy jednego włosa z jego głowy, a wszystko to złoto, perły, brylanty, wszystko to będzie twoje! twoje!... boś mi darował więcej, niż to wszystko warte, i pozostanę jeszcze dłużniczką twoją i dam ci więcej jeszcze skarbów“.
— Najjaśniejsza pani — rzekł Leclerc — jeśli rozkażesz, pójdę do Paryża. Mam przyjaciół, zbiorę ich i uderzymy na Châtelet.
— Tak, tak — rzekła królowa z goryczą — i przyśpieszycie śmierć jego, nieprawdaż?!... A jeśli nawet zdołacie się dostać do więzienia, znajdziecie tam w głębi lochu podziemnego już tylko zwłoki skrwawione i ciepłe jeszcze, gdyż mniej potrzeba czasu na utopienie sztyletu w piersiach człowieka, aniżeli do wyłamania dziesięciu drzwi... dziesięciu drzwi żelaznych!... Nie, siłą nic nie zrobimy; zabilibyśmy go... Idź, jedź, przepędź noc całą przed zamkiem Châtelet; jeśli prowadzić go będą żywego do innego więzienia, idź za nim aż do drzwi; jeśli go zamordują, idź za jego zwłokami aż, do grobu, a w pierwszym, czy drugim wypadku, powróć do mnie, abym wiedziała, gdzie jest: żywy, czy zabity?!...
Leclerc chciał już odejść, królowa zatrzymała go.
— Tędy — rzekła, kładąc palec na ustach.
Otworzyła drzwi przyległego pokoiku, nacisnęła sprężynę, usunęło się obicie, otworzyły się drzwiczki i ukazały się schody wykute w murze.
— Chodź za mną — powiedziała.
Dumna Izabella, potężna królowa, była w tej chwili zwykłą kobietą, drżącą i lękliwą. Ujęła rękę skromnego handlarza żelastwem, w nim bowiem w tej chwili położyła całą nadzieję; prowadziła go tak, idąc naprzód sama, badając grunt własną stopą i ostrzegając o każdym załamku w ciasnym i ciemnym, w granicie wykutym korytarzu, przez który przechodzili. Po przebyciu kilku zakrętów, przez szparę w drzwiach ujrzał Leclerc światło dzienne; królówa otworzyła je; drzwi te wychodziły na ogród otoczony murem. Królowa śledziła wyrokiem za młodym człowiekiem, który wszedł na mur, zrobił ostatni raz ręką znak, wyrażający szacunek i nadzieję, i zniknął, zeskakując w rów.
W zamku zamieszanie było tak wielkie, że nikt tego nie spostrzegł.
Podczas gdy królowa wraca do swoich komnat, przypatrzmy się, co robi Leclerc. Przebiegł on przez pola aż do Bastylii, wszedł na ulicę Św. Antoniego, wydostał się na plac de la Gréve, chwilę zatrzymał się i wzrokiem ciekawym wpatrzył się w szubienicę, która wyciągała swe wychudłe ramiona od strony rzeki. Śpiesząc dalej, zatrzymał się chwilę na moście Notre-Dame dla odpoczynku i dopadł nareszcie do rogu ulicy Grande-Boucherie, a zauważywszy, że nikt do Châtelet wejść ani wyjść stamtąd nie zdoła, aby on z tego miejsca go nie dostrzegł, wmieszał się w tłum mieszczan, rozmawiających o aresztowaniu rycerza.
— Upewniam cię, panie Bourdichon — mówiła stara kobieta do mieszczanina, którego dla zwrócenia większej uwagi trzymała za guzik od kaftana — upewniam pana, że odzyskał przytomność; wiem to od Klary, córki dozorcy z Châtelet; ona mi mówiła, że ma tylko trochę stłuczoną głowę i nic więcej.
— Ja się nie sprzeczam z wami, Joanno — odpowiedział mieszczanin — ale z tem wszystkiem nie wiem, za co jest aresztowany.
— Ba! to łatwo odgadnąć: był w zmowie z Anglikami i Burgundami, zdradzał, chciał spalić miasto, mordować ludzi, bić pieniądze z naczyń kościelnych... Co więcej, mówią, jakoby królowa Izabella namawiała go do tego; od zamordowania księcia Orleanu, ona nienawidzi Paryżan do tego stopnia, iż, jak powiada, dopiero wtedy będzie zadowoloną, gdy z ziemią zrównają ulicę Barbette i spalą dom z obrazem Matki Boskiej.
— Posuńcie się! puszczajcie! — zawołał rzeźnik jakiś — oto właśnie kat idzie.
Człowiek w ubraniu czerwonem przeszedł pośród tłumu, który z instynktownem przerażeniem rozsunął się. Gdy się zbliżał do Châtelet, drzwi otworzyły się same, jakby go poznały, i natychmiast zamknęły się za nim.
Wszyscy ścigali go wzrokiem; w tłumie zapanowała cisza, po której znowu wrócono do przerwanej rozmowy.
— Ach! to dobrze — mówiła kobieta, puszczając guzik od kaftana Bourdichona — znam córkę dozorcy i może będę mogła widzieć, jak go będą badali...
I pobiegła do Châtelet z szybkością, na jaką pozwalał jej wiek zgrzybiały i nogi nie jednakowej długości.
Zaczęła pukać do drzwi; otworzyło się małe okienko i młoda dziewczyna, blondynka, wysunęła okrągłą wesołą twarzyczkę. Wszczęła się krótka rozmowa, której rezultat nic był jednak taki, jakiego spodziewała się stara Joanna, bo drzwi pozostały zamknięte, tylko młoda dziewczyna wyciągnęła rękę przez kratę i wskazała otwór w ścianie, pozostawiony dla odświeżania powietrza w podziemiach, i zniknęła. Stara zrobiła znak ręką, aby się zbliżono. Kilkanaście osób z tłumu oddzieliło się. Przed otworem uklękła stara kobieta, mówiąc do otaczających:
— Chodźcie tutaj, oto otwór do odświeżania powietrza, stąd nic widzieć nie będziemy, ale słyszeć można będzie jego krzyki, a i to coś warte.
Wszyscy rzucili się do otworu, który łatwo można było wziąć za czeluść piekielną, gdyż nie upłynęło jeszcze dziesięć minut, gdy rozległ się brzęk łańcuchów, wściekłe krzyki i dojrzeć można było błyski ognia.
— Ach! widzę ruszt — mówiła kobieta. — Patrzcie, kat wkłada szczypce żelazne... A teraz rozdmuchuje ogień...
Za każdem poruszeniem miecha, buchał pod rusztem płomień tak żywy i silny, że sprawiał wrażenie jakiejś błyskawicy podziemnej.
— Patrzcie! słuchajcie! Teraz kat bierze szczypce! O! jak one okropnie są rozpalone, aż palce mu parzą... Idzie teraz do głębi więziennej celi, już tylko nogi jego widzę!... Cicho!... zamilknijcie... usłyszymy pewno coś ciekawego!...
Krzyk straszny rozległ się w powietrzu... Wszystkie głowy nachyliły się nad otworem lochu.
— O! słuchajcie! Sędzia go bada! — zaczęła znowu stara, która, jako pierwsza przybyła, pierwsze też najmowała miejsce, wetknąwszy głowę pomiędzy żelazne kraty okienka. — Nie odpowiada!... O łotr!... Odpowiadaj, zbóju!... Mów, morderco! Wyznaj twe zbrodnie!
— Cicho! — wołali z tłumu ciekawi.
Kobieta wydobyła głowę z pomiędzy krat, ale rękoma się ich uchwyciła, zapewniając sobie możność powrotu do tej dawnej pozycyi, a odwracając się do tłumu, rzekła z tą pewnością siebie, która zdradzała, przyzwyczajenie jej i obycie z podobnemi sprawkami:
— Wiecie przecie, że jeżeli się do niczego nie przyzna, nie będą mogli go powiesić!
Nowy jęk, wydobywający się z lochu, zmusił ją do powrotu na stanowisko.
— Aha! — zawołała, teraz będzie co innego! Kat rzucił szczypce na bok... O! leżą tam przy ruszcie!... — Cóż to znaczy, czyżby się już zmęczył oprawca?
Usłyszano uderzenia młota.
— Ah! teraz rozumiem, biorą go między deski!
Był to inny rodzaj tortury. Na nogi nieszczęśliwego zakładano dwie deski w całej długości i krępowano je silnie grubymi i mocnymi powrozami. Następnie pomiędzy nie wbijano gruby klin żelazny, który miażdżył ciało i kruszył kości torturowanego.
Kawaler jednak mimo bólu strasznego nie wymówił nic, uderzenia młota bowiem rozlegały się z ciągle wzrastającą siłą i szybkością. Kata gniewać to zaczynało.
Niezadługo jednak wszystko ucichło, uderzenia młota ustały, kilka razy tylko jęki boleści rozdarły powietrze, ale i to wkrótce umilkło.
Stara Joanna podniosła się, a otrzepując pył z kolan i poprawiając czepiec, rzekła:
— Na dziś skończone badanie, omdlał, nic nie wyznawszy!
I odeszła w przekonaniu, że dłuższe oczekiwanie byłoby bezużyteczne.
Głęboka znajomość, jaką stara okazywała co do zwyczajów w podobnych razach, tak była przekonywająca, że cały tłum, otaczający okienko, rozproszył się, a pozostał o mur oparty jeden tylko człowiek; był to Periniet Leclerc.
W chwilę potem, jak przewidziała stara Joanna, kat wyszedł.
Przed wieczorem wprowadzono do więzienia księdza.
Gdy już zupełna noc zapadła, rozstawiono zewnątrz straże; jeden z wartowników zmusił Leclerca do usunięcia się nieco dalej. Usiadł on na kamieniu nad brzegiem rzeki, tuż przy tak zwanym moście Młynarzy.
Dwie godziny upłynęły, a chociaż noc była ciemna zupełnie, oczy Leclerca tak już przywykły do ciemności, że z łatwością rozpoznawał na szarych murach czarne miejsce, w którem znajdowały się drzwi Chatelet. Nie wymówił on przez ten czas ani jednego słowa, nie zdjął ręki ze sztyletu i nie pomyślał nawet o posiłku i napoju.
Wybiła godzina jedenasta.
Dźwięk ostatniego uderzenia zegara drżał jeszcze w powietrzu, gdy drzwi więzienia otworzyły się, a na progu ukazało się dwóch żołnierzy. Każdy z nich w jednej ręce trzymał miecz, a w drugiej pochodnię, za nimi postępowało czterech ludzi, dźwigających jakiś ciężar; orszak zamykał człowiek, którego twarz zasłaniał czerwony kapelusz. Orszak ten zbliżał się w milczeniu do mostu owego, na którem siedział Leclerc.
Kiedy już doszli do mostu, Perrinet dostrzegł, iż ludzie ci niosą szeroki worek skórzany, i usłyszał wydobywające się z worka tego jęki, które dochodziły aż do niego. Wątpliwość wszelka znikła.
W jednej chwili z wydobytym sztyletem w ręku młodzian rzucił się na niosących ciało ludzi; dwóch z nich powalił o ziemię i worek rozciął w całej długości. Z worka wypadł na bruk człowiek.
— Uciekajcie, szlachetny panie! — zawołał Leclerc.
I korzystając z wrażenia, jakie niespodziany ten napad sprawił, Leclerc zsunął się ze stromego brzegu ku rzece i zniknął z oczu osłupiałych żołnierzy.
Ten, któremu Perrinet z tak szaloną odwagą chciał wolność powrócić, próbował uciekać. Podniósł się, ale nogi, w których kości były zgruchotane, odmówiły mu posłuszeństwa i upadł zemdlony, wydając jęki boleści i rozpaczy.
Człowiek w kapeluszu czerwonym dał znak; ci ze straży, którzy nie byli ranni, wzięli więźnia na ramiona, a gdy doszli do środka mostu, przewodniczący stanął i zawołał:
— Stójcie! tu wrzućcie go do rzeki!
Rozkaz natychmiast został wypełniony; przedmiot jakiś bez kształtu zakręcił się na przestrzeni między mostem a rzeką, potem rozległ się plusk wody i wszystko ucichło...
W tej samej chwili do miejsca, w którem upadło ciało, zbliżyła się łódka, kierowana przez dwóch ludzi, i płynęła wzdłuż z biegiem rzeki. W chwilę potem, podczas gdy jeden z nich wiosłował, drugi na haku, spuszczonym do wody, wyciągał na powierzchnię jakiś ciężar i już go miał umieścić na łodzi, gdy przy poręczy mostu ukazał się człowiek w kapeluszu czerwonym i głosem silnym a ponurym wymówił te uroczyste słowa:
— Niech się spełnią sprawiedliwe wyroki króla!...
Wioślarz zadrżał i mimo próśb towarzysza rzucił napowrót do rzeki ciało kawalera de Bourdon.