Karol Szalony/Tom II/Rozdział III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Karol Szalony |
Podtytuł | Powieść historyczna |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1910 |
Druk | Piotr Laskauer i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Chroniques de France: Isabel de Bavière |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Około sześciu miesięcy upłynęło od wypadku opisanego w rozdziale poprzednim.
Noc zapadała nad wielkiem miastem i z wierzchołka bramy Saint-Germain widzieć można było, jak powoli, w miarę zbliżania się północy, niknęły w mroku dzwonnice i wieże, któremi jeżył się był Paryż w 1417 roku; wkrótce wreszcie wszystko utonęło zupełnie we mgle, która wznosiła się z Sekwany falującej i podrywanej przez wiatr. Przez chwilę jeszcze dojrzeć mogło oko przez zasłonę mgły stary Louvre z kolumnadą wież, katedrę Notre-Dame i wysmukłą dzwonnicę Sainte-Chapelle; potem cień rzucił się na uniwersytet, okrył wieże Saint-Germain, doścignął Sorbonny, spoczął chwilę na dachach domów, spuścił się na ulicę, przestąpił wały, rozpostarł się na całej przestrzeni, a idąc dalej, zatarł na horyzoncie czerwonawą linię, jaką pozostawiło zachodzące słońce, niby ostatnie pożegnanie ziemi, na której kilka minut przedtem odznaczały się jeszcze czarne sylwetki trzech dzwonnic opactwa Saint-Germain-des-Prés.
Jednakże na linii murów, obejmujących jakby pasem uśpionego olbrzyma, rozróżnić można o jakie sto kroków warty rozstawione, a strzedz mające jego bezpieczeństwa. Miarowy i monotonny odgłos kroków tych wart porównać-by można do pulsacyi krwi w żyłach tego olbrzyma, świadczących, że życie w nim wre, chociaż chwilowo pokryte pozorami śmierci. Od czasu do czasu krzyki: „Baczność! czuwajcie, straże!“ — dają się słyszeć w jednym punkcie i jak echo przebiegają stopniowo cały okrąg murów i wałów miasta i powracają znowu do miejsca, z którego wyszły.
Pod cieniem, padającym od bramy Saint-Germain, wznoszącej się wysoko nad mury, przechadza się strażnik smutniejszy i cichszy od innych. Po ubiorze jego na pół wojskowym, a na pół mieszczańskim łatwo odgadnąć, że, jakkolwiek chwilowo pełniący obowiązki żołnierza, człowiek ten należy raczej do korporacyi rzemieślników, która na rozkaz marszałka d’Armagnac dostarczyła pięciuset ludzi do straży miasta. Od czasu do czasu zatrzymuje się on, opiera na ciężkiej halabardzie, którą jest uzbrojony, zapuszcza niepewne spojrzenie w przestrzeń, potem z westchnieniem na nowo zaczyna się przechadzać. Wtem zwrócił jego uwagę głos człowieka, znajdującego się z zewnętrznej strony okopów, proszący o otworzenie bramy Saint-Germain. Osobistość opóźniająca, się liczyła widocznie na uprzejmość wartownika, który na własną odpowiedzialność mógł po godzinie dziewiątej wpuścić przybysza. Przypuszczać należy, że nie mylił się co do wpływu, jaki posiadał, gdyż młody wartownik, zaledwie głos posłyszał, zszedł po wewnętrznej spadzistości wału fortecznego i zapukał do małego okienka, przez które przedzierało się światełko lampy, wołając dosyć głośno, aby go można było usłyszeć wewnątrz:
— Ojcze, wstańcie prędko i otwórzcie bramę panu Juvénalowi des Ursins.
Zmiana kierunku światła dowodziła, że wyrazy te dosłyszane zostały; starzec, z lampą w jednej i pękiem kluczy w drugiej ręce, wyszedł z domu; i zbliżał się w towarzystwie młodziana, który go wołał, pod sklepienie, wznoszące się nad ciężką w żelazo okutą bramą. Jednakże, przed włożeniem klucza w zamek, jakby zapewnienie syna było niedostatecznem, starzec zapytał człowieka, stojącego z przeciwnej strony i pukającego nogą o bramę.
— Kto tam?
— Otwórzcie, ojcze Leclerc, jestem Jan Juvénal des Ursins, radca parlamentu pana naszego i króla. Zapóźniłem się u przeora opactwa Saint-Germain-des-Pres; ponieważ jednak jesteśmy starzy znajomi, więc liczyłem na waszą uprzejmość.
— Tak, tak — mruknął Leclerc — jesteśmy starzy znajomi, jakkolwiek jam starzec, a wy dziecko prawie jeszcze. Ojciec twój, młodzieńcze, miał prawo mówić do mnie w ten sposób, gdyż obadwaj rodziliśmy się w mieście Troyes, w 1370 roku, a znajomość nasza sześćdziesięcioośmioletnia zasługiwała na miano dawnej i trwałej.
Wymawiając te słowa, dozorca zakręcił dwa razy klucz w zamku, obrócił na osi ciężką sztabę żelazną, zamykającą bramę, w ten sposób, aby przyjęła kierunek pionowy, a jedną ręką popychając, drugą ciągnąc ku sobie, uchylił dwie połowy olbrzymich drzwi, dając przejście młodemu człowiekowi, mogącemu liczyć od dwudziestu sześciu do dwudziestu ośmiu lat.
— Dziękuję wam, ojcze Leclerc — rzekł młodzian, uderzając po ramieniu starca z gestem, wyrażającym szacunek i życzliwość — dziękuję, a przy sposobności liczcie na mnie, jak ja obecnie liczyłem na was.
— Panie Juvénal — rzekł młody żołnierz — w usłudze, jaką wam ojciec mój wyświadczył, i ja też udział brałem, gdyż, gdybym go był nie zawiadomił, mógłbyś pan z łatwością przepędzić noc po drugiej stronie wałów.
— Ah! to ty, Perrinecie! cóż ty robisz w tem ubraniu i o tak późnej porze?
— Jestem na warcie z rozkazu marszałka, a ponieważ wolno mi było obrać sobie stanowisko, przyszedłem więc na obiad do mego starego ojca.
— Był też pożądanym gościem — dodał staruszek — gdyż jest to szlachetny chłopiec, bogobojny, szanuje króla i kocha swoich rodziców.
Stary Leclerc wyciągnął do syna rękę pomarszczoną i drżącą. Perrinet uścisnął ją w swoich dłoniach; Juvénal ujął drugą rękę starca.
— Dziękuję ci raz jeszcze, stary przyjacielu; nie stój już dłużej na chłodnem powietrzu; mam nadzieję, że drugi natrętnik nie będzie już twej uprzejmości wystawiać na próbę.
— I dobrzeby uczynił, panie des Ursins, gdyż nawet dla miłościwego pana naszego Delfina Karola, którego niech Bóg uchowa, nie zrobiłbym tego, co dla was uczyniłem. W tych burzliwych czasach jest to wielka odpowiedzialność mieć pod swoją opieką klucze miasta.
To też, gdy czuwam, nie opuszczają one mego boku. a gdy spoczywam, mojej poduszki.
Po tej pochwale, jaką oddał własnej przezorności, staruszek ostatni raz jeszcze uścisnął ręce, które trzymał w swoich, podniósł z ziemi latarnię i poszedł do domu, pozostawiając obu młodym ludziom całą swobodę rozmowy.
— Chciałeś czegoś ode mnie, Perrinecie? — rzekł Juvénal, opierając się na ramieniu młodego handlarza żelastwa, którego widzieliśmy już w rozdziale poprzednim, a którego tu znowu odnajdujemy.
— Chciałem zasięgnąć od pana wiadomości. Pan, który jesteś radcą parlamentu, musisz wiedzieć o wszystkiem, co się dzieje, a ja wszystkiego tego jestem ciekawy. Powiadają, że ważne rzeczy dzieją się w Tours, gdzie się znajduje królowa.
— Rzeczywiście — rzekł Juvénal — nie mogłeś lepiej się zwrócić, gdyż posiadam najświeższe nowiny.
— Wejdźmy, jeśliś pan łaskaw, na wały; prawdopodobnie marszałek odbywać będzie ront nocny, a gdyby mnie nie znalazł na stanowisku, mógłbym oberwać rzemieniem po biodrach.
Juvénal oparł się przyjacielsko na ramieniu Perrineta i za chwilę ukazali się znowu na pustym pomoście.
— Oto jak się rzecz miała. — rozpoczął Juvénal.
Perrinet zaczął słuchać z natężoną uwagą.
— Wiesz, że królowa była uwięziona w Tours, pod strażą kapitana Dupuy, najpodejrzliwszego i najmniej uprzejmego ze stróżów więziennych. Pomimo jednak całej jego przezorności, królowa znalazła sposób napisania listu do księcia Burgundzkiego. w którym prosiła go o pomoc. Książę łatwo zrozumiał, jakim potężnym sprzymierzeńcem będzie dlań Izabella Bawarska, gdyż w oczach wielu bunt jego przeciwko królowi mógł być odtąd uważany za rycerską opiekę, udzieloną kobiecie.
Ponieważ córki królewskiej, którą zwano po prostu „Madame“, i księżnej Bawarskiej nie strzeżono tak pilnie, jak królowej, przeto znalazła ona sposób otrzymywania wiadomości od księcia. Dowiedziały się wreszcie, że książę obiegł Corbeil i że wojska jego dotarły aż do Chartres; nie traciły więc nadziei wyzwolenia się. W tej myśli królowa udała szczególniejsze nabożeństwo do relikwii, złożonych w opactwie Marmontiers, i zaleciła swej córce, aby ta wyjednała pozwolenie kapitana dla królowej, księżniczki i dam honorowych do bywania na mszy świętej w Marmontiers. Dupuy, jakkolwiek szorstki, nie śmiał tego odmówić córce królewskiej, zwłaszcza, że nic w tem zdradliwego nie widział. Królowa nieznacznie przyzwyczaiła swego stróża do tych codziennych, nabożnych pielgrzymek. Udawała, że nie spostrzega jego zuchwałości, i często z nim nawet rozmawiała łagodnie. Dupuy, zadowolony, że przed jego wolą ugięła się duma królowej, zaczął być bardziej uprzejmym. Nie opierał się już i na każde żądanie królowej pozwalał na wycieczki owe do opactwa; przez ostrożność tylko sam zwykle jej towarzyszył i po drodze rozstawiał straże, chociaż zdawało mu się, że niema, żadnej potrzeby tak bardzo się krępować i tak bardzo być przezornym, tembardziej, że nieprzyjaciel był jeszcze o mil pięćdziesiąt odległy.
Ale królowa zauważyła, że straże, w przekonaniu, iż są stawiane dla prostej tylko formy, spełniały obowiązki swe bardzo niedbale i że w razie niespodzianego napadu wszystkoby się udało pomyślnie. Pomyślała tedy, że dobrzeby było, aby książę Burgundyi napadł na Marmontiers, porwał ją i uwiózł. O projekcie tym znalazła sposobność zawiadomić go przez jednego ze swych sług wiernych, dając przytem wszelkie potrzebne objaśnienia. Projekt ten podobał się wielce księciu, o czem gdy tajnie zawiadomioną została, królowa przez innego znowu posłańca oznaczyła dzień, w którym miała zamiar udać się do opactwa. Przedsięwzięcie było ryzykowne; trzeba było przebyć szybko i cichaczem pięćdziesiąt mil; odważyć się na zamach z małym oddziałkiem wojska było niebezpiecznie, gdyż Dupuy miał pod swymi rozkazami dosyć znaczną siłę, aby mógł stawić opór; wybrać się znów z wielkiem wojskiem było także nie dobrze, gdyż niewątpliwie Dupuy, uprzedzony o zbliżaniu się nieprzyjaciela, uwiózłby sam królowę i osadził w której z twierdz, w innej jakiej prowincyi, bardziej odległej, naprzykład w Maine, w Berri, lub w Anjou. Książę Burgundzki nie cofnął się jednak przed trudnościami. Rozumiał on wybornie, że jedynym środkiem podtrzymania swego stronnictwa było: osłonić swe działania imieniem Izabelli, i przedsięwziął środki po temu tak przezornie, że dotarł do celu, nie zostawszy odkrytym. Oto jak się rzecz miała....
Perrinet Leclerc słuchał z coraz większą uwagą i ciekawością.
— Wybrał on z armii swej dziesięć tysięcy jeźdźców, ludzi najwaleczniejszych, a mających konie najwytrzymalsze, kazał nakarmić obficie ludzi i konie, i nocą, ósmego dnia po rozpoczęciu oblężenia zamku Corbeil, na czele tego wojska puścił się w drogę do Tours. W głębokiem milczeniu jechano noc całą, zatrzymano się tylko na godzinę przed świtem dla posilenia koni, a potem znowu pojechano dalej; jazda dalsza trwała piętnaście godzin bez odpoczynku z większą jeszcze ostrożnością, niż w nocy. Pod wieczór znowu się zatrzymali na godzinę, a byli już tylko o sześć mil drogi od Tours. Armia ta wzbudzała podziw wszędzie, gdzie się ukazała; wszystkich zastanawiała jej tajemniczość i pośpiech. Na drugi dzień rano książę Burgundzki, obawiając się, aby, mimo środków ostrożności, stróże królowej nie byli uprzedzeni, przybył o godzinie ósmej rano do Marmontiers, otoczył kościół i rozkazał Hektorowi de Saveuse wedrzeć się do wnętrza. Gdy Dupuy ujrzał zbrojnych, w których po krzyżu czerwonym na piersiach poznał Burgundczyków, rozkazał królowej iść za sobą, chcąc ją wyprowadzić bocznemi drzwiami, gdzie oczekiwała jej kareta; ale królowa odmówiła stanowczo. Dał tedy znak dwom ze straży, aby ją porwali siłą, lecz królowa uczepiła się kraty, przy której klęczała, wyciągnęła ręce poza ogrodzenie, klnąc się na Chrystusa, że wprzód pozwoli się zabić, aniżeli uprowadzić.
Damy dworu i księżniczki, które jej towarzyszyły, biegały tu i owdzie, jakby oszołomione, wzywając ratunku i wołając pomocy tak dalece, że, J. M. pan de Saveuse, widząc, że wszelkie wahanie na nic się nie przyda, przeżegnał się znakiem krzyża świętego, aby Bóg, w którego przybytku się znajdował, wybaczył mu ten czyn, i wydobył miecz z pochwy, co widząc, jego ludzie uczynili toż samo.
Dupuy zrozumiał, że wszystko już było stracone; uciekł tedy przez furtkę, dosiadł konia i galopem wpadł do miasta Tours, gdzie zaalarmował straże, które natychmiast całą załogę do obrony wezwały.
Gdy Dupuy zniknął, pan de Saveuse zbliżył się do królowej i pokłoniwszy się jej z głębokim szacunkiem, powitał ją w imieniu księcia Burgundyi.
— Gdzież książę? — zapytała królowa.
— Czeka was przede drzwiami kościoła, miłościwa pani.
Królowa i księżniczki szły ku wielkim drzwiom pośród szpaleru ludzi, wołających:
— Niech żyje królowa i Jego Królewska Wysokość Delfin, następca tronu Francyi!
Książę Burgundyi, spostrzegłszy królowę, zsiadł z konia i przykląkł na jedno kolano.
— Drogi mój kuzynie — rzekła, zbliżając się z wdziękiem i podnosząc go — powinnam kochać was nad wszystkich w całem państwie. Porzuciliście wszystko, aby uczynić zadosyć mej prośbie, i wyswobodziliście mnie z więzienia. Bądźcie pewni, że nie zapomnę wam tego nigdy. Widzę teraz dobrze, że wy najlepiej musieliście zawsze kochać króla, rodzinę jego, królestwo i sprawy kraju.
I mówiąc to, podała mu swą rękę do pocałowania.
Książę odpowiedział kilka słów pełnych szacunku i zapewnień życzliwości, pozostawił przy królowej pana de Saveuse z tysiącem koni, a z pozostałą armią napadł nagle na miasto Tours, zanim ono oprzytomnieć zdołało. Nie stawiono mu żadnego oporu i podczas gdy większa część jego ludzi wciskała się przez najciaśniejsze przejścia, sam książę wjeżdżał bramą, którą żołnierze kapitana Dupuy pozostawili otworem. Dupuy sam był wzięty do niewoli.
— Cóż się z nim stało? — zapytał Perrinet.
— Około południa został powieszony — odpowiedział Juvénal.
— A królowa?
— Powróciła do Chartres, później pojechała do Troyes w Szampanii, gdzie przebywa ze swym dworem. Stany jeneralne, obradujące w Chartres, złożone z jej popleczników, ogłosiły ją regentką, tak nawet, że kazała przygotować sobie pieczęć, na której z, jednej strony wyrżnięte były splecione herby Francyi i Bawaryi, na drugiej zaś jej portret z napisem: Izabella, z Bożej łaski królowa-regentka Francyi.
Polityczne te szczegóły bardzo mało interesowały Perrineta Leclerc, gdy przeciwnie widocznem było, iż chciałby posiadać inne wiadomości, o które nie śmiał się zapytać; wreszcie po chwili milczenia, widząc, że Juvénal już się pożegnać zamierza, zapytał go głosem, któremu pragnął nadać ton jak najobojętniejszy:
— Mówiono, że jakiś wypadek wydarzył się damom, które towarzyszyły królowej.
— Nie było żadnego wypadku — odpowiedział Juvénal.
Perrinet odetchnął swobodniej.
— W której stronie miasta królowa utrzymuje swój dwór?
— W zamku.
— Ostatnie jeszcze pytanie. Pan, który jesteś uczonym, znasz łacinę, grecki język i geografię, powiedz mi z łaski swojej, w którą stronę nieba mam się zwrócić, aby to było w kierunku miasta Troyes?
Juvénal zastanowił się chwilę, potem biorąc lewą ręką głowę Perrineta, skierował ją ku pewnemu punktowi przestrzeni, na który w tej samej chwili prawą ręką wskazywał.
— Patrz — mówił — widzisz dwie dzwonnice Saint-Yves i Sorbonny, cokolwiek na lewo za księżycem, który wschodzi poza niemi: widzisz tę gwiazdę bardziej błyszczącą od innych?
Perrinet dał znak głową, że widzi.
— Nazywają ją Merkury. A więc, gdybyś przeprowadził linię prostopadłą od miejsca, w którem wydaje ci się, że się ta gwiazda znajduje, aż do ziemi, linia ta upadłaby w samym środku miasta, o które się pytasz.
Perrinet nie żądał już bliższych objaśnień astronomicznych, które mu się nie bardzo zrozumiałemi wydały. Z wykładu astronomiczno-geometrycznego młodego radcy parlamentu zrozumiał tylko tyle, że, patrząc cokolwiek w lewo od wierzchołka wieży Sorbonny, oczy jego zwrócone będą ku temu punktowi świata, gdzie żyje i oddycha Karolina. Mało go obchodziła reszta; miejsce to było dla niego całym światem i rajem na ziemi. Po oddaleniu się Juvénala, Perrinet, wsparty o drzewo, oddał się rozmyślaniom o ukochanej, i tak dalece w nich się zatopił, iż nie słyszał nawet tententu koni zbliżającego się oddziału ulicą Pawią i nie widział kilkunastu jeźdźców, zbrojny oddział ten składających, choć już wjechali byli na wały, nad którymi straż jemu powierzona była.
Dowódca tego patrolu nocnego dał znak swym ludziom, aby się zatrzymali, a sam zbliżył się do muru. Przybywszy pod mur, wzrokiem począł szukać warty, która się w tem miejscu znajdować była powinna, i niebawem dojrzał Perrineta, który w tej samej postawie, pogrążony w marzeniu, nie zauważył nic, co się około niego działo.
Dowódca patrolu szedł wprost do tego nieruchomego cienia i podniósł końcem miecza pilśniową czapkę, okrywającą głowę Leclerca. Widzenie nagle zniknęło, jakby jaki pałac brylantowy zaczarowanych krain, coś, jakby iskra elektryczna, przebiegło po ciele wartownika, i ruchem instynktownym halabardą swą odtrącił miecz, wołając:
— Do mnie, straże!
— Nie rozbudziłeś się jeszcze zupełnie, młodzieńcze, to też przez sen bredzisz — rzekł marszałek d’Armagnac, przecinając jak trzcinę ostrzem swego miecza broń żelazną, którą się nań Leclerc zamierzył, a której ostrze, padając, w piasek się zaryło.
Leclerc poznał głos naczelnego wodza armii Paryża, wypuścił z rąk pozostałą część wytrąconej mu broni, skrzyżował ręce na piersiach i spokojnie oczekiwał wyznaczenia przez marszałka zasłużonej kary.
— Ha! panowie mieszczanie — mówił podniesionym głosem hrabia d’Armagnac — wy tak zaszczyt ten cenić umiecie i tak wywiązujecie się z włożonych na was obowiązków?
Hej! żołnierze! — zawołał, zwracając się do oddziału, z którym przybył — niech się tu zbliży trzech ludzi.
Trzech żołdaków wystąpiło z szeregów.
— Niech jeden z was zastąpi tego niedołęgę — rzekł.
Jeden z żołnierzy zsiadł z konia w milczeniu, rzucił cugle na ręce jednemu z towarzyszy i poszedł zająć, pod cieniem bramy Saint-Germain, miejsce Leclerca.
— Wy zaś — ciągnął marszałek, zwracając się do dwóch żołnierzy, oczekujących na rozkazy — zsiądźcie z koni i pochwami waszych mieczów wyliczcie temu nicponiowi dwadzieścia pięć razów.
— Panie — rzekł spokojnie Leclerc — może to być kara dobra dla żołnierza, ale ja żołnierzem nie jestem.
— Wykonać, co powiedziałem — dodał marszałek, kładąc nogę w strzemię.
Leclerc podszedł ku niemu i, przytrzymując go za rękę, rzekł:
— Niech się pan marszałek zastanowić raczy!
— Powiedziałem dwadzieścia pięć, ani mniej, ani więcej — odpowiedział marszałek sucho.
I wskoczył na siodło.
— Panie — rzekł Leclerc, chwytając za cugle konia — panie, jest to kara niewolników i wasalów, a ja nie jestem ani jednym, ani drugim: jestem człowiekiem wolnym i obywatelem miasta Paryża, skaż mnie na piętnaście dni, na miesiąc więzienia, a poddam się temu bez oporu.
— Patrzcie! — wykrzyknął marszałek — dla tych nędzników jeszcze wybierać trzeba karę, wedle ich upodobania! Precz!
Po tych słowach spiął konia, który poskoczył naprzód, a w tej samej chwili d’Armagnac uderzeniem ręki w żelaznej rękawicy w odkrytą głowę Leclerca powalił go u nóg dwóch żołnierzy, którzy mieli być wykonawcami wyroku przed chwilą wydanego.
Podobne zlecenia żołnierze spełniali z ochotą, jeżeli winny był stanu mieszczańskiego. Pomiędzy żołnierzami a mieszczaństwem istniała prawdziwa nienawiść, której wspólna służba państwowa nie była w stanie stłumić, bardzo rzadko też zdarzało się, aby wieczorem mieszczanin, spotkawszy żołnierza, nie poturbował go kijem i na odwrót — żołnierze mieszczanina mieczem. Przyznać musimy, że Perrinet Leclerc nie był jednym z tych, którzy ustępują z drogi, aby się nie narazić na tego rodzaju spotkanie.
Wykonanie więc wyroku owego było prawdziwą gratką dla marszałkowskich ludzi, tak, że gdy Perrinet potoczył się im do nóg, rzucili się nań obadwaj, a gdy przyszedł do przytomności, był już rozebrany do pasa, z rękoma związanemi i skrzyżowanemi nad głową i zawieszony na gałęzi drzewa w ten sposób, że zaledwie palcami dotykał ziemi; potem żołnierze odpasali miecze, poskładali ostrza na trawie i pochwami giętkiemi i elastycznemi zaczęli wymierzać razy z niewzruszonym spokojem i równością.
Trzeci żołnierz zbliżył się i liczył razy.
Pierwsze uderzenia odbijały się z dźwiękiem od tego białego i jędrnego ciała i zdawało się, że nie robiły na bitym żadnego wrażenia, chociaż przy świetle księżyca widzieć było można sine pręgi; wkrótce każda pochwa, owijając się w kółko na tych plecach zbitych, unosiła z sobą kawałeczki ciała. Nieznacznie odgłos razów się zmienił; z ostrego i świszczącego naprzód, stał się głuchym i tępym, jakby razy uderzały w błoto, potem pod koniec egzekucyi żołnierze zmuszeni byli bić tylko jedną ręką, drugą zasłaniali sobie twarze od krwawej rosy i strzępków odskakującego za każdem uderzeniem ciała.
Po wyliczeniu skrupulatnie dwudziestu pięciu razów, oprawcy zatrzymali się. Ukarany nie krzyknął ani razu, ani razu nie jęknął.
Wtedy, po wypełnieniu rozkazu, jeden z żołnierzy podniósł swój miecz i powoli włożył go do pochwy, drugi zaś przeciął mieczem powróz, na którym delikwent wisiał dotychczas.
Gdy sznur został przecięty, Perrinet Leclerc, który tylko zawieszony w ten sposób trzymał się na nogach, padł twarzą na ziemię i zemdlał.