Karol Szalony/Tom II/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Karol Szalony
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1910
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Chroniques de France: Isabel de Bavière
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Od opisanego zdarzenia upłynął miesiąc, wielkie przewroty polityczne spełniały się wokoło Paryża.
Nigdy monarchii francuskiej nie groziła tak blizka zguba, jak w owej chwili: silnymi zębami rozdzierano Francyę na trzy części, szło tylko o to, kto najbogatszą część jej zabierze: Henryk, król angielski, książę Burgundyi, czy król Karol.
Podczas gdy armia burgundzka, pod wrodzą Hektora de Saveuse, zbliża się w milczeniu ku bramom Paryża, my tymczasem wprowadzimy czytelnika do wielkiej sali zamku Troyes w Szampanii, gdzie przebywa Izabella ze swoim dworem, otoczona szlachtą burgundzką i francuską.
Każdego z panów otacza tłum paziów strojnych bogato w ich kolory. Paziowie ci, również jak ich panowie, tylko ciszej nieco, prowadzą między sobą rozmowę o łowach i o miłości.
Wśród szmeru ogólnego, jaki sprowadziły te szepty z oddzielnych rozmów złożone, od czasu do czasu podnosił się głos królowej. Wtedy wszystko się uciszało i każdy słyszał wyraźnie zapytanie, zwrócone do któregoś z panów i odpowiedź, jaką na pytanie owo dawano. Potem znów rozmowa stawała się ogólną.
— Powiadacie więc, mości panie de Graville — rzekła królowa, zwracając się na wpół do młodego pana, który się szczycił tem nazwiskiem, a który z panem de Giac siedział poza nią — powiadacie więc, że kuzyn nasz d’Armagnac przysiągł na Chrystusa i Matkę Boską, że nigdy za życia nosić nie będzie czerwonego krzyża Burgundyi, który my przyjąć raczyliśmy za godło związku naszych dzielnych i walecznych obrońców?...
— Tak, są to własne jego słowa, miłościwa pani — odpowiedział zapytany.
— I wy, panie de Graville, nie wtłoczyliście mu ich napowrót w gardło mieczem swym, lub sztyletem — rzekł pan Villiers de I’lle Adam tonem, w którym przebijało się uczucie zazdrości.
— Najprzód nie miałem ani sztyletu, ani miecza, gdyż byłem jego więźniem, panie de Villiers, a potem człowiek tak dzielny i waleczny, jak Wielki Marszałek, wzbudza zawsze w najodważniejszym nawet pewien rodzaj szacunku; zresztą znam kogoś, wobec którego hrabia wyrzekł jeszcze sroższe słowa, niż te, które powtórzyłem, a ten ktoś był wolny, miał u boku maczugę i miecz, a przecież nie śmiał, jak się zdaje, wykonać tego, co mi obecnie radzi z taką śmiałością, której jednakże nieobecność Marszałka wiele ujmuje zapewne w oczach Jej Królewskiej Mości.
Fo tych słowach pan de Graville spokojnie kończył rozpoczętą z panem de Giac rozmowę.
Pan de Villiers poruszył się, królowa zatrzymała go.
— Czy nie moglibyśmy zmusić marszałka do złamania przysięgi, panie de Villiers? — rzekła.
— Miłościwa pani — odrzekł l’Ile Adam — przysięgam tak, jak on, na Chrystusa i Matkę Jego, że nie zasiądę do stołu, nie spocznę na łóżku, dopóki na własne oczy nie zobaczę Marszałka d’Armagnac z krzyżem czerwonym Burgundyi na piersiach, a jeśli ślub ten złamię, niechaj Bóg nie ma litości nad duszą moją w tem i przyszłem życiu.
— Pan de Villiens — rzekł baron Jan de Vaux, obracając i patrząc nań ironicznie przez ramię — uczynił ślub, który bez trudu może być spełniony, gdyż bardzo prawdopodobnie, zanim apetyt i chęć spoczynku nadejdzie, dowiemy się wieczorem, że książę Burgundzki wszedł do stolicy, a gdy się to stanie, Marszałek będzie szczęśliwy, gdy, przykląkłszy na oba kolana, odda klucze od bram miasta królowej.
— Oby cię Bóg wysłuchał, baronie — rzekła Izabella Bawarska. — Czas-by już był nareszcie, aby to piękne królestwo Francyi odzyskało trochę spokoju i spoczynku, i szczęśliwą jestem, że zdarzyła się sposobność odzyskania Paryża bez narażania się na losy boju, w którym odwaga wasza, mości panowie, zapewniłaby nam bezwątpienia zwycięstwo, lecz w którym każda kropla krwi wylanej z obu stron byłaby krwią naszych poddanych.
— Panowie — zapytał de Giac — na jakiż dzień naznaczony będzie wjazd nasz uroczysty do stolicy?
W tej chwili usłyszano z zewnątrz wielki hałas, jakgdyby znaczna liczba jeźdźców przybywała w pełnym galopie. Pospieszne kroki dały się słyszeć w krużganku, obie połowy drzwi otwarły się, i rycerz uzbrojony od stóp do głów, okryty kurzeni, w hełmie poszczerbionym od ciosów, stanął na środku sali i rzucił na stół z klątwą na ustach zakrwawiony swój szyszak.
Był to książę Burgundyi we własnej osobie; wszyscy obecni wydali okrzyk podziwienia i przestrachu, spostrzegłszy jego twarz bladą.
— Zdradzony! — zawołał, uderzając się w czoło rękoma w żelaznych rękawicach — zdradzony przez nędznego kuśnierza!... Widzieć Paryż, dotykać go, Paryż, moje miasto, być od niego o pół mili, tak blizko, że tylko rękę trzeba było wyciągnąć, aby go dosięgnąć, i być zmuszonym cofnąć się!... Nie dopiąć celu, wskutek zdrady jednego nieszczęsnego mieszczucha, który nie mógł w swem ciasnem sercu zmieścić tajemnicy!... Ależ tak! tak, panowie! patrzycie na mnie z podziwieniem! Sądzicie zapewne, że w tej chwili pukam do wrót Luwru, lub do pałacu Saint-Paul? Otóż nic z tego! ja, Jan Burgundzki, którego Nieustraszonym przezwano, ja uciekłem! Tak, panowie, uciekłem! i zostawiłem na placu Hektora de Saveuse, który uciec nie mógł! i zostawiłem w mieście ludzi, których głowy spadają w tej chwili z okrzykiem: Niech żyje Burgundya! a ja im z pomocą przyjść nie mogę! Rozumiecie to, panowie? Należy nam się straszny odwet i nie zaniechamy go, nieprawdaż? I wtedy my z kolei... no, tak, my z kolei damy robotę katowi, i my widzieć będziemy spadające głowy z okrzykiem: Niech żyje d’Armagnac! I na nas przyjdzie kolej, klnę się na piekło i wszystkich szatanów! i na nas przyjdzie kolej! O! przekleństwo Marszałkowi! Ten człowiek doprowadzi mnie do szaleństwa, jeżeli jeszcze szalonym nie jestem!
Książę Jan wybuchnął strasznym śmiechem, potem okręcił się wokoło, tupiąc nogami, rwąc garściami włosy z głowy, wreszcie padł raczej, niż usiadł na stopniach, przy fotelu królowej.
Izabella przerażona w tył się cofnęła.
Książę Burgundzki, wsparty na obu rękach, spojrzał na nią, wstrząsając głową, na której gęste włosy jeżyły się, jak lwia grzywa.
— Królowo — rzekł — dla ciebie przecież dzieje się to wszystko. Nie mówię o krwi mojej — tu przeciągnął ręką po czole zranionem — mam jej jeszcze dosyć, jak pani widzisz, aby nie żałować przelanej, ale żałuję krwi tylu ludzi, którą użyźniamy pola w okolicach Paryża, tak, że urodzaj na nich będzie pewno podwójny, a wszystko to walka Burgundyi przeciw Francyi, siostry przeciwko siostrze! Tymczasem nadciągają Anglicy, Anglicy, których nikt nie wstrzymuje, nikt nie zwycięża! Oh! wiecie panowie, myśmy chyba poszaleli wszyscy!...
Łatwo było zrozumieć, że książę w tak szalonym jest gniewie, że nie zniósłby uwag, ani rady; to też nikt mu nie przerywał, gdyż wszyscy wiedzieli, że wkrótce powróci do swej nienawiści dla króla i Marszałka, i do swego ulubionego zamiaru — zdobycia Paryża.
— Straszno mi pomyśleć zaprawdę, że ja już w tej chwili mógłbym być w pałacu Saint-Paul, gdzie przebywa Delfin, że mógłbym wsłuchiwać się z lubością w okrzyki: „Niech żyje Burgundya!“ wydawane przez tę dzielną ludność Paryża, której trzy części do mnie przecież należą, że ty, królowo, mogłabyś już całej Francyi rozkazywać, podpisywać prawdziwe edykta królewskie! że już w tej chwili nikczemny d’Armagnac napróżnoby błagał łaski mej i litości! O! straszno pomyśleć! A jednak przyjdzie do tego i to się stać musi, nieprawdaż, mości panowie? Tak chcę i tak będzie, a jeśli który z was powie mi, że nie, ten kłamstwo to głową imi swoją przypłaci!
— Mości książę — przerwała królowa — uspokójcie się. Każę przywołać doktora., aby rany wasze opatrzył, lub też, jeżeli wolicie, ja sama...
— Dziękuję — odpowiedział książę — jest to tylko lekkie draśnięcie i oby Bóg dał, żeby mój dzielny Hektor de Saveuse cięższych ran nie poniósł.
— Czy ciężko został raniony?
— Alboż ja wiem? albo miałem czas zsiąść z konia, by pójść dowiedzieć się, czy umarł, czy też żyje jeszcze? Nie; widziałem go, jak padał, a strzała z łuku tkwiła mu w samym środku piersi i sterczała, jak tyka wpośród winnicy. Biedny Hektor! krew Helyona de Jacqueville spada na niego! Mości panie de Vaux, strzeżcie się! popełniliście to morderstwo wspólnie z Hektorem, żebyście i kary wspólnie z nim nie odnieśli. A możebne to, jeśli jeszcze do walki przyjdzie!
— Bardzo dziękuję za ostrzeżenie! — rzekł Jan de Vaux. — Czy się tak stanie, nie wiem, ale to pewna, że moje ostatnie tchnienie wydam za szlachetnego pana mego, Jana Burgundzkiego, a ostatnią myśl poświęcę miłościwej królowej Izabelli Bawarskiej.
— Dobrze, dobrze, kochany baronie — rzekł uśmiechając się Jan Nieustraszony, którego gniew ustępował powoli. — Wiemy, że jesteście odważni i że, jeżeli w ostatniej chwili życia waszego Bóg duszy waszej nie przyjmie, gotowi jesteście z dyabłem się o nią pobić i, zwyciężywszy go, zostać jej posiadaczem nadal, minio drobnych grzeszków, które szatanowi pewne prawa nad wami dają.
— Zrobię, jak będzie można najlepiej, miłościwy panie.
— Dobrze, a teraz, jeżeli królowa pani nie ma nam nic do rozkazania, mości panowie, jeśli chcecie iść za mojem zdaniem, odpocząć warto, odpoczynek ten przyda nam się do nabrania sił na jutro. Tu nową wojnę napocząć trzeba i Bóg wie, kiedy się ona skończy.
Królowa Izabella podniosła się, skinieniem dała znać, że przyjmuje propozycyę księcia Burgundyi, poczem wyszła z sali, wsparta na ramieniu pana de Graville.
Książę Burgundyi, zapominając o wszystkiem, co się stało, jakby to snem tylko było, szedł za nimi, śmiejąc się z Janem de Vaux i nie zwracając najmniejszej uwagi na otwartą ranę na czole, z której krew się sączyła. Za nimi postępowali J. M. panowie Chastelluse, de Laon i de Bar, wreszcie de Giac i Ile-Adam; ci ostatni we drzwiach się spotkali.
— Cóż pańska przysięga? — rzekł, śmiejąc się, de Giac.
— Com powiedział, uczynię — odrzekł Ile-Adam — poczynając od dnia dzisiejszego.
Wszyscy wyszli.
W kilka minut potem sala, przed chwilą pełna tłumionych szmerów i błyszczących świateł, stała się przybytkiem ciemności i ciszy.
Jeżeli umieliśmy dokładnie przedstawić czytelnikom charakter Izabelli Bawarskiej, to łatwo im będzie wyobrazić sobie, że wiadomość, jaką przed chwilą przywiózł Jan Burgundzki, a która odbierała jej, chwilowo przynajmniej, wszystkie nadzieje, wywarła na niej wpływ wręcz przeciwny temu, jaki sprawiła na księciu; z zimnej krwi w boju przeszedł on do gniewnego uniesienia, które z kolei również przeminęło, zaledwie przebrzmiały groźne słowa, miotane przez niego. Izabella, przeciwnie, słuchała opowiadania i patrzyła na gniew księcia ze spokojem duszy pełnej nienawiści, lecz zarazem i politycznych wybiegów; dolało to jeszcze więcej żółci do tego serca żółcią przepełnionego, gdzie tyle namiętności gromadziło się w cichości, w tajni przed wzrokiem wszystkich, aby wreszcie wybuchnąć razem, podobnie jak krater wulkanu, który w dniu wybuchu, wraz z wnętrznościami własnemi, wyrzuca wszystkie obce ciała, które ręka ludzka podczas jego spokoju wrzuciła.
Dopiero, gdy w swych komnatach znalazła się już samą, nie panując dłużej nad sobą, załamała ręce, zęby zacięła. Zbyt wzruszona, aby usiąść mogła, zbyt drżąca, aby się utrzymać na nogach, objęła z nerwową gwałtownością filar swego łoża, opuściła głowę na ręce, i tak w pół przechylona, z piersią ściśnioną i gniewem wrzącą, przywołała Karolinę.
Kilka sekund upłynęło bez odpowiedzi, żaden ruch w sąsiednim pokoju nie oznajmiał, że wołanie to usłyszane było.
— Karolino! — powtórzyła, tupiąc nogą, głosem głuchym, który więcej przypominał krzyk dzikiego zwierza, aniżeli głos ludzki.
Prawie w tej samej chwili na progu ukazała, się młoda dziewica, strwożona i drżąca, w głosie swej pani, dobrze jej już znanym, czując ogrom gniewu i groźby.
— Czy nie słyszałaś mego wołania? — wykrzyknęła królowa — i czy zawsze potrzeba wołać cię dwa razy?
— Miłościwa pani przebaczyć mi raczy, rozmawiałam tam właśnie...
— Z kim?
5 — Z młodym człowiekiem, którego Wasza Królewska Mość już zna, którego widziała już... którego losem w łaskawości swej raczyła się nawet interesować.
— Więc któż to jest taki? kto!?... mów prędzej.
— Perrinet Leclerc.
— Leclerc? — powtórzyła królowa — skądże przybywa?
— Z Paryża.
— Chcę go zobaczyć.
— On również pragnął miłościwą panią widzieć i mówić z nią, lecz ja nie śmiałam...
— Wprowadź go! słyszysz! Niech przyjdzie zaraz, natychmiast! Gdzież on jest?
— Tam — odpowiedziała młoda dziewica.
I podnosząc zasłonę, zawołała:
— Perrinet!
Perrinet wbiegł raczej, aniżeli wszedł do komnaty; królowa i on stanęli naprzeciw siebie.
Drugi to już raz biedny handlarz żelastwa stawał na równi z dumną królową Francyi; drugi już raz, mimo różnicy stanowiska, jednakie uczucia ich sprowadzały z dwóch krańców drabiny społecznej, jedno ku drugiemu. Po raz pierwszy przyczyną tego zrównania była miłość, a po raz drugi żądza zemsty.
— Perrinet! — zawołała królowa.
— Pani — odrzekł zagadnięty, patrząc bystro i śmiało, i nie spuszczając oczu przed swoją monarchinią.
— Odkąd zniknąłeś wówczas, nie widziałam cię więcej — dodała Izabella.
— Po cóż miałem wracać! — powiedziałaś mi pani: jeżeli go żywym przeprowadzą do innego więzienia, masz iść za nim aż do bramy; jeżeli ciało jego złożą do grobu, masz towarzyszyć mu aż do mogiły, a czy zostanie żywym, czy umarłym, masz powrócić i powiedzieć: On tam jest! Królowo! oni przewidzieli jednak, że więźnia oswobodzić, że mogiłę możesz odkopać, rzucili go więc żywego z połamanymi członkami do Sekwany.
— Nieszczęśliwy! dlaczego nie ocaliłeś go, lub nie pomściłeś?
— Byłem sam, a ich było sześciu: dwóch z nich zabiłem. Zrobiłem, co mogłem. Obecnie chcę coś więcej uczynić.
— Cóż takiego? — spytała królowa.
— Marszałek jest wam nienawistny, Paryż chcielibyście posiadać? nieprawdaż, pani! Sądzę więc, iż ten, któryby wam obiecał te dwie rzeczy: zemstę nad marszałkiem i wydanie Paryża, mógłby napewno liczyć, że uzyska łaskę waszą! Wszakże tak!?
Królowa uśmiechnęła się z wyrazem twarzy, sobie tylko właściwym.
— Ach! — odpowiedziała — człowiekowi temu dałabym wszystko, czegoby żądał!... wszystko!... połowę dni mego życia, połowę krwi własnej. Lecz gdzie, go znajdę? — Kogo?...
— Człowieka takiego!
— Ja nim jestem, królowo!...
— Ty? ty? — spytała Izabella zdziwiona.
— Tak jest, ja.
— Jakim-że tego dokonasz sposobem!?
— Jestem synem klucznika Leclerca; ojciec mój podczas nocy chowa pod poduszkę klucze od bramy miasta; mogę pójść któregokolwiek wieczora odwiedzić go, mogę zasiąść z nim do stołu, ukryć się w domu jego, a potem, w nocy wszedłszy do jego pokoju, mogę skraść klucze i bramy otworzyć.
Karolina krzyknęła; Perrinet zdawał się nie słyszeć tego, królowa zaś tak była zajęta tem, co mówił Perrinet, że nie zwróciła wcale uwagi na krzyk Karoliny.
— Tak, to prawda — rzekła Izabella, namyślając się.
— I spełnię to, co powiedziałem — dodał Leclerc.
— Ale — przerwała nieśmiało Karolina — jeżeli w chwili, gdy będziesz brał klucze, ojciec twój się obudzi?
Na czoło Leclerca zimny pot wystąpił, włosy stanęły mu na głowie, lecz po drwili podniósł rękę, ujął i wyciągnął do połowy sztylet i wymówił te tylko słowa:
— Uśpię go napowrót.
Karolina krzyknęła powtórnie i padła na fotel.
— Tak — rzekł Leclerc, nie zwracając uwagi na zemdlona, prawie kochankę — tak, mogę zostać zdrajcą i ojcobójcą, ale zemścić się muszę!
— Cóż oni tobie zrobili? — zapytała Izabella, zbliżając się do niego, biorąc go za — rękę i patrząc z uśmiechem kobiety, rozumiejącej zemstę, chociażby najokrutniejszą za jakąkolwiek cenę.
— Co was to obchodzić może, królowo. Jest to moja tajemnica. Pani ode mnie tyle tylko wiedzieć możesz, że dotrzymam mojej obietnicy, jeżeli pani swojej dotrzymać zechcesz.
— A więc, o cóż idzie, czego żądasz? Czy Karoliny, którą kochasz?
Perrinet wstrząsnął głową z gorzkim uśmiechem.
— Chcesz złota? dam ci, ile zechcesz.
— Nie — odpowiedział Perrinet.
— Może pragniesz szlachectwa, tytułów, zaszczytów? Jeżeli zdobędziemy Paryż, oddaję ci dowództwo nad miastem i hrabią cię uczynię.
— Wszystko to nie to — mruknął Leclerc.
— Więc czegóż żądasz? mów! — zawołała królowa.
— Jesteś pani regentką Francyi.
— Tak.
— Rozkazałaś pani zrobić pieczęć królewską, za pomocą której przelać możesz władzę swą na tego, któremu dasz w ręce pergamin pieczęcią tą opatrzony?
— Cóż dalej?
— Oto potrzebuję tego pergaminu i tej pieczęci; pergamin ów uczyni mnie władcą życia pewnego człowieka, z którem to życiem będę mógł zrobić, co mi się podoba, z którego nie potrzebowałbym zdawać rachunku przed nikim i które będę miał prawo wydrzeć nawet katowi.
Królowa zbladła.
— Ale życie to, którego żądasz, nie jest życiem Delfina Karola, lub króla samego?
— Nie.
— Podajcie mi zatem pergamin i pieczęć moją królewską! — zawołała żywo Izabella.
Leclerc wziął ze stołu jedno i drugie i podał królowej, która, własnoręcznie napisała, co następuje:
„My, Izabella Bawarska, z Bożej laski regentka Francyi, z powodu innych zajęć króla dzierżąc w rękach naszych władzę zarządu i administracyę królestwa, nadajemy Perrinetowi Leclerc nasze prawo władania życiem i śmiercią nad...
— Nazwisko? — zapytała Izabella.
— Nad hrabia. d’Armagnac, Wielkim Marszałkiem królestwa Francyi, gubernatorem miasta Paryża — odpowiedział Leclerc.
— Ach! — zawołała Izabella, upuszczając pióro — a życia tego żądasz dlatego, aby mi je odebrać, nieprawdaż?
— Tak jest.
— I powiesz mu w godzinie śmierci, że ja mu odbieram jego Paryż, jego stolicę, w zamian za życie mego kochanka, które on mnie odebrał? będzie to głowa za głowę, oko za oko; powiesz mu to? Czy powiesz? mów!...
— Bez warunków, królowo — rzekł Leclerc.
— Inaczej nie dam pieczęci — rzekła królowa, odsuwając pergamin.
— Powiem wszystko, co zechcesz, tylko kończ pani prędzej.
— Przysięgnij na twoją duszę!
— Na moją duszę przysięgam!...
Królowa wzięła znów do ręki pióro i pisała w dalszym ciągu:
„Przelewamy na Perrineta Leclerc, handlarza żelastwa. przy ulicy Petit-Pont, nasze prawo życia i śmierci nad hrabią d’Armagnac, Wielkim Marszałkiem królestwa Francyi, gubernatorem miasta Paryża, zrzekając się raz na zawsze wszelkiego prawa do życia i śmierci wspomnianego marszałka‘“.
Gdy skończyła, podpisała i przyłożyła pieczęć obok swego podpisu.
— Masz — powiedziała, oddając mu pergamin.
— Dziękuję — szepnął Leclerc, odbierając go z rąk królowej.
— Piekielny zamiar! — krzyknęła Karolina.
Młoda dziewica, niewinna i czysta, wydawała się aniołem zmuszonym do obecności przy układach pomiędzy dwoma szatanami.
— A teraz — dodał Leclerc — potrzebuję człowieka, z którym mógłbym umówić się i porozumieć; czy szlachcicem on będzie, czy nędznym chłopem, wszystko mi jedno, byleby mógł i chciał...
— Karolino, zawołaj służącego.
Karolina spełniła rozkaz, na progu ukazał się służący.
— Idź i powiedz J. M. panu Villiers de l’Ile-Adam że go oczekuję w tej chwili, i przyprowadź go tutaj.
Służący ukłonił się i wyszedł.
L’Ile-Adam, wierny swej przysiędze, rzucił się na posadzkę, owinięty w płaszcz swój wojenny, nie potrzebował więc nic więcej, jak powstać, by módz stanąć przed królową.
W chwilę później wszedł do jej pokoju.
Izabella podeszła ku niemu i, nie zwracając uwagi na ukłon pełen szacunku, jaki jej składał, rzekła:
— Panie de Villiers, oto jest młody człowiek, który mi wydać chce klucze od bram Paryża. Potrzebując człowieka odważnego, energicznego i nie cofającego się przed niczem, któremu mogłabym je oddać, pomyślałam o panu.
Pan de 1’Ile-Adam zadrżał, oczy jego błysnęły, zwrócił się do Leclerca, wyciągając rękę do uścisku, gdy spostrzegł wszelako z ubioru handlarza żelastwa, jak nizkie było pochodzenie tego, któremu chciał dać dowód równości, ręka jego opadła, a cała postawa przybrała zwykły wyraz dumy, która go była na chwilę opuściła.
Żaden z tych ruchów nie uszedł uwagi Leclerca, pozostał jednak nieruchomym, z rękoma skrzyżowanemi na piersiach, tak w chwili, gdy pan de l’Ile-Adam rękę ku niemu wyciągnął, jak również, gdy ją cofał.
— Twej ręki mi nie potrzeba, zachowaj ją do walki z wrogami, panie de l’Ile-Adam — rzekł, śmiejąc się Leclerc — chociaż mam pewne prawo do jej dotknięcia, gdyż tak samo, jak ty, sprzedaję króla mego i moją ojczyznę. Nie podawaj mi ręki, panie de Villiers, chociaż jesteśmy braćmi w zdradzie.
— Młodzieńcze! — krzyknął pan de l’Ile-Adam.
— Dajmy temu pokój, mówmy o czem innem. Czy ręczysz mi pan za pięciuset kopijników?
— Posiadam tysiąc ludzi zbrojnych w mieście Pontaire, którymi dowodzę.
— Połowa będzie dostateczną, jeżeli to są ludzie odważni. Wprowadzę ich z panem razem do miasta. Na tem się kończy moje zobowiązanie. Nie żądaj pan niczego więcej ode mnie.
— Ja biorę resztę na siebie.
— A więc jedźmy, nie tracąc czasu, a podczas podróży objaśnię pana, jakie są moje zamiary.
— Powodzenia wam życzę, panie de l’Ile-Adam — powiedziała królowa.
Pan de l’Ile-Adam przykląkł na jedno kolano, ucałował wyciągniętą doń rękę swej monarchini i wyszedł.
— Pamiętaj o twej obietnicy, Perrinecie — dodała królowa. — Niech się dowie przed śmiercią, że to ja, śmiertelna jego nieprzyjaciółka, odbieram Paryż w zamian za życie mego kochanka.
— Będzie wiedział — odpowiedział Leclerc, ukrywając na piersiach pergamin i zapinając z wierzchu kaftan.
Bądź zdrów, Perrinecie — rzekła półgłosem Karolina, lecz młody człowiek nie słyszał już tego i wybiegł z komnaty, żadnej nie dając odpowiedzi.
— Niech im piekło w pomoc przyjdzie, byle tylko dopięli celu! — zawołała królowa.
— Niech ich Bóg ma w swej opiece! — szepnęła Karolina.
Obadwaj młodzi ludzie weszli do stajni. Pan de l’Ile-Adam wybrał dwa najlepsze bieguny; każdy z nich osiodłał swego i wsiedli na koń.
— Gdzie dostaniemy innych koni, gdy te padną? — zapytał Leclerc — w drodze, którą przebyć mamy, zwierzęta te nie wytrwają i doniosą nas zaledwie do połowy.
— Dam się poznać wojskom burgundzkim, które spotkamy po drodze, i od nich dostaniemy konie.
— Zgoda!
Jeźdźcy zarzucili cugle na szyje koniom, spięli je ostrogami i pędzili, jak wicher.
Zaprawdę, gdyby kto ich tak zobaczył przy świetle iskier z pod kopyt końskich wytryskujących, w cieniu tej szarej nocy, pędzących jeden obok drugiego z szybkością niezrównaną, ktoby był widział najeżone od wiatru grzywy koni i ich włosy, tenby przez długie lata opowiadał, że był świadkiem naocznym podróży nowego Fausta z Mefistofelesem, pędzących na swych fantastycznych rumakach na jakieś piekielne zebranie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.