Karol Szalony/Tom II/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Karol Szalony
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1910
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Chroniques de France: Isabel de Bavière
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.

Od zamordowania księcia Orleanu upłynęło lat dziesięć. Dziesięć lat w życiu człowieka to wiek cały; w morzu wieczności to zaledwie jedna kropla.
Było to więc w końcu miesiąca, maja 1417 r., gdy dnia pewnego, około godziny siódmej rano, krata bramy św. Antoniego otwarła się, aby przepuścić kilkunastu konnych, którzy skierowali się ku drodze, prowadzącej do Vincennes. Na czele orszaku jechało dwu panów, inni wyglądali więcej na straż przyboczną, niż na towarzyszy, i straż ta trzymała się o kilka kroków poza panami, regulując z wyraźnemi oznakami szacunku bieg swoich rumaków do woli jadących przodem. Z tymi ostatnimi postaramy się poznajomić czytelnika.
Ten, który jechał po prawej stronie drogi, siedział na mule hiszpańskim, przyuczonym do równego kłusa. Muł ów zdawał się odgadywać usposobienie swego pana, tak chód jego był delikatny, spokojny i równy.
Rzeczywiście, jeździec, chociaż w istocie nie miał więcej nad czterdzieści dziewięć lat, wydawał się już starcem zgrzybiałym i skołatanym cierpieniami. Zaufanie jego w spokojność muła było tak wielkie, że od czasu do czasu opuszczał zupełnie cugle i ruchem konwulsyjnym ściskał głowę obydwiema rękoma. Chociaż ranek był chłodny i mgła wilgotna opadała na płaszczyznę, kapelusz jego zawieszony był u siodła i nic nie osłaniało jego czoła przed rosą, której krople drżały na zwojach rzadkich jego siwych włosów, spuszczających się na skronie wzdłuż twarzy bladej, wychudłej i melancholijnej...
Zimne te krople nie tylko przykremi mu nie były, jakby się to zdawać mogło, ale przeciwnie: robiły mu przyjemność widoczną; chłód ten czynił ulgę w cierpieniu, zmuszającem go do tego ruchu gwałtownego, o którym wyżej wspomnieliśmy, a który mu już był właściwym.
Co zaś do stroju, ten niczem nie różnił się od ubiorów, jakie nosili wiekowi ludzie szlachetnego startu tej epoki. Był to pewien rodzaj sukni czarnej, aksamitnej, z przodu otwartej i obłożonej futrem gronostajowym. Przez rękawy tej sukni, szerokie i spadające, widać było obcisłe mankiety kaftana z ciężkiej, złotem tkanej materyi, którego bogactwo i elegancya znacznie straciły przez długie usługi właścicielowi. Z pod sukni zwieszały się nogi jeźdźca, wyjęte ze strzemion, obute w pewien rodzaj butów futrzanych i śpiczastych. Ustawiczne kołysanie się nóg tych mogło wyprowadzić z cierpliwośći spokojne zwierzę, któremu jeździec zaufał w zupełności, gdyby nie zapobiegnięto temu przez zdjęcie długich ostróg, które w epoce owej były oznaką dostojeństwa panów i rycerzy.
Obraz, który tu podajemy, tak bardzo różni się od tego, jaki przedstawiliśmy na początku tej powieści, że z pewnością czytelnicy nie poznaliby w opisanej osobie króla Karola VI, udającego się do Vincennes, dla odwiedzenia królowej Izabelli. Dziesięć lat, jak powiewiedzieliśmy, stanowi wiele w życiu człowieka, a tembardziej w życiu króla, w którego królestwie przez te lat dziesięć wszystko ku gorszemu się skłoniło.
Po lewej stronie i prawie w tej samej linii, co król, jechał, z trudnością powstrzymując swego dzielnego rumaka, rycerz postawy olbrzymiej, cały kryty zbroją, jakgdyby wyruszał na wojnę. Zbroja jego giętkością, z jaką poddawała się ruchom jego ciała, dowodziła zręczności i doskonałości w swym kunszcie robotnika medyolańskiego, który ją wykonał. Przy łęku, u siodła, po stronie prawej, zwieszała się maczuga kolczasta, która widocznie bogato kiedyś była nabijana złotem. Ozdoby te utraciła jednak przy częstem zetknięciu z hełmami nieprzyjacielskimi, na jakie ją narażał jej właściciel, nie tracąc przytem nic jednak ze swej mocy i trwałości. Ze strony przeciwnej siodła i jakby dla równowagi przyczepiona była broń, również zasługująca na uwagę pod każdym względem. Był to miecz o ostrzu szerokiem od góry i zwężającem się dalej, jak sztylet. Lilie, któremi zdobną była pochwa, okazywały, że miecz ten należał do Wielkiego Marszałka Francyi. Gdyby właściciel chciał był wydobyć miecz swój z bogatego pokrycia, w którem wisiał w tej chwili, to szczerby na stali przez całą długość ostrza przekonałyby o cięciach, jakie nim zadawano. W tej chwili jednak, tak maczuga, jak i miecz, wzięte były więcej przez ostrożność, niż dla potrzeby. Wisząc u siodła, pełniły obowiązki wiernych sług, którym nie wolno opuszczać panów w żadnej godzinie dnia, ani nocy, i którzy zawsze winni być gotowi do posługi w potrzebie i do obrony w niebezpieczeństwie; lecz, jak to powiedzieliśmy, żadne niebezpieczeństwo obecnie nie groziło, a jeżeli twarz rycerza, którego opisujemy, wydawała się posępną, było to raczej skutkiem jakiejś uparcie dręczącej go myśli. Wreszcie cień, który padał od przyłbicy, zakrywając czarne jego oczy, podnosił jeszcze więcej surowość oblicza. Z wydatnego jednak nosa orlego, z cery spalonej w wojnach z Lombardami, ze szramy, ciągnącej się wzdłuż policzka, której początek krył się w łuku brwi czarnej, a koniec ginął w gęstej siwiejącej brodzie, gdyż tyle tylko z tej marsowej twarzy widać było, od pierwszego rzutu oka poznałeś, że dusza, zamieszkująca tę powłokę ze stali, była zahartowaną i nieugiętą, jak ona.
Jeżeli obraz skreślony nie wystarcza czytelnikom do rozpoznania w rycerzu tym Bernarda VII, hrabiego d’Armagnac, Wielkiego Marszałka Francyi, jeneralnego gubernatora miasta Paryża, kapitana wszystkich warowni królestwa, w takim razie niech spojrzą na małą świtę, postępującą w ślad za nim, a w pośrodku nich ujrzą giermka w sukni zielonej z krzyżem białym, trzymającego tarczę swego pana, pośrodku której widnieje herb jego rodowy: cztery lwy domu Armagnaców, a nad nimi unosi się korona hrabiowska. Kto posiada choć cokolwiek wiedzy heraldycznej, tak ogólnie rozpowszechnionej w owej epoce, a dziś zaś tak ogólnie zapoznanej, dla tego widok tej tarczy wszelkie rozproszy wątpliwości.
Obadwaj jeźdźcy jechali w milczeniu od bramy Bastylii aż do krzyżujący się dróg, z których jedna wiodła do klasztoru św. Antoniego, a druga do Croix-Faubin.
Tu muł, na którym jechał król, pozostawiony, jak już powiedzieliśmy, własnemu instynktowi, zatrzymał się na środku drogi. Zmyślne zwierzę często w tym punkcie drogi zwracane to drogą do Vincennes, dokąd obecnie jechał król, to znów drogą do klasztoru św. Antoniego, dokąd król często udawał się na nabożeństwo i rekolekcye, stanęło, oczekując teraz, jaki kierunek drogi pan jego wybierze. Król jednak znajdował się w tym przystępie niemocy, która nie dozwalała mu domyślić się, czego właściwie muł od niego żądał; pozostał tedy nieporuszony na miejscu, nie dając poznać najlżejszem poruszeniem, iż zauważył, co się stało. Hrabia Bernard próbował obudzić króla, zaczynając z nim rozmowę, lecz, starania te były bezskuteczne. Wtedy spróbował wyjechać naprzód, przypuszczając, że muł własnowolnie pójdzie w ślad za koniem, lecz z, wierzę podniosło tylko głowę, popatrzyło za odjeżdżającym, potrząsnęło dzwonkami, zawieszonymi u szyi, i pozostało nieruchome w miejscu. Zniecierpliwiony hrabia Bernard zsiadł nareszcie z konia, rzucił cugle giermkowi i zbliżył się do Karola. Wielkim był jeszcze widocznie wrodzony szacunek dla królewskiego majestatu, gdyż hrabia d’Armagnac, mimo swego dostojeństwa i wysokiego stanowiska, zaledwie pieszo ośmielił się podejść i poprowadzić za cugle muła biednego i bezsilnego Karola Szalonego. Szacunek i dobre chęci nie zostały jednak i teraz dobrym uwieńczone skutkiem, gdyż zaledwie król dostrzegł człowieka, ujmującego cugle, krzyknął przeraźliwie, począł szukać broni w miejscu, w którem powinien był być zawieszony miecz i sztylet, a nie znajdując ich, zaczął krzyczeć ostrym i przerywanym z przerażenia głosem:
— Batunku!... do mnie!... ratunku, książę Orleanu! ratunku!
— Miłościwy panie — rzekł Bernard d’Armagnac, łagodząc, o ile mógł, swój głos szorstki — dzięki byłyby Bogu i św. Jakóbowi, żeby brat wasz, książę Orleanu, znajdował się między żyjącymi! nie dlatego jednak, aby was, miłościwy panie, ratować, gdyż ja nie jestem widmem, ani marą żadną i nie grozi tobie, panie miłościwy, żadne niebezpieczeństwo, lecz dlatego, aby was wsparł swem dzielnem ramieniem i dobrą radą przeciw Anglikom i Burgundom.
— Mój bracie! mój bracie! — wołał król, którego przerażenie zdawało się zmniejszać, lecz oczy błędne i włosy najeżone świadczyły, że rozdrażnione nerwy nie prędko się uspokoją — bracie mój, Ludwiku!
— Nie przypominasz więc sobie, miłościwy panie, że blizko dziesięć lat temu brat wasz ukochany zdradziecko zamordowany został, na ulicy Barbette, przez księcia Jana Burgundzkiego, który w tej chwili zbliża, się, jako wasal zbuntowany przeciwko Waszej Królewskiej Mości!? Nie pomnisz-że, królu, że jam jest gorącym obrońcą wiary, króla i ojczyzny, czego dowiodę w swoim czasie i miejscu, przy pomocy Boga Najwyższego i św. Bernarda, patrona mego i mego miecza?
Król wlepił wzrok pełen nieokreślonego wyrazu w Bernarda i jakby z całej rozmowy nie słyszał nic więcej, zapytał głosem, w którym czuć jeszcze było ślady rozdrażnienia:
— Powiedziałeś, kuzynie, że Anglicy wylądowali na brzegach naszego królestwa Francyi?
I mówiąc to, pociągnął za cugle muła, kierując go ku drodze, prowadzącej do Vincennes.
— Tak jest, Najjaśniejszy Panie — odpowiedział hrabia, dosiadając konia i zajmując poprzednie miejsce obok króla.
— Gdzie?
— W Touques, w Normandyi. I powiedziałem także, że książę Burgundyi zajął Abbeville, Amiens, Montdidier i Beauvais.
Król westchnął głęboko.
— Bardzo jestem nieszczęśliwy, mój kuzynie — rzekł, ściskając rękoma głowę.
Bernard zostawił mu chwilę do namysłu, albowiem sądził, że zdolność myślenia powróci i dozwoli mu prowadzić dalej rozmowę, tak ważną dla zbawienia monarchii.
— Tak, bardzo jestem nieszczęśliwy — powtórzył król, opuszczając ze zniechęceniem ręce i pochylając głowę na piersi. — Cóż czynić zamierzasz, kuzynie, aby odeprzeć dwóch naraz nieprzyjaciół?... gdyż... ja... ja za słaby jestem, abym ci mógł dopomódz.
— Miłościwy panie, przedsięwziąłem środki, które raczyłeś uznać za dobre. Delfin Karol mianowany został jeneralnym namiestnikiem królestwa.
— Prawda... lecz zwracałem twoją uwagę, że on jest jeszcze bardzo młody; zaledwie piętnaście lat liczy. Dlaczego nie przedstawiono na tę godność jego starszego brata, Jana?
Wielki Marszałek spojrzał ze zdziwieniem na króla, z szerokiej piersi wydobyło się westchnienie, smutno potrząsnął głową. Król powtórzył zapytanie.
— Miłościwy panie, czyż są cierpienia ludzkie tak wielkie, żeby przy nich ojciec o śmierci syna mógł zapomnieć?
Król zadrżał, ścisnął znów konwulsyjnie rękoma głowę, a gdy opuścił je znowu, hrabia Bernard zobaczył dwie łzy, płynące po zwiędłych policzkach.
— Tak, tak... przypominam sobie — powiedział — on umarł w mieście Compiégne.
Potem dodał ciszej:
— A Izabella powiedziała mi, że został otruty... Ale cicho!... nie trzeba tego powtarzać... Mój kuzynie, sądzisz-że, że to może być prawdą?
— Nieprzyjaciele księcia Anjou oskarżali go, obwinienie to opierając na tem, że śmierć ta zbliżała do tronu Delfina Karola, jego zięcia; lecz król Sycylii niezdolny jest popełnić taką zbrodnię i jeżeli ją nawet popełnił, to Bóg nie pozwolił mu kosztować owoców jej, gdyż książę Anjou przeniósł się do wieczności w sześć miesięcy po śmierci tego, którego, jak mówią, był mordercą.
— Tak, śmierć!... i śmierć!... To słowo powtarza się, jak echo, w około mnie, gdy przywołuję synów mych i blizkich moich. Wiatr, wiejący w około tronu, jest śmiertelny, mój kuzynie, i oto z całej tej licznej rodziny książąt pozostała tylko młoda latorośl i stary pień... Tak tedy, mój ukochany Karol?...
— Objął ze mną razem dowództwo nad wojskami, i żebyśmy tylko posiadali pieniądze, by nowe siły pod broń powołać...
— Pieniądze, kuzynie? Alboż to nie mamy w zapasie skarbów, przechowywanych na potrzeby państwa?
— Strwonione zostały, miłościwy panie.
— Przez kogo?
— Szacunek wstrzymuje oskarżenie na moich ustach...
— Mój kuzynie, nikt prócz mnie nie miał prawa rozporządzać tym skarbem i nikt nie mógł go sobie przywłaszczyć bez kwitu z moim podpisem i naszą królewską pieczęcią.
— Miłościwy panie, osoba, która go zabrała, posiadała kwity z królewską pieczęcią, chociaż podpis wasz uważała za zbyteczny.
— Tak, tak, uważają mnie już za umarłego. Anglicy i Burgundczycy dzielą się mojem królestwem, a żona moja i syn mojemi pieniędzmi. Tak!... tylko ona, lub on dopuścić się mogli tej kradzieży. Boć przecież jest to kradzież, zbrodnia przeciw państwu, ponieważ państwo te pieniądze posiadało, a dziś ich nie ma w chwili, gdy właśnie potrzebuje.
— Miłościwy panie, Delfin Karol zanadto ma szacunku dla swego ojca i pana, aby mógł w tak ważnej sprawie nie czekać jego rozkazów i nie zastosować się do jego woli.
— A więc, hrabio, sądzisz, że to królowa?...
Westchnienie głębokie wydobyło się z piersi króla.
— Królowa!... No, to zobaczę się z nią i zażądam zwrotu tych pieniędzy; zrozumie przecież, że musi je zwrócić.
— Miłościwy panie, pieniądze te obrócone zostały na zakupienie nowych mebli i klejnotów.
— Cóż więc czynić, mój drogi Bernardzie? Nałóżmy nowe podatki na lud!
— I tak już lud twój, królu i panie, jest wyniszczony.
— To może mamy jeszcze jakie brylanty?
— Te chyba, które zdobią królewską koronę! Oto wszystko! Miłościwy panie, za słabi jesteście względem królowej; ona kraj gubi, a przed Bogiem ty za to odpowiesz. Patrz oto, czy nędza ogólna zmniejszyła zbytki!?... Przeciwnie, zwiększają się one zarówno z uciskiem ludzi. Panie i panny jej dworu nie odmawiają sobie niczego, robią olbrzymie wydatki, a bogactwo ich strojów świat cały zadziwia. Hafty i koronki, jakie przy strojach noszą otaczający ją młodzi panowie, wystarczyłyby na zapłacenie wojsku całemu rocznego żołdu.
Pod pozorem niebezpieczeństwa, jakie jej niby grozi z powodu wojny, zażądała od rządu straży, nieużytecznej krajowi, a za którą przecież kraj płaci. Panowie de Graville i de Giac, dowodzący tą strażą, bezustannie otrzymują od królowej w darze pieniądze i brylanty. Są to zbytki. Najjaśniejszy panie, na które szemrzą wszyscy pragnący dobra kraju.
— Marszałku — rzekł król, tonem człowieka, czującego dobrze, iż niewłaściwą wybrał porę do udzielenia pewnej wiadomości, a który nie może jednak opóźniać się z jej wypowiedzeniem — marszałku, wczoraj obiecałem mianować intendentem zamku Vincennes kawalera de Bourdon. Nominacyę jego dasz mi do podpisu.
— Uczyniłeś to, Najjaśniejszy panie?
Oczy marszałka ogniem zapalały. Król wyszeptał prawie niedosłyszalnie: tak, jak dziecię, czujące, że źle zrobiło, i obawiające się nagany.
Właśnie w tej chwili dojeżdżali do wzgórza Croix-Faubin; stąd droga była już prosta, i widok daleki. Drogą tą zbliżał się ku jadącym młody człowiek, ubrany z całą elegancyą według wymagań ostatniej mody. Miał on na głowie kapelusik niebieski, a jak wiadomo, kolor ten był ulubionym kolorem królowej. Wstążki spadające wiatr skłaniał na lewe ramię, a utworzoną z nich szarfą młody człowiek bawił się, trzymając jej końce w prawej ręce. U boku wisiała szpada stalowa, tak lekka, że służyć mogła raczej za ozdobę, niż za broń. Na sobie miał krótki i otwarty kaftan z czerwonego aksamitu, a pod nim piękną jego figurę obejmował obciśle niby żupan z aksamitu niebieskiego, przewiązany w pasie złotym sznurem. Spodnie wązkie z materyi krwawego koloru, trzewiki czarne aksamitne, tak spiczaste i zakrzywione. że z trudnością wchodziły w strzemiona, dopełniały stroju, który każdy z najbogatszych i najwięcej za modą się uganiających panów za wzór mógł brać. Dodajcie do tego blond włosy w pukle zwinięte, postawę swobodną i wesołą, ręce małe, jak u kobiety, a będziecie mieli dokładny portret kawalera de Bourdon, ulubieńca, a jak niektórzy mówić śmieli po cichu, nowego kochanka królowej.
Wielki Marszałek zaledwo spojrzał, poznał go natychmiast. Nienawidził on Izabelli, która równoważyła wpływ jego u króla; wiedział przytem, że Karol jest wielce zazdrosny, i postanowił skorzystać ze sposobności dla doprowadzenia do skutku dawno powziętych politycznych projektów, dających się streścić w tych dwóch wyrazach: wygnanie królowej! Mimo to jednak, że tak ważne sprawy ważyły się w jego umyśle, żaden muskuł twarzy jego nie drgnął i niczem nie zdradził, że Wielki Marszałek wie dobrze, co to za jeździec zbliża się ku oddziałowi królewskiemu.
— Życzę sobie, abyście, kuzynie, zawiadomili tego młodego człowieka, że nominacyę jego podpisałem — dodał król. — Uczynicie to śpiesznie, nieprawdaż?
— Mnie się zdaje, miłościwy panie, że i bez mego zawiadomienia dowie się on o tem bardzo wcześnie.
— Któż-by mu tę nowinę zwiastował?
— Taż sama osoba, która Waszą Królewską Mość tak natarczywie o to prosiła.
— Królowa?
— Najjaśniejsza pani tyle ma zaufania w odwadze tego rycerza, że z powierzeniem mu komendy zamku nie miała cierpliwości czekać na królewską dlań nominacyę.
— Co chcecie przez, to powiedzieć, kuzynie?
— Niech Wasza Królewska Mość raczy spojrzeć przed siebie.
— Kawaler de Bourdon!
Król zbladł. W sercu jego nagle odezwały się podejrzenia.
— Jest tak wcześnie — mówił dalej marszałek — że kawaler chyba noc musiał w zamku przepędzić! Niepodobna, żeby już o tej godzinie mógł wracać z Vincennes, wyjechawszy dzisiaj z Paryża.
— To prawda, macie racyę, hrabio. Co też mówią na dworze moim o tym młodym człowieku?
— Mówią, że ma wiele szczęścia u kobiet i że się wszystkim damom dworu podoba, Powiadają nawet, że żadna mu się oprzeć nie zdoła.
— I żadnego nie robią wyjątku, hrabio!?
— Żadnego, Najjaśniejszy panie.
Król tak bardzo zbladł, że hrabia wyciągnął ręce, obawiając się, aby nie spadł. Król odepchnął go lekko.
— Czyżby dlatego — rzekł ponurym głosem — ona tak bardzo pragnęła, aby Vincennes jemu pod straż było oddane!? — Zuchwalec! Bernardzie! Wszakżeż on ma na głowie kapelusz niebieski?
— Tak, Najjaśniejszy panie, kolor niebieski jest kolorem królowej.
W tej chwili kawaler de Bourdon był już tak blizko nich, że można było słyszeć słowa śpiewki, którą nucił. Był to sonet, napisany przez Alain’a Chartier na cześć królowej. Widok króla i marszałka nie zdawał się być dostatecznym powodem do przerwania tej melodyjnej śpiewki. Usunął tylko zręcznie konia na skraj drogi, a gdy się znalazł na równi z królem, skłonił mu się lekko, skinieniem głowy.
Na ten widok w starcu odezwała się w jednej chwili cała energia młodzieńcza. Zatrzymał na miejscu rumaka i zawołał silnym głosem:
— Z konia, młokosie! Nie w ten sposób oddaje się cześć, należną królewskiemu majestatowi! Z konia! i na kolana!...
Kawaler de Bourdon, zamiast usłuchać rozkazu, spiął konia, ostrogami i w kilku podskokach znalazł się o dwadzieścia kroków od króla, poczem, powściągając go, począł jechać dalej powolnym krokiem, rozpoczynając śpiewkę swoją od miejsca, w którem ją przerwał gniewny wykrzyknik Karola VI.
Król szepnął kilka słów hrabiemu d’Armagnac, a ten powtórzył głośno rozkaz królewski.
— Tanneguy — zawołał, zwracając się do prefekta Paryża, który miał przy sobie kilku ludzi zbrojnych od stóp do głów ze swej milicyi, — każ aresztować tego młodego człowieka!... Król tak chce!
Tanneguy dał znak i dwóch ludzi puściło się natychmiast w pogoń za kawalerem de Bourdon.
Te nieprzyjazne mu przygotowania nie uszły uwagi kawalera, chociaż nie zdawało się, żeby go one wielce obchodziły; oglądał się tylko od czasu do czasu. Jednakże, gdy spostrzegł dwóch ludzi ze straży prefektoryalnej, zbliżających się ku niemu i gdy nie mógł mieć żadnej wątpliwości co do celu ich wyprawy, nagle zwrócił się twarzą ku nim i osadził konia w miejscu. Żołnierze znajdowali się już tylko o dziesięć kroków od niego.
— Hola! mości panowie! — wykrzyknął — ani kroku dalej, jeżeli mnie tak gonicie! Ostrzegam was, bo inaczej zaręczam... skonacie bez spowiedzi!
Dwaj zbrojni, nie odpowiadając nawet, zbliżali się coraz bardziej i przybiegli już tak blizko, że jeden z nich wyciągnął rękę, aby go pochwycić.
— Poczekajcie trochę, mości panowie! — zawołał, odskakując w tył — chwilkę jeszcze!... dajcie mi pole do rozpędu, a zaraz się spróbujemy!
Mówiąc te słowa, wypuścił konia tak szybkim galopem, że można było przez chwilę sądzić, iż rączości jego powierzył zbawienie swego życia. Żołnierze, widząc, że wszelkie wysiłki ich dla dogonienia go byłyby bezskuteczne, stanęli w miejscu, jak oszołomieni, śledząc go tylko oczyma i nie wołając nawet za nim, aby stanął. Zdziwienie ich zdwoiło się jeszcze, gdy w kilka sekund spostrzegli, że kawaler zwraca konia i pędzi cwałem wprost na nich.
Jedna chwila wystarczyła zuchwałemu Bourdonowi do przygotowania się do walki. Przygotowania te były o tyle proste, o ile były krótkie. Szarfy niebieskie, które wisiały mu od kapelusza, nawinięte na lewe ramię, stanowić miały rodzaj tarczy, a w prawej ręce trzymał podniesiony miecz, na którym zdala połyskiwał w słońcu rowek do spływania krwi wyżłobiony. Cugle konia zaczepione już były o łęk siodła, a rozumne zwierzę, jakby odgadując myśli swego pana, posłuszne było rozkazom, wydawanym ruchami kolan, pozostawiając rycerzowi całą swobodę rąk, której tak bardzo miał potrzebować.
Żołnierze zawahali się chwilę, czy mają przyjąć ten atak. Kazano im aresztować kawalera de Bourdon, ale go zabić nie kazano, a przygotowania, jakie poczynił, okazywały, że nie ma wcale ochoty dostać się żywym w ich ręce.
To wahanie się ich dodało jeszcze odwagi kawalerowi.
— No, mości panowie! jestem gotów! Dalej! miecz w dłoń! a przy pomocy Boga i św. Michała Archanioła wkrótce krew gorąca i czerwona zbroczy te białe kamienie!
Obaj żołnierze wydobyli miecze i puścili się ku niemu, pozostawiając pomiędzy sobą wolną przestrzeń tak, aby go zaatakować mogli z dwóch stron jednocześnie.
Szybkim rzutem oka śmiałek ten zauważył, że przez to wolne miejsce przesunąć się zdoła; wraziwszy więc ostrogi w brzuch koniowi, puścił się naprzeciw nim z szybkością niezrównaną, a gdy już zbliżał się na długość ich mieczów, pochylił się nagle na szyję rumaka, jakgdyby chciał coś podnieść z ziemi, nie puszczając strzemion. Ciało jego przyjęło poziomą pozycyę. W biegu tym prawą ręką trzymał się grzywy końskiej, a tymczasem lewą pochwyciwszy za nogę jednego ze swoich nieprzyjaciół, przerzucił go na drugą stronę konia. Miecze dwóch żołdaków powietrze tylko przecięły.
Gdy ten, który dał w tej chwili taki dowód zręczności, zdołał wstrzymać konia i odwrócić się, spostrzegł, że zrzucony przezeń żołnierz nie zdążył wydobyć nogi ze strzemienia, w którem zatrzymał się ostrogą. Koń jego, który go wlókł po bruku, przerażony szczękiem, jaki wydawała odbijająca się od kamieni zbroja nieszczęśliwego, pędził coraz szybciej, a krzyki żołnierza i wołania o pomoc stawały się dlań nową przyczyną przestrachu.
Wszyscy widzowie tej walki śledzili ją oczyma, z sercem ściśniętem, tamując oddech, drżąc za każdym szczękiem zbroi, jaki wiatr do ucha przynosił, i wyciągając ramiona, jakby chcieli zatrzymać pędzącego rumaka. Koń jednak pędził ciągle i coraz prędzej, podnosząc kopytami tumany kurzu, a każde uderzenie zbroi o bruk iskry wydawało. Po drodze, którą przebiegł, widzieć było można kawały kirysa, które poodpadały i świeciły na słońcu. Niezadługo straszny ten szczęk stał się mniej wyraźnym, bądź to z powodu odległości, jaką rumak ubiegł, bądź też dlatego, że już cała zbroja odpadła i tylko ciało i kości tłukły się po bruku. Wreszcie, na zakręcie drogi, na krzyżownicy, o której wyżej wspominaliśmy, koń i jeździec zniknęli, jak zapadające się w przestrzeni widmo.
Piersi wszystkich ciężkie wydawały tchnienia, a grzmiący głos Bernarda d’Armagnac po raz drugi dał się słyszeć:
— Tanneguy Duchatel!... Aresztować tego człowieka! król tak chce!


...Żołnierz nie zdążył wydobyć nogi ze strzemienia...

Drugi żołnierz prefektoryalny, słysząc ten nowy rozkaz, rzucił się na kawalera z wściekłością, którą podnosiła jeszcze śmierć straszna jego towarzysza. Pan de Bourdon zdawał się cały pogrążony w podziwianiu przepysznego widoku, jaki się przed nim roztaczał. Oczy jego utkwione były w punkt, w którym zniknął koń i jeździec, i widocznem było, że sobie nie zdawał sprawy z ważności walki, jaką rozpoczął. Spostrzegł się dopiero w chwili, gdy nad głową jego mignęło coś, jak błyskawica. Był to miecz, który drugi z jego nieprzyjaciół oburącz trzymając, młynkiem puścił nad jego głową, dla dania mu siły i rozpędu. Pomiędzy mieczem tym i czołem Bourdona było już tylko najwyżej dwie stopy, zaledwie sekunda czasu, mgnienie oka od uderzenia i śmierci... Jeden skok konia zbliżył kawalera do żołdaka, który stał na strzemionach i już miał uderzyć, gdy Bourdon pochwycił go lewą ręką, a raczej lewem ramieniem za kark tak, że ramieniem tem owinął i głowę jego i ręce z siłą, o jaką posądzać go było trudno; od pierwszego szarpnięcia powalił go na grzbiet konia, szukając okiem w stalowem okuciu miejsca, przez któreby się ostrze miecza przecisnąć mogło. Wygięta pozycya, do jakiej go przez ten nacisk zmusił, podniosła cokolwiek gardlicę kasku żołdaka i pomiędzy dwoma częściami zbroi pokazała się szparka tak wązka, że zaledwie tylko tak cienkie, ostrze, jak szpada kawalera, przecisnąć się mogło. Przecisnęło się ono, przecisnęło dwukrotnie i dwakroć wydostało się krwią zbroczone.
Wreszcie lewa ręka puściła głowę żołnierza, a prawą Bourdon otrząsnął swój miecz z krwi po nim cieknącej; ciężkie westchnienie, jakie się z, pod kaska wydobyło, było ostatniem tchnieniem nieszczęśliwego.
Bourdon stanął na środku drogi, zwrócił głowę konia ku oddziałowi straży królewskiej, a rozzuchwalony podwójnym swym tryumfem, począł drwić i wyszydzać, Duchatel wahał się, azali ma wydać jeszcze rozkaz któremu ze swoich, aby aresztowali kawalera, lub też czy sam ma pokusić się o spełnienie tego rozkazu królewskiego, gdy hrabia d’Armagnac, rozgniewany temi opóźnieniami, dał znak; otaczający go rozstąpili się, a olbrzym wolnym krokiem zbliżył się ku kawalerowi de Bourdon i stanął o dziesięć kroków od niego.
— Kawalerze de Bourdon — zawołał głosem, w którym niepodobna było odnaleźć śladu nawet wzruszeniu. — w imieniu króla wzywana cię, oddaj swój miecz! Jeżeliś się wzbraniał oddać go dwom żołnierzom prefektury, to może mniej upakarzajacem uznasz, dla siebie złożyć go w ręku Wielkiego Marszałka Francyi.
— Nie oddam go — odparł dumnie Bourdon — chyba temu, kto się ośmieli zabrać mi go przemocą.
— Szalony! — mruknął Bernard.
W tejże chwili ruchem tak szybkim, jak myśl sama, porwał wiszącą u siodła maczugę, o której już wspominaliśmy. Ciężka broń, jak proca mignęła nad jego głową, a wypadając z rąk jego ze świstem i szybkością kamienia, wyrzuconego przez maszynę wojenną, jak trzcina zgięła się na głowie konia śmiałego Bourdona.
Zwierzę, śmiertelnie ugodzone, z zakrwawionym łbem, podniosło się na tylnych kopytach, zachwiało się i w jednem mgnieniu oka koń i jeździec upadli na wznak i pozostali bez ruchu na kamieniach.
— Idźcie i podnieście tego młokosa! — rzekł Bernard.
I powrócił na miejsce swoje u boku króla.
— Zabiłeś go? — spytał Karol.
— Zdaje mi się, że tylko omdlał.
Tanneguy potwierdził zdanie Marszałka.
Przyniósł on papiery, znalezione przy kawalerze de Bourdon. Pomiędzy nimi znajdował się list jakiś, którego adres napisany był ręką Izabelli Bawarskiej.
Król pochwycił list ten konwulsyjnie.
Natychmiast też otaczający go panowie usunęli się przez dyskrecję, śledząc jednak oczyma coraz bardziej wzrastającą boleść w twarzy Karola VI.
Kilkakrotnie podczas czytania ocierał on pot, spływający mu z czoła, a gdy skończył, podarł pismo to w drobne kawałeczki i rzucił na pastwę wiatrom; poczem rzekł głosem przytłumionym, jakby wychodzącym z piersi trupa:
— Kawalera odstawić do Chaâtelet, królowę do Tours! a ja... ja... pójdę do opactwa Św. Antoniego. Nie Czuję się dość silnym, abym mógł wrócić do Paryża.
W istocie, był on tak blady i tak drżący, że zdawał się być blizkim śmierci.
W chwilę potem, według danych rozkazów, oddział królewski rozdzielił się na trzy części, stanowiące jakby trzy wierzchołki trójkąta. Dupuy, prawa ręka Bernarda d’Armagnac, i dwóch kapitanów, stanowili jedną część, tę mianowicie, która miała się udać do Vincennes i królowej oznajmić wolę królewską; na czele drugiej części, odprowadzić mającej do Châtelet więźnia, ciągle jeszcze zemdlonego, stał Tanneguy Duchatel; trzecią część oddziału stanowił król sam z hrabią d’Armagnac i przez niego podtrzymywany, udał się na przełaj przez pola do mnichów Św. Antoniego, z prośbą o przytułek, spoczynek i modlitwy...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.