Katedra/Część I/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Vicente Blasco Ibáñez
Tytuł Katedra
Wydawca Kazimiera Gadomska
Data wyd. 1909
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz J. N.
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Pierwszą osobą, którą Gabryel co dzień spotykał, wychodząc z klasztoru nieco po zachodzie słońca był Don Antolin, przezwany — Srebrną Laską.
Ksiądz ten był jakby gubernatorem katedry, ponieważ cała świecka służba klasztorna była od niego zależną, a wszystkie niewielkie roboty, wykonywane były pod jego kierownictwem. Na dole w katedrze on pilnował zakrystyanów i akolitów, żeby kanonicy i beneficianci nie mieli powodu uskarżać się na niedbałą służbę. Na górze w Claveriasie on był stróżem porządku i dobrych obyczajów. Jednem słowem dzięki kardynałowi — arcybiskupowi był dla tej małej ludności pewnym rodzajem urzędnika.
Don Antolin zajmował najlepsze mieszkanie Klasztoru Górnego. W dni świąt uroczystych, przybrany w kapę, szedł na czele kapituły, trzymając w ręku srebrną tej, co on sam, wysokości laskę, którą rytmicznie uderzał o dźwięczące płyty. Podczas wielkiej Mszy i nieszporów, krążył między nawami, by zapobiegać uchybieniom wiernych i nieuwadze służby kościelnej. O ósmej godzinie wieczór w zimie, a o dziewiątej w lecie, zamykał schody Klasztoru Górnego, a klucz chował do kieszeni. Takim sposobem ludność Claveriasu zostawała odciętą od miasta. Jeśli czasem ktoś z mieszkańców zachorował, trzeba było budzić Don Antolina, który raczył przekręceniem klucza w zamku powracać komunikacyę ze światem zewnętrznym.
Był to człowiek, zbliżający się do sześćdziesiątki — mały i suchy. Zaledwie przypruszone siwizną, włosy nosił krótko ostrzyżone; czoło równe, gładkie, jak z kości, szerokie, kanciaste, bez najmniejszej fałdki, świeciło wystające z pod czarnej jedwabnej czapeczki, którą nosił przez całą zimę. Długa twarz, również bez najmniejszej zmarszczki, miała wyraz dziwnej obojętności; wąska broda była ostro zakończona, jak lanca; jego oczy bez wyrazu patrzyły z zimną, niepokojącą uporczywością. Był on, według jego własnego wyrażenia, prostym żołnierzem kościoła, który, zostawszy ongi sierżantem, nie awansował więcej.
W epoce, kiedy Gabryel wszedł do seminaryum, Don Antolin, przepędziwszy całą młodość w zakrystyi Kościoła przymasowskiego, w którym debiutował jako monaguillo[1], został nakoniec księdzem. Ze względu na gorącą, równie bezwzględną, jak niewyrozumowaną wiarę, na niezachwianą podległość Kościołowi, panowie z seminaryum popchnęli go naprzód pomimo absolutnego braku wykształcenia. Było to dziecko ziemi, urodzone na wsi, między górami w okolicach Toleda. Dla niego Kościół prymasowski był, po Sw. Piotrze w Rzymie, pierwszem mieszkaniem Boga na ziemi, a nauki religijne wydały mu się promieniem boskiej mądrości, promieniem, który, prawdę mówiąc, oślepiał, ale on go czcił z głębokim szacunkiem człowieka, który nic nie rozumie.
Posiadał pobożną i głęboką nieświadomość tak bardzo dawniej cenioną w kościele. Gdyby Srebrna Laska żył za dobrych czasów katolicyzmu, byłby, poświęciwszy się życiu duchownemu, kanonizowany, lub pełniłby rolę inkwizytora.
Niestety przyszedł na świat w wieku nieszczęsnym, kiedy wiara chwiała się, a Kościół nie mógł imponować siłą. Musiał więc biedny Antolin prowadzić marną egzystencyę w zarządzie świątyni, jako pomocnik kanonika, wyznaczony do równomiernego rozkładania i szafowania pesatasami, wydzielanymi przez państwo Kościołowi prymasowskiemu. Zastanawiał się długo nad wydaniem każdej garści miedziaków, wyzuwając się ze wszystkiego, aby tylko święty dom, jak wielki ród zrujnowany, mógł utrzymać szlachetne pozory i ukryć swoją nędzę.
Kilkakrotnie obiecywano mu miejsce jałmużnika w żeńskim klasztorze; ale był on zanadto przywiązany do kościoła, zanadto kochał wielkiego samotnika. Pysznił się z zaufania, jakiem go obdarzali Jego Ekscelencja Arcybiskup, z przyjaźni kanoników i z narad, jakie odbywał wraz z szafarzem i skarbnikiem. Nie mógł się powstrzymać od gestu pogardliwej wyższości, kiedy, ubrany w kapę, ze srebrną laską w ręku, widział zbliżających się, uśmiechniętych i uniżonych wiejskich księży, którzy, w przejeździe przez Toledo, zwiedzali kościół.
Miał jednak zwykłe wady swego powołania. Dusił pieniądze w sekrecie z tem zimnem, bezlitośnem skąpstwem, spotykanem tak często u ludzi Kościoła. Zatłuszczona czapka, pochodziła od jakiegoś kanonika, który rzucił ją, uważając, że jest, już nie do użytku; zielonkawa sutanna była ongi własnością beneficienta, porzucona, jako rzecz niemożliwa do noszenia. W Claveriasie mówiono sobie pocichu o pieniądzach, zebranych przez Don Antolina, o oszczędnościach, o wypożyczaniach na procent; lubo pożyczki nie przewyższały nigdy dwóch lub trzech douros[2], udzielanych najbiedniejszym sługom świątyni; odbierał je wraz z procentem każdego miesiąca przy wypłacaniu pensy i przez szafarza.
Skąpstwo i lichwa łączyły się u niego z niesłychaną uczciwością. W rzeczach, tyczących interesów katedry, z zajadłością prześladował najmniejszą kradzież w zakrystyi, a rachunki w kapitule zdawał z taką drobiazgowością, że aż niecierpliwiło to skarbnika. Katedra była uboga, byłoby więc zbrodnią nie do darowania pozbawiać ją choćby jednego liarda. Sam także, jako dobry sługa boży, był biedny; myślał jednak, że miał zupełne prawo, aby wzrastały mu, uciułane kosztem wielu oszczędności i niedostatku, pieniądze.
Siostrzenica Marikita mieszkała wraz z nim. Brzydka, krostowata, o twarzy wąskiej, przyszła z gór, by pielęgnować wuja, o którego bogactwie i godności miano na wsi jaknajlepsze pojęcie. Na Claveriasie wyzyskiwała znaczenie Don Antolina, dręcząc wszystkie kobiety. Najcichsze utworzyły koło niej pewien rodzaj schlebiającego jej dworu. Ażeby uzyskać protekcyę zamiatały jej mieszkanie, gotowały za nią, gdy tymczasem ona, ubrana, jak zakonnica, tylko starannie uczesana (byłto jedyny zbytek, na który pozwalał Don Antolin) przechadzała się po galerjaeh klasztornych w nadziei spotkania jakiego wałęsającego się kadeta, lub przyciągnięcia spojrzeń cudzoziemców, zwiedzających wieżę i salę olbrzymów. Ta dziewczyna robiła słodkie oczy do wszystkich męzczyzn. Ona, taka cierpka i nieprzystępna dla kobiet, uśmiechała się do wszystkich kawalerów, mieszkających na Claveriasie. Tato był jej wielkim przyjacielem. Szukała go zawsze podczas nieobecności Don Antolina, znajdując wielką przyjemność w miłem zachowaniu się przyszłego toreadora. Chorowity Gabryel, wiecznie zajęty swemi myślami, nawet z mętną historją długich podróży po świecie, nie wzbudzał w niej zaufania. Natomiast rozmawiała uprzejmie nawet ze starym Estabanem, ponieważ był wdowcem. Jak utrzymywał Tato, widok spodni doprowadzał do szaleństwa biedną dziewczynę, mieszkającą w miejscu, gdzie nawet męzczyzni nosili suknie.
Don Antolin, który znał Gabryela jeszcze jako dziecko, nie przestał doń mówić po imieniu. Niewykształcony ksiądz nie zapomniał o świetnych zdolnościach seminarzysty i chociaż dzisiaj spotykał go, jako chorego, z litości przygarniętego przez Katedrę, biedaka, to tykanie zwierzchnika nie wykluczało pewnego zachwytu. Gabryel ze swej strony obawiał się Srebrnej-laski, i ponieważ znał jego fanatyzm i nietolerancyę dlatego ograniczał się prawie zawsze na słuchaniu, nie chcąc uronić jakiegoś kompromitującego wyrazu. Wiedział, że Don Antolin pierwszy wymagałby wydalenia intruza.
Kiedy ci dwaj ludzie spotykali się każdego ranka w klasztorze, Don Antolin zadawał Gabryelowi niezmiennie to samo pytanie:
— Jakże tam z tem zdrowiem?
Gabryel udawał optymistę. Wiedział, że nie było dla niego lekarstwa, ale istnienie spokojne, bez wzruszeń, ciągłe starania brata zatamowały postęp choroby; śmierć została chwilowo wstrzymana.
— Czuję się dobrze Don Antolinie... Jakże tam wczoraj poszło?
Srebrna-Laska zanurzył swoje brudne, kościste ręce w głębiach sutanny i wyciągnął stamtąd trzy notatniki — biały, czerwony i zielony. Przewracał kartki, liczył nawet te, które były wydarte. Jego palce obchodziły się z pełną szacunku pieszczotą z temi małemi książeczkami, jak gdyby więcej miały one łączności z kultem niż in-folia na chórze.
— Zły dzień Gabryelu. Podczas zimy mało podróżują. Dobrą porą jest wiosna, kiedy Anglicy przebywają przez Gibraltar. Jadą na święta do Sewilli, a stamtąd do Toledo zobaczyć naszą katedrę. Mieszkańcy Madrytu także decydują się wtedy tylko przyjeżdżać, kiedy czas jest piękny; wyciągają, klnąc, swoje susy, by zobaczyć olbrzymów i wielki dzwon. Co za rozkosz oddzierać wtedy bilety, Gabryelu! Pewnego dnia zebrałem osiemdziesiąt douros! Pamiętam! Było to podczas ostatnich świąt Bożego Ciała. Marykita musiała zeszywać kieszenie mojej sutanny — oberwały się one od ciężaru pesetas. Błogosławieństwo boskie!
Tu spojrzał ze smutkiem na notatniki, z których tak mało kartek oddzierał podczas zimy. Cała jego troska polegała na sprzedaniu jaknajwiększej ilości tych małych papierków, koniecznych do obejrzenia najbogatszych i najciekawszych rzeczy w różnych częściach świątyni. Było to zbawienie katedry — nowożytny sposób zaspakajania jej potrzeb. Był dumny, że jemu przypadła w udziale godność rozdawcy, że stał się niejako organem żywotnym kościoła.
— Widzisz te zielone bilety? — pytał Gabryela. Są najdroższe — każdy wart dwa pezsetas. Ale dają prawo do zwiedzenia najważniejszych rzeczy: skarbca, kaplicy Najświętszej Panny, l’Ochavo[3] i jej relikwii, największych w całym świecie. W innych katedrach tego nie zobaczą. A te bilety czerwone? Kosztują sześć realów i pozwalają obejrzeć zakrystye, szatnie, kaplice Don Alvara de Luna i kardynała Albornoza, salę kapitularną z portretami arcybiskupów, zawieszonych w rzędach. Cuda! Jakżeż nie włożyć ręki do kieszeni, by zobaczyć tyle pięknych rzeczy?
Potem, wskazując trzeci notatnik, dodał z pewną pogardą:
— Te białe są warte tylko dwa reale. Można za nie widzieć Olbrzymów i Dzwony. Sprzedaje się ich najwięcej ludowi, napływającemu w święta. Wyobraź sobie, że są żydzi, uważający to za zwykłą kradzież. Któregoś dnia przyszło tu trzech żołnierzy z akademii w towarzystwie kilku parditos[4], chcąc zobaczyć Olbrzymów; a ponieważ nie chciano ich wpuścić za dwa su, zrobili awanturę. Czyż oni sobie wyobrażają, że żądamy jałmużny. A wielu to odchodzi bezczeszcząc, jak jacy heretycy, katedrę? Rysują węglem na ścianie wschodów sprośne, wstrętne rzeczy. Co za czasy, Gabryelu, co za czasy!
Gabryel uśmiechał się bez słów, a Srebrna-Laska, zachęcony milczeniem, które wziął za potwierdzenie słów swoich, ciągnął dalej zwierzenia.
— Nie myśl, Gabryelu, że wziąłem się do tego mozolnego zajęcia, nie zmuszony koniecznością. Kardynał mi ufa, mam sympatyę kapituły, skarbnik ocenia usługi, jakie im oddaję. Dzięki moim bilecikom katedra może żyć i zachowywać pozornie dawną wielkość. Ale w istocie jesteśmy biedniejsi, niż szczury. Na szczęście są jeszcze okruchy dawnej potęgi. Jeśli wiatr lub grad stłucze szybę, mamy pod ręką zapasy z dawnych lat. Ach skoro pomyślę, że były czasy, kiedy kapituła utrzymywała swoim kosztem, w łonie katedry pracownie malarskie, szklarskie i inne, że można było zaczynać wielkie prace bez współudziału obcych robotników! Jeśli podrze się kapa, mamy jeszcze, żeby ją zreparować, kawałki cudownych materyi, zahartowanych wyobrażeniami świętych i kwiatami. Ale wszystko to w końcu się wyczerpie. Kiedy ostatni witraż zapasowy stłucze się, kiedy ostatni kawał materyi jedwabnej zużyje — co zrobimy wtedy? Trzeba będzie ozdabiać okna zwykłemi przezroczystemi szybkami, żeby wiatr i deszcz nie wpadał do świątyni. Katedra (Boże przebacz mi porównanie!) stanie się podobną, do oberży, a księża będą chwalili w niej Pana, w ubraniu wiejskiego proboszcza.
Mówiąc, Don Antolin uśmiechnął się ironicznie, jakgdyby przyszłość, którą malował, była absurdem, przeciwnym wszystkim prawom boskim.
— Jednakże — ciągnął dalej — nie można nam zarzucić marnotrawstwa, lub niedbalstwa w powiększaniu dochodów. Ogród, który od tak dawna był w pieczy twojej rodziny, obecnie po śmierci brata jest wydzierżawiony, ciotka Tomasa płaci dwadzieścia douros, żeby syn jej mógł go eksploatować. Nie jestto żadna łaska, a jednakże staruszka otrzymała ją, tylko dzięki temu, że jest przyjaciółką Jego Eminencyi. Ja upadam ze znużenia, jak galernik, biegając po kościele i klasztorze, żeby mieć oko na wszystko i uniemożliwić wszelkie oszustwa, młodzież tutejsza jest lekka i nie należy jej zbytnio ufać. Biegnę do Ochavo upewnić się, czy twój synowiec Tato zażądał biletów od zwiedzających — wiem, że nicpoń byłby zdolny wpuszczać ludzi za darmo, by wyciągnąć od nich większe napiwki. Następnie muszę wdrapać się na Claverias, czuwać nad szewcem, pokazującym Olbrzymy. Nikt mnie nie przerobi — żywa dusza nie wymknie się, nie zapłaciwszy. Od tak dawna nie odprawiałem mszy! W południe, kiedy zamykają katedrę, widzisz mnie, czytającego pośpiesznie brewiarz z oczyma utkwionemi w zegar, przygotowanego do zejścia w każdej chwili, skoro zaczną się schodzić cudzoziemcy, zwiedzający skarbiec. Nie jest to życie godne chrześcijanina; i jeśli Bóg nie policzy mi, że robię to wszystko na chwałę Jego Kościoła — myślę, że zgubię duszę.
Za każdym razem, kiedy Don Antolin zaczynał opowiadać o dochodach kościoła prymasowskiego stawał się niewyczerpany w wymowie.
— Ach! Gabryelu — dodawał tonem żałosnym. — Porównać to, czem byliśmy z tem, czem jesteśmy. Ty i większość tutejszych mieszkańców nie macie najsłabszego pojęcia czem była katedra. Bogata, jak królowie, a czasem nawet bogatsza. Od dziecka poznałeś lepiej, niż inni, historyę naszych sławnych arcybiskupów; ale nie wiesz jaki majątek zebrali dla Boga. Wy, uczeni, pogardzacie materyalną stroną rzeczy. Czy masz pojęcie, jakie donacye robili za życia królowie i książęta i jakie dziedzictwa przekazywali nam na wypadek śmierci? Jakimże sposobem możesz o tem wiedzieć? Ja znam te historye. Dowiadywałem się w warsztatach, szperałem w archiwach, w bibliotece. Każdy bierze swoje dobro tam, gdzie je znajduje. I chociaż często płakałem wraz ze skarbnikiem ze wściekłości, stwierdzając naszą nędzę, jednakże znajduję pociechę we wspomnieniu przeszłości. Tak, byliśmy bogaci, bardzo bogaci. Arcybiskup toledański mógł umieścić na swej mitrze jedną lub dwie korony; jeśli nie mówię trzy — to tylko przez wzgląd na Ojca Świętego...
— Najpierw akt darowizny Alfonsa VI, zrobiony natychmiast po odebraniu Toleda. Akt ten był sporządzony w pewnej pustelni; widziałem go na swoje grzeszne oczy: pargamin, zapisany gotykiem, stoi na czele przywilejów świętego kościoła prymasowskiego. Dobry ten król daje nam dziewięć dóbr, których nazwy mogę ci wyliczyć, kilkanaście młynów, wielką ilość winnic, różne nieruchomości i sklepy w mieście; kończy akt ze wspaniałomyślnością rycerza chrześcijańskiego: „które to rzeczy oddaję i przekazuję temu kościołowi i tobie arcybiskupie Bernardo, jako wolny i czysty dar, który nigdy ani za zabójstwo, ani za żadne przewinienie nie może być wam odjęty. Amen“.
— Nieco później Don Alfons VII daje nam ośm wsi, położonych po drugiej stronie Gwadalkwiwiru, masę piekarni, zamków, kopalnie soli w Belinchón, dziesięciny pieniędzy, które naturalnie zaczęto wybijać w Toledo, wszystko to, ażeby zaopatrzyć prebendystów...
— Potem Alfons VIII spuszcza na katedrę istny deszcz darowizn z folwarków, miast i wsi: Illescas z większą częścią Esquiviasu i z magazynem Talovera. Następnie wojowniczy prałat Don Rodrigo odbiera Maurom olbrzymie przestrzenie i katedra zdobywa księstwo i gubernatorstwo Cazorla z całą ludnością Baza, Niebla i Alcavaz.
— Zostawmy królów. Mógłbym także powiedzieć wiele o wielkich panach, darzących nas swymi względami. Don Lope de Haro, pan Biskanii, ne zadawalając się budowaniem katedry od drzwi notaryuszów aż do chóru, darowuje kościołowi dobra Alcubilete z młynami i zarybionymi stawami, oraz robi zapis, od którego odsetki służą na palenie na chórze po nabożeństwie nieszpornem świecy, zwanej „drogocenną“, stawianej na wielkim pulpicie, na orle z bronzu. Don Alfonso Tello de Meneses ofiarowuje cztery zamki nad brzegami Guadianny; a za ich przykładem inni panowie dają dziesięciny, pobór myta drogowego i nieskończoną ilość innych bogactw.
— Ach tak, Gabryelu, byliśmy potężni! Powierzchnia dyecezyi zajmowała więcej miejsca, niż niejedna prowincya; katedra posiadała majątki na lądzie, na morzu i w powietrzu, nasze dobra ciągnęły się od jednego do drugiego końca państwa, i nie było okolicy, w której by choć cośkolwiek nie należało do nas. Wszyscy okładali się podatkami na chwałę Boga, ku zadowoleniu i dobrobytowi jego sług. Wszystko płaciło dług kościołowi: chleb, pieczony w piecach; ryba, łowiona w sieci; zboże, mielone w młynie; pieniądz, wychodzący z mennicy; podróżny, udający się w drogę. Włościanie, nie płacący podatku, służyli wiernie królowi; by zbawić swoje dusze, oddawali nam dziesiąty snop, najpiękniejszy — tak, że w końcu śpichlerze kościoła były zaciasne na pomieszczenie takiej obfitości. Istniała wtedy prawdziwa wiara, a wiara jest podstawą życia. Bez wiary nie ma cnoty, nie ma uczciwości.

Około godziny ósmej schodził Don Luis, kapelmistrz w teatralnie udrapowanym płaszczu, w kapeluszu zsuniętym, jak aureola, na tył ogromnej głowy. W bezustannem podnieceniu nerwowem, w ciągiem zamyśleniu, nucił bez przerwy. Pytał zawsze z niepokojem, czy już dzwoniono na nabożeństwo ponieważ grożono mu karą za częste opóźnienia! Gabryel poczuł głęboką sympatyę do tego księdza z duszą artysty, zajmującego jedno z najniższych stanowisk w kościele prymasowskim; żył tu pogardzany, zajmując się o wiele więcej muzyka, niż dogmatem.
Pokój kapelmistrza był poddaszem nad mieszkaniem brata Gabryela, Cały majątek artysty znajdował się tam: łóżko żelazne, jeszcze ze seminaryum, fisharmonia, gipsowe popiersia Beethowena i Mozarta i cała góra nut — oprawionych partycyi, partycyi zbroszurowanych, luźnych kartek, góra tak wysoka, tak niedobrana, złożona bez zachowania praw równowagi, że często rozpadała się, a kartki biegły na cztery strony pokoju, jak wystraszone ptaki.
W zimowe popołudnia, po skończonem nabożeństwie, Don Luis i Gabryel chronili się na poddasze.
Deszcz tłukł o szyby, dnie były chmurne i smutne, a kapelmistrz przewracał kartki partycyi lub przebiegał palcami po klawiszach, rozmawiając ciągle z siedzącym na łóżku Gabryelem.
Muzyk rozgrzewał się, mówiąc o swoich umiłowaniach artystycznych. W środku jakiegoś pełnego zapału zdania milkł, nachylając się nad fisharmonią: tony napełniały pokój, schodziły ze schodów aż do klasztoru i rozlewały się po mm, jak odległe echo; potem urywał nagle najwięcej patetyczny pasaż i zaczynał na nowo rozmowę, jakby bojąc się stracić jej nić przewodnią.
Milczący Gabryel był jedynym słuchaczem spotykanym przez Don Luisa w katedrze, a przynajmniej jedynym człowiekiem, który go słuchał godzinami całemi, nie wyśmiewając się z niego i nie uważając za waryata. Rozmowa kończyła się zawsze zachwytami nad Beethowenem.
— Kochałem go całe życie — mówił kapelmistrz. — Wychowywał mnie brat hieronimita, który po zamknięciu klasztoru biegał po świecie, dając lekcye gry na wiolonczeli. Hieronimici byli największymi muzykami w kościele. Pewnie nie słyszałeś pan o tem, i ja również byłbym o tem nie wiedział gdyby nie ten święty człowiek, który mnie wziął pod swoją opiekę i był mi ojcem prawdziwym. Mówiono mi, że dawniej każdy zakon poświęcał się jakiejś specyalności; jedni, zdaje się, benedyktyni, robili przypiski w starych księgach, inni fabrykowali likiery, jeszcze inni budowali klatki dla ptaków. Hieronimici przez siedem lat studyowali muzykę, każdy na instrumencie, jaki sobie sam wybrał. Tylko dzięki im zachowało się w kościołach Hiszpanii troszeczkę — mówię — tylko troszeczkę smaku muzykalnego. Jakież orkiestry posiadali oni w swych kościołach! Co za uczta była dla pań iść w niedzielę popołudniu do mównicy, gdzie zbierali się ci dobrzy ojcowie, z których każdy był wirtuozem. W owych czasach nie było innych koncertów. Można sobie wyobrazić jakimi artystami stawali się ci ludzie, nie troszczący się o kąt do spania, odziani i syci, ożywieni tylko wielką miłością dla sztuki, która była dla nich w dodatku pobożnym obowiązkiem. To też, kiedy wygnano zakonników z klasztoru, heronimici nie ginęli z głodu, nie potrzebowali żebrać o mszę, lub żyć na łasce u rodzin pobożnych. By zarobić na chleb, mieli sztukę, sumiennie przestudyowaną, pozwalającą im na natychmiastowe zajęcie miejsc organistów łub kapelmistrzów. Kapituły wydzierały ich sobie. Niektórzy śmielsi, pragnąc zbliska zobaczyć ten świat muzyczny, z głębi klasztoru ukazujący się, jak raj fantastyczny, zaangażowali się do teatrów, podróżowali, szli aż do Włoch i tam robili szaleństwa; przemieniali się do tego stopnia, że napewno nie poznałby ich własny przeor.
— Jeden z nich był moim mistrzem. Co to był za człowiek! Był dobrym chrześcianinem, ale miłość do muzyki opanowała go do tego stopnia, że nie pozostało w nim prawie nic z dawnego mnicha. Kiedy objawiono mu, że klasztory mają być znów pootwierane, wzruszył obojętnie ramionami: nowa sonata zajęłaby go z pewnością więcej. Człowiek ten mówił słowami, które na zawsze wyryły się w mej pamięci.
— Pewnego razu, kiedy byłem jeszcze dzieckiem, zaprowadził mnie w Madrycie do swoich przyjaciół muzyków, którzy sami dla siebie wykonywali sławny Septuor. Czyś słyszał to najświeższe i, posiadające najwięcej wdzięku, dzieło Beethowena! Widzę jeszcze mego dobrego nauczyciela w chwili, kiedy wychodził z tej uczty, pochłonięty nią całkowicie, z głową spuszczoną; ciągnął mnie za rękę, ponieważ ledwo mogłem nadążyć za jego wielkimi krokami Kiedy wróciliśmy do domu, spojrzał na mnie przenikliwie i rzekł, jakgdybym był dorosłym człowiekiem: „Słuchaj Luisie i zapamiętaj sobie moje słowa: — istnieje tylko jeden Bóg, Pan nasz Jezus Chrystus i dwóch półbogów — Galileusz i Beethowen...”
Powiedziawszy to, Don Luis rzucał pełen miłosnej dewocyi wzrok na gipsowe popiersie, patrzące z kąta pokoju smutnemi oczami głuchych. Poczem dodawał:
— Nie znam Galileusza; wiem tylko, że był to genialny uczony. Jestem tylko muzykiem i niewiele znam się na nauce. Ale co do Beethowena mistrz mój miał pół-racyi: Beethowen jest Bogiem!
Tu muzyk wstał i w nerwowym niepokoju zaczął przebiegać wzdłuż i wszerz, zasłaną papierami, izdebkę.
— Jak ja ci zazdroszczę Gabryelu, żeś włóczył się po świecie i słyszał tyle pięknych rzeczy. Wczoraj nie zamknąłem przez całą noc oczu, tak nabiłem sobie głowę tem, coś mi mówił o swoim pobycie w Paryżu. Ach, te popołudnia niedzielne, te wspaniałe popołudnia, przepędzane na koncertach Lamoureux i Colonne, gdzie mogłeś się dowoli nasycać wspaniałą muzyką. A ja, nazawsze przyczepiony do tej katedry, z jedyną nadzieją dyrygowania złą mszą Rossiniego. Jedyną moją pociechą jest czytanie o muzyce i grywanie tych przepysznych dzieł, których w miastach tylu głupców słucha, ziewając. Mam tu w tej gromadzie nut dziewięć symfonii, napisanych przez nieporównanych mistrzów; mam swoje sonaty, swoją mszę; mam dzieła Haydn’a, Mozarta, Mendesohna; mam nawet Wagnera. Odczytuję je i wykonywam na fisharmonii o ile to jest możliwe. Niestety! to tak, jakby kto ślepcowi chciał wymownemi słowy odtworzyć rysunek i koloryt obrazu...
Kapelmistrz zachował z roku przeszłego wspomnienia wielkiego szczęścia. Kardynał — arcybiskup posłał go do Madrytu, by tam uczestniczył w sądzie konkursowym organistów.
— Był to najpiękniejszy tydzień w mojem życiu mówił do Gabryela, — Pewnego wieczora w ubraniu znajomego skrzypka, który grywał tu nieraz w katerze, byłem na Walkiryach na paradyzie w Realu[5]. Na drugi wieczór byłem na koncercie. Jakiż zachwyt! Grano Dziewiątą Symfonię tego głuchego, który nas słucha. Słyszałeś ją, wszak prawda? Jakież wrażenie zrobiła na tobie?
— Na mnie muzyka działa niesłychanie. Zamykam oczy i widzę nieznane pejzaże, dziwne postacie, i, co jest najciekawsze, że ilekroć słyszę te same utwory, wywołują one te same wizye. Mieszkańcy katedry uważają mnie za waryata, jeśli im to mówię... Ale pan jest artystą, więc się nie boję być wyśmianym... Niektóre tony muzyczne dają mi widok morza niebieskiego, bezbrzeżnego morza o srebrzących się falach. Nigdy nie widziałem morza. Inne znów pasaże stawiają mi przed oczy lasy, zamki, pastuchów i białe owieczki. Słuchając Szuberta, widzę zawsze kochanków, wzdychających pod cieniem lipy. Niektórzy muzycy francuscy zaludniają mą wyobraźnię majestetycznemi damami, przechadzającemi się między krzakami róż we fioletowych sukniach, zawsze we fioletowych... Czy i na pana muzyka działa w takiż sposób?
Anarchista odpowiedział gestem potwierdzającym. I jemu muzyka odkrywała światy o wiele piękniejsze, niż rzeczywistość.
— Chce pan wiedzieć co mówi Dziewiąta symfonia? — ciągnął dalej Don Luis. — Ach! to scherzo takie wdzięczne, z tem nadzwyczajnemi tremolo bębnów! Kiedy ich słucham, zdaje mi się, że Bóg i jego dwór wyszedł z nieba na przechadzkę, zostawiwszy małych aniołków panami w domu. Zapanowała zupełna swoboda! powszechny odpoczynek. Nie krępując się niczem, dziatwa niebieska skacze z chmury na chmurę, bawi się obrywaniem listków od kwiatów z wieńców, zapomnianych przez świętych. Jeden otwiera naczynie z deszczem, a ten spada na ziemię; inny przekręca klucz od grzmotów, których ryk straszliwy przerywa zabawę i zmusza małych tchórzów do ucieczki. A adagio? eco pan o niem myśli? Ja nie znam nic tak słodkiego, tak bosko czystego. Nigdy już istoty ludzkie nie będą w stanie w taki sposób wyrażać swych uczuć. Najsławniejsi kochankowie całego świata nie wykrzeszą z siebie równie miękkich, równie pieszczotliwych tonów. Słuchając adagio, widzę plafony z malowanemi al fresco postaciami mitologicznemi: widzę jasne ciała w rozkosznych przegięciach: Venus z Apollinem na różowych chmurach w złotym blasku poranka...
— Zaprawdę, — zawołał Gabryel, — to, co pan mówi, nie jest bardzo katolickie.
— Ale jest artystyczne, — odparł muzyk z prostotą. Mało zajmuję się religią: wierzę w to, w co mnie wierzyć nauczono; a nie moja to rzecz szukać na to dowodów. Oddaję się cały muzyce, o której mówią, że jest najczystszym zamanifestowaniem ideału, że jest „religią przyszłości“. Podoba mi się wszystko, co jest piękne i wierzę w to, jako w dzieło Boga.
Te popołudnia, spędzane w zakątku uśpionej katedry, ta duchowa wspólność, połączyła dwóch mężczyzn węzłami wciąż rosnącej przyjaźni. Muzyk rozprawiał, przewracał partycye lub grał na fisharmonii; rewolucyonista słuchał w milczeniu, przerywając tylko atakami kaszlu. Były to godziny słodkiego smutku, w których dusze ich przenikały się wzajemnie; jeden marzył o porzuceniu więzienia w katedrze, o wyrwaniu się w szeroki świat; drugi wrócił ze świata z organizmem zniszczonym, duszą skołataną, lubując się ponurym spokojem w cieniu tej wspaniałej ruiny i bojąc się najmnięjszem słowem zdradzić tajemnicę przeszłości.

Podczas nabożeństwa Gabryel przechadzał się po klasztorze. Wszyscy mężczyźni byli tu zebrani oprócz szewca, który pokazywał Olbrzymy. Kiedy już się zmęczył trajkotaniem kobiet, stojących przede drzwiami swych mieszkań, wchodził do pokoju dzwonnika, dawnego towarzysza broni, lub schodził do ogrodu przez sławne wchody Tenorio, a jeśli drzwi były otwarte — przez arkadę, łączącą Klasztor z arcybiskupstwem.
Wielką przyjemność sprawiało mu przebywanie wśród tych drzew, tak żywo przypominających całą rodzinę; przytem falowanie liści, poruszanych przez wietrzyk, dawało mu złudzenie swobodnego życia — życia na wsi.
W altanie, krytej czarnym szyfrem, obrośniętej bluszczem, gdzie niegdyś siadywał jego, napół sparaliżowany ze starości, ojciec, spotykał dzisiaj ciotkę Tomasę, która, robiąc bez przerwy skarpetki, pilnie śledziła pracę barczystego chłopca, wynajętego do robót w ogrodzie.
Ciotka Tomasa była najwięcej szanowaną osobistością na Claveriasie. Jej słowa miały tyleż wagi, co słowa Don Antolina. Srebrna Laska obawiał się jej z powodu potężnego poparcia, jakie miała ta skromna niewiasta. W epoce, kiedy ojciec Tomasy był zakrystyanem, między dziećmi chóru był młody chłopiec, siostrzeniec pewnego beneficenta, którego wuj w końcu oddał do seminaryum. Otóż ten chłopiec był obecnie księciem Kościoła, kardynałem — arcybiskupem Toledańskim. Tomasa i kardynał znali się od dziecka — bawili się razem w górnym klasztorze, pobili niejednokrotnie, wydzierając sobie jakiś obrazek, razem robili psoty żebrakom, siedzącym przed portalem Mollete. Dlatego też potężny Don Sebastyan, którego spojrzenie takim strachem napełniało kapitułę i księży dyecezyi, okazywał się wesołym, ufnym i prawie braterskim, kiedy od czasu do czasu przychodził odwiedzić starą Tomasę: była jedynem żyjącym wspomnieniem młodości. Dobra kobieta z głębokim szacunkiem całowała pierścień pastoralny; ale następnie zaczynała rozmowę z kardynałem, jak z krewnym i niewiele brakowało żeby mówiła mu po imieniu. Kardynał, otoczony zawsze strachem i pochlebstwem, czuł potrzebę posłuchania tej szczerej, trochę surowej w swej bezceremonialnej prostocie, mowy. Jak twierdzono w katedrze, Tomasa była jedyną osobą, która mogła otwarcie powiedzieć prawdę Jego Eminencyi. Mieszkańcy klasztoru byli połechtani w swej ambicyi, widząc arcybiskupa, ciągnącego swą czerwoną sutannę po żwirze ogrodowych alei i siadającego pod altanką, by pogawędzić jaką godzinę ze starą przyjaciółką, gdy tymczasem księża ze świty czekali na niego, stojąc u furty przed kratą.
Tomasa nie pyszniła się tem wcale. W jej oczach książę kościoła był tylko towarzyszem dzieciństwa, przyjacielem, któremu się w życiu powiodło. Dla niej był on poprostu Don Sebastyanem. Ale rodzina doskonałej kobiety umiała korzystać z tej przyjaźni; szczególniej zaś zięć, Azul de la Virgen — karaluch, jak mówiła Tomasa, umiejący robić pieniądze ze wszystkiego, nawet z przędzy pajęczej; nienasycony żebrak, wyzyskujący książęcą łaskę, znajdujący sposób zdobywania bez przerwy coraz to nowych przywilejów tak, że niższy kler i zakrystyanie nie śmieli nawet protestować.
Gabryelowi obcowanie z ciotką sprawiało wielką przyjemność. Ze wszystkich ludzi, urodzonych w klasztorze, ona jedna potrafiła usunąć się od wpływu katedry. Kochała ten kościół, jak kocha się dom ojczysty; ale ani święci z kaplicy, ani dygnitarze na chórze nie wzbudzali w niej wielkiego szacunku. Miała radosną wesołość starości spokojnej i zdrowej. Przez siedemdziesiąt lat życia nie wyrządziła nikomu żadnej krzywdy. Jej język był nieco swobodny i bezceremonialny, jak przystało na kobietę, która widziała wiele rzeczy, przestała też wierzyć w majestat ludzi i w cnotę nieprzezwyciężoną. Tłem jej charakteru była wielka wyrozumiałość i pobłażliwa litość dla wszelkiej słabości. Oburzała ją tylko, ukrywająca się chytrze, hipokryzya...
— To są tylko ludzie, Gabryelu — mówiła do swego siostrzeńca o tych panach z katedry. Don Sebastyan, jak wszyscy inni grzesznicy, mający wiele na sumieniu! Tłomaczę ich, rozumiem, bo nie mogą być przecież inni, niż są. Ale wiesz, chciało mi się nieraz śmiać, kiedy widziałam ludzi, klękających przed nimi. Wierzę w Najświętszą Pannę i w dobrego Boga. Ale w tych panów! Jeśli zna ich się tak, jak ja ich znam... W gruncie rzeczy jestto poprostu życie; i złe leży nie w samych błędach, ale w ukrywaniu ich w graniu komedyi, jak to robi mój łotrowaty zięć ten hipokryta, wysoki, jak dom, bije się w piersi, całuje posadzkę, jak jaki bigot, ale życzy mi śmierci, myśląc, że chowam pieniądze w komodzie, ale ograbia skarbonę Matki Boskiej, kradnie świece i skręca pieniądze na msze. Oddawna wyrzuciliby go za drzwi, żebym się do tego nie wtrąciła: muszę myśleć o swojej, ciągle chorej, córce i o biednych wnuczkach.
Odwiedzającego ją w ogrodzie Gabryela, witała zawsze jednakiemi słowami:
— Jak się masz, cieniu? Wyglądasz lepiej. Opierasz się. Brat twój swoją troskliwością postawi cię na nogi.
Poczem następowało nieuniknione porównanie między jej zdrową, jędrną starością i tą zrujnowaną młodością, uparcie broniącą się śmierci.
— Mam siedemdziesiąt lat i nie chorowałam ani razu odkąd przyszłam na świat. Latem i zimą o godzinie czwartej rano jestem na nogach: mam wszystkie zęby, jak wtedy, kiedy Don Sebastyan przychodził w swej czerwonej sukni, jako monaguillo wydzierać mi siłą część śniadania. W twojej rodzinie wszyscy byli wątli; twój ojciec, zanim dobiegł mego wieku był dotknięty reumatyzmem i skarżył się bez przerwy na wilgoć ogrodu. Ja spędzam w nim całe życie i jestem dotąd rzeźką. My Villalpandowie jesteśmy z żelaza: zapewne dlatego, że pochodzimy od sławnego Villalpando, który robił kratę głównego ołtarza, tabernaculum i sto innych cudowności. Musiał to być olbrzym, jeśli brać miarę z tego, z jaką łatwością zginał i modelował różne metale...
Złe zdrowie Gabryela budziło w Tomasie głęboką litość, co nie przeszkadzało ciotce wyciągać z tego powodu różne złośliwe wnioski.
— He, he! mój siostrzeńcze, wyobrażam sobie, jak musiałeś się bawić podczas swoich podróży. Wojna cię zgubiła. Gdyby nie ona zasiadłbyś dzisiaj w stallach na chórze i może przygotowywałbyś się do zostania Don Sebastyanem. Faktem jest, że w młodości swojej Don Sebastyan nie miał takiej reputacyi, jak ty w seminaryum i nigdy nie był takim cudem w nauce... Aleś ty widział świat, nabrałeś smaku do tych krajów, gdzie, jak opowiadają, bawią was kobiety, ubrane w kapelusze wielkie, jak parasole... Teraz masz wygląd brzydkiego koczkodana, ale kiedyś byłeś pięknym chłopcem: ja, twoja ciotka, mówię ci to. Coś u dyabła robił, żeby powrócić do nas w takim stanie? Zanadtoś żył gałganie... Twoja biedna matka przypuszczała, że zostaniesz świętym! Dziwnego świętego zesłał nam Pan Bóg. Nie przecz, nie rób miny świętoszka: kłamstwa irytują mnie... Tak, bawiłeś się i więcej, niż nakazywał rozum, kiedy zdrowie twoje tak na tem ucierpiało... Nie wiem, co mają w sobie ludzie Kościoła i jaki demon ich podnieca — ale kiedy chcą żyć, nie potrafią się nigdy zatrzymać...
Pewnego poranku Gabryel zadał staruszce pytanie, które oddawna miał na ustach. Chciał wiedzieć co stało się z jego siostrzenicą Sagrarią i co zaciężyło nad rodziną brata.
— Zgodzisz się ciotko, żeby mi to powiedzieć. Zdaje się, że tu wszyscy boją się mówić o tem. Nawet mój siostrzeniec, Tato, taki gaduła, tak dobrze obrabiający ludzi, milczy, jak inni, kiedy go o to pytam. Proszę cię, ciotko, powiedz mi co się tam stało?
Oblicze Tomasy zasępiło się:
— Wielkie nieszczęście, moje dziecko; rzecz niebywała na Claveriasie. Szaleństwa świata weszły do katedry i usłały sobie gniazdo w najcnotliwszym, w najstarszym, w najwięcej szanowanym domu Klasztoru. Wszyscy tu są dzielni ludzie, ale wy, Lunowie, byliście najlepsi, nie wyłączając Villalpandów, którzy idą zaraz po was... Oh, gdyby twoja matka mogła podnieść głowę. Gdyby żył twój ojciec! Najwięcej winy przypisuję Estabanowi, temu dobrodusznemu głupcowi, który przez wspólny tylu ojcom błąd, nie wierzył w niebezpieczeństwo, w nadziei, że dobrze umieścił sentymenty swej córki.
— Cóż tu nakoniec zaszło?
— To, że zakochał się w niej kadet z Akademii i że twój brat pozwolił galantowi starać się o nią. Tysiące razy zaklinałam Estabana: wiedz, że taki, jak ten młodzieniec, nie jest dla twojej córki. Sympatyczny, jowialny, wyglądający ślicznie w uniformie, był zawsze pierwszy do spełnienia jakiegoś szaleństwa. W dodatku był jedynakiem bogaczy i rodzice nie zostawiali nigdy jego sakiewki pustej. Co do biednej Sagrarii, zakochanej w kadecie na zabój — ta była dumną, przechadzając się w niedzielę na Zocodower lub Miradero ze swoją matką i tym chłopcem tak pięknym, że mogły jej go pozazdrościć panny najlepiej uposażone w mieście. W Toledo mówiono tylko o piękności twej bratanicy. W kollegium szlachcianek nazywano ją „zakrystyanką z katedry“. Ale ona, biedactwo, ona żyła tylko dla swego kadeta, pożerając go wielkiemi, niebieskiemi oczyma. Twój brat, głupiec, pozwolił młodemu człowiekowi wejść do domu, tak pochlebiał mu honor, uczyniony rodzinie. Wiesz Gabryelu, niektórzy Toledańczycy, zajmujący skromne stanowiska są ślepi, przyjmując umizgi kadetów do swych córek, jako zaszczyt. Przecież te miłostki rzadko kiedy kończą się małżeństwem. Prawie każdy z tych fanfaronów ma w swojej okolicy kuzynkę lub narzeczoną, z którą łączy się po skończeniu szkoły.
— Jakiż był koniec tej awantury?
— Kiedy kadet uzyskał stopień porucznika, rodzina wysłała go do Madrytu. Pożegnanie było tragiczne. Twój brat, gamoń i jego głupia żona (niech spoczywa w spokoju) płakali, jak cielęta. Co do młodych ludzi — ściskali sobie ręce, godzinami całemi patrząc sobie w oczy. Najspokojniej zachowywał się porucznik. Obiecywał przyjeżdżać co niedzielę, a pisać codzień. I rzeczywiście na początku robił to — ale później przechodziły tygodnie, a jego nie było widać; w końcu nie zobaczono go więcej. Zdawało się, że twoja biedna siostrzenica umrze z żalu; kolory znikły, a policzki nie miały już delikatnego puszku brzoskwini. Chowała się po kątach, płacząc, jak Magdalena. I pewnego pięknego dnia uciekła do Madrytu...
— Czy nie próbowano odszukać jej, przyprowadzić z powrotem?
— Brat twój stracił głowę. Biedny Estaban! Wieleż razy zastawaliśmy go w nocy w górnym klasztorze w koszuli, wyprostowanego, jak szyldwach, zapatrzonego w niebo szklannemi oczyma. Wszyscy na Claveriasie byli przez rok cały, jakby ogłuszeni katastrofą. Była to ogólna żałoba.
— Ale cóż nie miano żadnych wiadomości o Sagrarii? Nie dowiedziano się, co się z nią stało.
— Dowiedziano się z czasem wielu rzeczy. Mieszkali w Madrycie razem, jak mąż i żona; zaczęłam nawet wyrzucać sobie złe pojęcie o kadecie, przypuszczałam, że ten nicpoń, zostanie uczciwym człowiekiem i ożeni się z Sagrarią. Ale po upływie roku skończyło się wszystko. Miał jej dosyć. Rodzina obawiała się, żeby miłostka nie zaszkodziła przyszłości młodego człowieka. Udano się nawet o pomoc do policyi, która obowiązała się oszczędzić galantowi skarg i płaczów porzuconej dziewczyny... Od tej chwili niewiem nic pewnego. Od czasu do czasu usłyszałem coś od ludzi tutejszych, którzy ją spotykali w Madrycie. Widziano ją — ale lepiej było by, żeby jej nie widziano. Wstyd mówić, Gabryelu, hańba dla rodziny! Nieszczęśliwa została ostatnią z ostatnich. Mówiono mi, że była bardzo chora i myślę nawet, że jest nią ciągle. Wystaw sobie pięć lat takiego życia! I pomyśleć, że jestto córka mojej siostry!
Tomasa mówiła głosem wzruszonym.
— Co się tu potem stało, wiesz dobrze. Twoja biedna bratowa umarła nie wiadomo z jakiej choroby. Trwało to wszystko parę dni tylko. Może umarła ze wstydu, bo w ostatnich chwilach życia twierdziła, że była winna wszystkiemu...
— Ciotko, ty, która jesteś tak dobra, — zawołał Gabryel, — powinnaś była zająć się nieszczęśliwą. Trzeba było ją podnieść, ocalić, przyprowadzić tutaj.
— Ach, moje dziecko, do kogo to mówisz? Myślałam o tem tysiące razy podczas bezsennych nocy. Ale bałam się twego brata. Był dobry, jak chleb z masłem, ale z chwilą, kiedy zaczynano z nim mówić o Sagrarii, stawał się wściekłem zwierzęciem. Uważałby za świętokradztwo, żeby dziewczyna upadła mieszkała pod dachem kościoła prymasowskiego w mieszkaniu waszych rodziców. Przytem choć nie odezwie się słowem jednem, wiem, że boi się mówić w Claveriasie o skandalu, znanym tu przez wszystkich. Ale to jest najmniej ważne: nikt nie otworzy ust, jeśli ja się zajmę... Ale boję się twego brata.
— Pomogę ci ciotko! — zawołał z siłą Gabryel. Jeśli odnajdziemy Sagrarię, biorę na siebie Estabana... Ale kanonicy... ale kardynał? Czy nie będą się sprzeciwiali powrotowi biednej dziewczyny?
— Stara to już historya; pamięć o niej prawie się zatarła. Wreszcie możemy Sagrarię osadzić w klasztorze, gdzie będzie prowadziła życie spokojne, nie gorsząc nikogo.
— O, nie, moja ciotko! Lekarstwo byłoby zbyt okrutne. Nie mamy prawa ocalać nieszczęśliwej kosztem jej wolności.
— Masz racyę — odpowiedziała staruszka — zastanowiwszy się trochę. Obłóczyny nie zdadzą się na nie. Czyż może znaleźć gdzieindziej lepszy przykład, niż w swojej rodzinie — tu tylko może się nawrócić? Przyprowadzimy ją pod warunkiem, że okaże skruchę i zechce żyć uczciwie. Co do Don Sebastiana, bądź spokojny Gabryelu. Jeśli tylko uda nam się sprowadzić tu małą, wstrzyma się on od wszelkiej krytyki. I cóżby mógł powiedzieć? Należy okazać miłosierdzie bliźnim, a ci panowie są do tego więcej obowiązani, niż ktokolwiek bądź inny. Wiesz mi, Gabryelu, w gruncie rzeczy to są mężczyźni, tylko mężczyźni!







  1. Mały mnich — dziecko chóru.
  2. Douro ma wartość 5 franków.
  3. Dosłownie — ośmiokąt, sąsiadująca z zakrystyą kaplica z ciemnego marmuru, zawierająca relikwie.
  4. Ludzie ubrani bronzowo — wieśniacy.
  5. Teatro-Reale — Wielka Opera w Madrycie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Vicente Blasco Ibáñez i tłumacza: anonimowy.