<<< Dane tekstu >>>
Autor Vicente Blasco Ibáñez
Tytuł Katedra
Wydawca Kazimiera Gadomska
Data wyd. 1909
Druk Edward Nicz i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz J. N.
Tytuł orygin. La catedral
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


V. BLASCO IBANEZ.



KATEDRA

Tłomaczyła
J. N.


I.

Dniało już dobrze, kiedy Gabryel Luna stanął przed katedrą. Na wązkich jednak ulicach Toleda była jeszcze noc zupełna.
Niebieskawe światło jutrzenki, z trudnością przedostawszy się przez gęstwinę dachów, leżało swobodniej na placu Ayuntamiento[1] pozwalając na wyłonienie się z cieniów nocy pospolitemu frontonowi pałacu arcybiskupiego, i dwu krytym czarnym szyfrem wieżom ratusza — ponurej budowli z czasów Karola V.
Owinięty w płaszcz po same oczy, Gabryel przechadzał się długo po pustym placu. Piersi rozrywał mu gwałtowny kaszel. Chcąc zabezpieczyć się od zimna, chodził bez przerwy, oglądając kościół z tej jedynej strony, która przedstawiała widok wspaniały. Przypomniał sobie inne słynne katedry, odosobnione, budowane na wzgórzach, widne zdaleka ze wszystkich stron, roztaczające dumnie swoją piękność.
Porównywał je z katedrą Toledańską — kościołem prymasowskim Hiszpanii. Zatapiała go niby fala powódź budynków, pozwalając oglądać jego piękność zewnętrzną jedynie poprzez wązkie przejścia otaczających uliczek. Gabryel, który znał wspaniałość wnętrza, myślał o tych budynkach krajów Wschodu, tak brudnych i nędznych nazewnątrz, a wewnątrz — całych z alabastru i złotych koronek. Nienapróżno Maurowie i Żydzi mieszkali w Toledo wieki całe. Ich wstręt do zewnętrznego przepychu zda się natchnął budowniczych, stawiających tę katedrę wciśniętą między domy, które, tłocząc się, popychając na wszystkie strony, jakgdyby starały się w cień ją swój wtulić.
Plac Ayuntamiento był jedyną przestrzenią, która pozwalała świątyni chrześcijańskiej rozwinąć swoją wielkość.
Przy blasku jutrzenki w tym kawałku odkrytego nieba, katedra ukazywała trzy ostrołuki frontonu i strzelała w górę wieżą dzwonnicy — wieżą olbrzymią w posadach, o ostrych zarysach, przystrojoną w Alcuzon[2], niby czarną tiarę, opasaną potrójną koroną, która teraz ginęła w pochmurnem, ołowianem niebie wschodzącego dnia zimowego.
Gabryel z rozrzewnieniem spoglądał na zamkniętą, cichą świątynię. Mieszkali tu wszyscy jego krewni i on w niej przepędził najlepsze swoje lata. A tak długo nie widział jej wcale.
Przyjechał do Toledo w nocy, pociągiem z Madrytu. Przed zamknięciem się na poddaszu Hotelu la Seangre (dawnego Mesón del Sevillano zamieszkałego przez Serwantesa) pragnął zobaczyć katedrę. Błądził tak więc już przeszło godzinę, słuchając szczekania i wycia psów, strzegących kościoła i zaniepokojonych odgłosem kroków, które rozlegały się dźwięcznie wśród pustych i martwych uliczek. Zresztą nie mógłby spać: zanadto był szczęśliwy, znalazłszy się nareszcie w swoim kraju po tylu mękach i przejściach. Wyszedł z hotelu przed świtem, by czekać tu na otwarcie kościoła.
Żeby się rozerwać w chwilach oczekiwania badał zalety i wady architektury i omawiał je głośno, jakby chciał wziąć kamienne ławki i karłowate drzewa na świadków swoich sądów.
Przed portalem ciągnęła się krata ozdobiona urnami z XVIII wieku. Krata ta służyła do zamknięcia podwórca kościelnego, wyłożonego szerokiemi płytami, gdzie niegdyś kapituła robiła uroczyste przyjęcia, gdzie w dni wielkich świąt wystawiano Olbrzymy[3] dla adoracyi tłumu.
Na pierwszem piętrze tej fasady drzwi środkowe del Pedron ukazywały olbrzymią czeluść, utworzoną z szeregu ostrych łuków, zwężających się stopniowo, w miarę jak się w głąb zasuwały.
Ozdobione one były posągami Apostołów tudzież małemi ażurowemi baldachimami i tarczami z wyobrażeniem lwów i zamków. Na kolumnie, rozdzielającej drzwirza, wznosił się w płaszczu królewskim i koronie Chrystus, chudy i wynędzniały o wyglądzie smutnym i chorobliwym, jaki zwykle artyści średniowieczni nadawali tworzonym przez siebie, postaciom, ażeby wyrazić ich wzniosłą boskość.
Na tympanonie wypukło-rzeźba wyobrażała otoczoną aniołami Dziewicę, okrywającą kapą św. Ildefonsa. Pobożną legendę odtwarzano kilkakrotnie w różnych miejscach katedry, jakgdyby to było największą jej chwałą. Na lewo drzwi na wieżę. Na prawo drzwi notarjuszów apostolskich[4].“ Jedne i drugie ze stojącymi kamiennymi posągami, ozdobione przy tem szkapłerzami i różnymi emblematami, ciągnącymi się wzdłuż sklepień aż po sam wierzchołek łuków.
Na tych trzech drzwiach bujnego gotyku wznosiło się drugie piętro w stylu greko-rzymskim, architektury prawie nowożytnej: było to tak nieprzyjemne, jak dźwięk trąby, rozdzierający nagle piękną symfonię.
Jezus i dwunastu Apostołów, wielkości nadnaturalnej, siedziało przy stole. Każdy z nich zajmował osobną niszę nad głównemi drzwiami, między dwoma poprzecznymi słupami podobnymi do wież, a rozdzielającymi fronton na trzy części. Nieco dalej, na prawo, dwie galerye pałacu włoskiego dopełniały arkadami swemi półkola. Z arkad tych razy tyle przechylał się Gabryel, bawiąc się jako dziecko w mieszkaniu dzwonnika.
Nadmierne bogactw o kościoła, myślał, zaszkodziło sztuce. W jakiejś biednej katedrze byłby zachowany całkowicie styl pierwotnej fasady. Ale arcybiskupi toledańsey mieli jedenaście miljonów renty — kapituła drugie tyle — więc nie wiedziano w końcu na co użyć pieniędzy — przedsiębrano prace, robiono przeróbki i sztuka w upadku zaczęła rodzić takie okropności, jak owa „Wieczerza Pańska”.
Dalej ciągnęło się piętro trzecie: dwa szerokie luki przepuszczały światło na rozety nawy środkowej, a na uwieńczenie wszystkiego kamienna balustrada okalała zakręty frontonu między dwiema masami wystającemi na prawo i na lewo — wieżą i kaplicą mozarabską.
Gabryel, spostrzegłszy, że nie jest już sam przed budynkiem, przerwał swoje rozmyślania. Zrobił się już dzień zupełny. Kilka kobiet z głowami pochylonemu, z narzutkami opuszczonemi na same oczy przeszło, dotykając zlekka kraty. Kule jakiegoś kaleki uderzały dźwięcznie o płyty chodnika, a z drugiej strony wieży, pod arkadą, która, przerzucona przez ulicę, tworzyła most między pałacem arcybiskupim i katedrą — zbliżali się całą gromadą żebracy, żeby zająć swe zwykłe miejsca pod drzwiami klasztoru. Dewotki i łachmaniarze znali się dobrze: każdego ranka pierwsi przybywali do kościoła. Codzienne spotkania wyrobiły między nimi poufały stosunek. Głosem ochrypniętym, kaszląc i plując skarżyli się na wilgoć poranku i na opóźnianie się dzwonnika.
Za arkadą obróciły się drzwi na zawiasach. Były to drzwi wschodów, prowadzących na wieżę i do mieszkań klasztoru górnego, które zajmowali urzędnicy kościelni. Przez ulicę przeszedł człowiek, poruszając wielkim pękiem kluczy; potem otoczony ranną publicznością otworzył ostrołukowe, wąskie, jak u strzelnicy, drzwi klasztoru dolnego. Gabryel poznał dzwonnika Mariano. Żeby uniknąć spotkania z nim, pozwolił drzwiom, zwanym „del Mollete”[5] wchłonąć w siebie wszystkich niecierpliwych, pragnących jaknajprędzej zagarnąć dla siebie kościół Prymasowski, jakgdyby w obawie, że może ktoś pokraść im miejsca.
Nareszcie zdecydował się wejść za nimi i zeszedł ze siedmiu wschodów klasztoru — katedra, budowana w ciasnem miejscu, leży niżej, niż otaczające ją ulice.
— Nic się tu nie zmieniło. Przez całą długość murów ciągnęły się obszerne freski Bayen i Maella, wyobrażające prace i sławne czyny św. Eulogjusza, jego nauki w kraju maurów tudzież męki, jakie mu zadawali niewierni; poznawano ich po wielkich turbanach i olbrzymich wąsach. Na zewnętrznej części drzwi del Mollete było wymalowane okropne męczeństwo małego Guardia; była to legenda, powstała z nienawiści antysemickich jednocześnie u kilku narodów katolickich — ofiara z dziecka chrześcijańskiego, zamordowanego w sposób okrutny przez żydów, którzy po uprowadzeniu go z domu krzyżują je, by wyrwać serce i napoić się krwią jego. — Wilgoć po trochu starła i zmniejszyła melodramatyczność malowidła, otaczającego arkadę, jak obramienie tytułową kartę książki. Gabryel mógł jednak odróżnić jeszcze złowieszczą twarz żyda, stojącego u stóp krzyża i okrutny gest drugiej postaci, która z nożem w ustach nachyla się, by mu pokazać serce małego męczennika. Te figury teatralne wielokrotnie mąciły jego spokojne sny dziecięce.
Ogród, otoczony przez cztery portyki klasztorne, rozweselał w pełni zimy szlachetną zielenią wysokich laurów i cyprysów. Gałęzie ich przechodziły przez sztachety, zamykające pięć arkad każdej galeryi aż do wysokości kapitelów. Gabryel oglądał długo ten ogród, którego powierzchnia o wiele jest wyższa, niż poziom klasztoru, tak, że głowa jego znajdowała się na równi z ziemią, uprawianą niegdyś przez jego ojca. Zobaczył nareszcie ten kawałek ziemi, ten Patio, przeistoczony na ogród warzywny przez kanoników z wieków minionych. Wieleż to razy ciągnęły go tu wspomnienia, kiedy przechadzał się po Hyde Parku lub lasku Bulońskim! Dla niego ten ogród katedralny został najpiękniejszym ze wszystkich, jakie znał, bo był pierwszym, jaki w życiu zobaczył.
— Żebracy, siedzący na stopniach, obserwowali go z ciekawością, nie śmiejąc wyciągać ręki. Nie wiedzieli czy ten nieznajomy w wyburzałej pelerynie, w starym kapeluszu i podartem obuwiu był bardzo wczesnym turystą czy też poprostu nowym ich współtowarzyszem, poszukującym sobie miejsca w klasztorze, by tam żebrać.
Niepokojony tem szpiegowaniem, Gabryel przesunął się w głąb i przeszedł koło dwojga drzwi, łączących klasztor z kościołem. Drzwi „Przedstawienia“, całe z białego kamienia rzeźbione, jak biżuterya, podobne do cacka, misternie wypracowanego, przedstawiały wdzięczną próbę płaskorzeźby[6]. Nieco dalej była klatka wschodowa Tenorio[7], przez którą arcybiskupi przechodzili ze swego pałacu do katedry — mur ozdobiony żebrami gotyckiemi i szerokiemi tarczami i znajdującym się prawie na równi z ziemią sławnym „kamieniem światła“, owym cienkim przezroczystym, jak szkło, płatem marmuru, oświetlającym wschody. Wieśniacy, zwiedzający katedrę, podziwiają go najwięcej ze wszystkiego. Następnie szły wrota św. Cataliny czarne i złocone z bogatą polichromią przepysznych liści, z zamkami i lwami, rzeźbionymi u podnoża, a także z dwiema figurami proroków po bokach.
Gabryel usłyszał jak w głębi otwierano furtkę tych wrót, więc odsunął się o kilka kroków. Byłto dzwonnik, który obchodził kościół, otwierając wszystkie wyjścia. Wypadł dog z szyją wyciągniętą, jakby wściekły z głodu; potem ukazało się dwóch ludzi w pelerynach z ciemnego sukna, w beretach nasuniętych na same oczy. Dzwonnik przytrzymał furtkę, żeby przepuście ludzi.
— Dzień dobry Mariano — powiedział jeden z nich, odchodząc.
Dzień dobry i dobranoc, ponieważ idziecie spać, niech Bóg da wam dobry sen.
Gabryel poznał nocnych stróży. Zamknięci na noc w katedrze wracali do siebie, żeby wypocząć. Co do psa — ten biegł wprost do seminaryum, gdzie pożerał wszystkie ochłapy w refektarzu do czasu, póki stróże nie przyszli go zabrać, by się znów z nim zamknąć na noc następną.
Gabryel zeszedł ze wschodów i wstąpił do katedry. Zaledwie stanął na płytach kamiennych, poczuł na twarzy świeżą i jakby nieco lepką pieszczotę tej piwnicznej atmosfery. Wewnątrz panowały jeszcze ciemności. Wysoko szybki kolorowe, które setkami uszeregowały się, aby oświetlić pięć naw kościoła, rozpalały się w blaskach poranku. W dole między olbrzymimi filarami, tworzącymi kamienny las, trwała ciemność, rozrywana gdzieniegdzie przez czerwone, migotliwe płomienie lamp; światła te w głębi kaplicy sprawiały bezustanne drżenie cieniów. Nietoperze krążyły między kolumnami, jakgdyby chcąc przedłużyć swoje prawa własności do świątyni, póki promienie słońca nie przejdą przez witraże. W swoim cichym locie muskały głowy dewotek, które, klęcząc przed ołtarzami, modliły się na głos, szczęśliwe, że mogą być w katedrze, jak we własnych domach. Niektóre rozmawiały z akolitami i innymi sługami kościoła, którzy wchodzili przez różne drzwi, śpiąc i ziewając, jak robotnicy, przychodzący do pracy. W cieniu przesuwały się w stronę zakrystyi czarne plamy długich peleryn, zatrzymujących się z głębokiem przyklękaniem przed każdym obrazem; w ciemnościach można było poznać dzwonnika po brzęku kluczy, którymi poruszał i po zgrzycie zamków, które otwierał.
Świątynia budziła się. Drzwi trzaskały z hałasem, odbijającym się od nawy do nawy. Od strony zakrystyi miotła sprawiała szmer, podobny do piłowania; dzieci kościelne otrzepywały kurze na słynnych stalach a uderzenia ich rozlegały się w całym kościele. Katedra zdawała się przeciągać nerwowo i najmniejsza przeszkoda wydzierała z jej piersi skargi. Kroki dźwięczały potężnem echem, jakgdyby wstrząsały głęboko grobowcami królów, arcybiskupów i wojowników, pogrzebanych pod płytami.
Zimno tu było bardziej, niż na zewnątrz. Do obniżenia temperatury przyczyniała się jeszcze wilgoć gruntu, poprzecinanego przez podziemne źródła i stawy. Sącząca się woda, mocząc płyty kamieni wywoływała ustawiczne kaszlanie kanoników na chórze, co — jak mawiali tonem żałosnym — skracało ich życie.
Dzień zupełny zajaśniał między nawami. Rozpraszający się mrok ukazał niepokalaną biel katedry toledańskiej — blask kamienia, który czynił z niej najweselszą i najwspanialszą świątynię. Widać było osiemdziesiąt osiem filarów, zarysowujących się z wytworną i śmiałą zręcznością, potężny las, jakby wykutych ze śniegu, kolumn, idących hardo w przestrzeń, które, rozgałęziając się i krzyżując, podtrzymywały sklepienia. Najwyżej położone szyby błyszczały już niby w zaczarowanych ogrodach zamknięte kwiaty światła.
Gabryel usiadł na podstawie słupa między dwiema kolumnami, lecz po chwili musiał wstać. Wilgoć kamieni chłodem grobowym przejmowała go do szpiku kości. Zaczął się przechadzać po nawach, czem zwrócił na siebie uwagę dewotek, które przerwały nawet swe modlitwy, by lepiej go obserwować. Dzwonnik skrzyżował się z nim kilkakrotnie. Za każdym razem obrzucał go podejrzliwem spojrzeniem, jakgdyby nie miał zaufania do postaci o zbyt nieobiecującym wyglądzie, wałęsającej się po wszystkich kątach w, chwili, kiedy niepodobna było pilnować bogactw kościelnych.
Około wielkiego ołtarza Gabryel spotkał innego człowieka. Znał go także; byłto Euzebiusz; zakrystyan kaplicy del Sagrario, którego w katedrze nazywano Azul de la Wirgen (Lazur Boga-Rodzicy) dla sukni błękitu nieba, którą wdziewał w dni uroczyste. Wiele już lat upłynęło od chwili, kiedy go Gabryel widział po raz ostatni.
Nie zapomniał jednak o tem wielkiem ciele, oblanem tłustością, o tej twarzy krostowatej, o tem czole niskiem i pofałdowanem, otoczonem szczecinowatym, sterczącym włosem, tej szyi byka i tym oddechu, przypominającym sapanie miecha. Wszyscy urzędnicy, zamieszkujący klasztor, zazdrościli mu intratnej posady, a także względów, jakimi cieszył się w kapitule i u arcybiskupa.
— Gdzie ja widziałem tego ptaszka?
Gabryel spostrzegł wysiłek, jaki robił zakrystyan, by zebrać wspomnienia i, chcąc uniknąć badań, odwrócił się doń plecami, udając, że przygląda się z zajęciem ozdobie architektonicznej, o którą oparty był ołtarz. Następnie, unikając podejrzliwej ciekawości, powrócił do klasztoru. Tu znalazł się w zupełnem osamotnieniu i było mu z tem dobrze. Żebracy, siedzący na stopniach drzwi del Mollete, gawędzili bez przerwy. Przechodzili między nimi, dążący spiesznie do świątyni, duchowni, poowijani szczelnie w peleryny. Żebracy witali ich po imieniu, nie wyciągając ręki; księża byli to ich starzy znajomi a nie żąda się jałmużny od przyjaciół. Sadowili się tu na czatach dla cudzoziemców; czekali cierpliwie zwłaszcza na godzinę Anglików, ponieważ turyści, przybywający z Madrytu rannym pociągiem mogli być tylko synami Anglii. Gabryel trzymał się blizko drzwi, wiedząc, że mieszkańcy klasztoru górnego przychodzili tędy. Przebywali oni ową przerzuconą przez ulicę arkadę, zstępowali z otwartych schodów pałacu biskupiego i następnie, powtórnie przebywając ulicę, wchodzili do katedry przez wrota del Mollete. Gabryelowi, który znał doskonale historyę budowli, nie był obcy rodowód tej nazwy: Początkowo drzwi ochrzczono na „wrota sprawiedliwości”, ponieważ było to miejsce, gdzie główny wikaryusz dawał posłuchania; później przecież nazwano je del Mollete, a to z tego powodu, że codziennie po wielkiej mszy cały oficiant, otoczony akolitami i służbą kościelną, poświęcał półfuntowe chlebki „Mollete“, które następnie rozdawano ubogim.
Sześćset faneg[8] zboża zużywano rocznie w tym celu. Było to w czasach, kiedy kapituła posiadała dwanaście milionów renty.
I tu zaczęły prześladować Gabryela inkwizytorskie spojrzenia duchownych i bigotów, wchodzących do kościoła. Ludzi tych, przyzwyczajonych do wzajemnego oglądania się codziennie o tej samej porze, paliła ciekawość, ilekroć ukazanie się nowej twarzy rozrywało monotonię ich życia.
Intruz posunął się w głąb klasztoru. Wtem wypowiedziane przez żebraków słowa zmusiły go do powrotu: „Oto Drewniana laska[9]“. — Dzieńdobry panie Estaban.
Człowiek czarno ubrany, ogolony, jak ksiądz, schodził ze stopni.
— Estaban, Estaban — szepnął Gabryel, stanąwszy między nowoprzybyłym i drzwiami.
Vara de palo spojrzał na niego jasnemi niby z bursztynu oczami, biernemi oczami człowieka, przyzwyczajonego do przebywania całemi godzinami w katedrze, człowieka którego spokoju nie mąci nigdy najmniejszy bunt inteligentnej myśli.
Wahał się długo, jakgdyby nie mógł uwierzyć w dalekie podobieństwo, jakie ta twarz blada i wynędzniała posiadała z inną, którą zachował w pamięci. Nareszcie nie bez zdumienia zawołał:
— Gabryelu, bracie mój, czy to ty?
I nieruchoma twarz starego sługi kościelnego, twarz, która jakoby przyjęła sztywność filarów i posągów, ożywiła się miękkim uśmiechem.
Dwaj bracia uścisnęli sobie ręce i oddalali się pod portykiem.
— Kiedy przybyłeś? Skąd przychodzisz? Jak żyjesz. Dlaczego tu jesteś?
Estaban wyrażał swoje zdumienie przez ciągłe pytania, nie czekając na odpowiedź.
Gabryel opowiedział o swojem przybyciu w przeddzień i o długiem oczekiwaniu przed katedrą.
— Obecnie wracam z Madrytu — dodał; — ale przebiegłem kawał świata; byłem w Anglii, we Francyi, w Belgii i bo ja wiem gdzie. Błądziłem od narodu do narodu w wiecznej walce z głodem i okrucieństwem ludzkiem... Nędza i policya idą wiecznie moim śladem. Kiedy zatrzymuję się, znużony tą wędrówką żyda wiecznego tułacza, sprawiedliwość w imię strachu każe mi iść dalej... i puszczam się w nową drogę. Taki, jakim mnie widzisz, chory, z ciałem, złamanem przedwcześnie, mając pewność rychłej śmierci, wydaję się im człowiekiem niebezpiecznym. Wczoraj w Madrycie grożono mi więzieniem, jeśli przedłużę tam swój pobyt. I po południu zmuszony byłem udać się dalej. Dokąd? Świat jest wielki, ale dla mnie i dla takich, jak ja, buntujących się, maleje do tego stopnia, że nie mamy nawet piędzi ziemi, by na niej postawić stopę. Pozostałeś mi tylko ty, przybyłem więc, ażeby ciebie odnaleźć. Jeśli mnie wypędzisz, będę zmuszony umrzeć w więzieniu albo w szpitalu, jeśli zechcą mnie tam przyjąć, dowiedziawszy się kim jestem...
Atak bolesnego kaszlu przerwał dalsze opowiadanie Gabryela.
— Ach, bracie mój, bracie — powiedział Estaban z gorzką wymówką. — Na co ci posłużyło czytanie tylu dzienników i tylu ksiąg? Po co reformować to, co jest dobre, a nawet to, co jest złe, skoro na złe nie ma lekarstwa. Gdybyś szedł prosto swoją drogą, byłbyś jednym z dobrodziejów katedry i, być może, dzisiaj zasiadałbyś na chórze między kanonikami, jako chwała i podpora rodziny. Miałeś zawsze źle w głowie, a jednak jesteś najzdolniejszym z nas wszystkich. Przeklętą niech będzie wyższość umysłu, która prowadzi do nędz tylu.
Jak strasznie martwiły mnie wszystkie twoje awantury. Myślałem, że jesteś zadowolony i szczęśliwy w tej drukarni w Barcelonie, gdzie robiłeś korektę i miałeś pensyę, która wydawała mi się majątkiem w porównaniu z tem, co my tu zarabiamy.
Dręczyło mnie jedynie to, że tak często wyczytywałem nazwisko twoje w dziennikach z powodu tych zebrań, na których domagano się podziału dóbr, obalenia religii i rodziny i już nie wiem jakich okropności.
„Towarzysz Luna powiedział to... towarzysz Luna zrobił tamto“. A ja ukrywałem przed wszystkimi u nas, że towarzysz ten jest moim bratem. Przewidywałem, że szaleństwa te źle się skończą — źle nieodwołalnie... A pozatem... tak pozatem ta sprawa z bombami...
— Nie mieszałem się do tego — zapewniał Gabryel, głosem smutnym. Jestem teoretykiem i nienawidzę akcyi, jako przedwczesnej, nie prowadzącej do celu.
— Nie wątpię, zawsze wierzyłem w twoją niewinność... W dzieciństwie swojem byłeś zawsze taki rozsądny i łagodny! Zadziwiałeś nas dobrocią. Miałeś, jak mówiła matka, usposobienie świętego. I ty miałbyś zabijać, zabijać zdradziecko przy pomocy machin piekielnych! O Jezu!
— Tu Drewniana laska umilkł, jakby przygnębiony wspomnieniem zamachów, w które chciano wplątać Gabryela.
— Co jest, pewnem to to, żeś był zaaresztowany podczas obławy, zrobionej przez policyę. Ach, jak cierpiałem wtedy. Od czasu do czasu rozstrzeliwano w fosach fortecznych. Wyczytywałem z bolesnym niepokojem nazwiska ofiar i zawsze drżałem, żeby nie znaleźć tam twojego. Mówiono o okrutnych torturach zadawanych więźniom, od których chciano wymódz zeznania. Myślałem o tobie takim słabym, wątłym i mówiłem sobie: Pewnego poranka znajdą go w celi nieżywego. Powiększała jeszcze moje zmartwienie bojaźń, żeby wiadomości o tobie nie doszły tu. Luna, syn pana Estabana, starego ogrodnika kościoła prymasowskiego, z którym stosunki przyjazne utrzymywali kanonicy a nawet arcybiskupi, zmieszany z tem plemieniem przeklętem, które chce zburzyć świat. To też kiedy Lazur albo inne warchoły pytały mnie czy nie ty jesteś przypadkiem tym Luną, o którym piszą dzienniki, odpowiadałem, że brat mój jest w Ameryce i że z powodu nawału zajęć pisuje do mnie bardzo rzadko... Pojmujesz moje strapienia. My, ludzie kościelni, przyzwyczajeni do oglądania codzień Boga i jego świętych, zobojętnieliśmy na rzeczy kultu; ale zmartwienie ożywia pobożność i zwracałem się do Tej, która może wszystko, do naszej świętej patronki, do przeczystej Dziewicy, błagając o opiekę dla ciebie, który, jako dziecko, marząc o wstąpieniu do seminaryum, godzinami całemi klęczałeś przed Jej kaplicą.
Gabryel uśmiechnął się ze słodyczą, podziwiając prostotę ducha tego poczciwca.
— Nie uśmiechaj się, proszę cię. Śmiech twój robi mi przykrość. To Najświętsza Panna wyciągnęła cię z toni. Później dowiedziałem się, że wsadzono ciebie i innych na okręt z zakazem powrotu do Hiszpanii.
— I potem nic, żadnego listu, żadnej nowiny ani złej, ani dobrej. Myślałem, żeś umarł w tych. krajach odległych i wiele razy modliłem się za twoją biedną duszę, która tego bardzo potrzebowała.
Oczy „towarzysza” wyrażały przyjemność, jaką sprawiały mu słowa Estabana.
— Dziękuję ci, mój bracie. Podziwiam twoją wiarę; ale nie wydobyłem się z tej ponurej sprawy tak szczęśliwie, jak mniemasz. Szybki koniec byłby stokroć lepszy. Jestem bardzo chory — i wyrok śmierci na mnie jest nieodwołalny. Nie trawię — płuca moje są zniszczone, ciało, które tu widzisz, jest zepsutą maszyną, zaledwie funkcyonującą, o zużytych zupełnie kółkach. Najświętsza Panna, która, jak utrzymujesz, dzięki twoim prośbom, miała mnie w swej opiece mogłaby się zajmować mną więcej i dać mi mniej okrutnych stróży, Nieszczęśliwcy myśleli, że zbawiają świat, oddając się dzikim instynktom, drzemiącym, jako dziedzictwo przeszłości, na dnie natury ludzkiej. Nawet, kiedy otrzymałem wolność, życie było dla mnie sroższe, niż śmierć. W Hiszpanii, gnębiony przez nędzę i prześladowania, prowadziłem życie potępieńca. Nie mogłem znaleźć mieszkania nigdzie, gdzie znajdowali się ludzie; ścigali mnie, jak sfora psów, wypędzali z miast ku górom na pustynię. Zdawałoby się, że jestem stworzeniem niebezpiecznem, niebezpieczniejszem niż zrozpaczeni, rzucający bomby, ponieważ mówiłem, ponieważ miałem w sobie siłę nieprzepartą, która kazała mi głosić prawdę zawsze — ilekroć znalazłem się wobec nieszczęśliwych... Teraz skończyło się już wszystko. Możesz być spokojny, bracie... jestem człowiekiem umarłym. I zdaje mi się, że przed odejściem mam prawo do kilku tygodni odpoczynku. Po raz pierwszy w życiu pragnę zakosztować słodyczy spokoju i cienia: nie być niczem i niech nikt mnie nie zna; nie wzbudzać ani współczucia, ani strachu. Chciałbym być słupem w tym portyku, kolumną w katedrze, rzeczą nieruchomą, po której czas, radości i smutki ześlizgną się, nie zostawiając śladu wzruszenia, Wyprzedzić śmierć, być trupem, który oddycha i który je, ale który nie myśli i nie cierpi, który się nie zapala, oto, bracie, jest obecnie moje szczęście, mój cel... Nie wiem dokąd mam iść: po drugiej stronie tych drzwi ludzie oczekują na mnie, by mnie prześladować jeszcze... Czy chcesz wziąć mnie do siebie?
Za całą odpowiedź Vara de Pało popchnął przyjaźnie Gabryela przed siebie.
— Idź na górę głowo szalona! Nie, ty nie umrzesz. Ja cię ożywię... Potrzeba ci ciszy i miłości. Katedra uzdrowi cię. Idź, zapaleńcze! Co ci do tego, jak świat jest urządzony. Taki, jakim go widzimy, pozostanie zawsze. Należy tylko żyć po chrześcijańsku, z wiarą, że przyszłe życie będzie lepsze, ponieważ jest dziełem Boga nie ludzi. Dalej wchodź, wchodź prędzej.
I, zawsze popychając z czułością biednego włóczęgę, wyszedł wraz z nim z klasztoru. Żebrakom, którzy wodzili za nimi ciekawemi oczyma, nie udało się pochwycić ani jednego wyrazu z ich rozmowy.


∗             ∗

Estaban i Gabryel, przeszedłszy ulicę, skierowali się na wschody Wieży. Stopnie z czerwonej cegły były bardzo zużyte; ściany, malowane na biało, były pokryte niezliczoną ilością nieczytelnych napisów i dziwacznych rysunków, wykonanych przez turystów, których zaciekawiał Campana Garda[10]. Gabryel wchodził wolno, chwytając ustami powietrze, i odpoczywał na każdym placyku.
— Estabanie, jestem bardzo, bardzo chory. Moje płuca to podziurawiony miech.
Potem, jakgdyby wstydząc się, że tak długo nie pytał o rodzinę:
— A twoja żona — rzekł szybko. Mam nadzieję, że ma się dobrze?
Czoło Estabana zaszło chmurą a oczy zabłysły, mokre od łez.
— Umarła — odpowiedział krótko.
Gabryel zatrzymał się, chwytając za poręcz. Niespodziewana nowina unieruchomiła go na chwilę. Po krótkiej przerwie, chcąc pocieszyć brata, spytał znowu:
— Moja siostrzenica, Sagraria, musi być teraz pięknością. Kilka lat temu pisałeś do mnie, że wygląda, jak królowa z koroną płowych włosów nad czołem, z różową, jak morela z cigaralles[11], ozłoconą zlekka, twarzyczką. Czy wyszła już za mąż za kadeta czy też mieszka jeszcze z tobą?
Drewniana pałka zrobił ręką ruch, pełen przygnębienia, spojrzał na Gabryela i z tragicznym wyrazem twarzy rzekł twardo:
— Umarła także.
— Umarła także — powtórzył zdumiony Gabryel.
— Umarła dla mnie... to na jedno wychodzi... Bracie, na wszystko, co masz najdroższego na święcie, błagam cię nie wspominaj o niej nigdy!
Gabryel zrozumiał, że słowa te pokrywały boleść głęboką i milcząc już, zaczął iść po wschodach. Podczas jego nieobecności, zaszło u brata coś ważnego: jedna z tych katastrof, które rozrywają rodziny i rozdzielają na zawsze jej członków.
Przez zakrytą galeryę, leżącą nad arkadą, weszli do górnego klasztoru, nazwanego Claverias[12]: składał się on z czterech portyków tej samej długości, co klasztor dolny, ale portyki te były nędzne, pozbawione wszelkich ozdób. Ziemię pokrywały zniszczone, połamane cegiełki. Cztery strony, wychodzące na ogród, zamknięte były przez wąską galeryjkę, ustawioną w międzysłupiach płaskich pilastrów, które podtrzymywały dach ze zgniłych belek. Była to budowla prowizoryczna; ale od trzech wieków nie została zmieniona. Po drugiej stronie w długiej, murowanej, wybielonej wapnem ścianie, widać było drzwi i okna pokojów, zajmowanych przez sługi Kościoła, którzy z ojca na syna dziedziczyli mieszkania i obowiązki. Z poza niskich portyków tego klasztoru otwierał się widok na cztery ulice, z których każda posiadała tylko jeden rząd domów. Naprzeciwko pokojów wynosił się szereg płaskich kolumn, zakończonych baryerą, ponad którą strzelały swemi spiczastemi głowami cyprysy ogrodu. Na dachy świątyni wyglądały okna wyższego piętra: prawie wszystkie mieszkania były dwupiętrowe.
Całe rzesze zamieszkiwały Ciaverias na poziomie dachów katedry. Z nadejściem nocy, kiedy zamykano wschody na wieżę, ludność ta była całkowicie odcięta od miasta. Było to plemię napoły religijne, które rozmnażało się i umierało w sercu Toleda, nie schodząc prawie nigdy na jego ulice. Instynkt atawistyczny przywiązywał je do tej cudownie z białego kamienia haftowanej góry, której sklepienie było jego schronieniem.
Mieszkało tam, wchłaniając w siebie aromat kadzideł, oddychając tym szczególniejszym zapachem zgnilizny i starego żelastwa, zapachem, którym przesycone są wszystkie katedry, a niewidziało nigdy innych horyzontów prócz łuków kościelnych i dzwonnicy, której ogrom zasłaniał im kawał nieba.
Towarzysz Luna miał złudzenie, że nagle wrócił do swych łat dziecięcych. Dzieci, podobne do Gabryela przeszłości biegały, bawiąc się w czterech portykach, albo siadały, wpychając się jedno na drugie, w tej części klasztoru, którą oblewały pierwsze promienie słońca. Kobiety, przypominające mu matkę, rozwieszały w ogrodzie kołdry lub zamiatały przed swymi mieszkaniami posadzki z czerwonych cegiełek. Wszystko pozostało tak, jak dawniej: czas nie przechodził tam wcale, nie dotykał tych rzeczy, jakoby odpornych na jego zamachy.
Gabryel poznał na murze dwie karykatury, nawpół już zatarte, które zrobił węglem, mając lat osiem.
Gdyby nie krzyczące i goniące się dzieci, można było myśleć, że bieg życia został wstrzymany w tym zakątku katedry, w tej dziwnej quasi powietrznej wsi, gdzie zdawało się, że nic nie może ani rodzić się ani umierać.
Estaban, który od ostatnich swoich słów zachował brwi ściągnięte i kwaśne oblicze, chciał dostarczyć pewnych objaśnień bratu:
— Zajmuję nasze dawne mieszkanie. Zostawiono mi je ze względu na zasługi ojca. Winienem wdzięczność dostojnikom kapituły, ponieważ jestem tylko biednym Vara de palo... Od czasu nieszczęścia... stara kobieta zajmuje się mojem gospodarstwem; w dodatku wziąłem do siebie Don Luisa, kapelmajstra. Poznasz się z nim. Jestto młody ksiądz, bardzo zdolny, który pleśnieje tu w zapomnieniu: dusza oddana Bogu, artysta, którego mają w katedrze za waryata, ale który ma serce anioła.
Weszli do mieszkania Luny, jednego z lepszych mieszkań Claveriasu. Przed drzwiami, wazony, przypominające kształtem kropielnice, przygwożdżone na grubych drutach do muru, rozrzucały sutą zieleń zasadzonych w nich roślin. Wewnątrz, w pokoju, uważanym za salon, Gabryel zastał wszystko tak, jak było za życia jego rodziców. Białe ściany, które z biegiem lat nabrały koloru pożółkłej kości, były pokryte ordynarnemi wyobrażeniami świętych. Mahoniowe krzesła, błyszczące od ciągłego tarcia miały pozór młodości, który dziwnie odbijał od ich staroświeckich, powyginanych kształtów, od prawie zapadniętych siedzeń. Przez wpółotwarte drzwi widać było kuchnię; do niej wszedł Estaban, by wydać rozkazy starej służącej. W kącie pokoju stała maszyna do szycia: było to ustawiczne przypomnienie, które zostawiła mała, opuszczając dom po katastrofie, tak boleśnie odczutej przez ojca.
Estaban powrócił do Gabryela.
— Powiedz co będziesz jadł na śniadanie? W kuchni wszystko jest przygotowane. Powiedz czego potrzeba twej delikatnej buzi? Chociaż ubogi, mam pretensyę, że postawię cię na nogi i że stracisz, wygląd nieboszczyka.
Gabryel uśmiechnął się ze smutkiem.
— Niepotrzebnie robisz sobie tyle kłopotu. Wystarczy mi trochę mleka, jeżeli tylko... będę je mógł strawić!
Estaban posłał staruszkę do miasta po mleko, następnie chciał usiąść obok Gabryela, kiedy drzwi, wychodzące na klasztor, otworzyły się i ukazała się w nich głowa młodzieńca.
— Dzieńdobry stryju — zawołał przybysz.
Jego płaska twarz miała wyraz lisi; oczy błyszczały złośliwością; wzdłuż uszu zwieszały się pasma włosów, lepiących się od kosmetyków.
— Wejdź gałganie — powiedział Vara de palo.
I dodał, zwracając się do Gabryela:
— Czy znasz go?... Nie?... A więc to jest syn naszego nieboszczyka brata, Tomasza, którego Bóg przyjął do raju! Zajmuje jedno z mieszkań górnego klasztoru wraz z matką, która pierze bieliznę kościelną i która w sposób zachwycający prasuje najpiękniejsze komże.
— Tomaszu, moje dziecko, przywitaj się z tym panem. Jestto twój stryj, Gabryel. Powraca z Ameryki, z Paryża i bo ja wiem już skąd... z okolic bardzo dalekich, bardzo dalekich.
Młody człowiek przywitał się z Gabryelem. Onieśmielił go smutny i chorobliwy wygląd krewnego, o którym matka wspominała nieraz w sposób romantyczny i tajemniczy.
— Jestto najgorsza głowa w katedrze — ciągnął dalej Estaban, wskazując Gabryelowi ręką młodego Tomasza. — Ksiądz kanonik byłby go oddawna wyrzucił na ulicę, gdyby nie wzgląd na pamięć naszego ojca i naszych dziadów oraz na nazwisko, które nosi. Przecież cały świat wie, że Lunowie są równie dawno w katedrze, jak kamienie jej murów... Jakiekolwiek szaleństwo przejdzie mu przez mózg — wykonywa je niezwłocznie. W zakrystyi potrafi kląć, jak poganin, poza plecami kanoników. Nie zaprzeczaj, nicponiu!
Mówiąc to, pogroził palcem z miną napół surową, napół uśmiechniętą, jakgdyby w głębi duszy figle siostrzeńca wcale go nie raziły. Ten ostatni przyjął zaczepkę stryja, krzywiąc się pociesznie, a twarz jego nabrała ruchliwości małpiej twarzy. Oczu nie spuścił, z obelżywym uporem przyglądając się mówiącemu.
Czy to nie wstyd czesać się tak, jak gondolierowie z Madrytu, odwiedzający Toledo w dni świąteczne. Za dobrych czasów byłbyś dawno ogolony. Ale w naszym wieku upadku obyczajów, w wieku swobody i nieszczęść, święty prymasowski Kościół, biedny jak Job, a księża kanonicy nie mają zdrowia, by zajmować się drobnostkami i litość bierze patrzeć, jak wszystko chyli się do upadku. Vara de palo zrobił ruch pełen zwątpienia, następnie dodał:
Dzisiejsza młodzież, zamieszkująca Clarevias nie kocha katedry, młody pan, którego tu widzisz nie jest zadowolony ze swego losu; a jednak, chociaż to jeszcze smarkacz, zajmuje stanowisko, które jego szlachetny ojciec objął dopiero w trzydziestym roku życia. Marzenie syna jest być toreadorem. Zapomina się do tego stopnia, że pewnego razu ukazał się w noviliada[13] na arenie w Toledo. Matka jego z rozpuszczonem, jak Magdalena włosami wpadła tu, by mi to powiedzieć; a ja myśląc, że powinienem zastąpić zmarłego ojca, złapałem gagatka w chwili, gdy wracał z areny, potraktowałem go, jak złego łobuza i od wschodów wieży do mieszkania poganiałem go tą samą pałką, która mi służy w kościele. On ci powie czy mam ciężką rękę, kiedy się gniewam. Matko przeczysta! Luna ze świętego kościoła prymasowskiego zostaje toreadorem! Kiedy kanonicy i jego eksceleneya kardynał dowiedzieli się o tem wydarzeniu, upewniam cię, że nie śmieli się. Od tego czasu jeden z jowialniejszych księży beneficyantów przezwał go Tato[14] i teraz wszyscy tak na niego wołają. Widzisz bracie jaki zaszczyt to smutne objektum przynosi naszej rodzinie.
Vara de palo rzucał na Tato spojrzenia, pod których naciskiem ten ostatni powinien był chcieć ukryć się pod ziemią, ale uśmiechał się on tylko, tak mało wzruszały go wymówki stryja.
Nie wyobrażaj sobie Gabryelu, że temu nicponiowi brakuje chleba, że niedostatek popycha go do robienia tych wszystkich dziwactw. Pomimo to, że jest szaloną pałką w dwudziestym roku objął miejsce perrera[15], które inni dostawali po długich latach dobrej służby. Zarabia sześć pięknych realów dziennie, a ponieważ włóczy się bezczynnie po całej katedrze może pokazywać jej osobliwości zwiedzającym cudzoziemcom. Licząc napiwki, zarabia więcej, niż ja. Turyści, oglądający katedrę, uważają nas za ciekawe zwierzęta, znajdują w nas same rzeczy dziwaczne i niezwykłe; zwrócili na niego uwagę. Anglicy wypytywali go czy był toreadorem, a on... wstyd mi wyznać!... skoro zauważył, że to go robi zajmującym, wypróżniał swój worek kłamstw; jestto łgarz zawołany. Opowiadał o wielkich corridas, w których brał udział w Toledo i gdzieindziej, o bykach, które zabił. Ci gamonie Anglicy robią notatki w swoich albumach, a pewnego dnia jakaś blondynka z szerokiemi stopami naszkicowała profil tego blagiera. A on dąży tylko do tego, żeby polubiono jego kłamstwa i żeby w końcu zostawiono mu peseta[16].
— Mało go obchodzi, że ci heretycy, powróciwszy do siebie, będą obwieszczali wszędzie, jak to w katedrze toledańskiej, kościele prymasowskim Hiszpanii, słudzy kościelni, są toreadorami i asystują przy ceremoniach religijnych między jedną a drugą walką byków. Krótko mówiąc, zarabia więcej, niż ja, a skarży się na swój fach. Na tak piękną godność! Iść na czele procesyi obok wielkiego krzyża prymasowskiego, nieść widły przybrane karmazynowym aksamitem, by go podtrzymywać w razie upadku; mieć suknię, jak kardynałowie ze szkarłatnej brokateli! W tym kostyumie, jak utrzymuje kapelmajster, który wie niezliczoną ilość najrozmaitszych rzeczy, jest się podobnym do niejakiego Dantego, który mieszkał ongi we Włoszech i który, zeszedłszy na dno piekieł, opisał swoją podróż w poemacie.

Na ukrytych w murze, wijących się spiralnie wschodach, które łączyły dwa piętra, zadźwięczały czyjeś kroki.

— To Don Luis, — oświadczył Estaban. — Idzie odprawić mszę do kaplicy, a następnie uda się na chór.

Gabryel podniósł się, by powitać księdza. Był to człowiek drobny i delikatnej budowy; na pierwszy rzut oka uderzał brak proporcyi między wątłem ciałem i olbrzymią głową. Jego wypukłe, wystające czoło, jakgdyby przygniatało twarz śniadą, ospowatą o rysach nieregularnych. Był brzydki — a jednak spojrzenie jego oczu niebieskich, blask zębów zdrowych, białych, równych, które jakgdyby rozjaśniały usta, uśmiech naiwny, prawie dziecięcy, nadawał twarzy tej wyraz przyjemny, cechujący ludzi prostych, oddanych wyłącznie upodobaniom artystycznym.

— A więc to ten brat, o którym mi pan mówił tak często — zapytał muzyk.

I wyciągnął przyjaźnie rękę do Gabryela. Mieli obydwaj ten sam chorobliwy wygląd, a wspólność niedoli wytworzyła odrazu między nimi sympatyę.
— Ponieważ pan był w seminaryum — zaczął kapelmistrz — musi się pan znać trochę na muzyce?
— Jedynie to tylko wyciągnąłem z nauki, której mi tam udzielano — odpowiedział Gabryel.
— W swych podróżach po świecie musiał pan słyszeć wiele wyborowych utworów?
— Tak, czasami. Ze wszystkich sztuk najbardziej wzrusza mię muzyka. Nie znam jej, ale ją czuję.
— Ach, jak to dobrze, będziemy przyjaciółmi! Opowie mi pan swoje przygody... Jak ja panu zazdroszczę, żeś mógł tak obiedz świat cały.
Mówił, jak dziecko, pełne niepokoju. Nie chciał usiąść, chociaż Estaban, zapraszał go kilkakrotnie. Biegał tam i napo wrót, zarzuciwszy połę płaszcza na piersi, z kapeluszem w ręku, — biednym, wytartym pomiętym, kapeluszem filcowym, zda się, zarówno jak sutanna i obuwie, niemożliwym do użytku. Wbrew tej biedzie kapelmistrz zachował niezwykłą wytworność. Włosy jego dłuższe, niż zazwyczaj noszą duchowni, zwijały się w puklach. Wspaniały sposób, w jaki drapował płaszcz dokoła swej postaci, przypominał tenorów opery. Cechowała go pewna niedbałość, która zdradzała artystę, ukrytego pod suknią duchowną i niecierpliwiącego się, aby zrzucić ten całun.
Nagle poważne uderzenia dzwonów, podobne do odległego grzmotu, wstrząsnęły klasztorem.
— Stryju — powiedział Tato — wzywają nas na chór, powinniśmy już być w katedrze. Jest już za parę minut ósma.
— Ach, rzeczywiście! I pomyśleć, że ten urwis musiał mi o tem przypomnieć. No, chodźmy!
Estaban wyszedł wraz z księdzem muzykiem i Tomaszem, a Gabryel, zostawszy sam, wyciągnął: się na sofie. W kilka chwil później służąca postawiła przed nim dzbanek z mlekiem i napełniła niem filiżankę. Gabryel wypił — potem wycieńczony, zmęczony wpadł w stan dziwnej błogości i wreszcie zasnął. Pozostał tak nieruchomy przeszło godzinę; jego nierówny oddech przerywały od czasu do czasu ataki kaszlu.
Kiedy się obudził, zerwał się z drżeniem nerwowem, które w strząsnęło nim od stóp do głów i, jak pod naciskiem sprężyny, postawiło go na równe nogi.
Nieświadoma obawa ciągłego niebezpieczeństwa utkwiła w nim na zawsze: nawykł do tego w ponurych celach więziennych, czekając ustawicznie, kiedy się drzwi otworzą, kiedy będzie obity, jak pies, lub stanie przed plutonem egzekucyjnym wobec podwójnego szeregu luf karabinowych.
Nie chcąc już spać, wyszedł do klasztoru i, oparłszy się o baryerę, patrzył w ogród. Claverias było puste. Dzieci, które rozweselały je rano, poszły do szkoły. Kobiety weszły do kuchni, by przygotować śniadanie. Światło słoneczne zalewało jedną stronę klasztoru, a cień od kolumn odrzynał się wyraźnie w wielkich, złotych prostokątach, kładących się na taflowej posadzce. Cisza przemożna, święty spokój katedry przeniknęły Gabryela, jak głodki narkotyk. Siedem wieków przykutych do tych kamieni, owinęły go, jak siedem welonów, oddzielających od świata. Z jednego mieszkania dochodziły szybkie uderzenia młotka: był to młotek szewca, którego przez szyby okna widział Gabryel, pochylonego nad małym stolikiem. Na wykrawku nieba, obramionego dachami, fruwało kilka gołębi, wiosłując białemi skrzydłami, jak w lazurowem jeziorze; a kiedy się zmęczyły, wracały do klasztoru, wieszały się na baryerach i miłosnem gruchaniem zakłócały święty spokój. Od czasu do czasu drzwi katedry otwierały się i buchało z nich powietrze, przesycone zapachem kadzideł, nabrzmiałe głosem organów i uroczyście przeciąganym śpiewem modlitw łacińskich.
Gabryel przyglądał się kawałkowi ziemi, zamkniętemu w ramę arkady o twardych filarach ciemnego granitu, na wierzchołkach których deszcze zostawiły kwitnienie czarnej, aksamitnej pleśni. Do jednej części ogrodu zajrzało już słońce, reszta jednak była jeszcze pogrążona w zielonym cieniu. Dzwonnica zasłaniała jeden kąt nieba, pokazując swoje różowawe boki, ozdobione gotyckiem żebrowaniem i wzmocnione przez poprzeczne wypukłe skarpy z pasów czarnego marmuru, na którym widać było głowy tajemniczych postaci i tarcze herbowe arcybiskupów, biorących udział w jej budowie. Na samym wierzchołku, koło szczytów białego, jak śnieg, kamienia, za olbrzymiemi kratami widać było dzwony, jak ptaki z bronzu, zamknięte w żelaznej klatce.
Trzy potężne uderzenia spiżu, zwiastujące podniesienie, rozbrzmiały w całej katedrze. Kamienna góra drżała; drżenie to rozeszło się po nawach, po galerjach, pod sklepieniami, aż do fundamentów budynku. Potem nastała znów cisza: cisza, ta wydała się jeszcze więcej imponującą i bardziej głęboką po tym grzmocie metalu. I potem znów słychać było gruchanie gołębi, a w dole w ogrodzie świergotanie wróbli, upojonych promieniami słońca, które ożywiło już ciemną zieleń.
Gabryel nie bronił się, bezwiednie owładającemu nim wzruszeniu; oddał się całkowicie słodkiemu upojeniu tej ciszy i tego bezwzględnego spokoju. Pragnął nie istnieć. Za tymi murami był świat; ale nie było go ani widać, ani słychać: pełen szacunku i obojętności, świat nie przestępował nigdy progu tego zabytku przeszłości, wspaniałego grobowca, gdzie nie nie przedstawiało dlań interesu. Któż mógł przypuszczać, że Gabryel był tam? Ten starożytny, siedmiowiekowy budynek, ufundowany przez zmarłe potęgi polityczne i przez konającą wiarę, był jego ostatniem schronieniem. W epoce niewiary kościół został jego ucieczką tak, jak dla wielkich zbrodniarzy wieków średnich, którzy z wysokości klasztoru drwili ze sprawiedliwości, mającej dostęp, jak żebracy, tylko do jego drzwi. Będzie tam czekał w niemym spokoju aż dokona się powolne zniszczenie jego organizmu. Umrze ze słodkiem przeświadczeniem, że oddawna umarł już dla świata. Nareszcie spełni się gorące pragnienie zakończenia życia w cieniu sennej katedry — jedyna nadzieja, która pokrzepiała go, kiedy błądził pieszo po wielkich drogach Europy, ukrywając się przed policyą i przed żandarmami, przepędzając noce w rowach, skulony, z brodą między nogami, dygocąc od zimna.
Wdrapać się na katedrę, jak rozbitek wdrapuje się na resztki okrętu, takie było jego marzenie i to marzenie spełnia się. Kościół przygarnie go, jak stara, zasępiona matka, która śmiać się nie umie, ale wyciągnie doń swoje ramiona.




II.

Od czasu drugiego kardynała z domu Burbonów, Estaban Luna, ojciec Gabryela, był ogrodnikiem katedry na mocy prawa, jakoby wyłącznie przysługującego tej rodzinie...
Skoro ogrodnik stawiał sobie pytanie: który z Lunów wszedł pierwszy do służby kościoła prymasowskiego, uśmiechał się z zadowoleniem, a oczy jego sięgały w dal niezmierzoną, jakgdyby chciał zgłębić ogrom wieków. Lunowie byli tam równie dawni, jak fundamenty świątyni. Liczne pokolenia ich rodziły się w pomieszczeniach klasztoru górnego, i zdawało się, że katedra cała bardziej do nich należy, niż do kogo innego.
Kanonicy, dobrodzieje, biskupi zmieniali się ustawicznie. Zdobywali oni stanowiska, umierali na nich, i kto inny zajmował ich miejsce. Był to nieprzerwany pochód twarzy nowych, nowych osobistości, które ściągały ze wszystkich stron Hiszpanii, osiadały tu i po kilku latach przenosiły się do wieczności, zostawiając innym swoje miejsca. Ale Lunowie pozostawali niezmiennie na swej placówce, jakoby starożytna ta rodzina była jednym więcej filarem kościoła. Było bardzo możliwe, ażeby arcybiskup jednego roku nazywał się Don Bernardo, a następnego Don Gaspar, a jeszcze po tem Don Fernando, ale niepodobieństwem poprostu byłoby, rzeczą nieprawdopodobną, ażeby katedra nie miała jakiegoś Luny bądź to w ogrodzie, bądź w zakrystyi lub transepcie; tak przyzwyczaiła się bowiem do służby ich od wieków.
Ogrodnik Luna mawiał z dumą o przodkach— o swoim szlachetnym a nieszczęśliwym krewnym, konstablu Don Alvarezie, pogrzebionym w kaplicy, jak król za wielkim ołtarzem; o papieżu Benedykcie XIII, wyniosłym i upartym, jak wszyscy z tej rodziny; o Don Pedrze de Luna, piątym tego nazwiska z tych, którzy zajmowali stolec arcybiskupi w Toledo; i o innych jeszcze, nie mniej słynnych niż poprzedni.
— Wszyscy jesteśmy z tej samej gliny — mawiał ambitnie. Wszyscy przybyliśmy na podbój Toleda wraz z dobrym naszym królem Alfonsem VI. Niektórym jednak z nich podobało się przymknąć do Maurów i ci stali się szlachcicami, posiedli zamki, gdy tymczasem inni, moi przodkowie właśnie i ja pozostaliśmy w służbie katedry, jako gorliwi katolicy.
Z lubością, niby książę jakiś, opowiadający hlstoryę swoich praszczurów, Estaban wywodził genealogię Lunów, gubiącą się gdzieś w mrokach piętnastego wieku. Ojciec jego rodzony znał Don Francisca III Lorenzana, tego pysznego i rozrzutnego księcia kościoła, który niezmierne dochody arcybiskupstwa trwonił na budowę pałaców i na wydawnictwa książek, niby jakiś wielki magnat z epoki Benesansu. Znał również pierwszego kardynała de Bourbon, Don Luisa II, i chętnie opowiadał przygody romantyczne tego infanta, brata Carlosa III. Zwyczaj, mocą którego młodsi synowie szlachetnych rodów przeznaczeni byli do stanu kapłańskiego, sprawił, że Don Luis został kardynałem w dziewiątym roku życia. Ten dobry pan jednak sportretowany w sali kapitulnej w białej peruce, z ustami umalowanemi i niebieskiemi oczami, zdradzał raczej więcej upodobania do uciech światowych niż dbałości o wspaniałość kościoła, porzucił też arcybiskupstwo, ażeby się ożenić z pewną damą nader średniej wartości, i tym końcem poróżnił się nazawsze z monarchą, który go ostatecznie skazał na wygnanie.
Estaban Luna, przeskakując poprzez wieki od przodka do przodka, wspominał jeszcze arcyksięcia Alberta, który zrzekł się mitry toledańskiej, ażeby rządzić Niderlandami, tudzież wspaniałego kardynała Tawera — wielkiego protektora sztuk — wszystko to książąt doskonałych, darzących rodzinę jego szczególniejszymi względami, ponieważ znali odwieczne przywiązanie Lunów do kościoła prymasowskiego.
Jego własna młodość nie była zbyt szczęśliwa. Działo się to w czasie wojny o Niepodległość. Francuzi zajęli Toledo i weszli do kościoła, jak poganie, pobrzękując szablami i kręcąc się po wszystkich kątach w czasie mszy solennej. Klejnoty pochowano. Kanonicy i proboszczowie, których zwano wtedy racioneros, rozproszeni byli po całym półwyspie. Jedni szukali schronienia w miejscowościach, należących jeszcze do Hiszpanii, inni, przyczajeni w wioskach, wzdychali do rychłego powrotu Deseado[17]. Widok chóru wywoływał litość; słychać tam było kilka zaledwie głosów. Były to głosy bojaźliwych i samolubów, którzy, przykuci do swoich stal, nie zdolni żyć zdala od nich, poddali się uzurpatorowi. Drugi kardynał z rodu Burbonów, łagodny i bez wpływu, Don Luis Maria, bawił w Kadyksie, jako regent królestwa.
Był on jedynym z tego domu na półwyspie, a kortezy ujęły go sobie, ażeby nadać pewnego poloru dynastycznego swej rewolucyjnej władzy.
Kiedy kardynał, po zawartym pokoju, wrócił do arcybiskupstwa, Estaban ujrzał ze wzruszeniem tę twarz dąsającego się dziecka, o niezmiernie małej, okrągłej czaszce. Don Luis Maria wracał smutny i zniechęcany po widzeniu się w Madrycie ze swym siostrzeńcem Ferdynandem VII. Współtowarzysze regencyi byli uwięzieni lub wygnani, a on tylko dzięki mitrze i nazwisku uniknął tego losu. Nieszczęsny prałat przypuszczał, że robi wiele, troszcząc się podczas wojny o interesy rodziny; oto uznano go za wolnomyśliciela, wroga religii i tronu zanim zdążył domyśleć się na czem polega jego zbrodnia. Smutek zaczął pożerać biednego kardynała. Odtąd całe swe dochody poświęcał na upiększenie katedry. Po jego śmierci, która nastąpiła w chwili, gdy zaczynała się reakcya 1823 roku, stolec arcybiskupi dostał się Inguanzo’wi, trybunowi absolutyzmu, prałatowi o szpakowatych faworytach, który, jako członek Kortezów w Kadyksie, będąc sam deputowanym, atakował wszystkie reformy, podnosząc powrót do polityki austryackiej, jako jedyny środek ocalenia kraju.
Poczciwy ogrodnik przywitał z równem uniesieniem kardynała de Bourbon, znienawidzonego przez królów, jak prałata, którego przykry charakter i arogancya gwałtownego reakcyonisty, terroryzowały całą djecezyę. Dla Estabana ktokolwiek zdobywał stolec Toledański musiał być człowiekiem doskonałym i czyny jego nie mogły podlegać krytyce. Dzielny sługa kościoła miał zatknięte uszy na szemrania kanoników i beneficientów, którzy, paląc cygara w altanie ogrodu, rozmawiali o kaprysach jego Ekscenlencyi Inguanza i oburzali się na rządy Ferdynanda VII, ponieważ rządy te nie były dość czyste i ponieważ z bojaźni przed cudzoziemcami nie śmiały wskrzesić zbawczego trybunału Inkwizycji.
Jedna rzecz, która zasmucała ogrodnika, to upadek ukochanej katedry. Dochody arcybiskupstwa i kapituły zmniejszyły się bardzo od czasu wojny. Nastąpiło to, co następuje po wielkich wylewach: odchodzące wody zabierają ze sobą drzewa i budynki, zostawiając kraj zniszczony i pusty. Kościół prymasowski stracił masę przywilejów. Dzierżawcy, korzystając z nieszczęść publicznych, zamienili się na właścicieli. Wsie odmawiały płacenia służebności feodalnych, jakgdyby umiejętność bronienia życia i prowadzenia wojny, wyzwoliła ich nazawsze z poddaństwa. Z drugiej strony ci złoczyńcy Kortezy, obalając prawa panów, obcięli olbrzymie dochody opactwa, zdobyte w czasach, kiedy arcybiskupowie Toledańscy w hełmach na głowie, z koncerzami w dłoniach walczyli przeciw Maurom.
Pomimo to wszystko kościół prymasowski posiadał jeszcze znaczną fortunę i utrzymywał swój przepych, jakgdyby nic nie zaszło; ale Estaban z głębi swojego ogrodu przeczuwał niebezpieczeństwo, kiedy dowiedział się od kanoników o spiskach liberałów, o rozstrzeliwaniach, wieszaniach i zesłaniach, do których Najjaśniejszy pan Don Fernando był zmuszony uciec się, by nareszcie zdusić śmiałość Czarnych[18], nieprzyjaciół Monarchii i kościoła.
— Rozsmakowali się w konfiturach — mówił Estaban — i powrócą! Tak, zaprawdę, powrócą, jeśli tylko pozwolimy im na to. Podczas wojny pierwsi szarpnęli nas zębami i wydarli katedrze więcej, niż połowę jej dóbr; nie omieszkają zjeść reszty, jeśli zdołają uchwycić rączkę rondla.
Ogrodnik obruszał się na samą myśl o tem. Czyż po to arcybiskupi Toledańscy walczyli z Maurami, podbijali miasta, zdobywali zamki, zagarniali dobra, które stawały się następnie własnością katedry, wszystko — aby przysporzyć chwały Bogu i kościołowi. Jeśli tyłu wiernych, królowych, wielkich dygnitarzy, zwykłych śmiertelników w testamentach na wypadek śmierci, dla zbawienia duszy, zapisywało świętemu kościołowi prymasowskiemu najpiękniejsze dobra, czy to dlatego, by dostały się one w nieczyste ręce bezbożników? Co stanie się z setkami uczciwych ludzi, wielkich i małych, świeckich i duchownych, dygnitarzy i prostych urzędników, którzy żyją z dochodów katedry? Czyż to nazywa się wolnością? Kraść cudzą własność i zostawiać w nędzy masę rodzin, które żywiła wielka kuchnia kapituły!...
Kiedy żałobne przypuszczenia ogrodnika zaczęły się spełniać i kiedy Mendizabal wydał dekret, obalający poddaństwo, kardynał Inguanzo, zamurowany w swoim pałacu przez liberałów, podobnie, jak jego poprzednik przez absolutystów, postanowił umrzeć, by nie być świadkiem potwornych zamachów na mienie kościelne. Estaban, który, jako biedny ogrodnik, nie mógł sobie pozwolić na na śladowanie kardynała, żył dalej; ale odczuwał codziennie nowe zmartwienia, dowiadując się, że za sumy zrabowane niektórzy umiarkowani, ci, którzy wysłuchiwali nawet Wielkiej Mszy, nabywali już to dom, to ogród, to łąki pastewne, a wszystko należące niegdyś do kościoła prymasowskiego, teraz zaś wpisane na listę dóbr narodowych. „Zbóje“! Ta nieskończona ilość sprzedaży na licytacyi, rozdrabniająca dobra kościelne, do takiej rozpaczy doprowadzała Estabana, jakgdyby widział zbirów, wpadających do jego własnego mieszkania na Claveriasie, grabiących meble rodzinne, do których były przywiązane jakieś wspomnienia o przodkach.
Była chwila, że chciał porzucić swój ogród i udać się do Maestrazgo[19] albo do północnych prowincyi, żeby połączyć się z wiernymi, którzy, broniąc praw Carlosa V, pragnęli powrotu dawnych czasów. Miał wtedy lat czterdzieści, czuł w sobie dość ruchliwości i siły; i, chociaż był człowiekiem spokojnym, który nie dotknął się w życiu fuzyi, zapalał się, słysząc o kilku studentach, chłopcach nieśmiałych i pobożnych, którzy, uciekłszy z seminaryum, walczyli w Katalonii pod czerwoną kapą Don Ramón Cabrera. Ale ogrodnik, żeby nie być samotnym w zadużem mieszkaniu na Claveriasie, ożenił się przed trzema laty z córką zakrystyana i miał z nią jednego syna; zresztą nie mógłby żyć zdaleka od swego ukochanego kościoła. I dlatego też pozostał nadal ogrodnikiem.
Wraz z zakończeniem wojny znikły wszystkie nadzieje Estabana. Wpadł w rozpaczliwe odrętwienie i nie chciał słyszeć o niczem, co działo się po za katedrą. Bóg opuścił sprawiedliwych; źli i zdrajcy rozmnażali się coraz bardziej. Jedyną pociechą jego była wielkość świątyni, która, stojąc już wieków tyle, mogła drwić z nieprzyjaciół jeszcze przez najdłuższe czasy.
Wszystkie jego chęci ograniczały się odtąd do uprawy ogrodu, a jedynem pragnieniem stało się, by śmierć zastała go tak, jak jego przodków, w górnym klasztorze, i żeby mógł zostawić po sobie nową generacyę Lunów, któraby w dalszym ciągu podejmowała służbę w świętem obejściu Katedry. Jego najstarszy syn Tomasz miał już lat dwanaście, mógł więc pomagać ojcu w uprawie ogrodu. Młodszy o lat kilka Estaban, objawiał tak gwałtowną pobożność, że, zaledwie umiejąc chodzić, klękał przed świętymi obrazami, zawieszonymi w mieszkaniu i płacząc, prosił matkę, żeby prowadziła go do kościoła i pokazywała świętych.
Tymczasem bieda wkradała się do katedry. Zmniejszano liczbę księży, mających prebendy; jeśli umierał jaki urzędnik, nie obsadzono nowego na jego miejsce; cieśle, murarze, szklarze, bezustannie dotąd zajęci reperacyami w kościele Prymasowskim i mieszkający w jego obejściu, obecnie zostali zwolnieni ze swych obowiązków. Jeśli od czasu do czasu zdarzała się jakaś robota, trzeba ją było powierzać robotnikom obcym. Wiele mieszkań na Claveriasie stało pustkami. Cisza grobowa zapanowała w miejscach, gdzie dawniej mieszkały liczne rzesze. Rząd madrycki (trzeba wiedzieć z jakim wyrazem pogardy ogrodnik wymawiał te wyrazy) prowadził układy z Ojcem Świętym, żeby zawrzeć to, co się nazywa konkordatem. Ograniczano liczbę kanoników, jakgdyby kościół Prymasowski był kollegjatą, a rząd opłacał ich, jak drobnych urzędników. Na potrzeby kultu i na utrzymanie najwspanialszej katedry Hiszpańskiej, tej katedry, która w czasach dziesięciny nie wiedziała gdzie wtłoczyć wszystkie swoje bogactwa, przyznany kredyt wynosił tysiąc dwieście pesatas na miesiąc!
— Tysiąc dwieście pesatas! — mówił do swojego syna Tomasza, tłustego, spokojnego chłopca, którego nie zajmowało nic poza ogrodnictwem. Tysiąc dwieście pesatas! Przecież ja pamiętam katedrę, kiedy miała sześć milionów dochodu! Co robić z taką drobnostką. Złe czasy się zbliżają i gdybym nie był Luną, kazałbym was nauczyć jakiegoś rzemiosła, poszukałbym wam zajęcia poza kościołem Prymasowskim. Ale Lunowie nie mogą opuszczać stanowiska, jak tylu nicponiów, którzy zdradzili sprawę boską.
Tu urodziliśmy się, tu powinniśmy umrzeć wszyscy do ostatniego z rodziny.
I, rozwścieczony na duchowieństwo katedry, które, zadowolone, że wyszło zdrowo i cało z zawieruchy rewolucyjnej, uprzejmie przyjęło konkordat i jego pieniądze, zatrzaskiwał furtę sztachety i zamykał się w swoim ogrodzie.
Dobrze, że chociaż ten mały świat roślinny nie zmienił się wcale! Jego cień zielony podobny był do mroków, które ogarnęły duszę ogrodnika. Nie było tu hałaśliwej radości, kipiącej barwami i szmerem, jak w ogrodach na odkrytem powietrzu, zalewanych całemi falami słońca; ale był smutny czar ogrodów klasztornych, zamkniętych w czterech ścianach, gdzie blady dzień ślizgał się tylko po dachach i arkadach, pozbawionych ptactwa, które fruwało tylko nad nimi, zdziwione tym rajem w studni. Roślinność tu była ta sama, co na pejzażach helleńskich: proste laury, spiczaste cyprysy i kępy róż, jak w idyllach poetów greckich. Ale ostrołuki, które je więziły, aleje, wyłożone wielkiemi płytami, między któremi wyrastała trawa, krzyż, na znajdującej się w pośrodku ogrodu, obrośniętej bluszczem, krytej czarnym szyfrem, altanie, pleśń kamieni i rdza krat, wilgoć muru ozielenionego przez deszcze — nakładało na ogród piętno chrześciańskiej starości. Drzewa poruszały się na wietrze, jak kadzielnice; kwiaty bez blasku, omdlewające, anemiczne, a jednak piękne, miały zapach kadzidła, jakgdyby kłęby powietrza, wychodzące ze świątyni, zmieniły ich zapach naturalny. Woda deszczowa, spadająca z rynien, stała senna w dwóch głębokich cysternach. Wiadro ogrodnika, rozbijając na chwilę zieloną skorupę jej powierzchni, ukazywało ciemny błękit wnętrza; ale jak tylko zatarły się koncentryczne kręgi, drobne zielone roślinki przybliżały się, łączyły i znów woda znikała pod zasłoną roślinną, bez jednego drgnienia, bez szmeru, martwa, jak cała świątynia, pogrążona w ciszy wieczornej.
Na Boże Ciało i Wniebowzięcie Najśw. P., obchodzone 15 sierpnia, wierni przybiegali ze dzbankami, które Estaban napełniał wodą cystern. Byłto stary zwyczaj, drogi sercom Toledańczyków, którzy, skazani cały rok na picie błotnistej cieczy Taga, chwalili wodę Katedry. W innych wypadkach odwiedziny publiczności przynosiły Estabanowi pewne korzyści. Dewotki przychodziły do niego po bukszpan do ubierania świętych obrazów, lub też kupowały rośliny w doniczkach, przekonane, że były one o wiele piękniejsze, niż w cigarrales, ponieważ pochodziły z kościoła prymasowskiego. Staruszki żądały od niego gałęzi laurowych, potrzebnych do zaprawy sosów, lub na lekarstwa. Te małe dochody dodane do dwóch pesetas, wypłacanych obecnie przez kapitałę, jako wynagrodzenie za służbę ogrodnika, pozwalały mu wyżywić rodzinę.
Później, kiedy już bliskim był starości, urodził mu się trzeci syn Gabryel, który w czwartym roku życia wprowadzał w podziw wszystkie kobiety na Clavenasie. Matka twierdziła ze ślepą wiarą, że był on żywem wyobrażeniem Chrystusa, trzymanego na ręku przez Dziewicę z kaplicy Wniebowzięcia. Ciotka Tomasa, żona Lazura i matka licznej rodziny, która zajmowała połowę klasztoru górnego, wychwalała inteligencyę siostrzeńca, kiedy ten zaczynał ledwie mówić i zachwycała się naiwną pobożnością, z jaką mały Gabryel przyglądał się postaciom świętych.
— Wygląda, jak anioł — mówiła do swych przyjaciółek. Trzeba widzieć z jaką powagą odmawia modlitwy... Wierzcie mi, zajdzie on daleko, a może zostanie biskupem. Kiedy mój ojciec był zakrystyanem, znałam chłopców na chórze, którzy teraz noszą mitrę, nie jest więc niemożliwem, że kiedyś Gabryel osiądzie na arcybiskupstwie toledańskiem.
Hymn pochwał i zachwytów otaczał malca, jak dym kadzideł. Rodzina żyła tylko dla niego. Stary Estaban — ojciec dawnej daty, który, kochając dzieci, obchodził się z nimi surowo, by je lepiej wychować — miał dla małego jakby drugą młodość; bawił się z nim i ze śmiechem poddawał się wszystkim jego kaprysom. Matka porzucała zajęcie, żeby nie przeszkadzać Gabryelowi, a bracia z zachwytem wsłuchiwali się w jego szczebiotanie. Starszy Tomasz, który zastąpił ojca w ogrodzie i który w pełni zimy stąpał boso po oszronionych zagonach i po chropowatych płytach alei, wchodził często do mieszkania z rękoma pełnemi ziół aromatycznych i dawał je do zabawy małemu bratu. Młodszy, trzynastoletni Estaban, który z pomiędzy wszystkich dzieci na chórze gorliwą służbą do mszy zaskarbił sobie łaski księży i, którego czerwona sutanna i rurkowana komża wprawiała w zdumienie Gabryela, przynosił mu często kawałki świec woskowych i kolorowe obrazki, wykradane z brewiarzy kanoników.
Czasami niesiono malca do składu Olbrzymów — obszernej sali, powstałej z miejsca wyzyskanego między dwoma skarpami nawy i ich lukami. Byli tam bohaterowie świąt starożytnych: gigantyczny Cyd z wielkim mieczem i cztery pary olbrzymich manekinów, wyobrażających cztery części świata — manekinów, ubranych w czerwone, zjedzone przez mole, suknie, z głowami potrzaskanemu, figur niegdyś rozweselających ulice Toleda. Dziś gniły one na strychach katedry. W jednym kącie stał Tarasque, okropny potwór z kartonu, który przerażał dziecko, ilekroć otworzył ziejącą paszczę i kiedy na pofałdowanym grzbiecie jego, zaczynała kręcić się, jak szalona, sprośna lalka, której bigoterya wieków poprzednich dała nazwę Ana Bolena[20].
Kiedy Gabryel wstąpił do szkoły, wszyscy zaczęli wynosić jego niesłychane zdolności. Dziatwa klasztoru górnego, która do wściekłości doprowadzała Srebrną pałkę — księdza wyznaczonego przez rząd i policyę dla tego plemienia, osiadłego pod dachami — ubóstwiała młodego Gabryela, jak cud jaki. Zanim zaczął dobrze chodzić — umiał już czytać. W siódmym roku życia uczył się już łaciny, którą pojmował tak łatwo, jakby była jego rodowitym językiem; w dziesiątym roku prowadził dyskusye z duchownymi, którzy — znajdowali przyjemność w opanowaniu mu.
Stary Estaban, coraz słabszy i coraz bardziej zgarbiony, uśmiechał się z zadowoleniem, patrząc na swoje ostatnie dzieło. „Będzie chwałą domu. To dziecko jest Luna: może sięgać wszędzie bez obawy, ponieważ miał nawet papieżów w rodzinie”.
Kanonicy przed zaczętem nabożeństwem zabierali uczniów do zakrystyi i tam wypytywali ich o postępy w nauce. Pewien ksiądz z biura arcybiskupa przedstawił Gabryela kardynałowi, który, usłyszawszy jego odpowiedzi, dał mu garść migdałów i nadzieję stypendyum na ukończenie seminaryum.
Lunowie i ich bliżsi i dalsi krewni, którzy składali prawie całą ludność klasztoru górnego, ucieszyli się bardzo z tej łaski: Gabryel mógł być tylko księdzem. Dla tych ludzi, od samego urodzenia, przyrośniętych do katedry, jak mech do kamieni, dla ludzi, którzy uważali biskupów toledańskich za najpotężniejsze po papieżu istoty na świecie — jedyne miejsce dla człowieka zasługi było w kościele.
Poszedł więc do seminaryum, a wszystkim na Glaveriasie zrobiło się nagle pusto. Odjazd Gabryela zakończył te czuwania, podczas których oddźwierny, zakrystyan i inni urzędnicy katedry, słuchali, jak uczeń dźwięcznym i czystym głosem, z wdziękiem anioła, czytał to żywoty świętych, to dzienniki katolickie, przychodzące z Madrytu, to Don Quijot’a, oprawionego w pargamin, drukowanego według starej ortografii — cennej pamiątki, przechodzącej u Lunów z ojca na syna — z pokolenia na pokolenie.
Życie Gabryela w seminaryum było monotonnem i pospolitem życiem pracowitego studenta: zwycięstwa, odnoszone w dysputach teologicznych, nagród poddostatkiem, zaszczyt świecenia przykładem kolegom. Od czasu do czasu któryś z kanoników, profesorów seminaryum wstępował do ogrodu klasztornego.
— Wasz chłopiec prowadzi się dobrze, Estabanie. Uczy się najlepiej — a w dodatku jest skromny, pobożny, jak święty. Będzie pociechą waszej starości.
Ogrodnik kręcił głową. Tryumfy dziecka dojrzy tylko z nieba, jeśli Bóg go tam powoła. Umrze, zanim zacznie się chwała syna, ale to nie martwił go. Inni będą się radowali ze zwycięstwa, inni będą dziękowali Panu za dobrodziejstwa.
Wyższe wykształcenie, teologia, prawo kanoniczne, wszystko było tylko zabawą dla młodzieńca, którego nadzwyczajne zdolności zadziwiały nauczycieli.
Z powodu tego przedwczesnego rozwoju porównywano go z najsławniejszymi ojcami Kościoła. Wkrótce miał skończyć studya i przypuszczano, że Jego Eminencya da mu katedrę w seminaryum, zanim odprawi pierwszą mszę. Jego pragnienie wiedzy było nienasycone. Biblioteka zda się była wyłączną jego własnością. Niekiedy wieczorami udawał się do katedry i, rozmawiając z kapelmistrzem lub organista, dopełniał swoich umiejętności muzycznych. Co do wymowy — profesorowie i uczniowie byli oczarowani siłą zapału i przekonania, z jakimi mówił kazania.
— Jest urodzonym kaznodzieją, — mówiono w ogrodzie. — Ma ogień apostołów. Być może, zostanie kiedyś św. Bernardem lub Bossuetem. Kto wie jak daleko zajdzie ten chłopiec?
Jedna z nauk, najbardziej rozpalających Gabryela, była to historya katedry i prałatów, którzy byli jej administratorami. Obudziła się w nim dziedziczna miłość dla tej olbrzymki, ich wiecznej matki. Jednakże nie chciał zachwycać się nią, jak ślepiec, jak to robiło całe jego otoczenie; pragnął poznać przyczyny powstania wielu rzeczy, uwiarygodnić księgami ustne opowiadania ojca, więcej podobne. do legend, niż do faktów historycznych.
Z początku najwięcej zajmowała go chronologia arcybiskupów toledańskich, ten długi szereg ludzi sławnych, świętych, wojowników, pisarzy, książąt, którzy, jak królowie dynastyczni, mieli oznaczoną datę panowania. W niektórych epokach są oni prawdziwymi władcami Hiszpanii. Królowie gotajscy na swoich dworach byli tylko figurantami dla dekoracyi, których wznoszono lub składano z urzędu, stosownie do potrzeb chwili. Państwo było wówczas respubliką teokratyczną, a prawdziwą jego głową arcybiskup toledański.
Tę nieskończoną listę sławnych prałatów Gabryel rozdzielał i segregował podług ich charakterów.
Najpierw szli święci apostołowie wieków bohaterskich, biskupi biedni, jak prawdziwi wyznawcy Chrystusa, bosi, uciekający przed prześladowaniem rzymskiem i kładący w końcu głowę przed katem, z radosną nadzieją, że nadadzą większego znaczenia doktrynie, poświęcając życie: Eugeniusz, Melanciusz, Pelagiusz, Patruno i inni, których imiona błyszczały w zamierzchłej przeszłości, nawpół zatopione we mgle legendy.
Następnie szereg arcybiskupów okresu gotyckiego: prałatów — władców, którzy nad królami-zdobywcami miewali tę przewagę, jaką ma władza umysłowa nad zwycięskiem barbarzyństwem. Robili cuda, żeby zgnębić swych wrogów aryan; mieli na swoje usługi dziwy niebieskie, by nawrócić i ujarzmić twardych ludzi wojny.
Arcybiskup Montano, który mieszka ze swoją żoną pod jednym dachem, oburzony na szemranie powszechne, kładzie rozżarzone węgle pod swoje suknie kapłańskie, odprawia mszę i nie zapala się, okazując tym faktem nadnaturalnym czystość swego życia. Świętemu Ildefonsowi nie wystarczało pisanie ksiąg przeciw heretykom; za łaską Boga ukazała mu się święta Leokadya i zostawiła mu między palcami kawałek swojego płaszcza. Następnie sama Najświętsza Panna zeszła z nieba umyślnie, by mu zarzucić na ramiona ornat, haftowany boskiemi rękami. W wiele lat potem Sigiberto ośmielił się włożyć na siebie ornat, lecz za tę zuchwałość był złożony z urzędu, wyklęty i skazany na wygnanie. — Jedyne książki, jakie wychodziły w tych czasach, były pisane przez prałatów toledańskich. Oni układają prawa, namaszczają świętymi olejami czoła monarchów, robią z Wamby króla, konspirują na życie Egica, a sobory, które się zbierają w bazylice świętej Leokadyi, są zebraniami politycznemi, gdzie mitra zajmuje tron i guzie korona królewska leży u stóp arcybiskupa.
Z najściem Maurów kończy się szereg biskupów, skazanych na pokorę. Zaprawdę nie było to tak, jak za czasów rzymskich; nie potrzebowano bać się o swoje życie: muzułmanie nie robili męczenników i szanowali wiarę zwyciężonych. Wszystkie kościoły w Toledo były we władaniu chrześcian mozarabskich z wyjątkiem katedry, przerobionej na wielki meczet; ale katolicy byli biedni, a ciągłe wojny między Saracenami i chrześcianami w połączeniu z uciskiem, jakim odpowiadali Maurowie na barbarzyństwa reconquista[21] utrudniały podtrzymywanie kultu.
Do tej epoki należą ponure imiona Cixila, Epilandy, Wistremira, tego Wistremira, którego św. Eulogiusz nazywał „pochodnią Ducha Św. i światłem Hiszpanii, ale o którym historya nie wspomina ani słowa. Jeśli nawet św. Eulogiusz był umęczony, zawdzięcza to jedynie nieposkromionemu fanatyzmowi religijnemu. Co do Benito, Francuza z urodzenia, który zajmuje miejsce św. Eulogiusza na stolcu biskupim, postępował on tak, jak jego poprzednicy, ale zanim przyszedł do Toledo, postarał się, żeby w jakim kościele jego własnego kraju Najświętsza Panna przyniosła mu inny ornat.
Wkrótce potem, już w XI-m wieku występują, na scenę arcybiskupi — wojownicy w kolczugach, uzbrojeni w siekiery o dwóch ostrzach, conquistadorowie, którzy, pozostawiając służbę kościelną pokornym, sami dosiadali wojennych rumaków i myśleli, że źle służą Bogu, jeśli w przeciągu roku nie powiększyli dóbr kościelnych o kilka wsi i siół.
Pierwsi z nich są to Francuzi, zakonnicy sławnego klasztoru w Cluny, przysłani do konwentu w Sahagun przez księdza Hugo; oni to przyjęli tytuł Don na znak władzy. Po pobożnej tolerancyi biskupów poprzednich, którzy w pełnej swobodzie kultu mozarabskiego utrzymywali przyjazne stosunki z Arabami i z Żydami, następuje okrutne nieprzejednanie zwycięskiego chrześcianina. Zaledwie arcybiskup Don Bernardo zasiadł na stolcu toledańskim, skorzystał z nieobecności Alfonsa VI, by pogwałcić zobowiązania królewskie. Na mocy uroczystego traktatu, podpisanego przez króla, wielki meczet miał się zostać we władaniu Maurów. Ale arcybiskup owładnął królową, zrobił z niej swoją wspólniczkę i pewnej nocy w towarzystwie duchowieństwa i robotników wyważył drzwi meczetu, poświęcił go następnie, tak, że, kiedy nazajutrz rano Saraceni, z twarzą obróconą do wschodzącego słońca, przybiegli odprawiać swe modlitwy, zastali budynek przemieniony na katedrę katolicką.
Arcybiskup Don Martin, kapitan, dowodzący wojskiem przeciw Maurom w Andaluzyi, zdobywa dobra i towarzyszy Alfonsowi VIII-mu w bitwie pod Alarcos. Sławny prałat Don Rodrigo pisze kronikę Hiszpanii, przepełnioną cudami, i przyjmuje czynny udział w historyi, przepędzając więcej czasu na koniu, niż w stallach na chórze kościelnym; w bitwie pod las Navas daje przykład odwagi, rzucając się w sam wir walki; po zwycięstwie król daje mu w posiadanie dwadzieścia wsi, między innemi Talavera de la Reina... Don Sancho, syn Don Jaime Aragońskiego i brat królowej Kastylii, dba więcej o swoją godność candilla[22], niż o mitrę toledańską; kiedy dowiaduje się, że Maurowie są niedaleko, idzie na ich spotkanie na równiny Martos, rzuca się tam, gdzie się najwięcej krwi leje, ginie z rąk nieprzyjaciół, którzy ucinają mu ręce, a głowę zasadzają na pikę... Don Gil de Albornoz, słynny kardynał, uciekając przed Don Pedrem Okrutnym, wchodzi do Włoch i tu, jako zręczny kapitan, zwycięsko odbiera całe terytoryum papieżów, chroniących się w Awinionie...
Don Gutierre III walczy przeciw Maurom pod Don Juanem II-m... Don Alfonso de Acuna szczęka bronią pod Enrique’m IV-m w wojnach cywilnych. Żeby zamknąć godnie tę seryę prałatów — mężów stanu i mężów miecza, bogatych i potężnych, jak władcy, przypomnimy kardynała Mendoza, który przyjmuje udział w bitwie pod Toro, w zdobycia Grenady i który następnie rządzi krajem i w końcu Iiménez de Cisneros, który, nie mając już więcej Maurów do zwalczania na swoim półwyspie, przebywa morze i idzie na Oran, grożąc krzyżem, przemienionym w broń zaczepną.
Po orłach następują ptaki domowe. Po arcybiskupach w hełmach i kolczugach idzie szereg arcybiskupów bogatych i kochających się w przepychu. Ich zapał wojowniczy ogranicza się do pieniactwa, gdyż bez przerwy procesują się z miastami, z korporacyami i osobami prywatnemi, żeby utrzymać olbrzymią fortunę, zdobytą przez poprzedników. Hojni, jak Tavera, wznosili pałace, protegowali Greea, Bezzugnete’a i innych artystów, tworzyli w Toledo odrodzenie, które było jak echem Odrodzenia włoskiego. Skąpcy, jak Quiroga, obrzynali dochody przepysznej świątyni i zostawali bankierami królów, pożyczając miliony dukatów monarchom niemieckim, którzy, władając olbrzymiem państwem, gdzie słońce nigdy nie zachodziło, zmuszeni byli uciekać się do żebraniny skoro tylko galiony hiszpańskie nie wracały dość prędko z Ameryki.
Katedra była dziełem tych książąt Kościoła. Każdy zostawił na niej piętno swojego charakteru. Najtwardsi — wojownicy zrobili jej szkielet górę kamieni i las drzew, które tworzyły podwaliny, wykształceńsi, ci, którzy przyszli w epoce wyrobienia smaku, powstawiali kraty przedziwnie wykonane, portyki — prawdziwe koronki z kamienia, obrazy klejnoty, które przemieniły zakrystyę na skarbiec. Budowa olbrzymiej katedry trwała około trzech wieków. Kiedy mury i filary powstały z ziemi — sztuka gotycka była jeszcze w zaraniu. W przeciągu dwóch i pół wieków następnych architektura zrobiła ogromny postęp, którego etapy bardzo łatwo dają się zauważyć przy badaniu budynku. Podstawy słupów były zgruba ciosane bez żadnych ozdób; same słupy wznosiły się z surową prostotą, a arkady osadzone były na głowicach, których osty gotyckie nie miały jeszcze bujnej obfitości kwitnącego stylu. Ale w części górnej, budowanej w dwa wieki potem, okna z ich wielobarwnymi lukami świadczyły o wspaniałości sztuki, która doszła do swego apogeum.
Na dwóch krańcach transeptu spotykamy najoczywistszy dowód rozwoju, który dokonywał się w przeciągu setek lat, potrzebnych katedrze, do wyjścia z ziemi. Drzwi Zegara, zwane także drzwiami Feria ze swoją hieratycznie chłodną, grabą rzeźbą, ze swym tympanonem przeładowanym ciężkiemi scenami stworzenia — były przeciwstawieniem podwoi drugiego końca, zwanych drzwiami Lwów, lub Alegria, stawianych w dwa wieki później. Radosne i wspaniałe, jak brama pałacowa, uchylały już wejście zmysłowej śmiałości Renesansu, której spieszno było zająć miejsce w sztywnej architekturze chrześciańskiej: naga syrena, przymocowana do drzwi zakręconym ogonem, służyła za kołatkę.
Katedra, cała z białego, mlecznego kamienia, dobywanego w kopalniach, otaczających Toledo, wznosiła się jednym rzutem, począwszy od podstaw słupów aż do sklepień bez tritoriów, które przecięłyby arkady i obciążyły nawy położonymi wyżej łukami. Ten miękki kamień służył do dekoracyi architektonicznych, drugi, jeszcze miększy do budowy sklepień. Zewnętrzne skarpy i łuki przerzucone, lecące w przestrzeń, jak mosty, zrobione z twardego granitu, były dla świątyni tarczą, którą wieki pokryły złoconą patyną, a która podtrzymywała i osłaniała wytworność wnętrza.
Wewnątrz spotykamy próby wszystkich stylów, jakie kwitły na półwyspie. Drzwi najstarsze przedstawiały najprymitywniejszy i najtwardszy gotyk, ale drzwi Przebaczenia i Lwów były już budowane za czasów największego rozkwitu gotyku. Architektura arabska rozwinęła swoje wdzięczne łuki w triforiach, które biegną wzdłuż całej absydy za głównym ołtarzem: było to dzieło Cisnerosa, palącego księgi muzułmanów, ale wprowadzającego ich architekturę do kościoła Chrystusowego. Sztuka snycerska wykwitała na portalu klasztornym kapryśnymi arabeskami. Nawet barok znalazł tu swój wyraz w postaci słynnego przezrocza Tomégo, umieszczonego w sklepieniu absydy, celem jej oświetlenia.
Po południu Gabryel błądził po katedrze dopóki jej nie zamknięto. Lubił włóczyć się za wielkim ołtarzem, w najciemniejszem i najspokojniejszem miejscu całego kościoła. Drzemała tan większa część historyi Hiszpanii. W kaplicy królów, po drugiej stronie zamkniętych drzwi, których strzegli dwaj heroldowie kamienni z rękami opartemi na biodrach, królowie Kastylii spoczywali snem wiecznym w grobowcach, na których stały ich posągi w złotej zbroi, w postawie modlącej się, z mieczami ułożonymi na boku.
Seminarzysta zatrzymywał się chętnie przed kaplicą Santjago, by przez kratę patrzeć na trzy sklepione arkady. W głębi legendarny święty, ubrany w suknie pielgrzyma, z mieczem wzniesionym, tratował niewiernych kopytami swego konia. Wielkie konchy i czerwone tarcze, oparte na srebrnych księżycach zdobiły aż pod sklepienie biel murów. Ojciec Gabryela uważał kaplicę za swoją własność: była to kaplica Lunów. Wiele osób drwiło z tej paranteli, ale on święcie wierzył, że constabl Don Alvaro i Donna Juana Pimentel jego żona, złożeni w swych olbrzymich grobowcach, byli jego przodkami. Na czterech rogach grobowego kamienia żony, klęczało czterech mnichów z żółtego marmuru i przyglądało się szlachetnej damie, leżącej w pośrodku. Grobowca nieszczęsnego konstabla strzegło czterech rycerzów z Santjago, owiniętych w płaszcze zakonne. Czuwali oni nad szczątkami wielkiego mistrza, pochowanego z odciętą głową, w kamiennej trumnie z żebrowaniem gotyckiem. Gabryel przypominał sobie opowiadanie ojca o posągu Don Alvara. Ongi posąg ten był z bronzu. Kiedy odprawiano mszę w kaplicy, w chwili Ofiarowania ukryta maszynerya podnosiła go i stawiała na klęczki aż do skończenia ofiary. Jedni utrzymywali, że królowa — katoliczka[23], wymagała zniesienia tego efektu teatralnego, który niepokoił pobożnych; inni twierdzili, że zbuntowani żołnierze, wrogowie konstabla, połamali automat na drobne szczątki. Widziana na zewnątrz, kaplica Lunów ze swoiemi grubemi, zębatemi wieżami przypominała fortecę, oddzieloną od katedry. Chociaż rodzina i krewni Gabryela uważali tę kaplicę za swoją, on miał daleko więcej przywiązania do sąsiedniej, św. Ildefonsa, w której znajdował się grobowiec kardynała Albornoza. Z całej przeszłości katedry najwięcej pociągała go romantyczna postać tego prałata-wojownika, przyjaciela literatury i sztuki: Hiszpan z urodzenia, a Włoch ze zwycięstw. Kardynał spoczywał w bogatym grobie z marmuru, który lata powlokły szkliwem, nadały blask i słodki odcień bursztynu. Niewidzialna dłoń wieków, dotykając oblicza leżącej postaci, zniszczyła i przypłaszczyła nos, co nadało wojowniczemu arcybiskupowi wyraz mongolskiego okrucieństwa.
Cztery lwy czuwały nad śmiertelnymi szczątkami. Wszystko w tym człowieku było niezwykłe i awanturnicze, nawet śmierć. Ciało jego sprowadzono z Włoch do Hiszpanii. Wśród modlitw i śpiewów niosły je masy ludności, które przybiegały na miejsca pochodu pogrzebowego gorliwie, by uzyskać odpusty papieskie. Powrót zmarłego do ojczyzny trwał miesiące całe; dobry kardynał przebywał drogę powoli, z kościoła do kościoła, poprzedzany przez malowanego Chrystusa, który dziś jeszcze zdobi jego kaplicę. Idąc, rozpraszał na klęczące tłumy zapach zabalsamowanego ciała.
Dla Don Gila de Albornoz nie istniały rzeczy niemożliwe. Prałat ten był mieczem apostoła, który przyszedł na świat by nakazywać wiarę. Uciekając przed Don Pedrem Okrutnym, schronił się do Avinionu wraz z innymi sławniejszymi wygnańcami. Rezydowali tam wtedy papieże, wygnani przez lud, który, na głos trybuna swego Rienzi’ego zamarzył o odbudowaniu starożytnej respubliki konsulów. Ale Don Gil nie był to człowiek, któryby mógł się długo bawić na wesołym dworze prowansalskim. Pod kapą kapłana nosił kolczugę, jak prawdziwy arcybiskup toledański i, z braku Maurów, zapragnął zabijać heretyków. Pojechał do Włoch, by zorganizować i dowodzić wojskiem kościoła. Awanturnicy Europy i bandyci włoscy stworzyli jego armię; ogniem i mieczem niszczył wsie, rabował miasta w imię pana swojego pontyfikalnego władcy. I wkrótce wygnańcy z Awiniona mogli zająć nazad swój tron w Rzymie. Po wyprawach tych, które papieżom oddały połowę Włoch, kardynał bogaty, jak król, ufundował w Bolonii sławne „Collegium hiszpańskie”. Kiedy papież, wiedząc o jego grabieżach, kazał mu zdać rachunki, dumny Don Gil zawiózł do Rzymu wóz, naładowany kluczami:
— Są to klucze miast i zamków, które zdobyłem dla papiestwa — powiedział z pychą. — Oto moje rachunki.
Nieprzeparty urok, jaki mężowie wojny wywierali na charaktery słabe, pociągał Gabryela do kardynała Albornoza, tembardziej, że ta dzielność i duma duszy były udziałem sługi kościoła. Dlaczego w naszej epoce niewiary nie spotykamy takich ludzi, którzy mogliby być odnowicielami katolicyzmu?
Przechodząc wzdłuż i wszerz katedrę, Gabryel podziwiał kratę wielkiego ołtarza, cudowne dzieło Villalpando, z liśćmi ze starego złota, z czerniejącemi, poplamionemi kruszczem baryerami. Plamy te pozwalały mówić żebrakom i przewodnikom, że kraty były srebrne, ale panowie kanonicy kazali je przemalować na czarno, by je uchronię od drapieżności żołnierzy Napoleońskich. W głębi sanktuaryum lśniło oparcie wielkiego ołtarza, błyszczące ciepłym blaskiem starego złota: pod ażurowymi baldachimami masa postaci przedstawiała różne sceny pasyjne. Zdawało się, że między oparciem ołtarza i kratą, złoto strumieniami spływało wzdłuż murów, znacząc olśniewającemi liniami połączenia ciosanych kamieni. Pod zasłoną koronkowych łuków wznosiły się grobowce najstarszych królów Kastylii i wielkiego kardynała Mendoza.
Pomiędzy tabulaturami kolumn w cresteria[24] niema orkiestra gotyckich, z rozłożonemi skrzydłami aniołów, ubranych w sztywne dalmatyki, grała na lutniach, teorbanach i fletach. Między filarami stały posągi świętych biskupów tudzież różnych postaci historycznych i legendowych. Z jednej strony dobry altaqui[25] Abou-Walid dla swojej tolerancyi unieśmiertelniony w świątyni. Z drugiej — tajemniczy pasterz z las Navas, który wskazywał wyznawcom Chrystusa drogę, do zwycięstwa i potem znikł, jak posłannik Boga; była to nędzna postać chłopa o twarzy płaskiej, ubrana w ordynarny kaptur mnisi. Po lewej i po prawej stronie kraty, jako świadectwo minionej potęgi, wznosiły się dwie kazalnice z drogich marmurów i cyzelowanego bronzu.
Gabryel rzucił okiem na chór, podziwiając przecudne stale, gdzie siadali kanonicy i marzył z zachwytem, że kiedyś i on tam zasiądzie. Dalej ujrzał olbrzymi fresk świętego Krzysztofa, równie brzydki, jak imponujący: wyobrażał on, zajmując sobą całą ścianę, postać, która, pod względem ogromu, zdawała się być jedynym mieszkańcem, godnym katedry.
Kadeci akademii wojskowej zatrzymywali się przed tem malowidłem i z zajęciem oglądali olbrzyma o ciele różowem, niosącego małe Dzieciątko Jezus i podpierającego się na palmie, przypominającej miotłę. Wesoła młodzież bawiła się, mierząc szablą kostki świętego, żeby wyliczyć wiele takich długości mógł mieć szczęśliwy wielkolud. Ta bezceremonialność uczniów wojskowych raziła mocno uczniów duchownych.
Niekiedy Gabryel chodził do kaplicy mozarabskiej, słuchając bacznie starożytnej liturgii, zachowywanej jeszcze przez niektórych oficyantów, wiernych stróżów kultu katolickiego z wieków średnich. Na ścianach, w kolorach żywych przedstawiony był podbój Oranu przez sławnego kardynała Cisnerosa. Seminarzysta, słuchając monotonnego śpiewu księży mozarabskich, myślał o zatargach, jakie wynikły za czasów Alfonsa VI z powodu różnicy między liturgiką rzymską i toledańską, między kultem cudzoziemskim i narodowym. Wierni, by zakończyć te wieczne spory — „żądali sądu Boga”. Król wezwał rycerza z Rzymu, a Toledańczycy powierzyli obronę rytuału gotyckiego mieczowi Juana Ruiz, kasztelana z nad brzegów Pisuerga. Zwycięstwo padło na stronę liturgiki gotyckiej, która wykazała swoją wyższość wspaniałemi pchnięciami floretu; ale chociaż wola Boga objawiła się w sposób tak uderzający, rytuał rzymski powoli wszedł do kultu a liturgika mozarabska zachowała się jedynie w tej kaplicy, jako ciekawy zabytek przeszłości.
Wieczorem po skończonych nabożeństwach, kiedy zamykano katedrę, Gabryel udawał się do mieszkania dzwonnika. Mariano, syn tego ostatniego chłopiec w wieku seminarzysty, przez szacunek dla nauki przywiązał się do niego i wprowadzał go na najwyższe szczyty katedry. Otwierając kluczami drzwi sklepień, wchodzili do tych miejsc tajemniczych, gdzie tylko od czasu do czasu ukazywali się robotnicy.
Widziana z wysokości, katedra wydawała się brzydką i pospolitą. W pierwszych czasach istnienia, sklepienia jej nie były niczem nakryte, otaczała je jedynie powietrzna balustrada. Ale deszcze zniszczyły szczyty, grożąc zupełną ruiną; wtedy kapituła kazała zrobić świątyni dach z szarych dachówek, który nadał jej pozór jakiegoś magazynu lub olbrzymiego biura. Wierzchołki łuków, jakby zawstydzone, ukazywały się nad tym pospolitym dachem; skarpy zagłębiały się i ginęły między płaskiemi przybudówkami, opartemi o katedrę; wieżyczki wschodowe chowały się za pokrywą tych brzydkich dachówek.
Dwaj towarzysze, ślizgając się po zielonych od deszczów gzemsach, wchodzili na najwyższe krawędzie budowli. Nogi ich plątały się w dzikiej roślinności, której płodna natura kazała wyrastać w szparach między kamieniami. Za ich zbliżeniem, stada ptaków zrywały się z tych lasów w miniaturze. Wypukłości rzeźby służyły za schowanie dla gniazd. Każde wgłębienie w kamieniu było małem jeziorem, w którem gasił pragnienie ten skrzydlaty naród. Niekiedy na wierzchołkach łuków siadał wielki czarny ptak, w znieruchomieniu swojem wyglądający, jak dziwaczna ozdoba architektoniczna: był to kruk, który, wygładziwszy sobie dziobem pióra, potrafił godzinami całemi siedzieć na słońcu. Dla tych, którzy patrzyli z dołu, był on zaledwie wielkości muchy.
Sklepienia wprawiały Gabryela w osłupienie. Nikt nie mógł przypuszczać, że istniał taki świat na szczytach gmachu. Kiedy w wiele lat potem znalazł się pod dachami teatru, przypomniał sobie sklepienia katedralne. Dwaj przyjaciele kroczyli środkiem labiryntu ze spróchniałych belek, podtrzymujących dach, po wąskich ścieżynach, między białemi, pokrytemi kurzem, wypukłościami garbatego gruntu. W niektórych miejscach natrafiali na dziury, przez które było widać wnętrze kościoła z wysokości, sprowadzającej zawrót głowy: były one, jak okna strzelnic, przebite prostopadłe, jak gardziele studni, na których dnie przechodziły stworzenia ludzkie nie większe niż mrówki. Przez te otwory spuszczały się sznury wielkich żyrandolów i złocony łańcuch, na którym wisiał krucyfix na kracie wielkiego ołtarza. W cieniu widać było zębate i zardzewiałe koła olbrzymich wind, ich korby i sznury, a także przyrządy do tortur, porzucone tu w zapomnieniu. Była to skryta maszynerya wielkich widowisk religijnych, aparaty te służyły także do podnoszenia w wielkim tygodniu ogromnego baldachimu Monumenta[26].
Między belkami w promieniach słońca tańczyły atomy tego kurzu, który od wieków w grubych pokładach zbierał się pod sklepieniami. Stuletnia pajęczyna poruszała się na wietrze, jak wachlarze gazowe. Kroki ludzkie, rozlegające się w tych ciemnych kątach, wywoływały tłumne ucieczki, opanowanych dzikim strachem szczurów, chroniących się za porzuconemi tu tarcicami. W najmrocznieszych miejscach fruwały czarne ptaki które na noc przez otwory sklepień zlatywały do katedry. Oczy sów błyszczały w ciemnościach, jak świetne punkty. Nietoperze, przerażone światłem, w niepewnym locie muskały skrzydłami twarze intruzów.
Gabryel miał lat osiemnaście, kiedy stracił ojca. Stary ogrodnik umarł spokojnie, widząc wszystkich swoich na służbie klasztornej. Tradycya została zachowaną. Najstarszy syn, Tomasz, zajął miejsce ojca. Młodszy Estaban, który przez czas dłuższy był tylko dzieckiem chóru i pomocnikiem zakrystyana, zajął nareszcie miejsce uciszacza, dające wraz z drewnianą laską (vara de palo) siedem realów dziennie, przedmiot najśmielszych jego marzeń. Co do najmłodszego, Gabryela, starzec miał pewność, że kiedyś, jako ojciec kościoła, zasiądzie w niebiesiech po prawicy Wszechmogącego.
Młody człowiek nabył w seminaryum pewnej surowości klasztornej, która robi z księdza żołnierza, dbającego więcej o interesy kościoła, niż o uczucia rodzinne. Śmierć ojca nie bardzo go zasmuciła. Ważniejsze sprawy zajmowały wtedy umysł przyszłego dostojnika.




III.

Było to podczas wrześniowej rewolucyi. W katedrze i w seminaryum zapanowało wielkie wzburzenie umysłów. Od poranka do wieczora komentowano wszystkie nowiny, nadchodzące z Madrytu. Cortezy, ogłosiwszy się Konstytuantą, stali się tchnieniem piekieł, jak mawiały czarne sutanny, zakreślając koła, przy rozkładaniu dzienników. Jeśli duchowieństwo radowało się, czytając mowy Manteroli, cierpiało męki śmiertelne z powodu odezw rewolucyjnych, obalających całą przeszłość twardemi uderzeniami. Kasta duchowna zwracała oczy na Don Karlos’a, który zaczynał już wojnę w północnych prowincyach: „kiedy król gór baskijskich zejdzie na równiny Kastylii, zaradzi wszystkiemu“. Ale lata przeszły; Don Amadeo przyszedł, powrócił; w końcu ogłoszono Respublikę i święta sprawa nie posunęła się wcale. Niebo pozostawało głuche. Deputowany republikański, wypowiadając wojnę Bogu — wyzywał Boga, by go zmusił do milczenia... Bezbożność, nagradzana i trymfująca, rosła, rozlewając swą wymowę, jak wodę zatrutego źródła.
Gabryel żył w stanie wojowniczego uniesienia. Zapomniał o książkach, o przyszłości, nie myślał o odprawianiu mszy. Cóż znaczyło jego życie wobec kościoła w niebezpieczeństwie. Senna poezya wieków, która od kołyski owijała go zapachem starych kadzideł i róż okwitających, zaczynała więdnąć.
Czasami uczniowie seminaryum znikali, a na pytania ciekawych, nauczyciele odpowiadali, filuternie mrugając oczyma:
— Oni są tam z uczciwymi ludźmi. Nie mogli dłużej zachować zimnej krwi... Uderzenie do głowy, szaleństwa młodości.
I te szaleństwa młodości sprowadzały na ich usta uśmiech ojcowskiego zadowolenia.
Gabryel chciał jechać także. Myślał, że to jest koniec świata! W niektórych miastach tłumy rewolucyonistów opanowywały kościoły i znieważały je. Nie zabijano jeszcze wykonawców woli Pana, jak podczas innych rewolucyi; — ale księża nie mogli pokazać się na ulicy w sutannie, żeby nie ścigały ich szyderstwa goniącej gawiedzi. Wspomnienie arcybiskupów toledańskich, tych wojowniczych, bezlitosnych dla niewiernych, ojców kościoła, obudziło w seminarzyście chęć do awantur. Nigdy dotychczas nie opuścił Toleda, nie wyszedł z cienia jego katedry. Hiszpania wydała mu się tak wielką, jak reszta ziemi, i zaczęła go świerzbić chęć zobaczenia czegoś więcej, przekonania się zbliska o rzeczach nadzwyczajnych, któremi dotychczas zachwycał się tylko z książek.
Pewnego dnia ucałował rękę matki, nie przejmując się zbytnio drżeniem biednej, prawie ślepej staruszki; wypalił ostatniego papierosa w ogrodzie klasztornym w towarzystwie braci, nie objaśniwszy im wcale swoich zamiarów, i uciekł z Toleda w nocy ze szkaplerzem serca Jezusowego, przyszytym do podszewki kamizelki i z piękną jedwabną boiną[27] uszytą białemi rękoma panien w jednych z klasztorów miasta. Mariano, syn dzwonnika, poszedł z nim razem. Początkowo zaciągnęli się do oddziału partyzantów, przebiegającego okolice la Manche; lecz wkrótce udało im się dostać do Kastylii i Walencyi i tam na chwałę Boga i króla spełniać czyny chwalebniejsze, niż kradzenie mułów i zbieranie kontrybucyi wojennych.
Gabryel został mianowany oficerem ze względu na swoje wykształcenie i listy polecające księży z katedry. Młody człowiek przyzwyczaił się szybko do tego tułaczego, wolnego, nie objętego żadnemi prawami życia, do ciągłego niepokoju wojny. Jednakże sam przed sobą nie mógł zataić bolesnego rozczarowania, jakiem napełniło go poznanie tej armii wiary. Wyobrażał sobie, że, jak czasów wojen krzyżowych, znajdzie teraz żołnierzy, walczących dla ideału, zginających przed bitwą kolana, by błagać Boga o pomoc, a w nocy po żarliwych modłach śpiących czystym snem ascetów. Natomiast ujrzał niesforne bandy, niezdolne do fanatyzmu, rzucającego się ślepo na śmierć pewną, pragnące kosztem zniszczenia kraju przeciągnąć jaknajdłużej wojnę, która pozwalała im prowadzić leniwe, beztroskie życie włóczęgów; zuchwali żołnierze na widok wina, złota i kobiet rzucali się na zdobycz, jak wściekłe wilki, odtrącając dowódców, jeśli ci starali się ich powstrzymać.
Było to starożytne życie dzikich hord, ukazujące się nagle w pełni cywilizacyi; atawistyczny zwyczaj kradzenia chleba i żony z bronią w ręku; stary duch celtyberyjski tak skłonny do wojen domowych, przyjmujący dla zmartwychwstania pozory walki politycznej.
Byli tam tylko wiarusy, kochający wojnę dla wojny, szaleńcy, szukający fortuny, chłopi, którzy w swej biernej nieświadomości poszli do partidas[28], a tak samo zostaliby w swych domach, gdyby mieli innych doradców. Wszyscy odczuwali jednakie pragnienie nieodmawiania sobie niczego — nasycenia dzikiej bestyi, którą każdy z nich nosił w sobie. Po męczących, nieskończonych marszach przez pustynne równiny następowała hulatyka i szaleństwa niespodziewanych grabieży. Zajmowano wsie z krzykiem: „niech żyje religia“! Ale przy najmniejszych niepowodzeniach, ci rycerze wiary klęli, jak poganie, a ich wstrętne przekleństwa nie oszczędzały ani Boga, ani Dziewicy, ani najświętszych przedmiotów czci. Powoli Gabryel przyzwyczaił się do tego życia i przestał się gorszyć; dawne uprzedzenia seminarzysty znikły, zagłuszone twardą skorupą człowieka wojny.
Donna Blanca, bratowa króla, przesuwała się przed jego oczami, jak postać z romansu. W uniesieniu nerwowej księżniczki, pragnęła naśladować bohaterki Wandei. Dosiadłszy małego konia, z rewolwerem za pasem, z rozpuszczonemi pod białą boiną włosami, jechała na czele tych plemion uzbrojonych, wywołujących w głębi półwyspu życie i walki quasi przedhistoryczne. Latające poły jej amazonki były sztandarem batalionu żuawów, oddziału złożonego z awanturników francuskich, niemieckich i włoskich, którzy, wyrzuceni ze wszystkich wojsk świata, woleli iść za kobietą żądną sławy, niż zaciągnąć się do legionów cudzoziemskich w Algierze.
Zdobycie Cuenca, jedyne zwycięstwo kampanii, zostawiło w pamięci Gabryela głębokie ślady. Gromada ludzi w boinach, wdarłszy się na szaniec tak słaby, jak mur gliniany, rozlała się, niby wylew rzeki, po wszystkich uliczkach miasteczka. Wystrzały z okien nie były w stanie powstrzymać ich. Wszyscy mieli blade twarze, białe wargi i błyszczące oczy; wszystkim drżały ręce do mordu. Uniknięcie niebezpieczeństwa, pewność, że zostali nareszcie panami miasta, wprawiła tych ludzi w szał. Drzwi domów wypadały pod uderzeniami kolb. Uciekali przez nie przerażeni mieszkańcy, lecz padali natychmiast, nadziewani na piki; wewnątrz izb kobiety z rozpuszczonemi włosami wydzierały się z rąk szturmujących żołnierzy, drapiąc ich po twarzy i rozpacznie zaciskając swoje spódnice.
W instytucie widział Gabryel najgłupszych, łamiących w kawałki instrumenty gabinetu fizycznego. Wymyślali na wynalazki szatana, twierdząc, że służyły one bezbożnym do porozumiewania się z rządem Madrytu; i rozbijali na podłodze fuzyami, albo obcasami złocone kółka aparatów, tarcze i pierwsze modele przyrządów elektrycznych.
Wojna trwała dalej. Powstańcy, przepędzani z miejsca na miejsce, ze środka kraju zagnani do Katalonii, w końcu odrzuceni do granicy, musieli oddać broń celnikom francuskim. Wielu z nich, szczęśliwych, że mogą wreszcie powrócić pod swój dach, skorzystało z amnestyi. Mariano, syn dzwonnika był w ich liczbie. Nie mógł żyć w obcym kraju, przytem umarł ojciec jego; mógł więc mieć nadzieję, że bez trudu obejmie na wieży wolne miejsce po nieboszczyku. Miał w dodatku trzy lata ciężkiej służby dla Kościoła na wojnie; kulę, która rozerwała mu nogę. Był prawie męczennikiem chrześcijańskim.
Gabryel emigrował: „nosił epolety, nie mógł więc uznać uzurpatora“. Oświadczył to z arogancyą, nabytą w tej karykaturalnej armii, gdzie bosi oberwańcy z szablami u pasa, posełąjąc rozkazy, nazywali się „panami oficerami“.
Ale prawdziwa przyczyna, która niepozwolila powrócić Gabryelowi do Toledo, była to chęć nieprzeparta oddania się biegowi wypadków, żądza widzenia nowych krajów, poznania nowych obyczajów. Powrót do Katedry równał się — pozostaniu tam do końca życia i zapoznaniu raz na zawsze życia czynu; przytem, zakosztowawszy podczas wojny radości świata, nie miał siły wyrzec się ich tak prędko. Miał jeszcze dosyć czasu na skończenie studyów; kapłaństwo było pewną przystanią, do której zawsze powróci dość wcześnie.
W dodatku umarła jego matka, a jedyne wypadki, które wprowadziły jakąś zmianę w jednostajne życie klasztorne — były małżeństwo ogrodnika i zaręczyny Estabana z Pepą młodą dziewczyną, naturalnie z Claveriasu. Żenienie się z osobą obcą katedrze byłoby przeciwne wszystkim świętym tradycyom rodzinnym.
Przeszło rok przepędził Gabryel na leżach wojskowych emigrantów. Wykształcenie klasyczne i sympatya, jaką wzbudzała jego młodość, ułatwiały mu życie. Rozmawiał po łacinie z francuzkimi księżmi, lubiącymi słuchać opowieści młodego teologa o wojnie i uczącymi go przy tej sposobności języka swojego kraju. Ci duchowni przyjaciele dostarczyli mu także lekeyi języka hiszpańskiego w sferach bogatej burżuazyi, przychylnie usposobionej dla kościoła. Kiedy sakiewka jego opróżniała się, znajdował pomoc u starej przyjaciółki, hrabiny-legionistki, która zapraszała go do swego zamku i tam przedstawiała, otaczającym ją poważnym i pobożnym osobistościom, jak krzyżowca, powracającego z Palestyny.
Lecz paliło go pragnienie zobaczenia Paryża. Od czasu, jak zamieszkiwał Francye, idee jego dziwnie się zmieniły. Miał takie wrażenie, jakgdyby spadł na inną planetę. On, który dotychczas poznał tylko jednostajne życie seminaryum i koczowniczą egzystencyę dzikiej, bezsławnej wojny, był zdumiony tym postępem wytwornej cywilizacyi, kulturą i bogactwem ziemi francuskiej. Odtąd wspominał ze wstydem o nieświadomości Hiszpana, o tej chełpliwości kastylskiej, podtrzymywanej przez książki, które kazały mu wierzyć, że Hiszpanie są pierwszym narodem na świecie, najszlachetniejszym, najwaleczniejszym, podczas gdy inne narody, z woli Bożej, były tylko nędznem zbiorowiskiem heretyków, stworzonych wyłącznie po to, żeby odbierały wspaniałe nauczki za każdym razem, kiedy zechcą mierzyć się z narodem uprzywilejowanym, który je źle i pije mało, ale który posiada za to największych świętych i najsławniejszych przywódców chrześcianizmu.
Jak tylko Gabryel mógł dostatecznie porozumieć się po francusku i kiedy zebrał maleńką sumę potrzebną na wydatki podróży, udał się do Paryża. Jeden z księży, jego przyjaciel, znalazł mu miejsce korektora w księgarni religijnej, kolo Saint-Sulpice. W tym klerykalnym okręgu, którego pseudoklasztorne hotele są prawie wyłącznie zamieszkane przez księży i rodziny pobożne, utrzymujące sklepy z powerniksowanymi słodkimi wyobrażeniami świętych, nastąpił głęboki przewrót w umyśle byłego seminarzysty.
Saint-Sulpice ze swemi spokojnemi, cichemi ulicami, z czarno ubranemi dewotkami, obcierającemi się o mury placu, było dla niego tem, czem była dla apostoła droga do Damaszku. Katolicyzm francuzki, rozumujący, światły, szanujący postępy nauki, ogłuszył Gabryela. Dzika dewocya hiszpana nauczyła go pogardy dla nauk świeckich: podług niego istniała jedna prawdziwa wiedza — teologia; wszystkie inne były tylko zabawkami wiecznego dziecka, drzemiącego w każdym człowieku.
Znać Boga i rozmyślać nad nieskończonością Jego potęgi — oto jedyne zajęcie dostojne dla umysłu, wyższego człowieka.
Maszyny, odkrycia nauk pozytywnych, wszystko, co nie było w związku z boskością i z życiem przyszłem, było tylko drobiazgiem dla użytku bezrozumnych i niewiernych.
Robiąc korekty różnych dzieł religijnych, Gabryel był zdumiony szacunkiem, jaki nauka, tak pogardzana w Hiszpanii, wzbudzała w księżach francuskich o wiele wykształceńszych, niż kanonicy jego kraju.
Więcej jeszcze: zauważył pewien rodzaj niemocy i poniżenia, wiele razy przedstawiciele religii znajdowali się w obliczu nauki, bojaźń przed odtrąceniem, chęć podobania się, pragnienie pozyskania sympatyi przez pojednawcze rozwiązania, gdzie dogmat znalazłby miejsce w gwałtownym biegu ludzkości, w tym kołowrocie coraz to nowych odkryć. Uczeni księża zapisywali tomy całe, chcąc pogodzić i przystosować księgi Objawienia (gwałcąc je nawet trochę) do wyników wiedzy.
Kościół Hiszpanii, nieruchomy w swym hieratycznym majestacie, bojący się poruszyć jedną fałdą swego płaszcza, by nie strząsnąć pyłu wieków, ten kościół we Francyi działał, pragnął się odmłodzić, zrzucił na stronę tradycyonalne suknie i w rozpacznym wysiłku rozciągał swoje członki, by wdziać nowożytną zbroję nauki, wielką nieprzyjaciółkę dnia wczorajszego i wielką tryumfatorkę dnia dzisiejszego.
W Gabryelu rozpaliła się ta sama gorączka ciekawości, która, jako dziecko, trzymała go całemi godzinami pochylonym w bibliotece seminaryum nad oprawionymi w pargamin księgami. Chciał wdychać tajemniczy zapach tej znienawidzonej nauki, wzbudzającej taki niepokój w sługach Boga. Chciał wiedzieć dlaczego torturowano księgi święte, by wytłomaczyć tworzenie epok geologicznych, na które Bogu wystarczało tylko sześć dni; jakiego niebezpieczeństwa chciano uniknąć, stawiając boskość przed sądem nauki, by zdawała sprawę ze swych czynów, które chciano pogodzić z prawami wiedzy; skąd pochodziła ta bezwiedna bojaźń księży katolickich, która nie pozwalała im jasno i prosto potwierdzać cudów, ta potrzeba usprawiedliwiania ich niejasnemi dowodzeniami, żeby nikt nie mógł twierdzić, że realizm faktów nadprzyrodzonych nie może podlegać dyskusyi.
Po upływie kilku miesięcy Gabryel rzucił spokojne miejsce w księgarni religijnej. Sława humanisty doszła do jednego z wydawców Sorbony, drukującego dzieła klasyczne; tak więc przeszedł do quartier des Ecoles, żeby robić korekty łacińskie i greckie. Zarabiał dwanaście franków dziennie, o wiele więcej niż kanonicy Toledańscy, których uposażenie wydawało mu się niegdyś książęcem. Mieszkał w małym hoteliku studenckim niedaleko szkoły medycznej.
Gwałtowne dysputy zbierających się na wieczorne zebrania mieszkańców pensyonatu nauczyły Gabryela tyleż, co przeklęte dzieła naukowe. Towarzysze pożyczali mu książki, wskazywali autorów, których mógł studyować po wieczornych zajęciach w bibliotece św. Genowefy.
Przez dwa lata przeczytał niezliczoną liczbę tomów, co nie przeszkadzało mu od czasu do czasu brać udziału w różnych wycieczkach przyjaciół i wmieszać się wraz z nimi w wesołe studenckie życie. Powycierał łokcie swych rękawów na stołach piwiarni; Mimi Murger’a przeszła wiele razy przed jego oczyma mniej melancholijna, niż w dziele poety; miał swoje niedzielne idylle w podmiejskich laskach. Nie miał jednakże kochliwego temperamentu. Ciekawość, zapał do wiedzy górowała w nim nad zmysłowemi zachciankami. Po małych rozpustach wracał odświeżony do pracy i z większym zapałem oddawał się studyom. Historya, historya prawdziwa zniszczyła lwią część jego wierzeń. Katolicyzm przestał być w jego oczach jedyną religią; wszystkie religie przedstawiały mu się obecnie, jako instytucye społeczne, podległe tym samym przemianom, co człowiek, który był ich twórcą — miały pełną zapału, zdolną do najwyższych, ślepych ofiar młodość; dojrzałość, żądną zwycięstw i panowania i nieuniknioną starość z towarzyszącą jej powolną zgrzybiałością, której chory, czujący swój blizki koniec, wydziera się z energią rozpaczy.
Wiara w dogmat i w autorytet katolicyzmu rozwiała się w nim całkowicie. Tracąc wierzenia religijne, stracił w logicznem następstwie wiarę w monarchię, wiarę, która go rzuciła w szeregi gerillasów karlistowskich. Oceniał obecnie historyę swego kraju prawdziwie, bez uprzedzeń rasowych. Obcy historycy odkryli mu smutne dzieje Hiszpanii, która, młoda i pełna życia w płodnych wiekach średnich, została zatrzymana w swym rozwojowym pochodzie przez fanatyzm księży, inkwizytorów i przez obłęd niektórych królów, którzy, nie posiadając odpowiednich środków, chcieli wskrzesić państwo Cezarów, rujnując kraj dla szalonego przedsięwzięcia. Narody, które zerwały ze stolicą apostolską, odwróciwszy się na zawsze od Rzymu, były o wiele bogatsze, o wiele szczęśliwsze od tej Hiszpanii, która, jak żebraczka, drzemała przed furtą kościelną!
Z dawnych wierzeń, jako następstwo wychowania i wykształcenia, Gabryel zachował jedynie ideę Boga — Stworzyciela. W wielki kłopot wprawiała go niekiedy astronomia, której oddał się z dziecinnym prawie zapałem. Czar cudowności pociągał go do niej. Te nieskończone obszary, po których fruwały poprzednio legiony anielskie i które były drogą Dziewicy w jej wędrówkach na ziemię, zapełniły się nagle miliardami światów; i w miarę, jak udoskonalały się przyrządy, wymyślone przez ludzi, liczba światów powiększała się a przestrzenie przedłużały w bezkresy, sprawiające zawrót głowy. Gdzież w tym bezmiarze było miejsce Boga, który w sześć dni stworzył ziemię i ukarał za niewinny kaprys dwoje ludzi, wymodelowanych z gliny, przemienionej tchnieniem na ciało. Gdzie był Bóg, który powołał z nicości słońce i miliony gwiazd, tylko w chęci oświecenia naszej planety, nędznego pyłku we wszechświecie? Bóg Gabryela, obdarty z formy cielesnej, którą mu dała religia, stracił wszystkie swoje własności i rozpłynął się w naturze. Rozszerzając się, by zapełnić sobą olbrzymią przestrzeń, zlał się z nią w końcu, stał się tak subtelnym, tak nieuchwytnym dla rozumu, jak widmo.
Przyjaciele Gabryela dawali mu do czytania dzieła Darwina, Buchnera, Heckla; i tajemnica stworzenia, której nie mógł już tłomaczyć przez wszechpotęgę Boga, odsłoniła mu się nakoniec. Zrozumiał, że życie na naszej planecie rozwinęło się dzięki długim próbom, formom poronionym, organizmom tryumfującym, dzięki powolnej ewolucyi, szczęśliwej selekcyi, znalezieniu odpowiedniego środowiska — aż powstał człowiek, który przez najwyższy wysiłek swego mózgu wyszedł z bestyi ancestralnej i założył swoje panowanie na planecie. Od tego czasu nie pozostało w nim nic z pierwszego Credo. Sumienie jego było, jak równina, zniszczona przez huragan. Ostatnie wierzenie, które dotychczas ostało się wśród ruin, upadło także w gruzy. Gabryel wyrzekł się Boga, jako próżnego złudzenia, które stanęło między człowiekiem i naturą.
Ale ten świeży wyznawca wiedzy, obarczony zapasem nowych idei, był niezdolny do bezczynnego życia. Czuł potrzebę wierzenia w cośkolwiek, oddania młodzieńczego zapału na obronę jakiejś idei, wyładowania w czynie żarliwego prozelityzmu, który był główną cechą jego temperamentu. Pociągnęła go socyologia rewolucyjna. Początkowo wielki wpływ na jego umysł wywarły śmiałe dzieła Proudhon’a; podboju dokonało kilku „wojujących“ robotników tej samej drukarni, starych żołnierzy komuny, którzy, powróciwszy z wygnania i z galar Numei, wypowiedzieli na nowo rozpaczliwą walkę ustrojowi społecznemu z całą gwałtownością mszczących się za doznane krzywdy. Razem z nimi uczęszczał na zebrania anarchistów, słuchał przemówień Reclusa, ex-księcia Krapotkina; — wskazania przesyłane przez Michała Bakunina były dla niego Ewangielią przyszłości.
Znalazł nową religię i oddał się jej całkowicie, z całą żarliwością neofity. Ale słodycz charakteru i nienawiść, jaką wzbudzał w nim każdy gwałt od czasu trzech lat spędzonych z gerillasami, różniły go bardzo od nowych towarzyszy. Ci marzyli o krwawych hekatombach — przy pomocy dynamitu i sztyletu pragnęli przerazić społeczeństwo i narzucić mu siłą strachu nowe doktryny.
On wierzył w potęgę idei, w ewolucyę pokojową ludzkości.
Trzeba tylko pracować, jak pierwsi apostołowie chrześciańscy: mieć wiarę w przyszłość, ale czekać bez pośpiechu na wejście w życie idei, przywiązywać się tylko do pracy dnia dzisiejszego, nie troszcząc się, że dopiero po latach wielu zbierać będziemy plony.
Zapał prozelity kazał mu rzucić Paryż po upływie pięciu lat. Pragnął zobaczyć jaknajprędzej świat, poznać nędzę społeczną i siły, jakiemi rozporządzali wydziedziczeni dla dokonania wielkiej rewolucyi.
Nadto znudził mu się ciągły nadzór policyi francuskiej, wywołany bliskimi stosunkami ze studentami ruskimi z quartier latio, młodymi ludźmi o zimnych oczach i długich włosach, którzy próbowali zaszczepić na gruncie paryskim krwawy odwet nihilizmu.
W Londynie poznał się z młodą i chorowitą Angielką, która, płonąc tak, jak on, żarem propagandy rewolucyjnej, chodziła od rana do wieczora po pracowniach i fabrykach, rozdając broszury, przechowywane, w wiecznie zawieszonem na jej ramieniu, pudełku od kapeluszy. Łucya została wkrótce przyjaciółką i towarzyszką Gabryela. Kochali się bez uniesień, miłością miękką i cichą, więcej z powodu wspólności ideałów, niż pociągu zmysłów; miłością rewolucyonistów, których umysł tak całkowicie pochłaniała idea, że nie było w nim miejsca na inne upojenia.
Następnie Gabryel wraz z przyjaciółką udał się do Hollandyi, a później do Belgii; dłuższy czas przepędzili w Niemczech, gdzie zarabiali w najrozmaitszy sposób z dziwną łatwością, tak znamienną dla rewolucyonistów kosmopolitów, którzy przebiegają świat, nie mając ani grosza w kieszeni, nękani przez nędzę, upadający ze znużenia, ale którzy w chwili krytycznej zawsze znajdą rękę braterską, co ich podniesie i postawi na drodze.
Po ośmiu latach takiego istnienia Łucya umarła na suchoty. Byli wtedy we Włoszech. Gabryel, zostawszy sam, zrozumiał, jak wielką podporą była dlań dzielna przyjaciółka. Zapomniał o polityce, opłakując zmarłą. Miłość jego nie była tak szaloną, jak miłość większości młodych ludzi; ale Łucya była jego towarzyszką, jego siostrą; mieli jednakie gusty, jednakie dążenia; bieda, przenoszona wspólnie, zlała ich dwie wole w jedną. Przytem Gabryel czuł, że awanturnicze życie i ciągły niedostatek przedwcześnie go sterały. W wielu krajach Europy więziono go, jako podejrzanego o współudział w spiskach terrorystów; wiele razy poiicya znęcała się nad nim... Coraz trudniejsze stawało się przebywanie na kontynencie, gdyż we wszystkich stolicach szefowie bezpieczeństwa publicznego posiadali fotografie jego i jego współwyznawców. Był niebezpiecznym, tułającym się psem, wyganianymi zewsząd uderzeniami kija.
Zresztą Gabryel, mając u swego boku przez lat tyle przywiązaną żonę, której głos pieściwy wzmacniał go w chwilach smutku, nie był w stanie żyć teraz samotnie. Po śmierci Łucyi odosobnienie w kraju obcym wydało mu się nie do zniesienia. Obudziło się w nim nagle uczucie dla kraju rodzinnego. I nabrał ochoty powrócenia do tej zacofanej Hiszpanii, dla której miał tyle pogardy, a która obecnie wydała mu się ciekawą. Pomyślał o braciach, przyrośniętych, niby mech, do murów katedry, nie mających pojęcia o tem, co się dzieje na świecie. Pomyślał, że, tak dawno nie mając o nim żadnej wiadomości, mogli zatracić pamięć jego istnienia. Pewnego pięknego dnia wyjechał nagle do Barcelony. Zanim zaczął szukać pracy w tem mieście, chciał przepędzić kilka dni u rodziny. Wiedział z listów Estabana, że starszy brat jego, Tomasz, umarł, osierociwszy dziesięcioletniego syna, któremu pozwolono wraz z matką pozostać w klasztorze Górnym.
Wdowa zarabiała na życie, piorąc bieliznę kanoników. Wiedział również, że siedemnastoletnia córka Estabana, Sagrario, odznaczała się taką niezwykłą urodą, że ojciec i matka, pomimo skromnej pozycyi, jaką zajmowali, roili dla dziecka o świetnem małżeństwie. Byłby szczęśliwy, gdyby mógł zobaczyć brata, poznać bratowe, siostrzeńca i siostrzenicę. Ale w chwili, kiedy miał się udać w podróż, „towarzysze“ zażądali, by objął zarząd drukarni. Musiał więc zostać.
Towarzysze szanowali i podziwiali w nim przyjaciela wielkich „propagatorów idei”, człowieka, który przebiegł prawie całą Europę i którego uważano za jednego z najsławniejszych agitatorów. Nie było meetingu bez towarzysza Luna. Wrodzona wymowa, tak uznawana niegdyś przez profesorów, nabrała więcej swobody i blasku na zebraniach rewolucyjnych; upajała i wprawiała w zapał te gromady w łachmanach, zgłodniałe, nędzne, drżące na myśl o tem społeczeństwie przyszłości, opisywanem przez apostoła socjalizmu, o tem państwie niebiańskiem marzycieli wszystkich czasów, gdzie nie będzie ani własności, ani występków, ani przywilejów, gdzie praca będzie przyjemnością, a jedyną religią — sztuka i nauka.
Niektórzy srodzy rewolucyoniści uśmiechali się pobłażliwie, słysząc go, przeklinającego siłę, zalecającego słodycz i bierny opór. „Ideolog”* mówili — ale trzeba go słuchać, gdyż jest pożyteczny dla sprawy. Oni, ludzie czynu, bojownicy, potrafią bez próżnego gadania porzucić to wstrętne społeczeństwo, które nie chce usłyszeć głosu prawdy.
Kiedy bomby wybuchły na ulicach, Gabryela pierwszego zadziwiło to niepomału; ale i jego pierwszego też aresztowano z powodu popularności, jaką zdobył! Ach! te dwa lata, przepędzone w fortecy Montjuich! Otworzyły one w duszy Gabryela głęboką, nieuleczalną ranę, która krwawiła za każdem wspomnieniem. Wiele razy o nich pomyślał, wstrząsały nim dreszcze grozy.
Szał przerażenia ogarnął społeczeństwo, które, broniąc się, zaczęło tratować stopami prawa i godność ludzką. Barbarzyńska sprawiedliwość czasów minionych, zastosowująca wszędzie tylko gwałt, zmartwychwstała w pełni cywilizacyi. Przestano dowierzać nadto oświeconym, zanadto drażliwym sędziom, powołano do czynu zbirów, zalecając im wprowadzenie średniowiecznych tortur.
Nagle w ciszy nocnej oświecano podziemną celę Gabryela; ludzie w mundurach popychali go przed sobą po schodach do izby, gdzie czekali inni ludzie, uzbrojeni w olbrzymie pałki.
Młody, wygalonowany policyant głosem słodkim, z niedbałością zaczął go wypytywać o ostatnie zamachy. Gabryel nie wiedział nic, nic nie widział; być może, że terroryści byli jego towarzyszami, ale on, z oczyma wzniesionemi w górę, zapatrzony w szlachetne wizye przyszłości, nie zdawał sobie sprawy z gwałtu, który przygotowywano koło niego. Uporczywe zaprzeczenia irytowały dozorców; słodki głos kreola wybuchał gniewem; cała sfora z groźbami i przekleństwami rzucała się na niego. Zaczęło się polowanie na człowieka: uderzenia kijów spadały na całe jego ciało — na nogi, piersi, czaszkę; czasami, wciśnięty w kąt, rozpacznym skokiem rzucał się na przeciwną stronę, ale okrutne kije dosięgały go wszędzie, aż wreszcie kaci, zmęczeni tem bezpożytecznem znęcaniem się, wprowadzali go znów do celi, gdzie nawpół martwy, głodny i spragniony, leżał w zapomnieniu po kilka tygodni.
Gabryel przyjąłby z radością wieść o ostatniej katuszy. Wegetacya w ciasnej kamiennej klatce, w szponach cierpień fizycznych i okrucieństwa ludzkiego — nie była życiem przecie. Żołądek jego był osłabiony przez niedostatek; na sam widok kulek z otrębów i wstrętnej misy z zupą dostawał okropnych wymiotów. Nieruchome życie, brak powietrza, złe odżywianie — wszystko złożyło się na straszne wycieńczenie. Miał ciągłe ataki kaszlu, na piersiach czuł ciężar.
Wiadomości medyczne, które zdobył, chcąc wszystko poznać, nie pozwalały mu na żadne złudzenia: skończy tak, jak biedna Łucya.
Koło dwóch lat pozostawał w Montjuich z powodu sprawy z bombami, sprawy, w której nie brał najmniejszego udziału. A kiedy wreszcie sędziowie obwieścili mocno spóźniony wyrok — z więzienia poszedł na wygnanie do obcych krajów. Nie zadowolono się gromadnem rozstrzelaniem winnych — wygnano również gromadnie niewinnych.
Gabryel powrócił do Anglii. Ale klimat Londynu był zgubny dla wyniszczonego organizmu. Musiał powrócić na ląd stały, lecz tu życie stało się niemożliwe: gnany bez przerwy przez policyę, zatrzymywany z powodu najsłabszego podejrzenia i odprowadzany do granicy, wiódł w końcu XIX wieku życie koczującego nomada — a bieda i choroba czyniła je wprost nie do zniesienia. Zresztą był zwyciężony; odwaga opuściła go. W swem strapieniu przypomniał sobie o tych miejscach tak cichych, gdzie przeszły szczęśliwie lata jego dzieciństwa; przypomniał sobie braci, którzy go niegdyś tak bardzo kochali i postanowił potajemnie wrócić do Toledo, gdzie Claverias stanie się jego ostatniem schronieniem. Jego ostatniem pragnieniem było czekać tam na godzinę śmierci; przed progiem klasztoru zostawi bunty, które ściągnęły na niego nieubłaganą nienawiść społeczeństwa. Przestanie myśleć, przestanie mówić; zacznie wdychać, jak balsam usypiający, słodki, trochę mdły zapach starych kamieni.




IV.

Pierwszą osobą, którą Gabryel co dzień spotykał, wychodząc z klasztoru nieco po zachodzie słońca był Don Antolin, przezwany — Srebrną Laską.
Ksiądz ten był jakby gubernatorem katedry, ponieważ cała świecka służba klasztorna była od niego zależną, a wszystkie niewielkie roboty, wykonywane były pod jego kierownictwem. Na dole w katedrze on pilnował zakrystyanów i akolitów, żeby kanonicy i beneficianci nie mieli powodu uskarżać się na niedbałą służbę. Na górze w Claveriasie on był stróżem porządku i dobrych obyczajów. Jednem słowem dzięki kardynałowi — arcybiskupowi był dla tej małej ludności pewnym rodzajem urzędnika.
Don Antolin zajmował najlepsze mieszkanie Klasztoru Górnego. W dni świąt uroczystych, przybrany w kapę, szedł na czele kapituły, trzymając w ręku srebrną tej, co on sam, wysokości laskę, którą rytmicznie uderzał o dźwięczące płyty. Podczas wielkiej Mszy i nieszporów, krążył między nawami, by zapobiegać uchybieniom wiernych i nieuwadze służby kościelnej. O ósmej godzinie wieczór w zimie, a o dziewiątej w lecie, zamykał schody Klasztoru Górnego, a klucz chował do kieszeni. Takim sposobem ludność Claveriasu zostawała odciętą od miasta. Jeśli czasem ktoś z mieszkańców zachorował, trzeba było budzić Don Antolina, który raczył przekręceniem klucza w zamku powracać komunikacyę ze światem zewnętrznym.
Był to człowiek, zbliżający się do sześćdziesiątki — mały i suchy. Zaledwie przypruszone siwizną, włosy nosił krótko ostrzyżone; czoło równe, gładkie, jak z kości, szerokie, kanciaste, bez najmniejszej fałdki, świeciło wystające z pod czarnej jedwabnej czapeczki, którą nosił przez całą zimę. Długa twarz, również bez najmniejszej zmarszczki, miała wyraz dziwnej obojętności; wąska broda była ostro zakończona, jak lanca; jego oczy bez wyrazu patrzyły z zimną, niepokojącą uporczywością. Był on, według jego własnego wyrażenia, prostym żołnierzem kościoła, który, zostawszy ongi sierżantem, nie awansował więcej.
W epoce, kiedy Gabryel wszedł do seminaryum, Don Antolin, przepędziwszy całą młodość w zakrystyi Kościoła przymasowskiego, w którym debiutował jako monaguillo[29], został nakoniec księdzem. Ze względu na gorącą, równie bezwzględną, jak niewyrozumowaną wiarę, na niezachwianą podległość Kościołowi, panowie z seminaryum popchnęli go naprzód pomimo absolutnego braku wykształcenia. Było to dziecko ziemi, urodzone na wsi, między górami w okolicach Toleda. Dla niego Kościół prymasowski był, po Sw. Piotrze w Rzymie, pierwszem mieszkaniem Boga na ziemi, a nauki religijne wydały mu się promieniem boskiej mądrości, promieniem, który, prawdę mówiąc, oślepiał, ale on go czcił z głębokim szacunkiem człowieka, który nic nie rozumie.
Posiadał pobożną i głęboką nieświadomość tak bardzo dawniej cenioną w kościele. Gdyby Srebrna Laska żył za dobrych czasów katolicyzmu, byłby, poświęciwszy się życiu duchownemu, kanonizowany, lub pełniłby rolę inkwizytora.
Niestety przyszedł na świat w wieku nieszczęsnym, kiedy wiara chwiała się, a Kościół nie mógł imponować siłą. Musiał więc biedny Antolin prowadzić marną egzystencyę w zarządzie świątyni, jako pomocnik kanonika, wyznaczony do równomiernego rozkładania i szafowania pesatasami, wydzielanymi przez państwo Kościołowi prymasowskiemu. Zastanawiał się długo nad wydaniem każdej garści miedziaków, wyzuwając się ze wszystkiego, aby tylko święty dom, jak wielki ród zrujnowany, mógł utrzymać szlachetne pozory i ukryć swoją nędzę.
Kilkakrotnie obiecywano mu miejsce jałmużnika w żeńskim klasztorze; ale był on zanadto przywiązany do kościoła, zanadto kochał wielkiego samotnika. Pysznił się z zaufania, jakiem go obdarzali Jego Ekscelencja Arcybiskup, z przyjaźni kanoników i z narad, jakie odbywał wraz z szafarzem i skarbnikiem. Nie mógł się powstrzymać od gestu pogardliwej wyższości, kiedy, ubrany w kapę, ze srebrną laską w ręku, widział zbliżających się, uśmiechniętych i uniżonych wiejskich księży, którzy, w przejeździe przez Toledo, zwiedzali kościół.
Miał jednak zwykłe wady swego powołania. Dusił pieniądze w sekrecie z tem zimnem, bezlitośnem skąpstwem, spotykanem tak często u ludzi Kościoła. Zatłuszczona czapka, pochodziła od jakiegoś kanonika, który rzucił ją, uważając, że jest, już nie do użytku; zielonkawa sutanna była ongi własnością beneficienta, porzucona, jako rzecz niemożliwa do noszenia. W Claveriasie mówiono sobie pocichu o pieniądzach, zebranych przez Don Antolina, o oszczędnościach, o wypożyczaniach na procent; lubo pożyczki nie przewyższały nigdy dwóch lub trzech douros[30], udzielanych najbiedniejszym sługom świątyni; odbierał je wraz z procentem każdego miesiąca przy wypłacaniu pensy i przez szafarza.
Skąpstwo i lichwa łączyły się u niego z niesłychaną uczciwością. W rzeczach, tyczących interesów katedry, z zajadłością prześladował najmniejszą kradzież w zakrystyi, a rachunki w kapitule zdawał z taką drobiazgowością, że aż niecierpliwiło to skarbnika. Katedra była uboga, byłoby więc zbrodnią nie do darowania pozbawiać ją choćby jednego liarda. Sam także, jako dobry sługa boży, był biedny; myślał jednak, że miał zupełne prawo, aby wzrastały mu, uciułane kosztem wielu oszczędności i niedostatku, pieniądze.
Siostrzenica Marikita mieszkała wraz z nim. Brzydka, krostowata, o twarzy wąskiej, przyszła z gór, by pielęgnować wuja, o którego bogactwie i godności miano na wsi jaknajlepsze pojęcie. Na Claveriasie wyzyskiwała znaczenie Don Antolina, dręcząc wszystkie kobiety. Najcichsze utworzyły koło niej pewien rodzaj schlebiającego jej dworu. Ażeby uzyskać protekcyę zamiatały jej mieszkanie, gotowały za nią, gdy tymczasem ona, ubrana, jak zakonnica, tylko starannie uczesana (byłto jedyny zbytek, na który pozwalał Don Antolin) przechadzała się po galerjaeh klasztornych w nadziei spotkania jakiego wałęsającego się kadeta, lub przyciągnięcia spojrzeń cudzoziemców, zwiedzających wieżę i salę olbrzymów. Ta dziewczyna robiła słodkie oczy do wszystkich męzczyzn. Ona, taka cierpka i nieprzystępna dla kobiet, uśmiechała się do wszystkich kawalerów, mieszkających na Claveriasie. Tato był jej wielkim przyjacielem. Szukała go zawsze podczas nieobecności Don Antolina, znajdując wielką przyjemność w miłem zachowaniu się przyszłego toreadora. Chorowity Gabryel, wiecznie zajęty swemi myślami, nawet z mętną historją długich podróży po świecie, nie wzbudzał w niej zaufania. Natomiast rozmawiała uprzejmie nawet ze starym Estabanem, ponieważ był wdowcem. Jak utrzymywał Tato, widok spodni doprowadzał do szaleństwa biedną dziewczynę, mieszkającą w miejscu, gdzie nawet męzczyzni nosili suknie.
Don Antolin, który znał Gabryela jeszcze jako dziecko, nie przestał doń mówić po imieniu. Niewykształcony ksiądz nie zapomniał o świetnych zdolnościach seminarzysty i chociaż dzisiaj spotykał go, jako chorego, z litości przygarniętego przez Katedrę, biedaka, to tykanie zwierzchnika nie wykluczało pewnego zachwytu. Gabryel ze swej strony obawiał się Srebrnej-laski, i ponieważ znał jego fanatyzm i nietolerancyę dlatego ograniczał się prawie zawsze na słuchaniu, nie chcąc uronić jakiegoś kompromitującego wyrazu. Wiedział, że Don Antolin pierwszy wymagałby wydalenia intruza.
Kiedy ci dwaj ludzie spotykali się każdego ranka w klasztorze, Don Antolin zadawał Gabryelowi niezmiennie to samo pytanie:
— Jakże tam z tem zdrowiem?
Gabryel udawał optymistę. Wiedział, że nie było dla niego lekarstwa, ale istnienie spokojne, bez wzruszeń, ciągłe starania brata zatamowały postęp choroby; śmierć została chwilowo wstrzymana.
— Czuję się dobrze Don Antolinie... Jakże tam wczoraj poszło?
Srebrna-Laska zanurzył swoje brudne, kościste ręce w głębiach sutanny i wyciągnął stamtąd trzy notatniki — biały, czerwony i zielony. Przewracał kartki, liczył nawet te, które były wydarte. Jego palce obchodziły się z pełną szacunku pieszczotą z temi małemi książeczkami, jak gdyby więcej miały one łączności z kultem niż in-folia na chórze.
— Zły dzień Gabryelu. Podczas zimy mało podróżują. Dobrą porą jest wiosna, kiedy Anglicy przebywają przez Gibraltar. Jadą na święta do Sewilli, a stamtąd do Toledo zobaczyć naszą katedrę. Mieszkańcy Madrytu także decydują się wtedy tylko przyjeżdżać, kiedy czas jest piękny; wyciągają, klnąc, swoje susy, by zobaczyć olbrzymów i wielki dzwon. Co za rozkosz oddzierać wtedy bilety, Gabryelu! Pewnego dnia zebrałem osiemdziesiąt douros! Pamiętam! Było to podczas ostatnich świąt Bożego Ciała. Marykita musiała zeszywać kieszenie mojej sutanny — oberwały się one od ciężaru pesetas. Błogosławieństwo boskie!
Tu spojrzał ze smutkiem na notatniki, z których tak mało kartek oddzierał podczas zimy. Cała jego troska polegała na sprzedaniu jaknajwiększej ilości tych małych papierków, koniecznych do obejrzenia najbogatszych i najciekawszych rzeczy w różnych częściach świątyni. Było to zbawienie katedry — nowożytny sposób zaspakajania jej potrzeb. Był dumny, że jemu przypadła w udziale godność rozdawcy, że stał się niejako organem żywotnym kościoła.
— Widzisz te zielone bilety? — pytał Gabryela. Są najdroższe — każdy wart dwa pezsetas. Ale dają prawo do zwiedzenia najważniejszych rzeczy: skarbca, kaplicy Najświętszej Panny, l’Ochavo[31] i jej relikwii, największych w całym świecie. W innych katedrach tego nie zobaczą. A te bilety czerwone? Kosztują sześć realów i pozwalają obejrzeć zakrystye, szatnie, kaplice Don Alvara de Luna i kardynała Albornoza, salę kapitularną z portretami arcybiskupów, zawieszonych w rzędach. Cuda! Jakżeż nie włożyć ręki do kieszeni, by zobaczyć tyle pięknych rzeczy?
Potem, wskazując trzeci notatnik, dodał z pewną pogardą:
— Te białe są warte tylko dwa reale. Można za nie widzieć Olbrzymów i Dzwony. Sprzedaje się ich najwięcej ludowi, napływającemu w święta. Wyobraź sobie, że są żydzi, uważający to za zwykłą kradzież. Któregoś dnia przyszło tu trzech żołnierzy z akademii w towarzystwie kilku parditos[32], chcąc zobaczyć Olbrzymów; a ponieważ nie chciano ich wpuścić za dwa su, zrobili awanturę. Czyż oni sobie wyobrażają, że żądamy jałmużny. A wielu to odchodzi bezczeszcząc, jak jacy heretycy, katedrę? Rysują węglem na ścianie wschodów sprośne, wstrętne rzeczy. Co za czasy, Gabryelu, co za czasy!
Gabryel uśmiechał się bez słów, a Srebrna-Laska, zachęcony milczeniem, które wziął za potwierdzenie słów swoich, ciągnął dalej zwierzenia.
— Nie myśl, Gabryelu, że wziąłem się do tego mozolnego zajęcia, nie zmuszony koniecznością. Kardynał mi ufa, mam sympatyę kapituły, skarbnik ocenia usługi, jakie im oddaję. Dzięki moim bilecikom katedra może żyć i zachowywać pozornie dawną wielkość. Ale w istocie jesteśmy biedniejsi, niż szczury. Na szczęście są jeszcze okruchy dawnej potęgi. Jeśli wiatr lub grad stłucze szybę, mamy pod ręką zapasy z dawnych lat. Ach skoro pomyślę, że były czasy, kiedy kapituła utrzymywała swoim kosztem, w łonie katedry pracownie malarskie, szklarskie i inne, że można było zaczynać wielkie prace bez współudziału obcych robotników! Jeśli podrze się kapa, mamy jeszcze, żeby ją zreparować, kawałki cudownych materyi, zahartowanych wyobrażeniami świętych i kwiatami. Ale wszystko to w końcu się wyczerpie. Kiedy ostatni witraż zapasowy stłucze się, kiedy ostatni kawał materyi jedwabnej zużyje — co zrobimy wtedy? Trzeba będzie ozdabiać okna zwykłemi przezroczystemi szybkami, żeby wiatr i deszcz nie wpadał do świątyni. Katedra (Boże przebacz mi porównanie!) stanie się podobną, do oberży, a księża będą chwalili w niej Pana, w ubraniu wiejskiego proboszcza.
Mówiąc, Don Antolin uśmiechnął się ironicznie, jakgdyby przyszłość, którą malował, była absurdem, przeciwnym wszystkim prawom boskim.
— Jednakże — ciągnął dalej — nie można nam zarzucić marnotrawstwa, lub niedbalstwa w powiększaniu dochodów. Ogród, który od tak dawna był w pieczy twojej rodziny, obecnie po śmierci brata jest wydzierżawiony, ciotka Tomasa płaci dwadzieścia douros, żeby syn jej mógł go eksploatować. Nie jestto żadna łaska, a jednakże staruszka otrzymała ją, tylko dzięki temu, że jest przyjaciółką Jego Eminencyi. Ja upadam ze znużenia, jak galernik, biegając po kościele i klasztorze, żeby mieć oko na wszystko i uniemożliwić wszelkie oszustwa, młodzież tutejsza jest lekka i nie należy jej zbytnio ufać. Biegnę do Ochavo upewnić się, czy twój synowiec Tato zażądał biletów od zwiedzających — wiem, że nicpoń byłby zdolny wpuszczać ludzi za darmo, by wyciągnąć od nich większe napiwki. Następnie muszę wdrapać się na Claverias, czuwać nad szewcem, pokazującym Olbrzymy. Nikt mnie nie przerobi — żywa dusza nie wymknie się, nie zapłaciwszy. Od tak dawna nie odprawiałem mszy! W południe, kiedy zamykają katedrę, widzisz mnie, czytającego pośpiesznie brewiarz z oczyma utkwionemi w zegar, przygotowanego do zejścia w każdej chwili, skoro zaczną się schodzić cudzoziemcy, zwiedzający skarbiec. Nie jest to życie godne chrześcijanina; i jeśli Bóg nie policzy mi, że robię to wszystko na chwałę Jego Kościoła — myślę, że zgubię duszę.
Za każdym razem, kiedy Don Antolin zaczynał opowiadać o dochodach kościoła prymasowskiego stawał się niewyczerpany w wymowie.
— Ach! Gabryelu — dodawał tonem żałosnym. — Porównać to, czem byliśmy z tem, czem jesteśmy. Ty i większość tutejszych mieszkańców nie macie najsłabszego pojęcia czem była katedra. Bogata, jak królowie, a czasem nawet bogatsza. Od dziecka poznałeś lepiej, niż inni, historyę naszych sławnych arcybiskupów; ale nie wiesz jaki majątek zebrali dla Boga. Wy, uczeni, pogardzacie materyalną stroną rzeczy. Czy masz pojęcie, jakie donacye robili za życia królowie i książęta i jakie dziedzictwa przekazywali nam na wypadek śmierci? Jakimże sposobem możesz o tem wiedzieć? Ja znam te historye. Dowiadywałem się w warsztatach, szperałem w archiwach, w bibliotece. Każdy bierze swoje dobro tam, gdzie je znajduje. I chociaż często płakałem wraz ze skarbnikiem ze wściekłości, stwierdzając naszą nędzę, jednakże znajduję pociechę we wspomnieniu przeszłości. Tak, byliśmy bogaci, bardzo bogaci. Arcybiskup toledański mógł umieścić na swej mitrze jedną lub dwie korony; jeśli nie mówię trzy — to tylko przez wzgląd na Ojca Świętego...
— Najpierw akt darowizny Alfonsa VI, zrobiony natychmiast po odebraniu Toleda. Akt ten był sporządzony w pewnej pustelni; widziałem go na swoje grzeszne oczy: pargamin, zapisany gotykiem, stoi na czele przywilejów świętego kościoła prymasowskiego. Dobry ten król daje nam dziewięć dóbr, których nazwy mogę ci wyliczyć, kilkanaście młynów, wielką ilość winnic, różne nieruchomości i sklepy w mieście; kończy akt ze wspaniałomyślnością rycerza chrześcijańskiego: „które to rzeczy oddaję i przekazuję temu kościołowi i tobie arcybiskupie Bernardo, jako wolny i czysty dar, który nigdy ani za zabójstwo, ani za żadne przewinienie nie może być wam odjęty. Amen“.
— Nieco później Don Alfons VII daje nam ośm wsi, położonych po drugiej stronie Gwadalkwiwiru, masę piekarni, zamków, kopalnie soli w Belinchón, dziesięciny pieniędzy, które naturalnie zaczęto wybijać w Toledo, wszystko to, ażeby zaopatrzyć prebendystów...
— Potem Alfons VIII spuszcza na katedrę istny deszcz darowizn z folwarków, miast i wsi: Illescas z większą częścią Esquiviasu i z magazynem Talovera. Następnie wojowniczy prałat Don Rodrigo odbiera Maurom olbrzymie przestrzenie i katedra zdobywa księstwo i gubernatorstwo Cazorla z całą ludnością Baza, Niebla i Alcavaz.
— Zostawmy królów. Mógłbym także powiedzieć wiele o wielkich panach, darzących nas swymi względami. Don Lope de Haro, pan Biskanii, ne zadawalając się budowaniem katedry od drzwi notaryuszów aż do chóru, darowuje kościołowi dobra Alcubilete z młynami i zarybionymi stawami, oraz robi zapis, od którego odsetki służą na palenie na chórze po nabożeństwie nieszpornem świecy, zwanej „drogocenną“, stawianej na wielkim pulpicie, na orle z bronzu. Don Alfonso Tello de Meneses ofiarowuje cztery zamki nad brzegami Guadianny; a za ich przykładem inni panowie dają dziesięciny, pobór myta drogowego i nieskończoną ilość innych bogactw.
— Ach tak, Gabryelu, byliśmy potężni! Powierzchnia dyecezyi zajmowała więcej miejsca, niż niejedna prowincya; katedra posiadała majątki na lądzie, na morzu i w powietrzu, nasze dobra ciągnęły się od jednego do drugiego końca państwa, i nie było okolicy, w której by choć cośkolwiek nie należało do nas. Wszyscy okładali się podatkami na chwałę Boga, ku zadowoleniu i dobrobytowi jego sług. Wszystko płaciło dług kościołowi: chleb, pieczony w piecach; ryba, łowiona w sieci; zboże, mielone w młynie; pieniądz, wychodzący z mennicy; podróżny, udający się w drogę. Włościanie, nie płacący podatku, służyli wiernie królowi; by zbawić swoje dusze, oddawali nam dziesiąty snop, najpiękniejszy — tak, że w końcu śpichlerze kościoła były zaciasne na pomieszczenie takiej obfitości. Istniała wtedy prawdziwa wiara, a wiara jest podstawą życia. Bez wiary nie ma cnoty, nie ma uczciwości.

Około godziny ósmej schodził Don Luis, kapelmistrz w teatralnie udrapowanym płaszczu, w kapeluszu zsuniętym, jak aureola, na tył ogromnej głowy. W bezustannem podnieceniu nerwowem, w ciągiem zamyśleniu, nucił bez przerwy. Pytał zawsze z niepokojem, czy już dzwoniono na nabożeństwo ponieważ grożono mu karą za częste opóźnienia! Gabryel poczuł głęboką sympatyę do tego księdza z duszą artysty, zajmującego jedno z najniższych stanowisk w kościele prymasowskim; żył tu pogardzany, zajmując się o wiele więcej muzyka, niż dogmatem.
Pokój kapelmistrza był poddaszem nad mieszkaniem brata Gabryela, Cały majątek artysty znajdował się tam: łóżko żelazne, jeszcze ze seminaryum, fisharmonia, gipsowe popiersia Beethowena i Mozarta i cała góra nut — oprawionych partycyi, partycyi zbroszurowanych, luźnych kartek, góra tak wysoka, tak niedobrana, złożona bez zachowania praw równowagi, że często rozpadała się, a kartki biegły na cztery strony pokoju, jak wystraszone ptaki.
W zimowe popołudnia, po skończonem nabożeństwie, Don Luis i Gabryel chronili się na poddasze.
Deszcz tłukł o szyby, dnie były chmurne i smutne, a kapelmistrz przewracał kartki partycyi lub przebiegał palcami po klawiszach, rozmawiając ciągle z siedzącym na łóżku Gabryelem.
Muzyk rozgrzewał się, mówiąc o swoich umiłowaniach artystycznych. W środku jakiegoś pełnego zapału zdania milkł, nachylając się nad fisharmonią: tony napełniały pokój, schodziły ze schodów aż do klasztoru i rozlewały się po mm, jak odległe echo; potem urywał nagle najwięcej patetyczny pasaż i zaczynał na nowo rozmowę, jakby bojąc się stracić jej nić przewodnią.
Milczący Gabryel był jedynym słuchaczem spotykanym przez Don Luisa w katedrze, a przynajmniej jedynym człowiekiem, który go słuchał godzinami całemi, nie wyśmiewając się z niego i nie uważając za waryata. Rozmowa kończyła się zawsze zachwytami nad Beethowenem.
— Kochałem go całe życie — mówił kapelmistrz. — Wychowywał mnie brat hieronimita, który po zamknięciu klasztoru biegał po świecie, dając lekcye gry na wiolonczeli. Hieronimici byli największymi muzykami w kościele. Pewnie nie słyszałeś pan o tem, i ja również byłbym o tem nie wiedział gdyby nie ten święty człowiek, który mnie wziął pod swoją opiekę i był mi ojcem prawdziwym. Mówiono mi, że dawniej każdy zakon poświęcał się jakiejś specyalności; jedni, zdaje się, benedyktyni, robili przypiski w starych księgach, inni fabrykowali likiery, jeszcze inni budowali klatki dla ptaków. Hieronimici przez siedem lat studyowali muzykę, każdy na instrumencie, jaki sobie sam wybrał. Tylko dzięki im zachowało się w kościołach Hiszpanii troszeczkę — mówię — tylko troszeczkę smaku muzykalnego. Jakież orkiestry posiadali oni w swych kościołach! Co za uczta była dla pań iść w niedzielę popołudniu do mównicy, gdzie zbierali się ci dobrzy ojcowie, z których każdy był wirtuozem. W owych czasach nie było innych koncertów. Można sobie wyobrazić jakimi artystami stawali się ci ludzie, nie troszczący się o kąt do spania, odziani i syci, ożywieni tylko wielką miłością dla sztuki, która była dla nich w dodatku pobożnym obowiązkiem. To też, kiedy wygnano zakonników z klasztoru, heronimici nie ginęli z głodu, nie potrzebowali żebrać o mszę, lub żyć na łasce u rodzin pobożnych. By zarobić na chleb, mieli sztukę, sumiennie przestudyowaną, pozwalającą im na natychmiastowe zajęcie miejsc organistów łub kapelmistrzów. Kapituły wydzierały ich sobie. Niektórzy śmielsi, pragnąc zbliska zobaczyć ten świat muzyczny, z głębi klasztoru ukazujący się, jak raj fantastyczny, zaangażowali się do teatrów, podróżowali, szli aż do Włoch i tam robili szaleństwa; przemieniali się do tego stopnia, że napewno nie poznałby ich własny przeor.
— Jeden z nich był moim mistrzem. Co to był za człowiek! Był dobrym chrześcianinem, ale miłość do muzyki opanowała go do tego stopnia, że nie pozostało w nim prawie nic z dawnego mnicha. Kiedy objawiono mu, że klasztory mają być znów pootwierane, wzruszył obojętnie ramionami: nowa sonata zajęłaby go z pewnością więcej. Człowiek ten mówił słowami, które na zawsze wyryły się w mej pamięci.
— Pewnego razu, kiedy byłem jeszcze dzieckiem, zaprowadził mnie w Madrycie do swoich przyjaciół muzyków, którzy sami dla siebie wykonywali sławny Septuor. Czyś słyszał to najświeższe i, posiadające najwięcej wdzięku, dzieło Beethowena! Widzę jeszcze mego dobrego nauczyciela w chwili, kiedy wychodził z tej uczty, pochłonięty nią całkowicie, z głową spuszczoną; ciągnął mnie za rękę, ponieważ ledwo mogłem nadążyć za jego wielkimi krokami Kiedy wróciliśmy do domu, spojrzał na mnie przenikliwie i rzekł, jakgdybym był dorosłym człowiekiem: „Słuchaj Luisie i zapamiętaj sobie moje słowa: — istnieje tylko jeden Bóg, Pan nasz Jezus Chrystus i dwóch półbogów — Galileusz i Beethowen...”
Powiedziawszy to, Don Luis rzucał pełen miłosnej dewocyi wzrok na gipsowe popiersie, patrzące z kąta pokoju smutnemi oczami głuchych. Poczem dodawał:
— Nie znam Galileusza; wiem tylko, że był to genialny uczony. Jestem tylko muzykiem i niewiele znam się na nauce. Ale co do Beethowena mistrz mój miał pół-racyi: Beethowen jest Bogiem!
Tu muzyk wstał i w nerwowym niepokoju zaczął przebiegać wzdłuż i wszerz, zasłaną papierami, izdebkę.
— Jak ja ci zazdroszczę Gabryelu, żeś włóczył się po świecie i słyszał tyle pięknych rzeczy. Wczoraj nie zamknąłem przez całą noc oczu, tak nabiłem sobie głowę tem, coś mi mówił o swoim pobycie w Paryżu. Ach, te popołudnia niedzielne, te wspaniałe popołudnia, przepędzane na koncertach Lamoureux i Colonne, gdzie mogłeś się dowoli nasycać wspaniałą muzyką. A ja, nazawsze przyczepiony do tej katedry, z jedyną nadzieją dyrygowania złą mszą Rossiniego. Jedyną moją pociechą jest czytanie o muzyce i grywanie tych przepysznych dzieł, których w miastach tylu głupców słucha, ziewając. Mam tu w tej gromadzie nut dziewięć symfonii, napisanych przez nieporównanych mistrzów; mam swoje sonaty, swoją mszę; mam dzieła Haydn’a, Mozarta, Mendesohna; mam nawet Wagnera. Odczytuję je i wykonywam na fisharmonii o ile to jest możliwe. Niestety! to tak, jakby kto ślepcowi chciał wymownemi słowy odtworzyć rysunek i koloryt obrazu...
Kapelmistrz zachował z roku przeszłego wspomnienia wielkiego szczęścia. Kardynał — arcybiskup posłał go do Madrytu, by tam uczestniczył w sądzie konkursowym organistów.
— Był to najpiękniejszy tydzień w mojem życiu mówił do Gabryela, — Pewnego wieczora w ubraniu znajomego skrzypka, który grywał tu nieraz w katerze, byłem na Walkiryach na paradyzie w Realu[33]. Na drugi wieczór byłem na koncercie. Jakiż zachwyt! Grano Dziewiątą Symfonię tego głuchego, który nas słucha. Słyszałeś ją, wszak prawda? Jakież wrażenie zrobiła na tobie?
— Na mnie muzyka działa niesłychanie. Zamykam oczy i widzę nieznane pejzaże, dziwne postacie, i, co jest najciekawsze, że ilekroć słyszę te same utwory, wywołują one te same wizye. Mieszkańcy katedry uważają mnie za waryata, jeśli im to mówię... Ale pan jest artystą, więc się nie boję być wyśmianym... Niektóre tony muzyczne dają mi widok morza niebieskiego, bezbrzeżnego morza o srebrzących się falach. Nigdy nie widziałem morza. Inne znów pasaże stawiają mi przed oczy lasy, zamki, pastuchów i białe owieczki. Słuchając Szuberta, widzę zawsze kochanków, wzdychających pod cieniem lipy. Niektórzy muzycy francuscy zaludniają mą wyobraźnię majestetycznemi damami, przechadzającemi się między krzakami róż we fioletowych sukniach, zawsze we fioletowych... Czy i na pana muzyka działa w takiż sposób?
Anarchista odpowiedział gestem potwierdzającym. I jemu muzyka odkrywała światy o wiele piękniejsze, niż rzeczywistość.
— Chce pan wiedzieć co mówi Dziewiąta symfonia? — ciągnął dalej Don Luis. — Ach! to scherzo takie wdzięczne, z tem nadzwyczajnemi tremolo bębnów! Kiedy ich słucham, zdaje mi się, że Bóg i jego dwór wyszedł z nieba na przechadzkę, zostawiwszy małych aniołków panami w domu. Zapanowała zupełna swoboda! powszechny odpoczynek. Nie krępując się niczem, dziatwa niebieska skacze z chmury na chmurę, bawi się obrywaniem listków od kwiatów z wieńców, zapomnianych przez świętych. Jeden otwiera naczynie z deszczem, a ten spada na ziemię; inny przekręca klucz od grzmotów, których ryk straszliwy przerywa zabawę i zmusza małych tchórzów do ucieczki. A adagio? eco pan o niem myśli? Ja nie znam nic tak słodkiego, tak bosko czystego. Nigdy już istoty ludzkie nie będą w stanie w taki sposób wyrażać swych uczuć. Najsławniejsi kochankowie całego świata nie wykrzeszą z siebie równie miękkich, równie pieszczotliwych tonów. Słuchając adagio, widzę plafony z malowanemi al fresco postaciami mitologicznemi: widzę jasne ciała w rozkosznych przegięciach: Venus z Apollinem na różowych chmurach w złotym blasku poranka...
— Zaprawdę, — zawołał Gabryel, — to, co pan mówi, nie jest bardzo katolickie.
— Ale jest artystyczne, — odparł muzyk z prostotą. Mało zajmuję się religią: wierzę w to, w co mnie wierzyć nauczono; a nie moja to rzecz szukać na to dowodów. Oddaję się cały muzyce, o której mówią, że jest najczystszym zamanifestowaniem ideału, że jest „religią przyszłości“. Podoba mi się wszystko, co jest piękne i wierzę w to, jako w dzieło Boga.
Te popołudnia, spędzane w zakątku uśpionej katedry, ta duchowa wspólność, połączyła dwóch mężczyzn węzłami wciąż rosnącej przyjaźni. Muzyk rozprawiał, przewracał partycye lub grał na fisharmonii; rewolucyonista słuchał w milczeniu, przerywając tylko atakami kaszlu. Były to godziny słodkiego smutku, w których dusze ich przenikały się wzajemnie; jeden marzył o porzuceniu więzienia w katedrze, o wyrwaniu się w szeroki świat; drugi wrócił ze świata z organizmem zniszczonym, duszą skołataną, lubując się ponurym spokojem w cieniu tej wspaniałej ruiny i bojąc się najmnięjszem słowem zdradzić tajemnicę przeszłości.

Podczas nabożeństwa Gabryel przechadzał się po klasztorze. Wszyscy mężczyźni byli tu zebrani oprócz szewca, który pokazywał Olbrzymy. Kiedy już się zmęczył trajkotaniem kobiet, stojących przede drzwiami swych mieszkań, wchodził do pokoju dzwonnika, dawnego towarzysza broni, lub schodził do ogrodu przez sławne wchody Tenorio, a jeśli drzwi były otwarte — przez arkadę, łączącą Klasztor z arcybiskupstwem.
Wielką przyjemność sprawiało mu przebywanie wśród tych drzew, tak żywo przypominających całą rodzinę; przytem falowanie liści, poruszanych przez wietrzyk, dawało mu złudzenie swobodnego życia — życia na wsi.
W altanie, krytej czarnym szyfrem, obrośniętej bluszczem, gdzie niegdyś siadywał jego, napół sparaliżowany ze starości, ojciec, spotykał dzisiaj ciotkę Tomasę, która, robiąc bez przerwy skarpetki, pilnie śledziła pracę barczystego chłopca, wynajętego do robót w ogrodzie.
Ciotka Tomasa była najwięcej szanowaną osobistością na Claveriasie. Jej słowa miały tyleż wagi, co słowa Don Antolina. Srebrna Laska obawiał się jej z powodu potężnego poparcia, jakie miała ta skromna niewiasta. W epoce, kiedy ojciec Tomasy był zakrystyanem, między dziećmi chóru był młody chłopiec, siostrzeniec pewnego beneficenta, którego wuj w końcu oddał do seminaryum. Otóż ten chłopiec był obecnie księciem Kościoła, kardynałem — arcybiskupem Toledańskim. Tomasa i kardynał znali się od dziecka — bawili się razem w górnym klasztorze, pobili niejednokrotnie, wydzierając sobie jakiś obrazek, razem robili psoty żebrakom, siedzącym przed portalem Mollete. Dlatego też potężny Don Sebastyan, którego spojrzenie takim strachem napełniało kapitułę i księży dyecezyi, okazywał się wesołym, ufnym i prawie braterskim, kiedy od czasu do czasu przychodził odwiedzić starą Tomasę: była jedynem żyjącym wspomnieniem młodości. Dobra kobieta z głębokim szacunkiem całowała pierścień pastoralny; ale następnie zaczynała rozmowę z kardynałem, jak z krewnym i niewiele brakowało żeby mówiła mu po imieniu. Kardynał, otoczony zawsze strachem i pochlebstwem, czuł potrzebę posłuchania tej szczerej, trochę surowej w swej bezceremonialnej prostocie, mowy. Jak twierdzono w katedrze, Tomasa była jedyną osobą, która mogła otwarcie powiedzieć prawdę Jego Eminencyi. Mieszkańcy klasztoru byli połechtani w swej ambicyi, widząc arcybiskupa, ciągnącego swą czerwoną sutannę po żwirze ogrodowych alei i siadającego pod altanką, by pogawędzić jaką godzinę ze starą przyjaciółką, gdy tymczasem księża ze świty czekali na niego, stojąc u furty przed kratą.
Tomasa nie pyszniła się tem wcale. W jej oczach książę kościoła był tylko towarzyszem dzieciństwa, przyjacielem, któremu się w życiu powiodło. Dla niej był on poprostu Don Sebastyanem. Ale rodzina doskonałej kobiety umiała korzystać z tej przyjaźni; szczególniej zaś zięć, Azul de la Virgen — karaluch, jak mówiła Tomasa, umiejący robić pieniądze ze wszystkiego, nawet z przędzy pajęczej; nienasycony żebrak, wyzyskujący książęcą łaskę, znajdujący sposób zdobywania bez przerwy coraz to nowych przywilejów tak, że niższy kler i zakrystyanie nie śmieli nawet protestować.
Gabryelowi obcowanie z ciotką sprawiało wielką przyjemność. Ze wszystkich ludzi, urodzonych w klasztorze, ona jedna potrafiła usunąć się od wpływu katedry. Kochała ten kościół, jak kocha się dom ojczysty; ale ani święci z kaplicy, ani dygnitarze na chórze nie wzbudzali w niej wielkiego szacunku. Miała radosną wesołość starości spokojnej i zdrowej. Przez siedemdziesiąt lat życia nie wyrządziła nikomu żadnej krzywdy. Jej język był nieco swobodny i bezceremonialny, jak przystało na kobietę, która widziała wiele rzeczy, przestała też wierzyć w majestat ludzi i w cnotę nieprzezwyciężoną. Tłem jej charakteru była wielka wyrozumiałość i pobłażliwa litość dla wszelkiej słabości. Oburzała ją tylko, ukrywająca się chytrze, hipokryzya...
— To są tylko ludzie, Gabryelu — mówiła do swego siostrzeńca o tych panach z katedry. Don Sebastyan, jak wszyscy inni grzesznicy, mający wiele na sumieniu! Tłomaczę ich, rozumiem, bo nie mogą być przecież inni, niż są. Ale wiesz, chciało mi się nieraz śmiać, kiedy widziałam ludzi, klękających przed nimi. Wierzę w Najświętszą Pannę i w dobrego Boga. Ale w tych panów! Jeśli zna ich się tak, jak ja ich znam... W gruncie rzeczy jestto poprostu życie; i złe leży nie w samych błędach, ale w ukrywaniu ich w graniu komedyi, jak to robi mój łotrowaty zięć ten hipokryta, wysoki, jak dom, bije się w piersi, całuje posadzkę, jak jaki bigot, ale życzy mi śmierci, myśląc, że chowam pieniądze w komodzie, ale ograbia skarbonę Matki Boskiej, kradnie świece i skręca pieniądze na msze. Oddawna wyrzuciliby go za drzwi, żebym się do tego nie wtrąciła: muszę myśleć o swojej, ciągle chorej, córce i o biednych wnuczkach.
Odwiedzającego ją w ogrodzie Gabryela, witała zawsze jednakiemi słowami:
— Jak się masz, cieniu? Wyglądasz lepiej. Opierasz się. Brat twój swoją troskliwością postawi cię na nogi.
Poczem następowało nieuniknione porównanie między jej zdrową, jędrną starością i tą zrujnowaną młodością, uparcie broniącą się śmierci.
— Mam siedemdziesiąt lat i nie chorowałam ani razu odkąd przyszłam na świat. Latem i zimą o godzinie czwartej rano jestem na nogach: mam wszystkie zęby, jak wtedy, kiedy Don Sebastyan przychodził w swej czerwonej sukni, jako monaguillo wydzierać mi siłą część śniadania. W twojej rodzinie wszyscy byli wątli; twój ojciec, zanim dobiegł mego wieku był dotknięty reumatyzmem i skarżył się bez przerwy na wilgoć ogrodu. Ja spędzam w nim całe życie i jestem dotąd rzeźką. My Villalpandowie jesteśmy z żelaza: zapewne dlatego, że pochodzimy od sławnego Villalpando, który robił kratę głównego ołtarza, tabernaculum i sto innych cudowności. Musiał to być olbrzym, jeśli brać miarę z tego, z jaką łatwością zginał i modelował różne metale...
Złe zdrowie Gabryela budziło w Tomasie głęboką litość, co nie przeszkadzało ciotce wyciągać z tego powodu różne złośliwe wnioski.
— He, he! mój siostrzeńcze, wyobrażam sobie, jak musiałeś się bawić podczas swoich podróży. Wojna cię zgubiła. Gdyby nie ona zasiadłbyś dzisiaj w stallach na chórze i może przygotowywałbyś się do zostania Don Sebastyanem. Faktem jest, że w młodości swojej Don Sebastyan nie miał takiej reputacyi, jak ty w seminaryum i nigdy nie był takim cudem w nauce... Aleś ty widział świat, nabrałeś smaku do tych krajów, gdzie, jak opowiadają, bawią was kobiety, ubrane w kapelusze wielkie, jak parasole... Teraz masz wygląd brzydkiego koczkodana, ale kiedyś byłeś pięknym chłopcem: ja, twoja ciotka, mówię ci to. Coś u dyabła robił, żeby powrócić do nas w takim stanie? Zanadtoś żył gałganie... Twoja biedna matka przypuszczała, że zostaniesz świętym! Dziwnego świętego zesłał nam Pan Bóg. Nie przecz, nie rób miny świętoszka: kłamstwa irytują mnie... Tak, bawiłeś się i więcej, niż nakazywał rozum, kiedy zdrowie twoje tak na tem ucierpiało... Nie wiem, co mają w sobie ludzie Kościoła i jaki demon ich podnieca — ale kiedy chcą żyć, nie potrafią się nigdy zatrzymać...
Pewnego poranku Gabryel zadał staruszce pytanie, które oddawna miał na ustach. Chciał wiedzieć co stało się z jego siostrzenicą Sagrarią i co zaciężyło nad rodziną brata.
— Zgodzisz się ciotko, żeby mi to powiedzieć. Zdaje się, że tu wszyscy boją się mówić o tem. Nawet mój siostrzeniec, Tato, taki gaduła, tak dobrze obrabiający ludzi, milczy, jak inni, kiedy go o to pytam. Proszę cię, ciotko, powiedz mi co się tam stało?
Oblicze Tomasy zasępiło się:
— Wielkie nieszczęście, moje dziecko; rzecz niebywała na Claveriasie. Szaleństwa świata weszły do katedry i usłały sobie gniazdo w najcnotliwszym, w najstarszym, w najwięcej szanowanym domu Klasztoru. Wszyscy tu są dzielni ludzie, ale wy, Lunowie, byliście najlepsi, nie wyłączając Villalpandów, którzy idą zaraz po was... Oh, gdyby twoja matka mogła podnieść głowę. Gdyby żył twój ojciec! Najwięcej winy przypisuję Estabanowi, temu dobrodusznemu głupcowi, który przez wspólny tylu ojcom błąd, nie wierzył w niebezpieczeństwo, w nadziei, że dobrze umieścił sentymenty swej córki.
— Cóż tu nakoniec zaszło?
— To, że zakochał się w niej kadet z Akademii i że twój brat pozwolił galantowi starać się o nią. Tysiące razy zaklinałam Estabana: wiedz, że taki, jak ten młodzieniec, nie jest dla twojej córki. Sympatyczny, jowialny, wyglądający ślicznie w uniformie, był zawsze pierwszy do spełnienia jakiegoś szaleństwa. W dodatku był jedynakiem bogaczy i rodzice nie zostawiali nigdy jego sakiewki pustej. Co do biednej Sagrarii, zakochanej w kadecie na zabój — ta była dumną, przechadzając się w niedzielę na Zocodower lub Miradero ze swoją matką i tym chłopcem tak pięknym, że mogły jej go pozazdrościć panny najlepiej uposażone w mieście. W Toledo mówiono tylko o piękności twej bratanicy. W kollegium szlachcianek nazywano ją „zakrystyanką z katedry“. Ale ona, biedactwo, ona żyła tylko dla swego kadeta, pożerając go wielkiemi, niebieskiemi oczyma. Twój brat, głupiec, pozwolił młodemu człowiekowi wejść do domu, tak pochlebiał mu honor, uczyniony rodzinie. Wiesz Gabryelu, niektórzy Toledańczycy, zajmujący skromne stanowiska są ślepi, przyjmując umizgi kadetów do swych córek, jako zaszczyt. Przecież te miłostki rzadko kiedy kończą się małżeństwem. Prawie każdy z tych fanfaronów ma w swojej okolicy kuzynkę lub narzeczoną, z którą łączy się po skończeniu szkoły.
— Jakiż był koniec tej awantury?
— Kiedy kadet uzyskał stopień porucznika, rodzina wysłała go do Madrytu. Pożegnanie było tragiczne. Twój brat, gamoń i jego głupia żona (niech spoczywa w spokoju) płakali, jak cielęta. Co do młodych ludzi — ściskali sobie ręce, godzinami całemi patrząc sobie w oczy. Najspokojniej zachowywał się porucznik. Obiecywał przyjeżdżać co niedzielę, a pisać codzień. I rzeczywiście na początku robił to — ale później przechodziły tygodnie, a jego nie było widać; w końcu nie zobaczono go więcej. Zdawało się, że twoja biedna siostrzenica umrze z żalu; kolory znikły, a policzki nie miały już delikatnego puszku brzoskwini. Chowała się po kątach, płacząc, jak Magdalena. I pewnego pięknego dnia uciekła do Madrytu...
— Czy nie próbowano odszukać jej, przyprowadzić z powrotem?
— Brat twój stracił głowę. Biedny Estaban! Wieleż razy zastawaliśmy go w nocy w górnym klasztorze w koszuli, wyprostowanego, jak szyldwach, zapatrzonego w niebo szklannemi oczyma. Wszyscy na Claveriasie byli przez rok cały, jakby ogłuszeni katastrofą. Była to ogólna żałoba.
— Ale cóż nie miano żadnych wiadomości o Sagrarii? Nie dowiedziano się, co się z nią stało.
— Dowiedziano się z czasem wielu rzeczy. Mieszkali w Madrycie razem, jak mąż i żona; zaczęłam nawet wyrzucać sobie złe pojęcie o kadecie, przypuszczałam, że ten nicpoń, zostanie uczciwym człowiekiem i ożeni się z Sagrarią. Ale po upływie roku skończyło się wszystko. Miał jej dosyć. Rodzina obawiała się, żeby miłostka nie zaszkodziła przyszłości młodego człowieka. Udano się nawet o pomoc do policyi, która obowiązała się oszczędzić galantowi skarg i płaczów porzuconej dziewczyny... Od tej chwili niewiem nic pewnego. Od czasu do czasu usłyszałem coś od ludzi tutejszych, którzy ją spotykali w Madrycie. Widziano ją — ale lepiej było by, żeby jej nie widziano. Wstyd mówić, Gabryelu, hańba dla rodziny! Nieszczęśliwa została ostatnią z ostatnich. Mówiono mi, że była bardzo chora i myślę nawet, że jest nią ciągle. Wystaw sobie pięć lat takiego życia! I pomyśleć, że jestto córka mojej siostry!
Tomasa mówiła głosem wzruszonym.
— Co się tu potem stało, wiesz dobrze. Twoja biedna bratowa umarła nie wiadomo z jakiej choroby. Trwało to wszystko parę dni tylko. Może umarła ze wstydu, bo w ostatnich chwilach życia twierdziła, że była winna wszystkiemu...
— Ciotko, ty, która jesteś tak dobra, — zawołał Gabryel, — powinnaś była zająć się nieszczęśliwą. Trzeba było ją podnieść, ocalić, przyprowadzić tutaj.
— Ach, moje dziecko, do kogo to mówisz? Myślałam o tem tysiące razy podczas bezsennych nocy. Ale bałam się twego brata. Był dobry, jak chleb z masłem, ale z chwilą, kiedy zaczynano z nim mówić o Sagrarii, stawał się wściekłem zwierzęciem. Uważałby za świętokradztwo, żeby dziewczyna upadła mieszkała pod dachem kościoła prymasowskiego w mieszkaniu waszych rodziców. Przytem choć nie odezwie się słowem jednem, wiem, że boi się mówić w Claveriasie o skandalu, znanym tu przez wszystkich. Ale to jest najmniej ważne: nikt nie otworzy ust, jeśli ja się zajmę... Ale boję się twego brata.
— Pomogę ci ciotko! — zawołał z siłą Gabryel. Jeśli odnajdziemy Sagrarię, biorę na siebie Estabana... Ale kanonicy... ale kardynał? Czy nie będą się sprzeciwiali powrotowi biednej dziewczyny?
— Stara to już historya; pamięć o niej prawie się zatarła. Wreszcie możemy Sagrarię osadzić w klasztorze, gdzie będzie prowadziła życie spokojne, nie gorsząc nikogo.
— O, nie, moja ciotko! Lekarstwo byłoby zbyt okrutne. Nie mamy prawa ocalać nieszczęśliwej kosztem jej wolności.
— Masz racyę — odpowiedziała staruszka — zastanowiwszy się trochę. Obłóczyny nie zdadzą się na nie. Czyż może znaleźć gdzieindziej lepszy przykład, niż w swojej rodzinie — tu tylko może się nawrócić? Przyprowadzimy ją pod warunkiem, że okaże skruchę i zechce żyć uczciwie. Co do Don Sebastiana, bądź spokojny Gabryelu. Jeśli tylko uda nam się sprowadzić tu małą, wstrzyma się on od wszelkiej krytyki. I cóżby mógł powiedzieć? Należy okazać miłosierdzie bliźnim, a ci panowie są do tego więcej obowiązani, niż ktokolwiek bądź inny. Wiesz mi, Gabryelu, w gruncie rzeczy to są mężczyźni, tylko mężczyźni!




V.

Mieszkańcy klasztoru górnego przyjmowali uporczywem milczeniem wszelkie przycinki, odnoszące się do obecnego prałata. Weszło to w obyczaj na Claveriasie. — Gabryel zauważył to jeszcze za czasów swego dzieciństwa. Jeśli się mówiło o byłym arcybiskupie, można było rozpuszczać język; i ludzie ci przyzwyczajeni do obmawiania, wyciągali chętnie na światło dzienne wszystkie małe jego przywary: pogrzebany prałat przestawał być niebezpiecznym, a nicowanie nieboszczyka mogło być poczytane, jako pochwała żyjącego następcy i jego ulubieńców. Ale kiedy wymawiano imię panującej Eminencyi, wszyscy milkli nagle, podnosząc rękę do czapki, jakgdyby Książe Kościoła mógł ich widzieć, z sąsiadującego z klasztorem, pałacu.
Najśmielsi ograniczali się do opowiadania o kłótniach kanoników, do wyliczania tych, którzy kłaniali się sobie na chórze i tych, którzy, wymawiając słowa pisma świętego, patrzyli na siebie, jak wściekłe psy, gotowe do kąsania. Opowiadano również z zachwytem o polemice, jaką skarbnik prowadził z doktoratem od trzech lat na szpaltach dziennika w Madrycie, w kwestyi czy potop był powszechny czy też częściowy, zbijając się wzajemnie w artykułach, drukowanych raz na cztery miesiące.
Gabryel potrafił wytworzyć sobie na Claveriasie przyjaciół. Ci poszukiwali go, cieszyli się z jego obecności. Wywierał on na swoje otoczenie wpływ, jaki mają, nawet nic nie mówiąc, ludzie stworzeni na prowodyrów. Wieczorem zbierano się u dzwonnnika, ale jeśli dopisywała pogoda, a spotkanie miało miejsce na świeżem powietrzu, w galeryi leżącej nad drzwiami „Przebaczenia“. Poranki spędzano u szewca. Był to człowiek mały, żólty i chorowity z wieczną migreną, którą leczył, obwijając głowę mokremi chustkami, że wyglądał jak w turbnie.
Szewc był najbiedniejszym ze wszystkich mieszkanców Claveriasu. Nie miał żadnego zajęcia w kościele; pokazywał Olbrzymy bez wynagrodzenia, w nadziei otrzymania pierwszego wolnego miejsca; uważał się i tak za szczęśliwego, że kapituła pozwalała mu bezpłatnie mieszkać w klasztorze, a to ze względu na żonę, która była córką jednego ze starych sług kościoła. Nieznośny smród klajstru i skór moczonych, zmięszany z zaduchem nędzy, zanieczyszczał tę dziurę. Nieszczęsna płodnosć powiększała jeszcze biedę; jego wątła, ciągle narzekająca żona z wielkiemi żółtawemi oczyma, miała co rok nowego dzieciaka u obwisłych piersi, kiedy starsze czołgały się po ziemi zgłodniałe skrofuliczne z olbrzymiemi głowami, cienkiemi szyjami i krostowatemi twarzami.
Pracował dla sklepów w mieście, z czego miał bardzo małe zyski. Prawie o świcie młotek jego zaczynał dźwięczeć w ciszy klasztornej. To jedyne zamanifestowanie w klasztorze pracy świeckiej przyciągało do jego nudnego mieszkania wszystkich próżniaków. Mariano, Tato, stróż kościelny, byli to ludzie, których Gabryel najczęściej tam spotykał; siedzieli na zapadniętych krzesłach tak nizkich, że mogli rękoma dotykać zakurzonej posadzki z czerwonych cegiełek.
Dzwonnik musiał często powracać na wieżę do swego zwykłego zajęcia. Wtedy miejsce jego zajmował kalkancista od organów, lub urzędnicy zakrystyi, których przyciągały mowy Gabryela. Przychodzono litylko dlatego, żeby go słuchać. Rewolucyonista wolałby milczeć; ale przyjaciele jego, ciekawi, jak wszyscy ludzie, odcięci od świata, nalegali, żeby im opowiadał o swoich podróżach: a kiedy opisywał piękność Paryża, wielkość Londynu, otwierali szeroko oczy, jak dzieci, oczarowane baśnią fantastyczną.
Szewc z głową pochyloną, nie przerywając pracy, słuchał uważnie opowieści o tych cudach. Kiedy Gabryel kończył, wszyscy jednogłośnie oświadczali — te miasta są piękniejsze od Madrytu... słyszycie — piękniejsze od Madrytu. Nawet żona szewca, stojąc w kącie, zapomniała o swej chorowitej progeniturze, słuchając z zachwytem Gabryela; i wtem jucznem bydlęciu, skazanem na nędzę, budził się instynkt córy Ewy i blady uśmiech zacierał na chwilę wyraz ciągłego smutku, kiedy towarzysz opisywał przepyszne toalety, w których pokazywały się wielkie damy krajów cudzoziemskich.
Wobec tych ewokacyi oddalonego świata, którego nie zobaczą nigdy, wszyscy słudzy kościelni czuli, jak umysł ich zaskorupiały i obojętny, jak kamienie murów, zaczął się poruszać. Przepych nowożytnej cywilizacyi przejął ich więcej, niż wspaniałości raju, opisywane przez kaznodziejów. W tej atmosferze ostrej i zapylonej, w wyobraźni ich powstawały miasta fantastyczne i zadawali nieskończoną ilość pytań naiwnych o obyczajach, a nawet o pożywieniu tych narodów, jakgdyby chodziło o stworzenia z innej planety.




Po południu, kiedy szewc pozostawał sam, Gabryel, znużony jednostajną ciszą Claveriasu, schodził do Katedry.
Estaban w swoim wełnianym płaszczu, w białym golilia[34], z laską policyanta pełnił swą służbę w transepcie, nie pozwalając ciekawym chodzić między chórem i wielkim ołtarzem.
Dwie blachy ze starego złota, zapisane gotykiem, przyczepione do filarów, groziły klątwą każdemu, kto ośmieli się głośno mówić lub robić jakieś znaki. Przedwieczna ta groźba nie onieśmielała nielicznych pobożnych, uczęszczających ze zwyczaju na nieszpory, gdyż bez przerwy rozmawiali za kolumnami ze służbą kościelną. Światło, przechodząc przez witraże, kładło na posadzce pstrociznę barw; czerwono-zieleni księża ukazywali się na tym płomiennym dywanie. W głębi chóru kanonicy sami dla siebie śpiewali w ponurej samotni świątyni. Drzwi, zamykane za spóźniającymi się księżmi, uderzały głośno, jak wystrzały armatnie. Na górze, od czasu do czasu przerywając śpiew, odzywała się leniwa, nosowa muzyka organów, grających jakby tylko z obowiązku, przez żal, że pracują w tym ciemnym, pustym gmachu.
Gabryel, przychodząc do katedry, spotykał swego siostrzeńca Perrero, który sprowadzał sam dzieci chóru i niższych urzędem księży, zajętych w sekretaryacie kapituły.
Figle Tato rozweselały Gabryela; chłopak włóczył się po katedrze z całą swobodą, bez najmniejszego szacunku, jak człowiek, który się w niej urodził i czuje się najzupełniej u siebie w domu. Wejście psa między nawy napełniało go radością.
— Zobacz wuju, jak się z nim obejdę.
I, wyciągając róg swej kurtki, przybliżał się do psa, to bujając się, to skacząc, jak toreador. Zwierzę, pamiętające go oddawna, pragnęło uciec przez najbliższe drzwi, ale Tato zagradzał mu przejście i, niby goniąc, wpychał napowrót między nawy; biegał za nim z kaplicy do kaplicy, zwalczając, jak byka, aż w końcu, wciśniętego w kąt, zaczynał kopać; rozpaczliwe wycie biednego zwierzęcia przeszkadzało śpiewającym kanonikom, a Tato śmiał się z radości; ale zato za kratą koło chóru nieszczęsny Estaban patrzył nań wymownemi oczyma i groził mu laską.
Po licznych sprawkach w tym guście, siostrzeniec wracał do wuja; rozmowa ich toczyła się prawie zawsze o różnych awanturach w katedrze. W przeciwieństwie do innych mieszkańców, którzy bojąc się denuncyacyi przed kardynałami i kanonikami, zachowywali głębokie milczenie, Tato opowiadał każdemu, kto tylko chciał słuchać, wszystkie plotki i potwarze, jakie w swej złośliwej ciekawości zdołał zebrać w sąsiedztwie. Mogło go co najwyżej spotkać za to wyrzucenie za drzwi, ale perspektywa takiego wypadku nie przerażała go bynajmniej: nie krępowałyby go żadne więzy — porzuciłby kościół dla plaza de toros.
Perrero znał na palcach wszystkie awantury kościoła Prymasowskiego. — Co kanonicy mówili w zakrystyi przeciwko arcybiskupowi, co arcybiskup mówił w swoim pałacu przeciwko kanonikom. Cierpkie żale i głuche intrygi tych skwaśniałych bezżeńców, którzy nie zapomnieli czasów, kiedy kapituła wybierała prałatów; gniewy książąt kościoła, pragnących nakazać duchowieństwu bierne poddanie się, oburzających się na najmniejszy opór, jak na przestępstwo kryminalne — wszystko to wiedział dokładnie i opowiadał z malowniczymi drobiazgami.
Z największem zamiłowaniem opisywał kronikę skandaliczną. Znał domy, w których prebendyści spędzali wieczory po wyjściu z nabożeństwa; wiedział imiona dam i zakonnic, które rurkowały im komże; słyszał o okropnej rywalizacyi kobiet, którym sutanny pozawracały głowy, o ich staraniach, aby wzajemnie wyrugować się z łask kanoników przez pranie dla nich batystów.
Z chwilą, kiedy kanonicy opuszczali chór, pokazywał Gabryelowi grupę młodych, starannie wygolonych księży, o niebieskawych, świeżych policzkach, w jedwabnych pelerynach, wydzielających mocny zapach piżma. Byli to eleganci kapituły, robiący częste wycieczki do Madrytu, gdzie spowiadali swe protektorki — stare markizy, które wpływami swymi zyskiwały dla nich stalle na chórze. Zatrzymywali się na chwilę przed drzwiami Mollete, kokieteryjnie układając fałdy swych płaszczów przed wyjściem na ulicę.
— Idą do swych przyjaciółek — drwił Tato. — Hola! zrobić miejsce dla Don-Juana Tenorio!
Kiedy już zeszedł ostatni kanonik, Perrero zabierał się do obrabiania kardynała.
— Jest w tych dniach w zabijającym humorze. W pałacu wszyscy drżą ze strachu. Sławna fistuła przyprawia go o szaleństwo.
— Czyż to prawda, że ją ma?
— Napewno. Spytaj się ciotki Tomasy. Mówią nawet, że obdarza staruszkę taką sympatyą przez wdzięczność za przygotowanie mu maści, jakoby robionej rękami aniołów. W gruncie rzeczy arcybiskup jest dzielnym człowiekiem, ale, kiedy ból go schwyci, cały pałac, cała dyecezya drży — najlepiej unikać go wtedy. Widziałem go w sukniach pontyfikalnych, z mitrą na głowie, patrzącego wokoło tak wściekłym wzrokiem, że zdawało się, iż ada chwila rzuci pastorał i spoliczkuje nas. Zdaje się, że ciotka miała racyę mówiąc, czy on czasem nie pił?!
— Czyż naprawdę upija się, jak mówią w kapitule?
— Nie upija się: trzeba każdemu oddać sprawiedliwość. Wypije jeden kieliszek, potem drugi, czasami trzeci, jeśli chce zrobić grzeczność przyjacielowi, przychodzącemu w odwiedziny. Przyzwyczajenie, pozostałe z pobytu w Andaluzyi, gdzie był biskupem... Wino jest w najlepszym gatunku, po pięćdziesiąt douros arrobe[35]: syrop ogrzewający i wzmacniający żołądek. Tylko z chwilą, kiedy ten syrop znajdzie się w kiszkach Jego Eminencyi, nieszczęsny cierpi, jak potępieniec. Jestto tak, jak mówi ciotka Tomasa: lekarze naprawiają, a on znów się psuje przez to rajskie wino. Nie myśl wuju, że jestto byle kto; pominąwszy jego przykry charakter, trzeba przyznać, że kardynał jest człowiekiem. Zaręczam ci, że ta biało-różowa, za mała do tego olbrzymiego ciała, głowa nie jest bynajmniej pusta. Jestto zuch z zawsze wysoko podniesionem czołem, nie udający hipokryty. Widać zaraz, że był w młodości żołnierzem. Nie boi się niczego, nie gorszy niczem, nie wznosi rąk ku niebu. Lubię go. Nie przypomina niczem swego poprzednika, „wodzianki“, który umiał się tylko modlić, drżąc przed każdym kanonikiem On nie. — Niech no kto w kapitule ośmieli się podnieść głowę! Byłby w stanie wpaść na chór podczas nieszporów i, bijąc pastorałem, kazać opuścić miejsca. Już najmniej od dwóch miesięcy nie schodził do katedry i kanonicy nie widzieli go. Rozgniewała go tak delegacya, posłana przez nich do pałacu z żądaniem różnych reform. Żądania zaczęto od słów „Eminencyo, kapituła życzy sobie”. Don Sebastian przerwał ze wściekłością: „Kapituła nie może sobie nic życzyć! Kapituła nie ma rozumu”. I, obracając się do nich plecami, zostawił, ogłuszonych wybuchem. I miał racyę, traktując ich w ten sposób: — dlaczego ci panowie wtykają swój nos w jego życie prywatne i zajmują się podobnymi drobiazgami. Czyż on wtrąca się do nich? Czyż wymawia niektóre grzeszki, otrąbione po całem Toledo?
— Cóż kanonicy mają przeciwko kardynałowi?
— Wyrzucają mu sprowadzenie do pałacu Donny Visitation.
— Któż to jest ta Donna Visitation?
— Jakto nie znasz jej jeszcze? Na mieście i w katedrze mówią tylko o niej. Jestto siostrzenica Jego Eminencyi. Kiedy zaczyna go dręczyć przeklęta choroba, krzyczy, wyje, prawie gryzie; ale wystarcza wejście Donny Visitation, żeby zrobił się słodki, jak jagnię — przestaje jęczeć, cierpi w spokoju: Jedno jej dobre słowo napełnia go radością. Tak, kocha ją bardzo.
— Czyż jest jego?... — zapytał zaintrygowany Gabryel.
— Właśnie tak. Czyż może być co innego? Wychowywała się od dziecka w „Kolegium Szlachcianek“; ale jak tylko Don Sebastian przybył do Toledo, sprowadził ją natychmiast do pałacu... Coprawda nie ma o co robić tyle zachodu: duża, blada, chuda dziewczyna; całą jej ozdobą są ładne oczy i ładne włosy. Mówią, że śpiewa, gra na fortepianie, czyta wiele książek, że umie wszystko, czego uczą w kolegiach ludzi bogatych. Prócz tego posiada talent tumanienia naszego arcybiskupa.
— Być może nie jest tem, o co ją posądzasz.
— Cóż znowu! Twierdzi tak cała kapituła, a najpoważniejsi kanonicy od pierwszego do ostatniego wierzą temu. Przeczą ulubieńcy Jego Eminencyi, szpiedzy, donoszący mu o wszystkich awanturach w katedrze, ale przeczą tak miękko, że mogą tylko utwierdzić nas w naszem przekonaniu. Don Sebastian oburza się i wybucha gniewem, ilekroć gadanina dojdzie jego uszu.
Perrero umilkł, podrapał się, po czaszce, jakby wahając się powiedzieć coś bardzo ważnego.
— Czem jest Donna Visitation dla kardynała, wiem wreszcie dobrze. Mam dowody, wuju. Wiem z dobrych źródeł, jak oni żyją. Jeden z domowników widział ich wielokrotnie całujących się. Chociaż... źle mówię; ona jego obejmuje, a Don Sebastian przyjmuje z anielską radością pieszczoty tej kotki... Biedak! już jest za stary!
Tu Tato zakończył swe zwierzenia jakimś sprośnym żartem.




Od czasu do czasu, Gabryel spotykał Don Luisa niedaleko wielkiego fresku św. Krzysztofa. Znajdowały się tam małe drzwi, prowadzące po spiralnych wschodkach do archiwum muzycznego. Prawie zawsze kapelmistrz trzymał pod pachą jakiś gruby, zakurzony tom, który pokazywał Gabryelowi.
— Niosę to do klasztoru — mówił. — Chcę uczcić cię czemś, co warte jest zachodu.
I dwaj przyjaciele wszczynali rozmowę o muzyce. Don Luis, wskazując oczyma małe drzwiczki, wołał:
— Ach, rozpływa mi się serce na myśl o tych archiwach! Za każdym razem, kiedy stąd wychodzę, jestem upojony. Barbarzyńcy przeszli tamtędy. Wszystkie tomy mają karty powygryzane, po wydzierane we wszystkich miejscach, gdzie była malowana litera, winieta lub wdzięczny jaki ornament. Zapomniano o starej muzyce. Panowie kanonicy nie lubią jej, nie rozumieją; żałowaliby wydania kilku pesetas na usłyszenie jej w święta uroczyste. Wykręcają się kawałkami Rossiniego! Co do organów, chodzi im tylko o to, żeby grać na nich jaknajwolniej. Muzyka wydaje im się tem więcej religijną im jest powolniejszą, nawet gdyby organistę napadła fantazya — zagrania wolno kontredansa.
Niewiele brakowało, żeby oczy artysty nie zabłysły łzami.
— Wiesz Gabryelu, że w tych archiwach są utwory pierwszorzędnej wartości, zasługujące na życie tak długie, jak sztuka sama. My, hiszpanie nie wiele znaczymy w muzyce świeckiej, ale niech mi pan wierzy, że to, cośmy zrobili w muzyce religijnej, nie jest bynajmniej do pogardzenia; — jeśli wogóle istnieje muzyka świecka i religijna, bo co się mnie tyczy, wątpię w to mocno. Podług mnie jest tylko muzyka i mądrym będzie ten, kto potrafi oznaczyć granicę, gdzie kończy się świecka, a zaczyna religijna. Jestto kwestya, którą roztrząsała krytyka od XVI do XVIII wieku, naturalnie nie rozwiązawszy jej. Od czasu do czasu Rzym wydawał bullę z tego powodu, ale te nic nie uczyły, ponieważ Ojciec święty nie był w stanie powiedzieć jasno — to jest religijne, a to jest świeckie.
— Za tym murem śpią, zniszczone, pokryte grubym całunem kurzu, najwięksi muzycy naszego kraju. I lepiej dla nich, że śpią i nie słyszą, co u nas dzisiaj śpiewają na chórze!.. Jest tam Cristobal Morales, który był ongi kapelmistrzem w tej katedrze; trzysta to już lat temu, a dwadzieścia, jak Palestrina zreformował muzykę. W Rzymie Cristobal dzielił sławę tego znakomitego mistrza; jego portret jest w Watykanie, a jego Lamentations, jego Psalmy, jego Magnificat, leżą tu od wieków w zapomnieniu. — Jest tam Victoria, drugi z tej samej epoki, przezwany przez zawistnych „małpą Palestriny”, ponieważ brali za naśladownictwo dzieła, pisane po długim pobycie muzyka w Rzymie; ale Victoria nietylko, że nie jest plagiatorem włocha, ale w wielu rzeczach przewyższa go. — Jest tam Rivera, toledańczyk, o którym dziś już nikt nie pamięta, a jednak w archiwach naszych pozostał po nim cały tom mszy; jest jeszcze Romero d’Avila, najlepszy znawca śpiewu mozarabskiego i Ramos z Pareja, ten muzyk XV wieku, ogłaszający w Bolonii swój De musica tractatus, gdzie, obalając przestarzały system Guido Arezzo’a, odkrywa „temperament dźwięków“; następnie mamy tu mnicha Urena, dodającego nutę si do gam, i Javier Garcia, który w wieku ostatnim, reformuje muzykę i (niech Bóg mu to przebaczy), zwracając ku włoszczyżnie, rzuca na drogę, z której dotychczas zejść nie może.
Mamy także Nebra, organistę Carlosa III, kompozytora, który na cały wiek przed Wagnerem używał dyssonansów w muzyce. Kiedy pisał swoje Requiem na pogrzeb Donny Barbary de Braganza, przeczuwał zdziwienie, z jakim wykonawcy — muzycy i śpiewacy przyjmą jego rewolucyjną muzykę, ponieważ na marginesach każdej części pisał: „proszę wziąć pod uwagę, że część ta jest napisana bez błędu“. Litanie jego zdobyły taką sławę, że zabroniono kopiować je pod groźbą wyklęcia. Groźba zbyteczna; do niedawna wyklętoby muzyka, któryby się ośmielił przypomnieć je sobie... Ach, Gabryelu, nasze archiwum jest panteonem wielkich łudzi, ale Panteonem, w którym nikt nie zmartwychwstaje!
I mówił dalej, zniżając głos: Kościół nigdy nie kochał muzyki. Żeby ją rozumieć, żeby ją odczuć, trzeba być koniecznie artystą. Czy wiesz, pan, że ci panowie, którym płacą, by śpiewali na chórze, nie mają najmniejszych kwalifikacyi muzycznych. Kiedy widzę cię, Gabryelu, jak uśmiechasz się wobec rzeczy religijnych, zgaduję to, czego nie chcesz powiedzieć i przyznaję ci racyę. Zajmowała mię historya muzyki kościelnej, śledziłem krok za krokiem krzyżową drogę, którą ta nieszczęsna sztuka wlokła się przez wieki całe. Słyszałeś pan pewnie niejednokrotnie, że muzyka religijna jest stworzona przez kościół: kłamstwo, — muzyka religijna nie istnieje.
Don Luis i Gabryel rozmawiali tak długo, przechadzając się po pustych, cichych nawach. W kościele było już tylko paru posługaczy przededrzwiami zakrystyi i dwie kobiety, klęczące przed kratą głównego ołtarza. W katedrze rozlewał się zmierzch wieczorów zimowych; pierwsze nietoperze zlatywały ze sklepień, krążąc między słupami kolumn.
— Nie, muzyka religijna nie istnieje, a co do muzyki kościelnej, ta jest w stanie kompletnej anarchii. Christianizm, tworząc się, jako religia, nie wynalazł nawet najgorszej sztuki układania kompozycyi śpiewu; wziął poprostu od żydów ich pieśni, przejął nawet sposób ich wypowiadania: była to muzyka barbarzyńska, pierwotna, która rozdzierała by nam uszy, gdybyśmy ją dziś słyszeli. Zdaleka od Palestyny, w miejscach, gdzie było nie już żydów pierwsi poeci chrześciańscy św. Ambroży, Predencyusz i inni łatali nowe hymny i psalmy albo ze znanych kawałków, będących w modzie w świecie rzymskim, albo z muzyki greckiej. Wyrazy „muzyka grecka“ dają nam złudzenie pięknych rzeczy — nieprawdaż? Grecy mają tyle przepięknych dzieł w sztukach plastycznych i w poezyi, że wszystko, co nosi ich nazwę, otoczone jest aureolą doskonałości. A jednak ta muzyka grecka była poprostu rzempoleniem. Różne sztuki, różnie się rozwinęły w życiu ludzkości; podczas, kiedy rzeźba ze swym Fidiaszem doszła do apogeum, malarstwo zachowało pewną surowość, co można zauważyć w zabytkach Pompei. Ponieważ grecy nie potrafili stworzyć systemu pisania nut dość pełnego, by wyrazić i ustalić wszystkie zasady muzyki — każdy naród, składający ich państwo miał swoją modę w muzyce, gdzie prawie wszystko zostawiano wolnej woli wykonawcy. Niemożliwość dokładnego wyrażenia na papyrusie tego, co śpiewały głosy i instrumenty, była niezwalczoną przeszkody dla postępu.
Gabryel potwierdzał skinieniem głowy dowodzenia kapelmistrza.
Oto czem była pierwotna muzyka chrześcian, podejmował znów Don Luis. Z początku, przekazywane litylko przez tradycyę, podawane z ust do ust, śpiewy kościelne psuły się i paczyły. Każdy kościół wykonywał je podług swojej modły, w muzyce religijnej panował chaos. Mistycy marzyli o jedności w sztuce sztywnej, hieratycznej; w VI wieku, święty Grzegorz wydał swój Antyfonarz — zbieraninę wszystkich melodyi liturgicznych, oczyszczonych według zasad kompilatora. Była to mieszanina dwóch elementów: rzymskiego — poważnego i surowego i greckiego, przeładowanego ozdobami wschodniemi, przypominającemi nasze malaguena[36]. Nuty wyrażano za pomocą liter; były tam mody frygijska, lidyjska i inne — zawikłane zlanie muzyki greckiej, wykonane z wielkim ruchem, z dodatkami, westchnieniami i ciszą. Zbiór ten nie doszedł do nas w całości ku wielkiemu zmartwieniu szperaczy; ale jeśli mamy sądzić po urywkach, które pozostały, muzyka ta, wykonana dziś, nie będzie nic a nic mniej religijną, niż to, co się teraz dzieje — byłby to śpiew podobny do śpiewu Maurów, Chińczyków, lub greków schizmatyków, zachowujących dawną liturgię...
Harfa była wówczas instrumentem kościelnym. Trwało to do X-go wieku, w którym wynaleziono organy, instrument gruby, barbarzyński, poruszany za pomocą uderzeń pięści i powietrza, zamkniętego we wzdętych skórzanych workach.
— Guido Arezzo ustalił skalę muzyczną, biorąc za podstawę zbiór św. Grzegorza — to wystarczyło by przypisano temu benedyktynowi wynalezienie pięciolinii. Posługiwał się on jeszcze literami, jako nutami; rozmieścił je tylko w dwóch rzędach a dla odróżnienia rysował je w trzech kolorach. Trudności istniały w dalszym ciągu. Potrzeba było dziesięciu lat, by nauczono się jako tako muzyki, w dodatku śpiewacy różnych miast nie byli w stanie jednakowo dobrze nut odczytywać.
— Świętego Bernarda sztywnego i surowego, jak jego epoka, raził ten śpiew, jako za mało poważny. Człowiek ten był odszczepieńcem sztuki. Chciał żeby kościoły były nagie bez wszelkich ozdób architektonicznych, a co do muzyki — najpowolniejsza wydała mu się najlepszą. Był on ojcem pełnego śpiewu (cantus-plenus).
— Lecz już chrześcianie XIII wieku uważali sam śpiew za zbyt nudny. W tych czasach katedry były miejscami rozrywek, teatrem, środowiskiem działalności społecznej; chodzono tam trochę po to, by się modlić, ale głównie po to, by się rozerwać, żeby zapomnieć o wojnach, gwałtach i okropieństwach świata zewnętrznego. Muzyka popularna weszła tam znowu, tam zaintonowano modne naówczas śpiewki — prawie zawsze śpiewki birbanckie. Naród cały brał udział w koncertach tego rodzaju, a ponieważ każdy śpiewał podług swojego głosu i sposobem, jaki mu najwięcej przypadał do gustu — koncerty te dały, jako wynik, pierwszą próbę śpiewu zbiorowego. Religia stała się radosną i demokratyczną — taką, jaką ty pragniesz ją widzieć, Gabryelu; i nie istniała wówczas inkwizycya, nie podejrzewano nikogo o herezyę, nie niepokojono dusz ludzkich fanatyzmem i strachem. Pospolite dęte i rżnięte instrumenty, którymi zabawiali się robotnicy w miastach, a chłopi podczas żniw, wprowadzano do kościoła i organom towarzyszy gra na skrzypcach, trąbkach, rogach, fletach, gitarach i teorbanach, W całej prawie Europie litylko liturgię śpiewano bez akompaniamentu, ale wierni pogardzali tem, jako niezrozumiałem i przeplatali aryami popularnemi. Podczas wielkich świąt śpiewano hymny na nutę znanych melodyi jak np.: piosnka żołnierza, Morenieo pocałuj mię, nie wiem co mi dolega, pani miej litość nademną, biada temu, kto się ożenił i innych w tym samym stylu.
— Pyta się pan, czy Rzym nie protestował? Nie, ponieważ Kościół nasz nie posiadał nigdy zasad artystycznych. Nie stworzył, jak inne religie, ani architektury, należącej całkowicie do niego, ani rzeźby wyłącznie chrześciańskiej, a tem mniej muzyki. Przystosowywał sobie wszystko połowicznie; z pospolitą łatwością przyjmował i przywłaszczał wszystko, co nie było jego dziełem — tylko dziełem postępu ludzkiego. Styl greko-rzymski, bizantyjski, gotycki, Renesans, wszystkie weszły do jego budownictwa, ale sztuka chrześciańska, czysta i oryginalna nie istnieje i nie istniała nigdy.
Palestrinie poruczono zreformowanie muzyki kościelnej. Papież skłaniał się wówczas do zachowania li tylko samego śpiewu (cantus plenus), a nawet do pozbawienia się go, jeśliby okazała się tego potrzeba. Msza papieża Marcelego i kilka innych melodyi było rezultatem tego postanowienia; nie posunęło to jednak bynajmniej sprawy. W celu oczyszczenia muzyki kościelnej, trzeba było, żeby inicyatyw a wielkiego ruchu muzycznego wyszła ze świata świeckiego — ruch ten zaczął włoch Monteverde, francuz Rameau, Niemcy Sebastian Bach i Haendel. Jakaż to cudna była epoka, Gabryelu! I jacy ludzie nastąpili po niej: Gluck, Haydn, Méhul, Boieldieu a nad wszystkimi nasz boski Beethowen!
Kapelmistrz umilkł na chwilę, jakgdyby imię ideału zapieczętowało mu usta pobożnem milczeniem. Po chwili dodał:
— Cały ten lodozwał sztuki przeszedł przez kościół, który, swoim zwyczajem, wybrał z niego to, co przypadało mu do gustu. W każdej strefie kult katolicki przyswajał muzykę, pozostającą w najlepszej harmonii z jego tradycyami. W Hiszpanii, począwszy od Palestriny, karmiono nas utworami komponowanymi na modłę włoską; muzyka niemiecka i francuska nie doszła do nas. Początkowo uprawialiśmy fugę i kontrapunkt, ale po Stabat-Mater Rossiniego nabraliśmy takiego wstrętu do muzyki teatralnej, że nie chcieliśmy jej więcej protegować.
— W Hiszpanii muzyka religijna i opera włoska szły ręka w rękę, — o czem naturalnie nie mają pojęcia panowie kanonicy. Oburzyliby się, gdyby podczas mszy zagrano im kawałek Beethowena, ponieważ uważają go za autora świeckiego, ale słuchają z ekstazą mistyczną urywków, które obiegły niegdyś wszystkie sceny włoskie.
— Zapyta pan o cantus plenus. Usłał on sobie gniazdo w naszej katedrze i przechował się w niej wieki całe. Toledo zebrało wszystko, co stworzył on najlepszego; z foliałów naszego archiwum muzycznego wyszły śpiewy liturgiczne wszystkich kościołów Hiszpanii i Ameryki. — Biedny śpiew! Od tak dawna został już pogrzebiony. Widziałeś Gabryelu — ani na jutrznię, ani na nieszpory nikt nie przychodzi go słuchać. Wierni nie znają liturgii, przestali ją oceniać, zapomnieli o niej; za to pociągają ich nowenny, tridunny, ćwiczenia extra-liturgiczne. Stary katolicyzm hiszpański zdrowy, uczciwy i poważny, wzrosły na mocnym gruncie, ustąpił miejsca katolicyzmowi lichemu, starającemu się przywabić publiczność przez ładne śpiewy w pospolitym języku. Jezuici ze zwykłym sobie sprytem odgadli, że należało dać kultowi przynętę światową, połączyć operetkę z liturgią; i oto dlaczego ich złocone kościoły, wysłane dywanami, kwitnące, jak buduary, są zawsze przepełnione, podczas kiedy w starych katedrach huczy pustka, jak w grobach. Nie obwieszczali wielkim głosem potrzeby reformy, ale zaprowadzili ją w praktyce, znosząc w śpiewie używanie łaciny, nie przypadającej do smaku tłumom, i zamieniając tekst liturgiczny przez różne romanse i ckliwą poezyę. Było to abdykacyą kościoła, przyznaniem się do niemocy. Obecnie tylko Tantum ergo śpiewają po łacinie: zupełnie, jak w świątyni protestanckiej. — Ale chodźmy Gabryelu zamykają.
Dzwonnik biegał już po nawach, poruszając pękiem kluczy i wystraszając ich brzękiem coraz to liczniejsze rzesze nietoperzy. Dwie dewotki znikły. W katedrze pozostał tylko kapelmistrz i Gabryel. Stróże nocni, poprzedzani przez doga, udawali się na posterunek, na którym pozostawali zamknięci do przyszłego poranku.




Pewnego popołudnia, kiedy Gabryel wchodził do klasztoru, przy kracie ogrodu zatrzymała go Tomasa.
— Wiesz, mam nowiny. Zdaje się, że znalazłam miejsce, w którem ukrywa się biedna Sagraria. Musisz mi pomódz — trzeba uzyskać od twego brata przyjęcie jej do domu. Nie mogę ci powiedzieć nic więcej ale jest bardzo możliwe, że, w przeciągu czterech dni najdalej, zobaczysz ją którego ranka w katedrze.
I rzeczywiście w kilka dni później o zmierzchu, ogrodniczka, pociągnąwszy go za rękaw, zaprowadziła bez żadnych wyjaśnień przed postać kobiecą, opartą o jeden ze słupów, otaczających ogród.
Kobieta ta stała, skupiona w sobie, owinięta w wypłowiałą pelerynę, w przydeptanych bucikach, z chustką nasuniętą prawie na same oczy.
— Oto ona — rzekła Tomasa.
Gabryel nie domyśliłby się nigdy, że to była jego siostrzenica. Z listów Estabana stworzył sobie obraz dziewczyny młodej, pełnej wdzięku o różowe] cerze i śmiejących się ustach; miał zaś przed sobą twarz zwiędłą, kościstą, z wystającymi policzkami, z wpadniętymi oczami, rzadkiemi brwiami, napiętnowaną cierpieniem i zmęczeniem.
— Przywitaj się z twym stryjem, Gabryelem, moje dziecko — powiedziała staruszka. Pomimo głupstw które robił, jest to anioł boży. Jemu zawdzięczasz, żem cię tu przyprowadziła.
I Tomasa chciała popchnąć Sagrarię w stronę stryja. Lecz nieszczęśliwa kobieta odwróciła głowę, wtuliła ją jeszcze bardziej w ramiona i odstąpiła, jakby nie mogąc znieść spojrzenia nikogo z członków swej rodziny; twarz ukryła w róg swego płaszcza, by powstrzymać napływające łzy.
— Wejdźmy do domu, ciotko — poradził Gabryel. — To biedne stworzenie nie czuje się tu dobrze.
Na wschody klasztoru przepuścili Sagrarię przed sobą. Wchodziła z twarzą wciąż ukrytą, nie widząc przed sobą nic; lecz nogi jej bezwiednie znajdowały stopnie.
— Przybyłyśmy z Madrytu rano — objaśniała ogrodniczka, wchodząc. — Kazałam jej zaczekać do tej godziny w zajeździe, gdyż nie chciałam, żeby weszła tu przed wieczorem.
— Najlepsza to chwila: Ęstaban jest na chórze, a ty możesz swobodnie urządzić całą sprawę. — Przepędziłam tam trzy dni! Ach, moje dziecko, czego nie widziałam! W jakiem piekle przebywało to biedactwo! I mówią, że jesteśmy chrześcianie? Prędzej szatany. Na szczęście mam znajomych w Madrycie: księża, którzy byli niegdyś w naszej katedrze przypomnieli sobie Tomasę. Musiałam użyć całego ich poparcia, włożyć w dodatku sporo pieniędzy by wyciągnąć nieszczęsną ze szponów dyabła...
Klasztor górny był pusty. Przededrzwiami ojcowskiego mieszkania Sagraria, nagle, wyrwała się z odrętwienia: rzuciła się w tył i zaczęła płakać, jakgdyby wielkie niebezpieczeństwo czekało ją w tym domu.
— Wejdźżeż — nalegała Tomasa. — Jesteś tu u siebie. Musiałaś prędzej czy później powrócić.
I siłą zmusiła ją do przestąpienia progu. W przedsionku łkania Sagrarii ustały. Toczyła błędnemi oczyma na wszystkie strony, jakby dziwiąc się, że aż tu przyszła. Spojrzenia jej badały ze zdumieniem przedmioty, które niespodziewanie znajdowała na dawnem miejscu, jakgdyby czas zatrzymał się w biegu. Rzeczywiście nie zmieniło się nic w tym małym świecie, stworzonym w cieniu katedry — zmieniła się tylko ona — wyjechała w pełnym rozkwicie młodości — powraca stara, zniszczona i chora.
Nastała długa cisza.
— Twój pokój pozostał taki, jakim go zostawiłaś, Sagrario — odezwał się w końcu ze słodyczą Gabryel. Wejdź tam i czekaj aż cię zawołam. Uspokój się, nie płacz. Zaufaj mi. Nie znasz mię wcale, ale ciotka powiedziała ci prawdopodobnie, jak twój los mnie obchodzi. Ojciec twój nadejdzie wkrótce, ukryj się i zachowaj się cicho. Pamiętaj, nie wychodź, póki cię nie zawołam.
Kiedy pozostali sami, ogrodniczka i jej siostrzeniec usłyszeli poprzez zamknięte drzwi stłumione łkania młodej kobiety, która, osunąwszy się na łóżko, napróżno usiłowała łzy powstrzymać.
— Biedactwo! — rzekła ze współczuciem, sama bliska płaczu, Tomasa.
— Jestto dobra dziewczyna, szczerze żałująca za grzechy. Gdyby ojciec był ją zabrał w chwili, kiedy opuścił ją ten gałgan kadet, nie zaznałaby tyle poniżenia i nędzy. A jej zdrowie? Myślę Gabryelu, że ma się ona gorzej, niż ty. Ach ci mężczyźni z ich honorem i innemi tego rodzaju błazeństwami. Prawdziwy honor — to miłosierdzie i litość dla bliźniego, to nie — wyrządzanie krzywdy nikomu. Powiedziałam to któregoś dnia memu miłemu zięciowi. Ten pan rozgniewał się, kiedy mu oświadczyłam, że jadę do Madrytu, ażeby małą odszukać; mówił, że z chwilą, kiedy wejdzie tu Sagraria, uczciwi ludzie nawet nie będą mogli odetchnąć świeżem powietrzem w klasztorze — on przynajmniej nie pozwoli swojej córce wyjść za próg mieszkania. A on, filut, stale kradnie wosk Najświętszej Pannie i przywłaszcza sobie pieniądze dewotek za msze, które się nigdy nie odprawiają.
Po krótkiej przerwie spytała:
— Czy mam zawołać Estabana?
— Zawołaj go, ciotko.
— Dobrze, przyślę ci go, ale co do mnie nie chcę być świadkiem waszej rozmowy. Znasz mnie i znasz swego brata: albo zacznę beczeć, albo spoliczkuję go za upór. Samemu łatwiej ci go będzie przekonać.
Gabryel przesiedział w niepewności pół godziny, patrząc przez okna na pusty klasztor. Katedra była jeszcze więcej ponura, niż zazwyczaj — żadne dziecko nie bawiło się w Claveriasie. Nareszcie ukazał się Estaban.
— Co ci jest, Gabryelu? Ciotka mówiła mi, że chcesz widzieć się ze mną. Mam nadzieję, że nie jest ci gorzej?
— Nie. Proszę cię usiądź. Muszę z tobą pomówić. — Vara de Palo siadł, patrząc na brata niespokojnem okiem. Przestraszała go poważna twarz jego. Przytem Gabryel, jakgdyby pragnąc zebrać myśli, milczał czas jakiś.
— Mówżeż. Powiedz mi zaraz o co chodzi. Przerażasz mnie.
— Bracie mój — zaczął chory, tonem poważnym — wiesz, jak od czasu powrotu szanowałem, ciążącą na twem życiu, tajemnicę. Powiedziałeś mi: „córka moja umarła“ i zaznaczyłeś, że nie chcesz nic o niej słyszeć. Czyż do tej pory nie starałem się sumiennie żadnem przypomnieniem nie rozkrwawiać rany twego serca?
— Tak. Ale czegóż chcesz teraz. Dlaczego zaczynasz mówić dzisiaj o rzeczach, które sprawiają mi tyle bólu?
— Nie rób tak ponurej miny, Estabanie; wysłuchaj mnie ze spokojem i nie opieraj się w swoich przesądach. Bądź mężczyzną i zgódź się na postępowanie według wskazówek rozsądnych. Mamy wierzenia odmienne. Nie chodzi mi o wierzenia religijne, zostawmy je na stronie; mówię tylko o zasadach społecznych. Ty, wierzysz, że rodzina jest dziełem Boga, że źródło jej jest nadprzyrodzone. Ja wierzę, że jest ona instytucyą ludzką, powstałą z potrzeb gatunku. Ty osobnika, który się wymyka z pod praw rodziny i opuszcza swoje stanowiło skazujesz, bezwzględnie; ja współczuję jego słabości i odpuszczam winę. Niejednakowo też rozumiemy honor. Ty masz honor kastylski, honor barbarzyński, więcej okrutny i więcej żałobny, niż sama hańba. To honor teatralny, którego odruchy nie pochodzą z serca, który stosuje się tylko do tego, co świat powie, do imponowania wspaniałością i szlachetnością raczej innym, niż samemu sobie. Dla wiarołomnej żony śmierć, zabójstwo, zemstę; dla zbiegłej córki — pogardę i zapomnienie. Taką jest wasza ewangelia! Ja mam inną. — Dla żony, gwałcącej swe obowiązki — pogardę i zapomnienie; dla córki — kość kości, a krew krwi naszej — pobłażliwość, pomoc, słodycz, pieszczotę, ażeby skłonić ją do powrotu... Tak, Estabanie, wierzenia nasze dzielą nas; wieki całe wznoszą się między nami. Ale jesteś moim bratem, kochasz mnie i ja cię kocham; wiesz, że pragnę twego dobra; wiesz, że kochałem naszych biednych rodziców, tak jak i ty ich kochałeś. A więc w imię tego wszystkiego oświadczam ci, że podobne położenie dłużej trwać nie może, że nie powinieneś żyć dłużej w zatwardziałości, z tem, co nazywasz swoją godnością, nieczuły na wspomnienie córki. Ty, tak dobry, ty, który mnie przygarnąłeś w najcięższej chwili życia mego, czyż możesz spać spokojnie, czyż snów twoich nie mąci mysi o dziecku? Alboż wiesz, czy ono nie umiera z głodu wtedy, kiedy ty się pożywiasz? Czyż wiesz, że nie leży w szpitalu, kiedy ty korzystasz z domu, w którym mieszkali nasi rodzice.
— Wszystkie twoje wysiłki, Gabryelu, są próżne — odpowiedział Estaban z ponurym wyrazem twarzy. — Nie uzyskasz odemnie nic. Nie mów mi więcej o tem stworzeniu, za wiele przez nie cierpiałem; złamała całe moje istnienie. Czyś pomyślał o tem, że rodzina Lunów przez wieki cale świeciła przykładem cnoty, była przedmiotem szacunku całego świata — nawet arcybiskupów. I nagle spadliśmy na sam dół, wystawiono nas na pośmiewisko. Ach, jak strasznie cierpiałem. Wiele razy, zamknięty w tem mieszkaniu, płakałem ze wściekłości myśląc o żonie, tej nieszczęśliwej, która umarła, ze wstydu. Biedna, zeszła z tego świata, ażeby nie widzieć mego żalu i nie znosić dłużej pogardy ludzkiej. Chcesz, żebym o tęm wszystkiem zapomniał? A wreszcie cokolwiek powiesz, Gabryelu, honor jest honorem. Nie zniósłbym, żeby myślano o nas: „Lunowie są to ludzie bez wstydu“. I mieliby racyę, gdybym przyjął pod swój dach upadłą dziewczynę. Dlatego też błagam cię, w imię naszej wzajemnej miłości, Die nalegaj bracie: zrobisz mi wielką przykrość, a nie uzyskasz tego, czego pragniesz.
— Jednakże — podjął znów Gabryel — wasza religia uczy, że dzieci są darem Boga. Jakież więc macie prawo odtrącać je i wyklinać, kiedy zrobią wam przykrość. Nie, Estabanie! Miłość ojcowska powinna być silniejsza, niż przesądy społeczne. Przecież to nasze dzieci odradzają nas przez wieki całe; nasze dzieci unieśmiertelniają nas. Niezajmowanie się temi istotami, które są naszem dziełem, odmawianie im pomocy w zmartwieniu, jest pewnego rodzaju samobójstwem.
— Nie przekonasz mnie! — krzyknął Esteban gwałtownie. — Nie chcę! nie chcę!
— A więc pozwól sobie powiedzieć, że postępowanie twoje jest podłe! Jeśli jesteś tak wrażliwy na honor, na ten niemądry honor, którego obraza zmywa się krwią, dlaczegożeś nie odszukał łupieżcy, który ukradł ci córkę? Dlaczegoś go nie zabił, jak ojciec ze starego melodramatu? Jesteś człowiekiem spokojnym, nie uczyłeś się sztuki zabijania bliźnich, a ten osobnik umie obchodzić się z bronią. Z drugiej strony, jeślibyś, opierając się na tem, co nazywasz swojem prawem, szukał zemsty nie w prawidłowym pojedynku, jego potężna rodzina wściekałaby się na ciebie. Tak węc wyrzekłeś się odwetu tylko przez instynkt samozachowawczy, z bojaźni przed galerami. Oszczędzasz zbrodniarza, a potępiasz ofiarę. Tak, powtarzam ci, to jest nikczemne,
Vara de Palo, z uporem potrząsając głową, wołał:
— Nie przekonasz mnie, nie przekonasz mnie! Ona mnie opuściła i ja ją opuszczę!
— Gdyby opuściła cię, otrzymawszy błogosławieństwo księdza przed ołtarzem, byłbyś zadowolony, przyjąłbyś ją otwartemi rękami za każdym razem, kiedy zechciałaby cię widzieć. Ale opuściła cię, by być nikczemnie oszukaną, żeby wpaść w nędzę i hańbę. Czyż nieszczęśliwa nie zasługuje podług ciebie na większe współczucie, niż szczęśliwa. Zastanów się, Estabanie, jakim sposobem upadła ta biedna dziewczyna. Czegoś ją nauczył? Czyś przygotował ją do obrony wobec niegodziwości mężczyzn? Twoja żona i ty, dawaliście jej przykład nadzwyczajnego szacunku dla bogactwa i dla urodzenia, kiedyście upoważnili tego żółtodzioba do przychodzenia do was, kiedy z dumą przyjmowaliście względy, jakimi otaczał waszą córkę. Czyż można dziwić się dziewczynie, która pokochała go, wierząc, że znalazła uosobienie wszystkich ludzkich doskonałości. Później, kiedy przyszły nieuniknione następstw a nierówności socyalnych, nie była w stanie wyrzec się swej miłości: jest to jedna z tych natur wspaniałych, które buntują się przeciw tyranii przesądów kosztem wszystkich poniżeń. Ostatecznie upadła zwyciężona. Czyjaż w tem wina? Przedewszystkiem wasza, boście jej nie uprzedzili; wasza, bo, oślepieni ambicyą, pozwoliliście jej marzyć nad brzegiem przepaści. Nieszczęsna zapłaciła za drogo za swoją nieostrożność i wasze zaślepienie: upadła. Trzeba ją podnieść. I ty pierwszy, Estabanie, winieneś zacząć to dzieło sprawiedliwości.
Estaban, siedząc ciągle z głową pochyloną, zaprzeczał ruchami.
— Bracie mój rzekł wtedy Gabryel z powagą ponieważ upierasz się w swej odmowie, pozostaje mi powiedzieć ci jedno jeszcze: odchodzę od ciebie. Każdy ma swoje skrupuły. Ty boisz się obmowy świata; ja boję się własnego sumienia. Byłbym złodziejem, gdybym jadł twój chleb wtedy, kiedy twoja córka jest głodna, gdybym dbał o swoje zdrowie wtedy, kiedy ona, być może, więcej chora odemnie, nie znajduje ręki pomocnej. Jeśli ona się wraca tu, jestem w domu jej ojca intruzem, zabierającym pieczołowitość i dobrobyt, jej należny. Bracie mój, każdy ma swoją moralność: ty twoją dostałeś w spadku — ja moją stworzyłem sam dla siebie i chociaż ma ona mniejsze wymagania jest jednam bardziej surową. W imię tej moralności mówię: „Estabanie, weź swoją córkę, albo ja cię opuszczę“. Tak, wrócę do świata, który zacznie mnie znów prześladować, jak wściekłe zwierzę; powrócę do szpitala lub więzienia; pójdę umierać, jak pies w rowie przy drodze. Nie wiem co się ze mną stanie, wiem tylko, że dzisiaj odchodzę.
Estaban wstał z gestem, pełnym rozpaczy.
— Czy zwaryowałeś, Gabryelu! Chcesz mnie porzucić i mówisz to tak spokojnie? Ależ twoja obecność w moim domu po tylu nieszczęściach stała się jedyną radością mego życia. Przyzwyczaiłem się do twego widoku, muszę cię pielęgnować — jesteś całą moją rodziną. Przed twym powrotem nie myślałem już o niczem, żyłem bez nadziei; teraz marzyłem, że uzdrowię cię i dodam sił. Nie, nie, ty nie odejdziesz! Jeśli mnie opuścisz, pozostanie mi tylko śmierć.
— Uspokój się, Estabanie. Rozmawiajmy, jak mężczyźni, bez krzyków i płaczów. Patrz, zachowałem zupełnie zimną krew. A więc powtarzam ci, jeśli nie ustąpisz na moją prośbę, porzucam cię natychmiast.
— Gdzież ona jest, że bronisz tak gorąco jej sprawy? Widziałeś ją? Rozmawiałeś z nią? Czy jest w Toledo?...
Kiedy biedny ojciec zadawał te wszystkie pytania, oczy jego napełniły się łzami. Gabryel zrozumiał, że ponury upór tego człowieka łamał się, uważał, że nastąpiła najstosowniejsza chwila do zakończenia sprawy. Nagle otworzył na rozścież drzwi pokoju, w którym ukryta była Sagraria.
— Wyjdź — powiedział. — Proś o przebaczenie ojca.
Vara da Palo, widząc na środku pokoju klęczącą kobietę, zda się, został porażony zdumieniem. Następnie oczy utkwił w Gabryelu, jakgdyby pytając, co to za jedna? Była tak zmieniona, że nie poznał jej wcale.
Sagraria jęczała: — Przebacz, przebacz!...
Smutny głos córki obudził w sercu ojca czule wspomnienia i bezwiedne współczucie a wobec po drobnej ruiny ludzkiej, człowiek nie miał już odwagi być dłużej bezlitosnym.
— Dobrze — wymówił przygnębiony. — Zabierzesz ją Gabryelu! Niech się stanie twoja wola! Pozostanie tu, ponieważ żądasz tego... Ale nie chcę jej widzieć! Ty będziesz z nią razem. Odejdę... ja...

KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ.




VI.

Turkot maszyny do szycia rozlegał się teraz od rana do wieczora u Lunów. Ten szmer metalu łączył się obecnie z uderzeniami młotka szewca, co razem zakłócało pracą świecką pobożną ciszę górnego klasztoru.
Kiedy Gabryel po nocy męczącego kaszlu ze wschodem słońca opuszczał posłanie, zastawał już Sagrarię w pierwszym pokoju, zajętą przygotowa niem, do codziennego zajęcia.
Zaraz nazajutrz po powrocie do katedry ściągnęła pokrowiec z maszyny; z cichym spokojem oddała się pracy, w nadziei, że przestaną się nią zajmować, że przebaczą jej przeszłość. Stara ogrodniczka dostarczała jej roboty, to też skrzypienie igły mieszało się w tem starożytnem domostwie z akordami fisharmonii kapelmistrza.
Vara de Palo nie odszedł, lecz przechodził przez swoje mieszkanie, jak cień, udawał się do katedry, lub do klasztoru dolnego, pozostając tam jak można najdłużej. Do siebie wchodził tylko w koniecznej potrzebie. Podczas posiłku opuszczał głowę, żeby nie widzieć siedzącej na drugim końcu stołu, córki, która też w obecności ojca miała zawsze ochotę wybuchnąć płaczem. Przykre milczenie ogarniało rodzinę. Jeden tylko Don Luis, w swej nieświadomości człowieka roztargnionego, nie zdawał sobie sprawy z sytuacyi. Rozmawiał wesoło z Gabryelem o swoich marzeniach, jak zawsze pełen zapału dla muzyki. Artysta nie dziwił się niczemu, więc i powrót Sagrarii pod dach rodzicielski nie był dla niego niespodzianką.
W tej chwili po śniadaniu Estaban spiesznie wychodził, powracając dopiero na wieczór. Po obiedzie zamykał się w swoim pokoju, zostawiając córkę i brata w pokoju jadalnym. Maszynę puszczano w ruch ponownie. Co do Don Luisa — ten grał na fisharmonii, dopóki zegar nie wydzwonił dziewiątej, a Don Antolin nie przyszedł pozamykać wchodów na wieżę. Poruszał z hałasem pękiem kluczy, co zastępowało dawne dzwonienie na gaszenie ognia.
Gabryela oburzał zacięty upór brata.
— Zabijesz tę małę — mówił. — Ojciec nie powinien tak postępować.
— Cóż chcesz? To jest nad siły moje! Nie jestem w stanie na nią patrzeć... To i tak wiele, że znoszę ją w domu. Ach, gdybyś wiedział ile bólu zadają mi spojrzenia ludzkie.
W rzeczywistości na Claveriasie skandal, wywołany powrotem Sagrarii, był o wiele mniejszy niż przypuszczał Estaban. Naprzód energiczna opieka ciotki Tomasy nakazywała wstrzemięźliwość, przytem te kobiety proste wobec brzydoty opuszczonej dziewczyny nie mogły odczuwać złośliwej zazdrości, jaką niegdyś napełniała je jej piękność i rzekome zaręczyny. Nawet Mariquita, siostrzenica Srebrnej-laski znajdowała wielkie zadośćuczynienie dla swej miłości własnej w oszczędzaniu z pogardliwą wyrozumiałością tej, która niegdyś ściągała na siebie spojrzenia wszystkich mężczyzn, odwiedzających klasztor górny. W pierwszym tygodniu ciekawość spłoszyła trochę zwykły spokój na Claveriasie. Ale niedługo kobiety przestały zbliżać się do drzwi Lunów, w celu zerknięcia okiem na pochyloną nad maszyną Sagrarię. Młoda więc kobieta mogła prowadzić w spokoju życie pracowite i smutne.
Gabryel rzadko kiedy opuszczał mieszkanie. Przepędzał całe popołudnia przy boku młodej robotnicy, starając się wynagrodzić jej wrogie oddalenie brata. Przychodził z żalem do przekonania, że biedna dziewczyna była tak samo pogardzana i równie samotna w swem własnem ognisku domowem, jak była nią na świecie szerokim.
Czasami przychodziła odwiedzać ją ciotka Tomasa i ze swym optymizmem starej, jowialnej kobiety, starała się dodać jej odwagi. Zachowanie się siostrzenicy ujęło ją. Tak, niech pracuje wiele, by nie była ciężarem upartemu ojcu i pomogła do utrzymania domu, który tego bardzo potrzebuje. Ale nie jestto jeszcze racya, by zamęczać się pracą. Spokoju, dobrego humoru, po dniach złych przyjdą dobre. Ciotka i Gabryel będą tam, ażeby wszystko było w porządku. — I rozweselała ponure mieszkanie wybuchami śmiechu i śmiałymi dowcipami zdrowej siedemdziesięcioletniej staruszki.
Czasami znów przyjaciele Gabryela uciekali z nory szewca i nachodzili mieszkanie Lunów. Nie mogli obejść się bez niego, czuli ciągle potrzebę słuchania go, pytania o rady. Nawet szewc, po skończonem zajęciu, korzystał z chwili czasu i, nie rozstając się ze swym stołkiem, przesiąknięty cały odorem skór, z końcem fartucha, założonym za pas, z głową, owiniętą chustkami, siadał obok maszyny do szycia.
Młoda kobieta wpatrywała się w stryja z zachwytem swemi smutnemi oczyma. Kiedy była jeszcze dziewczątkiem słyszała ojca i matkę rozmawiających z jakąś jakby pełną szacunku powściągliwością o tym dziwnym krewnym, podróżującym po odległych krajach. A teraz, kiedy był tu, postarzały przed czasem, chory, jak ona, odczuwała tajemniczy wpływ jego mowy, która tym ludziom o umyśle przytępionym wydawała się nadziemską muzyką. Podobnie, jak ci ludzie prości, którzy w swej niecierpliwości jaknajprędszego dowiedzenia się rzeczy nowych zaniedbywali zajęcia, by szukać mistrza, uważała za jedyną przyjemność słuchanie jego słów. Gabryel — było to życie nowe, które, tak długo trwając poza katedrą, nie przenikało do niej nigdy, aż nareszcie weszło do świętego miejsca ku wielkiemu zdumieniu i wzruszeniu tej garstki biedaków, żyjących jeszcze życiem XVI wieku.
Obecność, Sagrarii wprowadziła pewną zmianę w egzystencyi Gabryela. W rozmowach więcej bywał sobą; zapominał często o ostrożności, z której zrobił sobie zasadę, w chwili, kiedy znalazł schronienie w tym kamiennym przytułku; nie zmuszał się już do milczenia i do ukrywania myśli. Widok kobiety ożywiał go, budził w nim dawny zapał prozelityzmu. Słuchacze znajdowali w nim obecnie mówcę, udzielającego chętniej wiadomości o „nowych zasadach“, poruszających porządek ich dziedzicznych poglądów, a w nocy mącących sny spokojne.
Pytali, prowadzili spory, a, chcąc oświetlić bezładnie tłoczące się idee, radzili się Gabryela, przyczem miarowy turkot maszyny do szycia był ciągłym akompaniamentem ich rozmów. Ludzie ci, przywykli do zajęć kościelnych, tak powolnych, prawidłowych, spokojnych i długiemi przerywanych odpoczynkami, podziwiali nerwową czynność młodej kobiety.
— Wyczerpujesz się, moje dziecko — mówił stary kalkancista. — Wiem, co to jest. Ja robię także coś w tym rodzaju — dąć ciągle miechem, ciągle, nie odpoczywając. I jeśli jestto msza, w której jest dużo muzyki, jedna z tych, które tak lubi Don Luis — przeklinam organy i ich wynalazcę, bo zdaje mi się, że mi ręce poodpadają.
— Ach! praca — zawołał dzwonnik z zapałem — praca to kara Boga. Znacie jej powstanie: jestto nieodwołalna kara, jaką Stwórca naznaczył pierwszym naszym rodzicom, wyganiając ich z raju... Łańcuch ten musimy wiecznie ciągnąć za sobą.
— Ależ nie! — wtrącał szewc. — Według tego, co czytałem w dziennikach, praca jest największą cnotą. Nie mówcie o karze. Lenistwo jest matką występku, a praca — uczciwości. Nieprawdaż, Don Gabryelu?
I drobny szewczyna patrzył na mistrza, oczekując odpowiedzi, jak człowiek, spragniony czeka na trochę wody.
— Mylicie się obydwaj — oświadczył Gabryel. — Praca nie jest ani karą, ani cnotą, jest twardem prawem, któremu musimy podlegać dla utrzymania siebie i dla zachowania gatunku. Bez pracy życie byłoby niemożliwe.
I tym, pełnym gorącego zapału, głosem, którym niegdyś poruszał tłumy, opisywał zgromadzonym tam biedakom wielkość pracy powszechnej, która dnia każdego męczy ziemię, by ją w końcu pokonać i zmusić do żywienia łudzi.
Armia pracy rozpostarła się po całym świecie. Zdzierała skórę lądów, psuła morza, zagłębiała się we wnętrznościach ziemi. Zaledwie słońce ukazało się na horyzoncie, komin fabryczny zionął parę, młot rozbijał kamienie, pilnik gryzł metale, pług krajał glebę, piece rozpalały się, pompy wprawiały w szybszy ruch swoje tłoki, topór dźwięczał w lesie, lokomotywa pędziła wśród kłębów pary, winda skrzypiała w portach, statek pruł fale i ciągnął w ślad za sobą łódź rybacką, wlokącą siecie. Robotnik-kamieniarz rozbijał olbrzymie skały i, upojony zwycięstwem, zatruwał się niewidzialnemi cząstkami połkniętego pyłu; każde uderzenie zabierało mu cząstkę życia. Górnik schodził do piekieł nowożytnych z jednym tylko przewodnikiem — maleńkim płomieniem lampki i wyrywał z pokładów geologicznych pierwszych wieków zwęglone drzewa, dostarczające ongi cienia potwornym bestyom czasów przedhistorycznych; zdaleka od słońca w głębiach ponurych studzien wyzywał śmierć, jak również wyzywał ją murarz, którzy, nie troszcząc się o zawroty głowy, pracował w przestworzach, stojąc na wiotkiej desce, podziwiany przez ptaki, patrzące ze zdumieniem na to stworzenie bez skrzydeł. Robotnik fabryczny, zamieniony przez postęp w niewolnika maszyny, pracował obok niej, jak jedno więcej koło, jak sprężyna z ciała; jego zmęczenie fizyczne walczyło z muskulaturą stali, nie męczącej się nigdy; ogłuszający, miarowy huk tłoczni i kół zębatych ogłupiał go z każdym dniem więcej, by nam dostarczyć niezliczonych produktów przemysłu, niezbędnych w społeczeństwie cywilizowanem. I te miliony ludzi, dających życie społeczeństwu, walczących dla niego z okrutnemi, ślepemi siłami natury, powracających codziennie do walki, znajdujących w tem monotonnem i ciągiem poświęcaniu się jedyną misyę swojego żywota — te miliony tworzyły olbrzymią rodzinę płatnych najmitów, żyjących z resztek, które im dawała mniejszość, bezlitośnie zazdrosna o swoje przywileje.
— Ta egoistyczna mniejszość — mówił G abryel — wykrzywiła prawdę, tłomacząc tłumom wyzyskiwanych, że praca jest cnotą i że jedynem zadaniem człowieka na ziemi jest trud aż do śmierci. Obrońcy tej moralności wymyślonej przez kapitalistów, powołują się fałszywie na naukę, twierdząc, że ciało dla podtrzymania zdrowia winno oddawać się pracy i że bezczynność jest zgubna; strzegą się jednak dobrze, by nie przypominać drugiej prawdy naukowej — że nadmiar pracy wyniszcza daleko węcej, niż lenistwo.
Jeśli mówią, że praca jest bolesną koniecznością, dobrze, ale niech nie mówią, że jest cnotą.
Słudzy katedry kiwali głowami na znak zgody. Mowy Gabryela rodziły w ich mózgach jakby narosty idei, podobne do tej mikroskopijnej roślinności, którą deszcze pokryły granitowe skarpy świątyni. Dotychczas z biernem poddaniem się znosili swój los, byli, jak lunatycy, stający na niepewnej granicy inteligencyi i instynktu; nieoczekiwana nauka tego zwyciężonego bojownika ruchów społecznych rzucała ich na pełne morze myśli, kazała im po omacku szukać drogi, oświeconej niepewnie słowami mistrza.
— Wy — mówił dalej Gabryel — nie cierpicie tyle na niewolnictwie pracy, co ci, którzy pracują w centrum eksploatacji współczesnej. Kościół nie wymaga od was wielkich wysiłków, służba Boża nie wykrzywia was, nie umieracie z głodu. Jest potworna nierównomierność między tem, co zarabiają ci panowie, śpiewający w stalach na chórze i wami, którzy pracujecie rękami. Nie zginiecie jednak z wyczerpania — to prawda; każdy miejski robotnik drwiłby z waszych zajęć, tak mało męczących. Więdniecie przecież z nędzy. Dzieci w tym klasztorze są tak samo anemiczne, jak te na przedmieściach fabrycznych. Wiem, co jecie i jak zarabiacie. Kościół płaci, jak w wiekach wiary; myśli, że żyje dotychczas w tej epoce, w której cała ludność oddawała się z zapałem nadziei otrzymania nieba, budowała, katedry, wynagradzana tylko miską strawy i błogosławieństwem biskupa. I podczas tego, kiedy wy, istoty z ciała, nie mogąc obejść się bez pożywienia, oszukujecie żołądki wasze, waszych żon i dzieci kartoflami i chebem — tam na dole posągi drewniane stoją w złocie i perłach w bezmyślnym przepychu, a wam nie przyjdzie nigdy na myśl zapytać, dlaczego ten martwy przedmiot, nie odczuwający żadnych potrzeb, jest tak bezprzystojnie bogaty, a wy, którzy macie te potrzeby, żyjecie w nędzy i w ciągłym braku.
Słuchacze spojrzeli po sobie ze zdumieniem, jakgdyby słowa te nagle otwarły im oczy. Po krótkiej chwili niepewności i prawie przestrachu, oblicza ich rozpaliły się płomieniem wiary.
— Jednakże to prawda — powiedział dzwonnik ponurym głosem.
— Tak, to prawda — powtórzył szewc, kładąc w tę parę wyrazów całą gorycz pracowitego żywota. Ciągnął on go mozolnie wraz z rodziną, wzrastającą z roku na rok, nie mając żadnych innych środków, oprócz pracy, którą nie był w stanie ich wyżywić.
Sagraria milczała, nie zawsze rozumiejąc dowodzenia swego stryja; przyjmowała je pomimo to, jak zbawienne prawdy, ponieważ pochodziły od niego i dla uszu młodej kobiety miały tony przedziwne.




Sława, jaką wyrobił sobie Gabryel, przedostała się wkrótce do wszystkich niższych urzędników kościoła. Personel katedralny nie skąpił pochwał dla jego mądrości. Księża patrzyli nań ciekawie, a kanonik-bibliotekarz, przechadzając się po Górnym Klasztorze, starał się niejednokrotnie zmusić go do mówienia. Lecz rewolucyonista resztą ostrożności zachowywał tylko chłodną grzeczność i wielką powściągliwość wobec tych, których nazywał „sutannami“ — obawiał się bowiem ciągle, że jeśli odkryje im głąb swych nieśli, wyrzucą go natychmiast z klasztoru.
Jeden tylko ze spotykanych w Górnym Klasztorze księży wzbudzał w nim zaufanie. Był to młody człowiek o nędznym wyglądzie, w zniszczonych sukniach — jałmużnik jednego z żeńskich klasztorów, w Toledo. Jedynym środkiem jego utrzymania było siedm douros miesięcznie, za które musiał wyżywić także swoją matkę, starą naiwną wieśniaczkę, odejmującą sobie niegdyś kęs chleba od ust, by tylko syna popchnąć na drogę duchowną.
— Patrz, Gabryelu — mówił mały księżyna. — Potrzeba było tylu ofiar, żebym zarabiał mniej, niż chłopiec z oberży w naszej wiosce. Czyż po to z taką okazałością wyświęcano mnie na księdza? Czyż po to odprawiłem taką świetną mszę, jak gdyby zaślubiny z Kościołem miały mnie połączyć i z bogactwem?
Niedostatek zrobił zeń niewolnika Don Antolina. Już w trzeciej części każdego miesiąca zjawiał się prawie codziennie w Klasztorze, żeby zmiękczyć swemi prośbami Srebną-Laskę i otrzymać od niego pożyczkę kilku pesetas. Pochlebiał Mariquicie, 13 która nie miała odwagi okazywać mu dumy, pomimo jego skromnych sukni.
— Ma bardzo dobry wygląd — mówiła do kobiet Claveriasu z zapałem, jaki wzbudzali w niej wszyscy mężczyźni. — Przyjemnie jest patrzeć na nich, jak chodzą z Don Gabryelem i słuchać ich rozmawiających w klasztorze. Mają chód i postawę wielkich panów. Matka nazwała go Marcinem z pewnością dla jego podobieństwa do św. Marcina, namalowanego przez malarza Greco, którego obraz jest nie wiem już w jakim Kościele.
Oczarowanie Don Antolina było rzeczą o wiele trudniejszą — pożyczający musiał dołożyć wiele starań, by ugłaskać skąpca, gniewającego się, jeśli nie oddawano mu na czas maleńkich pożyczek. W manii nadawania sobie powagi, Srebrna-Laska znajdował przyjemność w narzucaniu swej woli temu człowiekowi, który był takim samym, jak on księdzem; chciał, żeby widziano na Claveriasie, że przewodzi nietylko motłochowi. Don Martin był w jego oczach zwyczajnym sługą w sutannie, kteremu on, pod różnymi pretekstami, kazał zjawiać się każdego popołudnia. Odczuwał dziwną satysfakcyę, zatrzymując go godzinami całemi przed swem mieszkaniem i zmuszając do słuchania.
Niekiedy Gabryel, mając współczucie dla tej zależności moralnej, w jakiej żył biedny człowiek, porzucał siostrzenicę, aby towarzyszyć mu w spacerze po galeryach Klasztoru. Przyjaciele natychmiast przyłączali się do nich; najpierw dzwonnik, następnie kalkancista, potem niższa służba kościoła; Perrero lub szewc powiększali koło, którego środek stanowił Don Antolin. Temu ostatniemu imponowało to otoczenie, ponieważ nie przypuszczał, że to Don Gabryel przyciągał do siebie tych ludzi. Uważając tylko Gabryela za równego sobie, zwracał się zawsze do niego, jak gdyby inni byli tylko obowiązani słuchać w milczeniu. Jeśli który z nich otwierał usta, udawał, że nie słyszy i ciągnął dalej rozmowę z Gabryelem.
Mariquita, stojąc owinięta w pelerynę na progu swego mieszkania, wodziła za nimi oczyma, dumna, że wuj jej mógł zebrać naokoło siebie wszystkich tych ludzi.
— Wuju, Don Gabryelu — mówiła pieszczotliwym głosem — wejdźcie do mieszkania. Będzie wam tu, lepiej. Nie zapominajcie, że chociaż słońce jeszcze nie zaszło, popołudniowe powietrze jest wilgotne.
Wuj, nie zwracając najmniejszej uwagi na słowa siostrzenicy, spacerował dalej po oblanej słońcem stronie Klasztoru, z zapałem omawiając ulubiony przedmiot rozmowy — teraźniejszą nędzę katedry i jej byłą potęgę.
— Nie wyobrażajcie sobie, że Klasztor, który zamieszkujemy, był zbudowany, na schronisko dla pokornych pracowników, jakich obecnie przytula. Za prawdę, nie. Kościół, chociaż wspaniałomyślny, nie wybudował by mieszkań z wewnętrznemi podwórzami i kolumnadami dla Vara-de-palo, dla dzwonnika, zakrystyana i innych. Górny Klasztor, który miał być równie wspaniały i równie bogaty, jak dolny, był wybudowany przez słynnego kardynała Cisnerosa (tu Don Antolin podniósł rękę do beretu) dla kanoników, których arcybiskup chciał poddać regule 15 klasztornej. Lecz kanonicy dawnych czasów mieli wiele pieniędzy; byli to wielcy panowie, nie radzi też byli żyć tu zamknięci.
— Sprzeciwili się wszyscy. Kardynał chciał ich zmusić do zamieszkania postawionego na ten cel gmachu. Kapituła wysłała skargę do Rzymu. Cisneros był gubernatorem państwa rozstawił więc straże we wszystkich portach. Uwięziono tedy kanonika-emisaryusza w chwili, kiedy wylądował w Walencyi. Pomimo to, panowie z kapituły po długim procesie, który skończył się i zakończył ich wygraną, zamieszkali poza Klasztorem — a Claverias pozostało niewykończone z tym płaskim dachem i brzydką baryerą. Wszystko to było prowizoryczne. A pomimo to w klasztorze tym mieszkali królowie! Wielki monarcha Filip II przepędził tu kilkanaście dni! Jakież to były czasy. Mając pałace w posiadaniu, królowie woleli przebywać w tych skromnych komnatach, byle być w katedrze bliżej Boga!... Jacy monarchowie, jakie narody! Oto dlaczego Hiszpania była wówczas sławniejszą, niż kiedykolwiek w owym czasie byliśmy panami świata — mieliśmy pieniądze, potęgę; na ziemi żyliśmy szczęśliwie, mając pewność, że pójdziemy po śmierci do raju.
— To prawda — potwierdził dzwonnik. — Były to dobre czasy; i żeby je powrócić wielu z nas chwyciło za broń tam w górach. Ach, gdyby Don Carlos był zwyciężył! gdyby nie było zdrajców! Czyż nie mam racyi, Gabryelu? Ty, któryś walczył wraz ze mną, możesz powiedzieć czy się nie mylę.
— Cicho bądź, Mariano — odpowiedział Gabryel z litościwym uśmiechem. — Nie wiesz, co mówisz. Biłeś się, przelewałeś krew swoją za sprawę, której dotychczas jeszcze nie znasz. Podczas wojny byłeś tak ślepy, jak ja. Nie rób tej zdziwionej miny, nie przecz. Czegoś chciał, walcząc za Don Carlosa?
— Ja? Najpierw tego, by oddano każdemu to, co mu się słusznie należy. Korona należy do rodziny Don Carlosa, nieprawdaż? A więc niech mu ją oddadzą.
— I to już wszystko? — zapytał zimno Gabryel.
— Nie, to jest rzecz najmniejszej wagi. To, czego chciałem i czego chcę jeszcze, to żeby naród miał dobrego pana, władcę sprawiedliwego, doskonałego katolika, który, nie prosząc się o prawa ni o Kortezów, rządziłby nami, trzymając w jednej ręce chleb, w drugiej kij. Dla zbrodniarzy jedno, dla uczciwych ludzi drugie. Króla, któryby nie pozwolił bogaczowi potrącać biedaka i szydzić z niego, któryby nie zniósł, żeby człowiek, chcący pracować, umierał z głodu... Zdaje się, że wyraziłem się jasno i dokładnie?
— I wierzysz, że tak było niegdyś i że twój król odnowiłby to? Te wieki, które nam przedstawiają, jako wieki wielkości i dobrobytu, są to najgorsze czasy naszej historyi, są pierwszą przyczyną upadku Hiszpanii, źródłem zła, tak nas dzisiaj gnębiącego.
— Zatrzymaj się, kochany Gabryelu — przerwał Don Antolin. — Przyznaję, że wiesz wiele: czytałeś i podróżowałeś więcej, niż ja; jednakże zatrzymam cię tu. Znasz powierzchownie kwestyę, więc nie pozwolę, żebyś korzystał z nieświadomości Mariana i innych. Jak możesz twierdzić, że wieki przeszłe były złe i że są one źródłem zła, które nas gnębi? Prawdziwy winowajca to liberalizm, to bezreligijność naszej epoki, to szatan, który zasiadł przy naszych ogniskach. Hiszpania, wątpiąca o mocy swych królów i o sile katolicyzmu, jest jak beznogi kaleka, porzucający swe szczudła i padający na ziemię. Bez tronu i bez ołtarza jesteśmy niczem. A dowodem jest to, co się dzieje u nas od czasu rewolucyi. Tracimy znaczenie między narodami; zabierają nam nasze wyspy, a Hiszpanie, najwaleczniejsi żołnierze świata, zostali poniżeni i rozbici; nie ma już ani jednego peseta; wszyscy ci panowie, gadający w Madrycie, głosują za coraz to nowymi podatkami — a pomimo to jesteśmy zgubieni przez długi. Widziane to rzeczy w innych czasach? Przytocz mi inną epokę.
— Widziano rzeczy bardziej hańbiące — odparł Gabryel.
— Oszalałeś, mój chłopcze. Podróże zepsuły cię; myślę, że nie zostało z ciebie, nic Hiszpana. Przeczysz temu, o czem wie świat cały, czego uczą w elementarnych szkołach. Myślę, że Królowie Katolicy[37] znaczyli cośkolwiek. Żeby się tego nauczyć, nie potrzeba tak się wymizerowywać nad książkami. Wejdź tylko na chór, a zobaczysz w dolnym szeregu stal przedstawione wszystkie zwycięstwa, jakie ci pobożni monarchowie odnieśli przy pomocy Boga nad Maurami. Zdobyli Grenadę i wygnali niewiernych, którzy przez sześć wieków trzymali nas w barbarzyństwie... Następnie przyszło odkrycie Ameryki. Kto był zdolny na czyn podobny? My, nikt inny, tylko my. Dobra królowa zastawiła swoje klejnoty, żeby odważny i dzielny Kolumb mógł przedsięwziąć swą podróż. Oto są fakty, którym chyba nie zaprzeczysz. A cesarz Karol I? Co masz mu do zarzucenia? Znałeś człowieka bardziej niezwykłego? Zwalczył wszystkich królów Europy — pół świata należało do niego; „słońce nie zachodziło nigdy w jego państwie”; Hiszpanie byli wówczas panami ziemi. To chyba także nie podlega sporowi. A cóż mogę powiedzieć o Don Filipie II, tym monarsze tak rozsądnym, tak zręcznym, który wszystkim obcym władcom kazał skakać według swej fantazyi, jak maryonetkom, pociąganym za sznurek, wszystko dla jaknajwiększej chwały Hiszpanii i tryumfu religii. Nie mówię o jego zwycięstwach; gdyby ojciec jego zwyciężył pod Padwą, on zgniótłby nieprzyjaciół pod Saint-Quentin... A cóż myślisz o Lepancie? Na dole w zakrystyi są zachowane bandery statku, na którym płynął Don Juan Austryacki. Widziałeś je; na jednym z nich jest wizerunek ukrzyżowanego Chrystusa; są one tak wielkie, tak wielkie, że jeśli je powiesić w triforium, trzeba podnosić końce, żeby nie dotykały posadzki.
— Straciłeś głowę, Gabryelu, by zaprzeczać niektórym prawdom. Kiedy należało pobić Maurów, by przeszkodzić im w zajęciu Europy i pogrążeniu w niebezpieczeństwie wiary chrześcijańskiej, któż dokonał tego? Hiszpanie. Kiedy Turcy grozili, że staną się panami morza, kto ich zatrzymał? Hiszpanie ze swym Don Juanem. Do odkrycia świata nowego potrzebne były okręty Hiszpanii; do zrobienia podróży na około świata — Hiszpanów, prowadzonych przez Magellana; we wszystkich szlachetnych przedsiębiorstwach jesteśmy w tym wieku rozkwitu religii i dobrobytu my, zawsze my.
— Czyż potrzebuję mówić o nauce? Wieki te stworzyły najznakomitszych mężów kraju, sławnych poetów, znakomitych teologów. Nikt im od tego czasu nie dorównał. I żeby dowieść, że religia jest źródłem wszelkiej wielkości, najsławniejsi pisarze tych czasów nosili suknie duchowne.
— Domyślam się, co możesz mi odpowiedzieć: po tak sławnych monarchach następują inni, mniej godni zachwytu i zaczyna się upadek. Wiem o tem także; słyszałem mówiących o tej kwestyi bibliotekarza katedry i wielu innych uczonych. Ale to niczego nie dowodzi. Co do mnie, widzę w tem wolę Opatrzności, poddającej próbom nietylko oddzielne jednostki, ale cale narody, poniżającej, by znów podnieść z chwilą, kiedy wejdą na dobrą drogę. Zresztą pozostawmy to w spokoju. Jeśli był upadek, zapomnijmy o nim. Żałujemy przeszłości tryumfującej, błyszczącej epoki Królów Katolickich, Karola V i dwóch Filipów i o niej marzymy, życząc Hiszpanii powrotu dobrych czasów.
— Pomimo to wszystko prawdą jest Don Antolinie — podjął Gabryel ze spokojem — że wieki, o których mówicie są erą upadku Hiszpanii i że przygotowywały naszą ruinę. Nie dziwi mnie oburzenie twoje, powtarzasz to, czego cię uczono. Wykształceńsi od ciebie nie mniej się irytują, kiedy ktoś tyka tego, co nazywają złotymi wiekami. Jestto wada kształcenia w naszym kraju. Historya jest tu kłamstwem i lepiej byłoby nie znać jej wcale; niż znać tak fałszywie. Przeszłość Hiszpanii opisują nam w szkołach podług metody dzikich, sądzących o przedmiocie podług jego blasku, nie podług wartości i użyteczności jego.
— Tak, Hiszpania była wielka i była na drodze do zostania pierwszym narodem na świecie z powodu zalet realnych, których nie mogły zniszczyć hazardy wojny i polityki. Ale to było przed tym czasem, który tak chwalisz; było to w wiekach średnich; wtedy można było żywić wiele nadziei, które, po wzmocnieniu jedności narodowej, nie spełniły się nigdy. Średnie wieki stworzyły u nas ludność wykształconą, przemysłową, tak światłą, jak żaden ówczesny naród. Gromadzono materyały, potrzebne do zbudowania wielkiego narodu. Ale obcy budowniczowie stawiali ten gmach, którego przepych podziwiamy, kiedy był nowym a którego ruiny dziś tratujemy.
W zapale rozmowy zapomniał o zwykłej ostrożności. Srebrna Laska z swem obejściem inkwizytora, niezdolnego do rozumowania, nie onieśmielał go bynajmniej; przeciwnie, Gabryel chciał go przekonać; ażeby dojść do tego, odnalazł cały swój dawny zapał prozelity; mówił, nie ukrywając swych myśli, nie wystawiając niczego w innem świetle. Don Antolin słuchał go ze zdumieniem, patrząc nań uporczywie zimnym wzrokiem. Inni słuchali pilnie z uczuciem pewnego zażenowania wobec tych dziwnych poglądów, wygłaszanych w klasztorze katedry. Don Martin, jałmużnik zakonnic, stojąc za plecami swego skąpego protektora, okazywał oczami żarliwą sympatyę, z jaką przyjmował słowa rewolucyonisty.
Gabryel opisywał ten naród rzymsko-hiszpański, po którym przeszło najście Gotów, nie zostawiwszy wielkiego wpływu; zwycięscy, unurzawszy się w występkach rzymskiego imperyum, stracili swoją dzielność, a umysły ich skarlały w ciągłych dysputach teologicznych i w intrygach dynastycznych, przypominających Bizancyum. W Hiszpanii odrodzenie nie przyszło wraz z hordami barbarzyńskiemi z północy, lecz z południa ze zwycięskimi Arabami. Na początku byli oni bardzo nieliczni, a jednakże zwyciężyli Roderica i jego znikczemniałą arystokracyę. Instynkt narodowości chrześcijańskiej jakoby zwracał się przeciwko zdobywcom; energia duszy hiszpańskiej występuje na skałach Covadonga, skąd miano rzucić się na intruzów — wszystko to były kłamstwa.
— W rzeczywistości Hiszpania tych czasów dobrze przyjęła przybyszów z Afryki: miasta poddawały się im bez najmniejszego oporu; jeden oddział kawaleryi arabskiej wystarczał, by otwierano bramy grodów. Była to więcej wyprawa cywilizacyjna, niż zdobywanie państwa. I zaczął się nieprzerwany ciąg immigracyi przez cieśninę Gibraltarską. Tamtędy przyszła do nas ta kultura młoda, potężna, żywa, niesłychanie prędko rozwijająca się, nowa, a już tryumfująca, ta cywilizacya, stworzona przez entuzyazm religijny proroka, cywilizacya, która przyswoiła sobie wszystko, co najlepszego miał w sobie judaizm i nauka bizantyjska, która nadto wniosła wraz z sobą wielkie tradycye hindusów, relikwie Persów i wiele rzeczy, zapożyczonych od tajemniczych Chin. Byłto Wschód, wchodzący do Europy, lecz nie jak za Dariusa i Xerxesa przez Grecyę, która, chcąc ocalić swoją wolność, odpychała go, ale przez drugi kraniec naszego kontynentu — Hiszpanię, niewolnicę królów-teologów i biskupów-wojowników, która z otwartemi rękami przyjmowała swych zaborców.
— W przeciągu dwóch lat zajęli to, do odebrania czego trzeba było siedmiu wieków. Nie był to zbrojny zabór, nie, było to tylko nowe społeczeństwo, zapuszczające wszędzie swe mocne korzenie. Zasada wolności sumienia, węgielny kamień prawdziwej wielkości narodów, była im drogą. W miastach, gdzie byli panami, stały kościoły chrześcijańskie i synagogi żydowskie. Meczet nie przeszkadzał innym świątyniom, znajdującym się w kraju; zajmował miejsce obok nich bez zazdrości i bez chęci panowania. Począwszy od VIII do XV-go wieku układa się i rozwija najpiękniejsza i najpotężniejsza cywilizacya, jaka powstała w Europie w wiekach średnich. Podczas, kiedy narody Północy zdziesiątkowały się przez ciągłe wojny religijne i postępowały, jak plemiona barbarzyńskie, ludność Hiszpanii wzrosła do trzydziestu milionów a w tej gromadzie ludzkiej mięszały się i działały wszystkie rasy i wszystkie wierzenia w swej nieskończonej różnorodności. Powstał stąd potężny ruch społeczny, przypominający nieco to, co widzimy obecnie w Stanach Zjednoczonych Ameryki. Żyli tam pomięszani chrześcianie i muzułmanie, Arabowie, Syryjczycy, egipcyanie, Maurytanie, żydzi hiszpańscy i żydzi Wschodu. Z tego to krzyżowania i z tej mięszaniny powstali Mozarabowie[38], Mudejarzy, Muladzi i Hebraizujący.
— W tym płodnym związku narodów i ras istniały wspólnie wszystkie idee, wszystkie odkrycia, sztuki, nauki, rzemiosła, wynalazki, nawet cała karność starożytna; ze zderzenia tak różnych elementów rodziły się nowe odkrycia i nowa energia twórcza. Jedwab, bawełna, papier, cytryny, pomarańcze, granaty, cukier przybywały wraz z cudzoziemcami ze Wschodu, również, jak dywany, materye jedwabne, tiule, damasceńska stal i proch. Z nimi także przyszły — system dziesiętny w liczeniu, algiebra, alchemia, chemia, medycyna,, kosmologia i poezya rymowana. Filozofia grecka, tak bliska zniknięcia i zapomnienia, znalazła zbawienie, idąc w ślad za zwycięskimi arabami: Arystoteles panował w sławnym uniwersytecie w Kordubie. Między arabami Hiszpanii zrodził się ten zmysł rycerski, który przywłaszczyli sobie później wojownicy Północy — jak gdyby był on właściwością narodów chrześcijańskich.
— Podczas kiedy w barbarzyńskiej Europie frankowie, Anglo-Normanowie i Germanie mieszkali w nędznych lepiankach, kiedy królowie i ich baronowie rozkładali się na wierzchołkach skał w swych ponurych fortecach, kąsani przez robactwo, ubrani w rzadkie tkaniny, karmiąc się, jak ludzie przedhistoryczni — Arabowie hiszpańscy budowali przecudne alkazary i, jak wytworni mieszkańcy Romy starożytnej, zbierali się w łaźniach, by dzielić się wiadomościami w sprawach nauki i literatury. Kiedy jaki mnich północy uczuł potrzebę nauki, szedł do uniwersytetów arabskich, lub synagog żydowskich Hiszpanii, a królowie europejscy uważali się już za uzdrowionych, jeśli za złoto byli w stanie zdobyć lekarza hiszpańskiego.
— Później nieco, kiedy element miejscowy zaczął powoli odsuwać się od zdobywców i potworzyły się małe narodowości chrześciańskie, Arabowie i starzy Hiszpanie, jeśli wogóle możliwem jest postawienie granicy ras po takiem mieszaniu się krwi, zaczęli toczyć walki rycerskie, lecz, nie tępiąc się po zwycięstwie, świadczyli sobie wzajemny szacunek, zawierali na długie lata pokój, jakgdyby chcieli opóźnić chwilę ostatecznego rozłączenia, a nawet wiązali się niejednokrotnie we wspólnej pracy.
— Rząd wolności panował wówczas w Stanach chrześciańskich Hiszpanii, posiadającej o wiele wcześniej swych Kortezów, niż inne kraje Europy; miasta hiszpańskie miały samorząd, same prowadziły swój budżet, radząc się króla tylko, jako wodza wojennego. Miasta te — były to małe respubliki, mające swych urzędników wybieralnych. Milicya była ideałem armii demokratycznej. Kościół chrześcijański wszedł w naród i żył w zgodzie z różnemi religiami kraju. Inteligentne mieszczaństwo stworzyło potężny przemysł, zbudowało na wybrzeżach najpiękniejszą marynarkę tej epoki; wyroby hiszpańskie były najwięcej cenione we wszystkich fortach Europy. Mieliśmy miasta tak zaludnione, jak nowożytne stolice; olbrzymie fabryki tkanin zajmowały całe grody; ziemia półwyspu była wszędzie uprawna.
— Królowie katoliccy przyszli w chwili, kiedy siły narodu dosięgły najwyższych szczytów. Jeśli panowanie ich było wielkie, to dlatego, że siła energii, zebranej przez wieki średnie, dotrwała aż do tych czasów; ale panowanie to było przeklęte, ponieważ polityka ich zwróciła Hiszpanię z dobrej drogi, popchnęła ją na tory fanatyzmu religijnego i zaszczepiła ambicyę panowania nad światem. Hiszpania wyprzedziła wówczas resztę Europy na dwa lub trzy wieki i była tem, czem stała się teraz Anglia. I gdyby, zamiast rzucać się na wojenne wyprawy, uprawiała nadal politykę tolerancyi religijnej, zlewania się ras, pracy przemysłowej i rolnej, dokąd zaszlibyśmy teraz?
— Odrodzenie było więcej hiszpańskie, niż włoskie. Zmartwychwstała we Włoszech literatura starożytna, sztuka greko-rzymska; lecz Odrodzenie nie było czysto literackie i artystyczne; dawało ono życie nowemu społeczeństwu z jego obyczajami, przemysłem, armią, wiedzą. Któż to zrobił, jeśli nie ta Hiszpania arabów, żydów i chrześcian królów katolickich? Wielki kapitan[39] pokazał światu strategię nowożytną; Pedro Navarro był nieporównanym inżynierem; wojska hiszpańskie zaczęły pierw ze posługiwać się bronią palną, która dała początek piechocie, przez co zdemokratyzowała wojnę, dając ludowi wyższość nad kawaleryą, zakutą w arystokratycznej zbroi. Hiszpania odkryła Amerykę...
— Wszystko to jest dla ciebie niczem? — przerwał Don Antolin. — Czyż nie potwierdzasz tego, co ja mówiłem? Nigdy Hiszpania nie była tak wielką, jak w epoce tych królów, którym nie nadarmo dano nazwę „katolickich“.
— Zgadzam się, że była to najświetniejsza epoka naszej historyi, ostatnia epoka naprawdę pełna chwały, najwyższy promień, który, gasnąc, rzuciła Hiszpania, dotychczas krocząca po dobrej drodze. Ale od tego czasu jeszcze przed śmiercią Królów Katolickich choroba dotknęła młody i potężny organizm tego narodu, w którym połączyli się arabowie, żydzi i chrześcianie.
— Masz racyę, Don Antolinie, nie napróżno królów tych nazwano „Katolickimi”. Donna Izabela w swym kobiecym fanatyzmie pospieszyła się, by zaprowadzić Inkwizycyę...
— Nauka gasi swą lampę w meczecie i synagodze, księgi rzuca w zapomniany kąt klasztoru chrześciańskiego, ponieważ nadeszła godzina modlitwy, zamiast godziny nauki. Myśl Hiszpanów zatapia się w cieniu, drży z zimna i samotności, w końcu umiera. To, co z niej pozostało, poświęca się poezyi, komedyi i sporom teologicznym. Odtąd nauka staje się drogą, prowadzącą na stos.
— Potem następuje nowa hańba: wydalanie z Hiszpanii żydów, tak wskroś przejętych duchem naszego kraju, tak kochających naszą ziemię, że dziś jeszcze po upływie czterech wieków rozpierzchnięci po brzegach Dunaju i Bosforu opłakują w starym kastylskim narzeczu utraconą ojczyznę.

Perdimos la bella Sión,
Perdimós tambien Espana,
Nido de consolación[40].

— Naród, który dał nauce Majmonidesa, który podtrzymywał przemysł i handel Hiszpanii, musiał opuścić królestwo. Hiszpania, złudzona cudowną żywotnością, wyobraziła sobie, że może bez niebezpieczeństwa przenieść tę szkodę i otworzyła sobie żyły, by zadowolić rodzący się fanatyzm.
— Nastąpiło to, co autor nowożytny nazwałby „wprowadzeniem obcego ciała w nasze życie narodowe“. Austrya panuje u nas, a Hiszpania traci raz na zawsze swój właściwy charakter i zamiera powoli.
— Gabryelu — zaprotestował stary ksiądz — to, co mówisz, jest absurdem. Prawdziwa Hiszpania zaczyna się od króla — cesarza; jest pełna chwały za Filipa II go. Jest to czysta Hiszpania, która powinna służyć za przykład i której powrotu pragniemy.
— Nie, czysta Hiszpania hiszpanów bez mieszaniny obcych wpływów to ta, gdzie chrześcianie łączą się z żydami i maurami, gdzie panuje swoboda wyznania, gdzie rozwija się przemysł i rolnictwo, gdzie zaprowadzono wolne urzędy miejskie, a ta Hiszpania umarła za panowania królów katolickich. Zajęła jej miejsce Hiszpania teutońska, krzyżacka, flamandzka, kolonia Niemiec, zaciągnięta, jak najemny żołnierz pod sztandary cudzoziemskie, wyczerpująca się w przedsiębiorstwach, nie mających dla niej żadnego interesu, rozlewająca krew i złoto dla sprawy świętego cesarstwa rzymskiego.
— Rozumiem urok, jaki wywierał cesarz na umysły zacofane, zapatrzone w przeszłość.. Taki wielki człowiek, jak Karol V! Szczęśliwy w bitwach, zręczny w polityce, wesoły i używający życia, jak burmistrz naszych stron, lubił pić, jeść i obejmować dziewczęta; ale nie było w nim nic z Hiszpana. Dziedzictwo matki czcił tylko, jako źródło dochodów. Od tego czasu Hiszpania została sługą germanizmu, gotowa dawać na każde zawołanie swych ludzi, pokrywać pożyczki i płacić podatki.
— W niecałe sto lat północ pochłonęła całkowicie bujne życie, jakie w ciągu wieków zaszczepiła na naszej ziemi kultura hiszpano-arabska. Samorząd miejski ginie, a ci, którzy chcą go bronić w Kastylii i Walencyi, giną na rusztowaniu. Hiszpan porzuca pług i tkactwo, by z bronią na ramieniu obiegać świat cały; milicyę gminną zamieniono w pułki i kazano jej bić się w całej Europie niewiadomo po co i dla kogo. Miasta przemysłowe stają się powoli wioskami; kościoły przemieniono w klasztory; popularny i tolerancyjny ksiądz przemienia się w mnicha, który ze służebniczą dokładnością naśladuje fanatyzm germański; ziemia leży odłogiem, bo nie ma jej kto uprawiać; pracowite mieszczaństwo zamienia się w urzędników biurowych lub w prawników, porzucając handel, jako hańbiący, godny tylko heretyków. Najemne wojska Hiszpanii równie niezwyciężone i pełne chwały, jak obdarte, nie mając żadnego żołdu oprócz rabunku, wiecznie buntuje się przeciw swej władzy, zanieczyszcza kraj, jak niebezpieczne hampa[41]. To zbieranina zawadyaków, żebraków, noszących broń palną, złodziei na wielkich drogach, zgłodniałych hidalgów, tułających się kwestarzy i różnych innych osobistości, opisywanych w późniejszych czasach w romansach hiszpańskich.
— Przyznaję, że Karol V-ty i jego syn byli wielkimi królami, ale zabili oni geniusz Hiszpanii. Ci dwaj Niemcy ukradli nam nietylko naszą narodowość; ograbili nas nadto z ducha religijnego, który, przez ciągłe ścieranie się z mahometanizmem i judaizmem, wykształcił się i nabrał tolerancyi. Po wyrozumiałości dawnego kościoła hiszpańskiego, gdzie ksiądz żył w zgodzie z alfaquim i rabinem, gdzie nakładano kary moralne na tych, którzy przeszkadzali kultom niewiernych, nastąpiła nietolerancya religijna, którą obcy historycy uważają jako, właściwość naszego kraju, ale którą w rzeczywistości zaszczepił u nas germański cezaryzm. Niemiecki mnich, którego brutalna dewocya i szał teologiczny wywołały Reformę w krajach północy, skąd go w końcu wygnano, schronił się do nas, gdzie znalazł grunt dobrze przygotowany. Ten posiew, przyniesiony z zewnątrz, w krótkim czasie dał nam olbrzymi las, las Inkwizycyi i fanatyzmu, który przetrwał jeszcze do naszych czasów. Nowożytni drwale mogą las ten wycinać, ale są zamało liczni i upadną pod brzemieniem; ramię człowieka jest za słabe, by zwalić czterowiekowe pnie. Tylko ogień, jeden tylko ogień jest w stanie zniszczyć tę przeklętą roślinność...
Don Antolin otworzył osłupiałe oczy, nie oburzał się. Słowa Gabryela przygnębiły go.
— Och, moje dziecko, jesteś więcej zielonym[42], niż przypuszczałem. Pomyśl o miejscu, w którem jesteś i uważaj na to, co mówisz. Jesteśmy w kościele prymasowskim Hiszpanii.
Ale przerażenie starego księdza podnieciło tylko Gabryela. Dowodził dalej:
— Tak, Filip II był Niemcem z krwi i kości. Ta milcząca powaga, ta powolna, przenikliwa inteligencya nie miały nic hiszpańskiego, pochodziły z Flandryi. Obojętność, z jaką przyjmował najdotkliwsze dla kraju niepowodzenia, była obojętnością cudzoziemca, którego nic nie wiązało z ziemią. „Wolę panować nad trupami, niż nad heretykami” — mawiał. I rzeczywiście hiszpanie byli wówczas trupami, skazanymi na bezmyślność, albo na ukrywanie swych myśli. Wszystkie dawne zajęcia znikły. Jedynym środkiem utrzymania po za służbą kościelną był awanturniczy wyjazd do tej Ameryki, zgoła narodowi niepotrzebnej, ponieważ została ona szkatułą, z której tylko król mógł czerpać dowoli; lub też zaciągnięcie się w Europie do wojska, walczącego o odbudowanie świętego cesarstwa niemieckiego, o poddanie papieża władzy imperatora, lub o zgnębienie protestantyzmu — wogóle o rzeczy, które nie dotyczyły Hiszpanii. Zbrakło rzemieślników, zajętych w odległych armiach; miasta zapełniły się inwalidami i weteranami, ciągnącymi zardzewiałe pałasze, jedyne dowody zasług osobistych. Korporacye i klasa średnia znikły; pozostała tylko szlachta, dumna, że może służyć królom, i pospólstwo, które, jak niegdyś w Rzymie, pragnęło tylko chleba i widowisk, więc zadawalało się zupą, rozdawaną w klasztorach i autodafe, urządzanem przez Inkwizycyę.
— Przyszła w końcu ruina. Po wielkich cesarzach, szkodliwych dla Hiszpanii, przyszli mali: fanatyczny Filip III, chcąc okazać krajowi swą łaskę, wygnał Maurysków[43]; zwyrodniały Filip IV, który, mając gusty literackie, pisał wiersze, zalecając się przytem do zakonnic; nareszcie zbrodniczy Karol II. Kościół został panem wszystkiego. Trybunały duchowne sądziły nawet królów; ale sprawiedliwość nie śmiała dotknąć najnędzniejszego zakrystyana, gdyby nawet wobec całego miasta popełnił największą zbrodnię.
— Hiszpania posiadała 11 tysięcy klasztorów, a w nich przeszło sto tysięcy mnichów i czterdzieści tysięcy mniszek; należy ta jeszcze dodać sto sześćdziesiąt tysięcy księży i niezliczoną ilość służby kościelnej, jako to oprawców — urzędników inkwizycyi, dozorców więziennych, pisarzów świętego trybunału, zakrystyanów, marszałków, buleros[44] kwestarzy, pustelników, laików klasztornych, dzieci chóru, śpiewaków, braciszków, nowicyuszów i innych. Zato ludność spadła z trzydziestu do siedmiu milionów mieszkańców przez niespełna dwieście lat. Wygnanie żydów i maurysków, strach przed Inkwizycyą, ciągłe wojny na zewnątrz, emigracya do Ameryki w nadziei zbogacenia się bez pracy, głód, brak hygieny, opuszczenie wsi, wszystko to wywołało gwałtowne wyludnienie... Piękne czasy, nieprawdaż Don Antolinie?
Srebrna-laska słuchał z roztargnionym wyrazem twarzy, jakgdyby wyrobił już sobie o Gabryelu dokładne pojęcie — więc nie przywiązywał żadnej wagi do tego, co ten teraz mówił.
— Gdyby te czasy były nawet jaknajgorsze — odpowiedział wolno — nie mogły być gorsze, niż obecne. Przynajmniej wtedy nikt nie okradał kościoła. Każdy, pocieszając się myślą o niebie, zadawalniał się na ziemi tem, co miał. Oddawano Bogu to, co mu się należy... Może ty przypadkiem nie wierzysz w Boga?
Gabryel pozostawił pytanie bez odpowiedzi i ciągnął dalej swoje wnioski.
Podczas tej epoki barbarzyństwa i zastoju u nas, Europa rozwijała się i kształciła. Naród nasz, przodujący niegdyś wszystkim narodom cywilizowanym, pozostał w tyle. Królowie, podnieceni przez dumę narodową, opętani dziedzicznem dążeniem cesarzów germańskich, wzięli na się szalone przedsięwzięcie narzucenia swej władzy całej Europie, mając, jako jedyne środki ku temu, siedmiomilionowy naród i parę nędznie płatnych i licho żywionych pułków. Złoto Ameryki napełniało kieszenie hollandczyków, a my w tej wyprawie, godnej Don Quichota, braliśmy cięgi za cięgami. Hiszpania stawała się coraz bardziej katolicką, coraz biedniejszą i coraz więcej nieokrzesaną. Marzyła o podboju świata, a miała u siebie obszerne, zupełnie wyludnione kawały ziemi. Wielka ilość dawnych wiosek znikła, drogi zatarły się. Nikt napewno nie umiał geografii kraju, ale zato wiedziano dokładnie o położeniu nieba, czyścca i piekła. Najurodzajniejsze okolice były zajęte nie przez folwarki, lecz przez opactwa; na brzegach nielicznych dróg ucztowały bandy rozbójników, które na wypadek pogoni znajdowały pewne schronienie w klasztorach. Ciemnota była niesłychana, nędza straszna. Kiedy panowanie austryaków skończyło się, Hiszpania była tak doszczętnie zrujnowana, tak bezsilna, że bliską była podziału między mocarstw a Europy, jak drugie państwo katolickie, Polska. Niezgoda królów stała się naszem zbawieniem..
— Ale — przerwał Srebrna-Laska — jeśli czasy te były tak złe, dlaczegóż hiszpanie godzili się na nie tak chętnie. Dlaczegóż nie robili ani pronuciamientos, ani zaburzeń, jak dzisiaj?
— Jakimż sposobem mogli je robić? Despotyzm dwóch cesarzów nakazywał bezwzględne posłuszeństwo dla króla, jako dla przedstawiciela Boga na ziemi. Duchowieństwo utwierdzało ich w tem wierzeniu, ponieważ interesy ołtarza i tronu zbiegały się. Przytem religia była wszystkiem dla ludzi tych czasów; ponieważ myśleli tylko o niebie, przyjmowali bez szemrania udział w nędzy ziemskiej: Nie wątpię, że nadmiar uczuć religijnych przyczynił się bardzo do ruiny i o mało co nie zabił naszej narodowości. Dzisiaj jeszcze odczuwamy następstwa tej choroby, trwającej wieki całe. Do czegóż uciekliśmy się, by uniknąć śmierci? Wezwano cudzoziemca, przyszli Burboni. Upadliśmy tak nisko, że nie mieliśmy nawet swego wojska. Podczas wojny o spadek trzeba było używać generałów, a nawet zwykłych oficerów francuzów i anglików — nie było hiszpana, któryby potrafił nastawić armatę i dowodzić wyprawą wojenną. Nie mieliśmy nikogo, kto mógłby być ministrem — a wszyscy, którzy sprawowali rządy za Filipa V i Ferdynanda VI, byli cudzoziemcami. Cudzoziemcy również podnieśli upadły przemysł, uprawiali ziemię, leżącą odłogiem, odnowili starożytne kanały nawadniające i zakładali nowe kolonie w pustyniach, nawiedzanych tylko przez dzikie zwierzęta i przez bandytów. Hiszpania, która miała swe kolonie w połowie świata, została sama kolonizowaną przez Europejczyków.
— Żeby uzdrowić tyle chorób pozostawało tylko jedno lekarstwo, antyklerykalizm. Zmysł antiklerykalny wnieśli do nas także cudzoziemcy. Filip V pragnął znieść Inkwizycyę i położyć koniec wojnie morskiej, prowadzonej z narodami’muzułmańskimi, wojnie, która, trwając tysiąc lat wyludniła zupełnie brzegi morza Śródziemnego. Lecz mieszkańcy kraju oparli się wszystkim reformom kolonistów i pierwszy Burbon musiał wyrzec się swych zamiarów, widząc, że korona jego jest w niebezpieczeństwie. Nieco później jego spadkobiercy, czując, że wrośli już mocniej w grunt Hiszpanii, ośmielili się prowadzić dalej jego dzieło. Karol III, chcąc ucywilizować królestwo, uważał za konieczne położyć rękę na Kościół, ograniczając jego przywileje i dochody; zaczął troszczyć się o rzeczy ziemskie, zapominając o niebieskich. I zobaczono to, na co patrzymy obecnie, ilekroć rząd wtrąci się do interesów duchowieństwa. Biskupi zaprotestowali, skarżąc się w swych pastorałach i listach „na prześladowania, jakie ponosi biedny kościół, wyzuty z dóbr, znieważony w osobie swych przedstawicieli, pogwałcony w swych przywilejach”. Ale kraj się obudził i korzystał z jedynego kwitnącego okresu naszych czasów nowożytnych zanim przyszła reakcya.
— Europą rządzili wówczas królowie filozofowie, a jednym z nich Don Carlos. Echo rewolucyi angielskiej drżało jeszcze w powietrzu. Monarchowie pragnęli wzbudzać w poddanych nie strach, lecz miłość. Walczyli z ciemnotą mas, wprowadzając prawie siłą reformy.
— Wielokroć występki systemu monarchicznego są dziedziczne; człowiek o zdrowych zmysłach i dobrych chęciach może zostać kwadratowym głupcem. Po Karlosie III panował Karlos IV; w roku śmierci tego monarchy wybuchła Rewolucya francuska, a śmiałość jej przyprawiła o szaleństwo królów całej Europy. Burboni Hiszpanii stracili głowę i nigdy już jej nie odnaleźli. Wobec niebezpieczeństwa demagogicznego, przymknęli znów do kościoła, jako do jedynej ostoi: Jezuici, zakonnicy i biskupi stali się znów doradcami w pałacu i są nimi dotychczas.
— Mieliśmy fałszywe rewolucye, obalające ludzi, nie idee. Zrobiliśmy maleńki postęp powoli, nieśmiało, z cofaniem się bezładnem w tył, jak człowiek, który idzie naprzód z obawą i który, za lada szmerem, powraca na dawne miejsce. Przeobrażenie było raczej zewnętrzne, niż wewnętrzne: mamy dotąd jeszcze duszę XVII-go wieku. Nie darmo byliśmy przez trzy wieki służalcami Kościoła. Hiszpanie robią nawet rewolucye, zrywają się do buntu, ale zatrzymają się zawsze na progu świątyni. Nie zagarną nigdy kościoła prymasowskiego, możesz być spokojny, Don Antolinie. Dlaczego? czyż są tak pobożni, jak niegdyś? Wiesz dobrze, że nie, i masz racyę, twierdząc, że naród nie interesuje się, jak dawniej chwałą kościoła.
— To prawda — odpowiedział Srebrna-Laska. — Wiara zniknęła: nikt nie chce poświęcić się dla domu bożego. Tylko w godzinę śmierci, kiedy zjawia się strach, niektórzy ladzie zaczynają o tem myśleć.
— Nie, nie ma już wiary. Hiszpan od czasu choroby religijnej, na którą mało co nie umarł, żyje w obojętności moralnej, nie z przekonania filozoficznego, lecz wskutek niemocy umysłowej. Wie na pewno, że pójdzie do nieba lub do piekła; wierzy w to, bo tak go nauczyli; lecz nie robi żadnego wysiłku, by sobie zapewnić to, a nie tamto miejsce. Jest człowiekiem, który wypełnia praktyki religijne, lecz o nich nie myśli. Nie jest ani bezwyznaniowcem ani wierzącym: przyjmuje to, co jest przyjęte i żyje niby w somnambulizmie umysłowym. Jeśli przypadkiem rozum jego oświeci się na chwilę i spojrzy na rzeczy krytycznie, gasi w tej chwili krytykę przez tchórzostwo. Inkwizycya istnieje jeszcze między nami: przestaliśmy bać się stosu, ale boimy się tego „co o nas powiedzą”. Nowożytny trybunał inkwizycyjny to społeczeństwo — wieczny odszczepieniec wszystkiego, co jest nowe. Z chwilą, kiedy jednostka opuszcza utartą drogę, tę pospolitą banalność, ściąga na siebie głuchy gniew gromady i podlega okrutnej karze. Jeśli jest biedna, skazują ją na głód, odbierając środki utrzymania; jeśli położenie jej jest niezależne, tworzą naokoło pustkę, która jest także pewnego rodzaju paleniem in effigie[45]. Należy być koniecznie przykładnym, szanującym to, co uświęcił zwyczaj i dlatego nie zrodzi się między nami żadna nowa idea, nie zjawi się swobodna myśl, gdy uczeni nawet zachowują dla siebie wyniki swych badań, w życiu codziennem zaś poddają się tym samym zwyczajom i przesądom, co i wszyscy głupcy.
— Dopóki trwać będzie podobny stan rzeczy, praca rewolucyjna u nas nie przyniesie żadnego pożytku. W gruncie, chociaż naród stracił wiarę, charakter jego nie zmienił się wcale. Wiara umarła, ale pozostał trup jej, zawalający drogę. Jedni rewolucyoniści nie okazują szacunku dla przeszłości. Tak, Don Antolinie, kościół jest biedny i opuszczony w porównaniu z kościołem wieków przeszłych, ale nie masz się czego obawiać, że położenie jego pogorszy się jeszcze. Póty, póki ludzie będą się bali tego, co myślą inni, póki będzie ich oburzała każda nowa idea, póki drżeć będą przed tem, co powie sąsiad, możesz szydzić z rewolucyi: choć woda wyleje, nie zaleje nigdy ust waszych.
Don Antolin roześmiał się.
— Ależ, mój kochany Gabryelu, nie rozumiem cię wcale. Oburzałem się przed chwilą, przypuszczając, że pragniesz rewolucyi, która zabrała by nam tę trochę resztek, że myślisz o ogłoszeniu żebraczej respubliki i o zmniejszeniu wydatków na rzeczy kultu. Ale widzę, że przeszedłeś to, co sobie wyobrażałem: ciebie nic nie zadawala. Przyznaję, że sprawia mi to przyjemność. Nie jesteś wrogiem niebezpiecznym, idziesz za daleko... Ale powiedz szczerze, czy rzeczywiście Hiszpania wydaje ci się tak dziką, jak była w wiekach, któreś tak po swojemu opisał? Co do mnie, słyszę nieraz o postępie w naszym kraju, o kolejach żelaznych, o fabrykach, których kominy, przypominające dzwonnice, radują serca bezbożnych.
— Ba — odrzekł Gabryel z wyrazem bezgranicznej pogardy — naturalnie, że jest jakiś postęp. Rewolucye polityczne zetknęły Hiszpanię z Europą, wiatr chwycił nas i pociągnął, jak porwał również narody Azyi i Oceanii: teraz nikt tego nie uniknie. Ale my idziemy z biegiem wody leniwie, bez własnej inicyatywy; idziemy naprzód nie przez własną żywotność, ale silą prądu, gdy tymczasem narody sąsiednie płyną same i ciągle nas wyprzedzają.
— Czem przyczyniliśmy się do postępu? Nasze drogi żelazne, nieliczne i źle obsłużone, zbudowali cudzoziemcy, są też ich właścicielami. Trawa dalej zarasta między szynami, co dowodzi, że w dalszym ciągu dogorywamy w zupełnym bezwładzie ducha jak za czasów, kiedy znaliśmy tylko wozy i dyliżanse. Najważniejszy przemysł, kopalnie są w rękach cudzoziemców; a przynajmniej cudzoziemcy nimi rządzą dzięki swym kapitałom. Wytwórczość krajowa wegetuje w cieniu barbarzyńskiego protekcyonizmu, wywołującego drożyznę produktów i partactwo w robocie. Pomimo to nie ma kapitału. Po wsiach chowają srebro po dawnemu w garnkach; w miastach, jak niegdyś, posługują się lichwą. Najśmielsi odważają się na kupowanie papierów procentowych, a rząd rabuje w dalszym ciągu dochody państwa, pewny, że znajdzie zawsze chętnych wierzycieli; pyszni się z tego kredytu, uważając go za dowód dobrobytu narodowego.
— Hiszpania posiada dwa miliony hektarów ziemi nieuprawnej, dwadzieścia sześć milionów hektarów ziemi jałowej a tylko milion nawodnionej. Troska o uprawę ziemi jałowej, wkrótce jedynego źródła naszego rolnictwa, objawia się ciągle w fanatyzmie, mającym więcej zaufania do modlitw o deszcz z nieba niż do wysiłków ludzkich. Rzeki biegną do morza przez wsie, suszą spalone; a zimą wylewają nie po to, by ziemię użyźnić, ale ażeby wszystko na niej zniszczyć. Mamy kamień na budowę kościołów i klasztorów, ale nie mamy go na budowę rezerwoarów, tam i grobli. Wznoszą dzwonnice i zwalają drzewa, przyciągające deszcze.
— Ale co dla naszego rolnictwa jest jeszcze gorsze, niż brak wody, to rutyna i nieumiejętność. Odtrącają z niedowierzaniem każdy wynalazek, każde zastosowanie naukowe: dawne czasy były to dobie czasy moi przodkowie tak uprawiali ziemię — ja będę ją uprawiał podobnież. Nieuctwo uważają za chwałę narodową i jak na teraz nie ma na to lekarstwa. W innych krajach uniwersytety i szkoły wyższe wytwarzają reformatorów, bojowników postępu; nasze środowiska oświaty mnożą tylko proletaryat tużurkowy, troszczący się wyłącznie o zarobki, rzucający się na zajęcia profesyonalne, lub na urzędy publiczne. Kształcą się, jeśli to można nazwać kształceniem, nie dlatego, żeby coś wiedzieć, lecz dlatego, aby zdobyć dyplom, potrzebny do łatwiejszego zarobienia na kawałek chleba. Uczą się tego, co wykłada profesor, nie odczuwając najmniejszej ciekawości do tego, co jest pozatem. Prawie wszyscy członkowie ciała uniwersyteckiego to lekarze i adwokaci, zajmujący się praktyką. Przez godzinę dziennie na katedrach swoich powtarzają, jak fonografy, to, co mówili już w latach przeszłych; następnie zaś powracają do procesów i chorych.
— Wiedza hiszpańska to wiedza z drugiej ręki, tłomaczona z francuskiego. Przytem odnosi się nawet w tej formie do maleńkiej tylko mniejszości, która czyta. Reszta tych, których uważają za oświeconych, nie posiada innych książek, prócz podręczników z dziecinnych lat, a o zwycięstwach myśli ludzkiej dowiaduje się z dzienników.
— Rodzice, chcąc jaknajprędzej zapewnić przyszłość swych synów, posełają ich do publicznych zakładów naukowych, skoro tylko nauczą się mówić. Student-człowiek, student, który osiągnął pełnię intelektualnego rozwoju, u nas nie istnieje: Uniwersytety zapełnia młodzież podrastająca, a kolegia — dzieci w krótkich spodenkach.
— Hiszpan goli się po raz pierwszy, kiedy już jest licencyatem i ma zostać doktorem. Dzieci otrzymują chrzest nauki w wieku, w którym w innych krajach bawią się jeszcze w bąka. Tacy stają się „inteligencyą“, na którą spada obowiązek rządzenia krajem. — Inteligencyą, która jutro da nam ze swego grona prawodawców i ministrów. Czyż to nie jest śmieszne?
Gabryel nie śmiał się jednak. Srebrna-Laska i inni przyklaskiwali jego słowom. Krytykowanie czasów teraźniejszych napełniało zawsze radością serce starego księdza.
— Jakimże u licha jesteś człowiekiem? — mówił do Gabryela. — W szaleństwie swojem napadasz na cały świat.
— Kraj nasz jest wycieńczony, Don Antolinie. Nic tu nie trzyma się na nogach. Liczba miast, które zniknęły od czasu naszego upadku, jest nieźliczona. Gdzieindziej zachowują z pietyzmem ruiny przeszłości, jak kamienne karty, zapisywane przez historyę; w naszym kraju, gdzie kwitły wszystkie sztuki Europy — romańska, bizantyjska, arabska, mudejarska, gotycka i Renesans — trawy i dzikie krzewy pokrywają ruiny. Myślą jesteście ciągle w przeszłości, a pogardzacie jej relikwiami.
— Kraj marzeń i opuszczenia! Hiszpania to nie naród, to opylone, nieuporządkowane muzeum, którego starożytności oglądają turyści Europy. Nawet ruiny są tu zrujnowane.
Oczy Don Martina, młodego kapłana, wpatrzonego w Gabryela, wyrażały zachwyt, z jakim przyjmował jego mowę. Inni słuchacze, spokojni, z głowami opuszczonemi, nie odczuwali czaru twierdzeń, które w klasztorze wydawały się czemś wprost zuchwałem. Jedynie Don Antolin uśmiechał się pobłażliwie, uważając, że, przez doprowadzenie do absurdu, idee Gabryela stawały się bardzo zajmujące. Wieczór zapadał, słońce ukryło się za dachy Katedry. Siostrzenica księdza z progu swego mieszkania nawoływała znów rozmawiających.
— Tak, moje dziecko, przyjdę zaraz — rzekł Don Antolin — ale przedtem muszę powiedzieć parę słów temu panu.
I zwracając się do Gabryela:
— Człowieku boży... nie powinienem cię tak nazywać, bo jesteś całkowicie pogrążony w grzechu, kościół hiszpański, kościół, jak twierdzisz, zmurszały, jest teraz biedny i to dla ciebie jest nic nieznaczącą rewelacyą. Czegóż pragniesz? — Czego podług ciebie potrzeba, ażeby się wszystko ułożyło pomyślnie? Powiedz nam tajemnicę twego lekarstwa i rozejdziemy się do mieszkań, bo zimno zaczyna już kąsać.
— Tajemnicę mego lekarstwa! Niestety, nie znam jej! Postęp ludzkości może nas uzdrowić. Wszystkie narody przeszły przez te same stopnie rozwoju: najpierw rządził miecz, potem wiara, w końcu nauka. Nami rządzili wojownicy i księża, ale zatrzymaliśmy się na progu życia nowożytnego bez siły i bez woli — nie ujęliśmy dłonią nauki, jedynej przewodniczki, zdolnej nas prowadzić. Stąd powstało nasze smutne położenie. Dziś nauka weszła wszędzie: do rolnictwa, przemysłu, sztuk pięknych, rzemiosł, administracyi, szkół, do całego dobrobytu narodowego, nawet do wojny. Jedna tylko Hiszpania nie korzysta ze światła nauki, z trudnością otrzymując jedynie jej blade, chłodne, słabe odbicie, które przychodzi do nas z zagranicy. Gorączka wiary wyniszczyła nasze siły. Jesteśmy, jak dotknięci ciężką chorobą w wieku młodzieńczym, ludzie, którzy na zawsze pozostają anemiczni, niezdolni do nabrania sił, skazani są też na starość przedwczesną.
— Oh! nauka! — powiedział Srebrna-Laska, zwracając się w stronę swego mieszkania. — Znam to. O niej śpiewają ciągle nieprzyjaciele kościoła. Najlepsza ze wszystkich nauk, to miłość Boga i dzieł Jego. Dobranoc.
— Dobranoc, Don Antolinie!




VII.

Od tego dnia Gabryel unikał zebrań w Klasztorze. Żałował swej śmiałości i nie chciał już prowadzić sporów z Don Antolinem... Myślał o niebezpieczeństwie, na jakie naraził się, wypowiadając tak swobodnie swoje idee. Obawiał się, że zostanie wydalony z Katedry i znów zacznie awanturniczą wędrówkę po świecie. Wyrzucał sobie zwyczaj napadania na stare przesądy — Poco wstrząsać pojęciami tych biedaków?... Cóż zaważy w odrodzeniu ludzkości nawrócenie kilku istot, przywiązanych do przeszłości, jak ślimaki do skały.
Przytem brat jego, Estaban, wyszedłszy z lodowatej niemoty, w której zamknął się od czasu powrotu Sagrarii, doradzał ostrożność. Don Antolin doniósł mu i powtórzył po swojemu słowa Gabryela.
— Ma pojęcia dyabelskie — mówił stary — i wygłasza je niewzruszenie w naszym świętym domu, jak gdyby znajdował się w jednym z tych piekielnych zagranicznych klubów. Gdzież to bywał twój brat, żeby nauczyć się podobnych rzeczy? Nigdy nie słyszałem nikogo, wygłaszającego takie herezye... Powiedz mu, że zapomniałem o wszystkiem, ponieważ znam go od dziecka, ponieważ był chwałą naszego seminaryum, a głównie dlatego, że, przy obecnym stanie jego zdrowia, wyrzucenie go z Katedry byłoby nieludzkiem. Lecz skandal podobny nie może się powtarzać. Niech schowa te potworności dla siebie, jeśli mu tak zależy na zatraceniu duszy; lecz tu, a szczególniej wobec tutejszych ludzi ani słowa więcej, słyszysz?... Meetingi w kościele prymasowskim, nie, tego już za wiele! Wreszcie brat twój mógłby pamiętać, otem, że je chleb kościoła, bo przecież kościół żywi ciebie. W tych warunkach niechętne mówienie o najmądrzejszem dziele Boga nie bardzo jest uczciwe.
Odtąd Gabryel starał się nie spotykać z przyjaciółmi i wielbicielami Claveriasu. Przestał chodzić do szewca, a kiedy zobaczył towarzyszy, krążących pod galeryą, porzucał Sagraryę i wchodził na poddasze kapelmistrza.
Teu był teraz w siódmem niebie: mógł grać Gabryelowi nieskończone mnóstwo nowych utworów.
Kiedy chory dostawał ataków kaszlu, Don Luis przestawał grać i zaczynał długie rozmowy ciągle na ten sam temat — sztuki muzycznej.
— Gabryelu — mówił pewnego popołudnia — ty, który jesteś tak dobrym obserwatorem, musiałeś zauważyć, że Hiszpania jest krajem ludzi smutnych, ale hiszpanie nie są melancholikami, ich smutek to smutek odludków i brutali. Albo zanoszą się od śmiechu, albo, wyjąc, płaczą. Nie znają uśmiechów słodkich, wesołości rozumnej, odróżniającej człowieka od bydlęcia. Śmieją się, pokazując zęby; duszę mają ponurą, niby ciemną jaskinię, w której namiętności rzucają się, jak zwierzęta, pragnące ujść z klatki.
— Tak, masz racyę, Hiszpania jest smutną — odpowiedział Gabryel... — Jeśli już nawet nie ubiera się czarno, z różańcem, zawiązanym na rękojeści miecza, jak za dawnych czasów, nie mniej przeto nosi żałobę wewnętrzną, a duszę ma ponurą i niezadowoloną. Przeżyła trzy wieki w okropnych udręczeniach Inkwizycyi, obciążona okropnem zajęciem palenia, lub palenia się na stosach. Skutek tego potwornego istnienia trwa jeszcze. Tak, nie mamy szczerej wesołości.
— W muzyce zaznacza się to więcej, niż gdzieindziej dodał Don Luis. — Niemcy tańczą zmysłowego, wesołego walca z kuflem w ręku, śpiewając „Gaudeamus igitur“ — hymn studencki, wysławiający beztroskie życie materyalne. Francuzi mówią dużo, przerywając mowę wybuchami śmiechu, tańczą, przebierając bezwładnie nogami w powietrzu, i sami drwią ze swego małpiego ułożenia. — Anglicy przemienili gimnastykę na balet, dzięki zdrowej, pewnej swych sił postawie. Każdy z tych narodów w chwili, kiedy odczuwa łagodny smutek poezyi, śpiewa pieśni, romanse, ballady, coś słodkiego, usypiającego duszę i przemawiającego do wyobraźni. Nasze tańce narodowe mają w sobie coś kapłańskiego; przypominają hieratyczną gwałtowność poświęconych tancerzy, zawrotne szaleństwo kapłanki ze wzrokiem błędnym i pianą na ustach padającej w końcu przed ołtarzem. A nasze śpiewy? Są one piękne, jako wytwory różnych cywilizacyi; ale ileż posiadają upojenia i rozpaczy? Odsłaniają duszę chorego narodu, którego najdroższą rozrywką jest patrzenie się na płynącą krew ludzką i na przedśmiertne drgania zwierząt na arenie cyrku.
— Wesołość hiszpańska, radość andaluzyjska. Ah! to śmieszne! — Pewnej nocy w Madrycie byłem na zabawie andaluzyjskiej, to jest najwięcej typowej zabawie hiszpańskiej. Chcieliśmy się uraczyć. Wina, ciągle wina. I czem więcej krążyły kielichy, tem brwi ściągały się mocniej, twarze stawały więcej ponure, ruchy coraz bardziej surowe. — Ole! Ole! Dla nas cała radość życia! Ale radości tej nie było.
— Mężczyźni spoglądali na siebie ze złością; kobiety tupały nogami, klaskały w dłonie, tępo patrząc w przestrzeń, jakgdyby muzyka opustoszała ich czaszki. Tancerki kołysały się, w ruchach wężowych z zaciśniętemi wargami, twardem spojrzeniem, pogardliwe, poważne, nieprzystępne, jak bajadery, odprawiające rytuał religijny. Od czasu do czasu w sennym, monotonnym rytmie zrywał się śpiew cierpki, ostry, jak krzyk człowieka, padającego z rozdartą piersią. A słowa? ponure, jak cela więzienna; czasami piękne pięknością, jaką może mieć skarga więźnia, śpiewającego przed kratą swej ciemnicy. Są tam uderzenia sztyletu, zadane zdradzieckiej kochance, zmyta krwią zniewaga, wyrządzona matce, złorzeczenie sędziemu, posyłającemu na galery caballeros de calanés y faja[46], pożegnanie skazańca, patrzącego na wschód ostatniego poranka; poezya pogrzebowa i szubieniczna, ściskająca serca i zabijająca wesołość. Nawet w hymnach na cześć kobiet nie czuć ani krwi tętniącej, ani siły junaka. I oto muzyka, która ma być rozrywką dla narodu w chwilach wylania się uczuć, muzyka, która będzie go „rozweselała“ być może jeszcze wieki całe! Tak, jesteśmy narodem smutnym. Mamy smutek w mózgach. Umiemy śpiewać, grożąc tylko lub płacząc; a pieśń wydaje się nam tem piękniejszą im więcej w niej westchnień, jęków i rzężenia agonii.
— To prawda — powiedział Gabryel i nie może być inaczej. Naród hiszpański, zamknąwszy oczy wierzył w swych królów i kapłanów, urobił się też na ich obraz i podobieństwo. Wesołość jego je t wesołością mnicha — nieprzystojną i płaską; jego romanse są opowiadaniami, wymyślonemi w refektarzu podczas trawienia. Śmiejemy się zawsze z tych samych powodów — z dziwacznego ubóstwa, z pcheł, z błyszczącego nocnika nieposiadającego innych mebli hidalga, z chytrości zgłodniałego człowieka, kradnącego sąsiadowi zapas okruchów; ze zręczności złodziejów, obcinających sakiewki zakwefionym, dążącym do kościołów, damom; z kobiety niewolnicy, która, pomimo, zamykających ją przez zazdrosnego męża, krat, była więcej występną, niż dzisiaj przy zupełnej wolności. Smutek hiszpana jest dziełem naszych królów, tych złowrogich, chorych królów, którzy, marząc o utworzeniu wszechświatowego cesarstwa, nie widzieli, że własny ich naród umiera z głodu. Widząc, że rzeczywistość nie odpowiada ich nadziejom, stają się hypohondrykami i fanatykami, przypisują swe niepowodzenia karze Boga, więc, żeby Go ułagodzić, oddają się okrutnej dewocyi. Kiedy Filip II dowiedział się o rozbiciu „Niezwyciężonej Armady”, o śmierci tysięcy ludzi, o żałobie, w którą pogrążona została połowa Hiszpanii, nie zadrgały mu nawet powieki. „Posłałem ich na walkę z ludźmi nie z żywiołami,“ powiedział i kończył przerwane modlitwy w kaplicy Eskurialu. Beznamiętny i okrutny smutek tych monarchów gnębi dotychczas nasz naród. Nie bez przyczyny kolor czarny był w ciągu wieków kilku ulubioną barwą dworu hiszpańskiego. Ciemne drzewa królewskich rezydencyi, ponure i chłodne aleje były i są dotychczas ulubionem miejscem ich spacerów. Ich wiejskie pałace posiadają bronzowe dachy, płaskie wieże ozdobione chorągiewkami i aleje tak ponure, jak ogrody klasztorne.
Gabryel, w tym małym pokoiku, mając, jako jedynego słuchacza kapelmistrza, zapominał o ostrożności, jaką zalecał sam sobie, tu mógł mówić bez obawy.
— Usposobienie smutne — mówił — jestto kara natury nałożona na despotów hiszpańskich. Jeśli jaki król urodził się z pewnemi zdolnościami artystycznemi, jak np. Ferdynand VI, zamiast użyć rozkoszy życia, umierał z nudów, słuchając aryi sopranowych, żałośnie kwilonych kobiecym głosem Farinelli. Ci, którzy byli zbyt tępi, ażeby odczuwać piękno sztuki, przepędzali życie całe w lasach, otaczających Madryt, goniąc z fuzyą w ręku za jeleniem i ziewając podczas przerw w polowaniu. Smutek katolicyzmu przeniknął naszych królów do szpiku kości. Kiedy cała ludzkość, ośmielona zmysłowem tchnieniem Renesansu, podziwiała Apolla i oddawała cześć Wenerze, dla monarchii hiszpańskiej ideałem piękna był zapylony, czarny w starych katedrach Chrystus z wilgotnemi ustami, o ciele wyschłem i pokurczonem, o kościstych, ociekających krwią, nogach; — krew tę tak bardzo lubią religie, kiedy się zaczyna zwątpienie, kiedy wiara się chwieje i kiedy popiera się dogmat, kładąc rękę na mieczu. Kiedy w Wersalu wśród marmurowych nimt szemrały fontanny, kiedy dworacy Ludwika XIV w różnobarwnych strojach, krążyli, jak motyle, koło rozkosznych, o cudnych ciałach, kobiet — dwór Hiszpanii ubrany czarno, z różańcem u pasa, przystrojony zieloną wstęgą Inkwizycyi, asystował przy autodafé, a król uważał sobie za zaszczyt, że jest alguazilem i pali heretyków.
— Tak, jesteśmy narodem, nad którym panuje smutek. Ponury smutek tych czarnych wieków trwa jeszcze dotychczas. Myślałem często jakie życie prowadzili wówczas ludzie o umysłach krytycznych. Inkwizycya szpiegowała każde słowo, starała się odgadywać myśli. Zdobycie nieba uważano za jedyny cel całego życia, a zdobycie to z dnia na dzień stawało się trudniejsze. Żeby osiągnąć zbawienie, należało oddać swoje pieniądze kościołowi; stanem najwyższej doskonałości była bieda. Po za poświęceniem dóbr ziemskich, należało modlić się co godzinę, codziennie uczęszczać do kościoła, zapisywać się w bractwa, biczować w krypcie, słuchać głosu „Brata Grzechu śmiertelnego“, przerywającego sen, by przypomnieć, że śmierć jest blisko. Do tego wiecznego strachu dołączała się jeszcze niepewność zbawienia, świadomość, że można dostać się do piekła za jeden grzeszek, niemożliwość zupełnego zaspokojenia tego zawistnego i mściwego Boga; po za ciągłą groźbą cierpień fizycznych, strach przed stosem, strach, który znikczemniał nawet ludzi inteligentnych.
— Tem się tłomaczy cyniczna spowiedź kanonika Llorente, tłomaczącego dlaczego został sekretarzem Inkwizycyi: „mówiono o pieczeniu ludzi, więc, żeby nie być pieczonym, stanąłem po stronie piekących“. Ludzie inteligentni nie mieli innego wyjścia. Czyż można opierać się i buntować? Król, pan życia i majątku, był tylko sługą biskupów, zakonników i inkwizytorów. Monarchowie Hiszpanii oprócz pierwszych Burbonów wszyscy byli sługami Kościoła. W żadnem państwie tron nie był w takiej zgodzie z ołtarzem, jak u nas. Religia mogła się obyć bez królów, ale królestwo nie utrzymałoby się bez religii.
— Szczęśliwemu wojownikowi, conquistadorowi, tworzącemu sobie państwo, z początku nie był potrzebny ksiądz: miecz i szacunek, jaki rozbudzały wielkie czyny, wystarczały mu najzupełniej. Ale, wobec zbliżającej się śmierci, zaczyna myśleć o swych spadkobiercach, nie otoczonych chwałą, wzbudzającą strach i uwielbienie, i wtedy, za pośrednictwem księdza, bierze sobie za tajemniczego sprzymierzeńca Boga, który czuwać będzie nad zachowaniem jego korony.
— Założyciele dynastyi panują z „łaski siły“, a ich następcy „z łaski Boga“.
Gabryel umilkł na chwilę. Dusił się. Piersi jego rozrywał tak gwałtowny kaszel, że aż się kapelmistrz przeraził.
— Nie lękaj się, Don Luisie — powiedział, przyszedłszy do siebie. — Napada mnie to codziennie. Jestem chory i nie powinienem tyle mówić; ale to nad moje siły. Gniewają mnie wszystkie nielogiczności religii i państwa nietylko u nas, ale na całym świecie...
— Mnie — rzekł kapelmistrz — nie obchodzi nic polityka. Respublika czy monarchia, wszystko mi jedno. Moją jedyną ojczyzną jest sztuka. Nie wiem czem jest monarchia w innych krajach, wiem tylko, że u nas już umarła. Znosimy ją, jak wiele innych szczątków przeszłości, ale nie wzbudza żadnego zapału, nikt nie byłby w stanie poświęcić się dla niej. Myślę, że nawet ci, którzy żyją w jej cieniu i których interesy łączą się z interesami tronu, mają więcej oddania się w ustach, niż w sercu.
— W samej rzeczy tak jest — odpowiedział Gabryel. — Ostatnim kochanym i popularnym monarchą był Ferdynand VII. Dla takiego narodu taki monarcha! Od tego czasu naród wykształcił się trochę, trochę wyemancypował; ale dla królów naszych nie istnieje postęp; przeciwnie, zdaje się, że cofnęli się oni, wyrzekając się coraz więcej antyklerykalnych i reformatorskich dążeń pierwszych Burbonów. Dzisiaj, gdyby nauczyciele, wychowujący młodego księcia powiedzieli: „Chcemy zrobić z niego Don Carlosa III”, zgorszyłyby się nawet kamienie pałacu. Polityka austryacka zmartwychpowstała na podobieństwo tych pasożytniczych, zawsze daremnie pielonych roślin. Jeśli w siedzibie naszych królów przytaczają kiedy przykłady przeszłości — przypomina się tylko cesarzy austryackich, ale zapomniano tam całkowicie o panujących, którzy zabili moralnie Inkwizycyę, wygnali jezuitów cudzoziemskich, którzy przyszli cywilizować Hiszpanię — mistrzów Arandy i Florida-Blanki. Jezuici, mnichy i kler rozkazują i rządzą wszędzie, jak za najgorszych czasów Carlosa II. Tak, Don Luisie, powiedziałeś prawdę — monarchia umarła. Między krajem i nią jest taki sam stosunek, jak między żyjącym i trupem. Odwieczne lenistwo hiszpanów, ich ociężała nieruchawość, bojażń przed nieznanem, właściwa narodom zacofanym, przedłużają istnienie instytucji, nie posiadającej na swe usprawiedliwienie, jak inne podobne państwa, nawet powodzenia na wojnie.


∗             ∗

Prawie każdy poranek Gabryel spędzał obok swej siostrzenicy. Ukołysany rytmicznym terkotem maszyny, wpatrywał się w materyał, wychodzący z pod skaczącej igły. Przyglądał się Sagrarii, zawsze smutnej, cichej, oddającej się pracy z dziwną zajadłością. Kiedy od czasu do czasu podnosiła głowę, by poprawić nitkę i wzrok jej spotykał się ze wzrokiem Gabryela — twarz jej wtedy ożywiała się bladym uśmiechem. W odosobnieniu, w jakiem zostawiło ją oburzenie ojca, czuli potrzebę zbliżenia się do siebie, jakgdyby byli zagrożeni tem samem niebezpieczeństwem. Choroba połączyła ich. Miał litość dla nieszczęśliwej, widząc, w jakim stanie świat oddał ją domowemu ognisku, od którego uciekła. Czasami cierpiała okrutnie. Uśmiech odkrywał zepsute jej zęby. Jej skórę, niegdyś tak białą i delikatną, pokrywały czerwone plamy; lecz pomimo to wszystko młodość w swej wiosennej sile nie przestawała kwitnąć wśród tego zniszczenia i nadawała blasku oczom i wdzięku uśmiechowi.
Niekiedy Gabryel podczas bezsennych nocy, dręczony atakami kaszlu, z piersią i głową pokrytą chłodnym potem, słyszał ze swego łóżka ciche skargi siostrzenicy. Starała się je zagłuszyć. Nie chciała, żeby ktokolwiek w domu wiedział o jej męczarni.
— Co ci było wczoraj wieczorem — pytał nazajutrz rano. — Dlaczego skarżyłaś się?
I Sagraria, wahając się z początku, przyznawała się w końcu.
— Mam straszny ból w kościach, chwyta mię, jak tylko wejdę do łóżka. Zdaje mi się wówczas, że rwą mnie na kawały... A ty stryju, jakże się czujesz? Całą noc kaszlałeś. Dusisz się kompletnie...
I ta para inwalidów zapominała o swej własnej nędzy, myśląc o niedoli towarzysza. Ciepłe współczucie wytworzyło się między niemi; odczuwali ku sobie nie pociąg zmysłów, lecz braterskie przywiązanie, zrodzone przez nieszczęście.
Często Sagraria namawiała stryja, żeby poszedł rozerwać się trochę. Martwiła się, widząc go siedzącego nieruchomo obok siebie, kaszlącego boleśnie i spoglądającego na nią, jak na przedmiot adoracyi.
— Idźżesz sobie, stryju — mówiła, udając wesołość. — Działa mi to nerwy, kiedy patrzę na ciebie, siedzącego tak spokojnie, rozsądnie, jak święty na obrazie; dotrzymujesz mi towarzystw a, choć czujesz wielką potrzebę czynu i ruchu! Idź do swych towarzyszy. Złorzeczą mi oni, wyobrażając sobie, że to ja cię zatrzymuję... Proszę cię, stryju, przejdź się! Pomów o rzeczach, które cię tak ożywiają, a których ci biedacy słuchają z ustami otwartemi. Ale zważaj na chłodne powietrze i nie męcz się zanadto.
Rady te często powtarzane, sprawiły, że Gabryel powoli zapomniał o swem postanowieniu zachowania ostrożności. Wreszcie wielbiciele jego na Claveriasie czatowali nań i korzystali skwapliwie z każdej sposobności porozmawiania z nim. Zmieniono tylko miejsce zebrań.
— Spotykajmy się w wieży — powiedział pewnego dnia dzwonnik. — Srebrna-laska wścieka się na nas, zagroził nawet szewcowi, że wyrzuci go z klasztoru, jeśli nie przestaniemy zbierać się u niego. Dla mnie nie będzie taki srogi, zna mnie. Zresztą, jeśli on rządzi w klasztorze, ja panuję na wieży; i jeśli zechce nas szpiegować i dawać nauki moralne, potrafię zrzucić ze wschodów przeklętego skąpca.
I znów weszło Gabryelowi w zwyczaj zbieranie się u dzwonnika. Ściany mieszkania, niegdyś bielone wapnem, były teraz ubrane pożółkłymi rysunkami, przedstawiającymi epizody z wojny karlistowskiej. Tu Gabryel spotykał dawnych swych słuchaczy, nie wyłączając Don Martina, jałmużnika klasztoru żeńskiego, wchodzącego ukradkiem, by nie być schwytanym przez Don Antolina — i szewca, który kradł nocy czas, tracony we dnie na słuchanie Gabryela. Człowiek ten, najdzikszy i najwięcej skryty z całego otoczenia, był najsilniejszym ze wszystkich, kiedy mówił: w olbrzymich skokach przechodził do nowych idei i przyjmował odrazu najdalsze ideały.
— Jestem tem wszystkiem, czem ty jesteś, Gabryelu — mówił gwałtownie. — Jesteś anarchistą! jestem nim również. Chcesz, żeby biedak żył, bogaty pracował, żeby każdy posiadał to, co zarobi, żeby wszyscy pomagali sobie? To samo mówiłem na swój sposób, kiedyśmy, z bronią na ramieniu, boicą na głowie, przebiegali świat. Co do religii, której sprawa niegdyś wprawiała mnie w szał, o to nie troszczę się teraz. Słuchając ciebie, przyszedłem do przekonania, że są to androny, wymyślone przez ludzi zręcznych, potrzebne, żeby nieszczęśliwi godzili się z niedolą ziemską w nadziei rozkoszy niebieskich. Nie jestto głupio pomyślane; przecież ci, którzy po śmierci nie znajdą tego nieba, nie przyjdą się tu o nie upominać.
Pewnego dnia Gabryel chciał zwiedzie klatkę dzwonnicy. Było to na wiosnę; powietrze było gorące, niebo przezroczysto lazurowe.
— Nie widziałem Gorda od czasów mego dzieciństwa — powiedział. — Wejdźmy tam. Obejrzę Toledo po raz ostatni w życiu.
I w towarzystwie swych uczniów wszedł zwolna na wąziutkie kręte wschody. W górze wilgotny wiatr, szemrząc, przechodził przez olbrzymie kraty, za któremi wisiały dzwony. W pośrodku sklepienia zawieszono sławny Gorda, którego olbrzymie cielsko z bronzu było z jednej strony całkowicie popękane; serce dzwonu, pokryte rysunkami, wielkie, jak słup kolumny, wisiało niżej; drugie — mniejsze, zajmowało wgłębienie dzwonu. Czarne, pospolite dachy katedry ciągnęły się u stóp Gabryela. Naprzeciw, na wzgórzu, wznosił się Alkazar wyższy i obszerniejszy, niż gmach świątyni, jakgdyby zachowywał umysł imperatora, co go stawiał, tego Cezara katolicyzmu, bojownika wiary, który, pomimo wszystko, pragnął utrzymać kościół pod swoją władzą.
Miasto rozrzuciło swe budowle naokoło katedry. Domy znikały w powodzi wież, kopuł i absyd. Gdziekolwiek obróciłeś oczy, wszędzie spotykałeś kościoły, kaplice, klasztory, byłe szpitale. Religia poddała swej władzy dawne przemysłowe Toledo i teraz gniotła jeszcze swą kamienną skorupą zmarłe miasto. Na niektórych dzwonnicach powiewał mały czerwony sztandar, z białym kielichem, znaczyło to, że, świeżo wyświęcony, ksiądz odprawiał pierwszą mszę.
— Nie byłem tu nigdy jeszcze, i dawno nie widziałem tego sztandaru — powiedział Don Martin, siadając na belce obok Gabryela. — Zaciąganie się do stanu kapłańskiego nie przerywa się ani na chwilę, a większość rekrutów wybiera karyerę duchowną, dlatego, że widzi Kościół ciągle tryumfujący, więc ma nadzieję świetnej przyszłości. Biedni ludzie. Mnie również zaprowadzono przed ołtarz wśród śpiewu i mów uroczystych, jak tryumfatora. Dym kadzideł przesłaniał wszystko przed memi oczyma; rodzina płakała ze wzruszenia, widząc mnie sługą Boga... Ale nazajutrz po święcie, kiedy zgasną świece i kadzielnice, kiedy kościół przyjmie swój zwykły wygląd, zaczyna się życie nędzy i intryg. Trzeba zarobić na kawałek chleba!... Cóż znaczy siedem douros na miesiąc!...
Gabryel potakiwał ruchem głowy.
— Tak, jesteście pierwszemi ofiarami. Czasy wielkich majątków duchownych minęły bezpowrotnie. Nieszczęśliwi chłopcy, wdziewający sutannę w nadziejach zdobycia mitry, robią na mnie wrażenie emigrantów, udających się w strony dalekie, mające sławę krajów bogatych, które jednak przez wieki całe eksploatowane, są więcej wyniszczone, niż kraj ich własny.
— Ma pan racyę, Gabryelu. Jednakże matka-kościół ma w piersiach dosyć mleka dla wszystkich swoich dzieci; ale tylko niektóre dostają się do nich, piją też tyle, że ledwie nie pękną, kiedy inne umierają z wycieńczenia... Bawi mnie dowodzenie, że Kościół nasz jest demokratyczny i że panuje w nim równość. Nigdzie nie spotykamy równie bezlitosnego despotyzmu.
— Początkowo papieże i biskupi byli wybierani przez wiernych i jeśli nadużywali swej władzy, składano ich z urzędu. Dziś istnieje w Kościele arystokracya, zaczynająca się od kanoników, a ten, który zdobywa mitrę, przed nikim nie zdaje rachunków. W urzędach świeckich usuwają urzędników z posad, zmuszają ministrów do dymisyi, degradują wojskowych, nawet królów zrzucają z tronów. Jakiejże odpowiedzialności podlegać mają papieże i biskupi, skoro są poświęceni i oświeceni przez Ducha Św.? Jeśli zażądasz sprawiedliwości, odeślą cię do trybunałów, których sędziowie należą do tej samej arystokracyi duchownej...
Don Martin zamilkł na chwilę, jakgdyby zbierał wspomnienia, potem znów zaczął:
— A to ubóstwo Kościoła w Hiszpanii jest wprost żartem! Niesłychanie względne ubóstwo. Bezwątpienia duchowieństwo hiszpańskie nie posiada obecnie, jak niegdyś, połowy wszystkich bogactw narodu; ale właśnie u nas Kościół jest jeszcze najlepiej traktowany, a państwo oddaje mu lwią część swych dochodów. Przelewa ono tam z naszego budżetu czterdzieści jeden milonów, a ta cyfra, która wydaje mi się dziś śmiesznie małą, jest olbrzymią w kraju, który daje zaledwie dziewięć milionów na oświatę i jeden milion na dobroczynność publiczną.
— Żeby zachować dobre stosunki z Bogiem Hiszpanie wydają pięć razy więcej, niż na naukę czytania. W dodatku cyfra czterdziestu jeden milionów jest wystawiona tylko dla zamydlenia oczu ludzkich; gdyż trzeba tu jeszcze wziąć pod uwagę najrozmaitsze zapomogi i pensye. Kościół w ministeryum spraw wewnętrznych ma swoje konto na misye cudzoziemskie; w ministeryum wojny i marynarki na kapelanów wojskowych; to samo dzieje się w ministeryum oświaty i sprawiedliwości. Ma swoje konto, ażeby podtrzymywać przepych pontyfikatu rzymskiego, więc my płacimy mu ambasadora; bierze na reperacyę kościołów, na biblioteki biskupie na kolonizacyę Fernando-Poo, na nieprzewidziane wypadki; doprawdy nie wiem już wielu tych tytułów dodatkowych... Trzeba zresztą określić ściśle sumę, jaką naród hiszpański płaci dobrowolnie Kościołowi: Bulla na świętą wojnę produkuje przeszło dwa i pół miliona rocznie; a pomoc dawana osobiście przez wiernych, a dochody, które ciągną zakony religijne z świętego ministeryum, to jest także dobry kąsek; dalej zapomogi, dawane przez rady miejskie i radę główną, dochodzą również do sum znacznych... Zaprawdę Kościół, mówiący bez przerwy o swej nędzy, dostaje od państwa, od instytncyi i osób prywatnych, przeszło trzysta milionów rocznie, to jest prawie dwa razy tyle, co kosztuje obrona narodowa. Nie przeszkadza to, że w zakrystyach narzeka się na ciężkie czasy!...
— Tak jest, trzysta milionów! Obliczyłem to dobrze. A ja, członek kleru, zarabiam siedem douros miesięcznie; większość wikaryuszów jest gorzej płatna, niż prości robotnicy, a tysiące księży jest zmuszonych do biegania od zakrystyi do zakrystyi, by dostać mszę, która zapewni im obiad! Gdzież podziewają się te wszystkie pieniądze? Zabiera je arystokracya Kościoła: my jesteśmy tylko dworską gawiedzią. Cóż za nieporozumienie, Gabryelu! Wyrzec się miłości i rodziny, unikać uciech światowych, ubrać się w suknie żałobne i za tyle poświęceń zarabiać mniej, niż ci, którzy tłuką kamienie na szosie! Nie męczymy się, to prawda: jesteśmy pewni, że nie spadniemy z rusztowania; ale nędza nasza jest większa, niż nędza wielu robotników. Nie możemy przecież żebrać z powodu ubrania, któremu winniśmy szacunek! Kiedy w Hiszpanii skończyło się panowanie katolicyzmu, my tylko musieliśmy ponieść wszystkie konsekwencye tego, my, maluczcy. Kapłan jest biedny — katedra także; lecz książęta Kościoła zachowali swoje tysiące douros rocznie i główny sztab duchowny śpiewa spokojnie antyfony, nie potrzebując troszczyć się o kęs chleba...
Nastało południe. Dzwonnik zniknął. Słychać było zgrzyt łańcuchów na blokach i uderzenie gromu wstrząsnęło całą wieżą. Metal i kamień drżały; zdawało się, że nawet powietrze poruszało się w przestworzu.
Gorda huczał, ogłuszając wszystkich, znajdującym się obok niego. W chwilę potem w sąsiednim Alkazarze rozbrzmiał bojowy rozgwar trąb i bębnów.
— Wiecznie ta sama historya — powiedział Gabryel z uśmiechem — *wiele hałasu o nic!


∗             ∗

Zbliżał się dzień święta Bożego-Ciała. Życie w katedrze biegło bez żadnych wydarzeń. Niekiedy w Górnym klasztorze mówiono o zdrowiu Jego Eminencyi. Wielkie nieprzyjemności, jakie spotykały kardynała ze strony kapituły, pogorszyły j ego zdrowie i zmusiły do pozostawania w łóżku. Mówiono nawet, że miał silny atak i że życiu jego grozi niebezpieczeństwo.
— Jest chory na serce — twierdził Tato, zawsze doskonale obznajmiony z tem, co się działo na dworze biskupim. Donna Vizytacia, widząc cierpienia Don Sebastyana, płacze, jak Magdalena i przeklina kanoników.
Pewnego poranku Vara de palo, siedząc przy śniadaniu, zaczął mówić o upadku święta, niegdyś tak wspaniale obchodzonego w Toledo. Gwałtowny żal wyrwał go na chwilę z ponurego milczenia, jakie nakazywał sobie w obecności córki.
— Nie poznasz naszego prawdziwego Bożega Ciała — mówił do Gabryela. — Pozostały tylko wspaniałe dywany, rozściełane przed katedrą. Olbrzymów nie ustawiają już przed Drzwiami Przebaczenia, a procesya bywa sobie byle jaka.
Nie mniej skarżył się kapelmistrz.
A msza, panie Estabanie! Jakaż nędzna msza na tak wielkie święto! Cztery instrumenty, wynajęte w mieście i kilka kawałków Rossiniego — byle broń Boże nie zadługich — trzeba byłoby za nie drogo płacić. W takich warunkach stokroć lepiej byłoby zadowolić się organami.
Stary obyczaj wymaga, ażeby w wilię święta przed katedrą grała muzyka akademii wojskowej. Całe Toledo zbiega się na tę serenadę, która jest wypadkiem dnia w monotonnem życiu miasta. Prócz tego zjeżdża się z Madrytu i z prowincyi wielu cudzoziemców na walkę byków, co odbywa się nazajutrz.
Dzwonnik zaprosił swych przyjaciół na muzykę, której słuchano z galeryi greko-rzymskiej w głównej fasadzie. Z chwilą, kiedy pogaszono światła na Claveriasie i kiedy Don Antolin zamknął drzwi od ulicy, Gabryel i inni, nie wyłączając Sagrarii, przemknęli się ostrożnie do Mariano. Towarzyszyła też mężowi żona szewca, jak zawsze z niemowlęciem, uwieszonem u obwisłych piersi. Usiedli wszyscy przed kamienną balustradą.
Ratusz był przybrany girlandami świateł, odbijających się na granicie katedry, jak łuna pożaru. Między małemi drzewami przechadzały się przybrane w kwiaty dziewczynki w białych sukniach. Za nimi postępowali kadeci z dłonią na rękojeściach szabel — smukli i zręczni w szerokich, tureckich szarawarach. Ponad czerwonością oświetlonego placu, wzrok gubił się w bezmiernej głębi ciemnego, letniego, usianego pyłem gwiazd, nieba.
Muzyka ucichła; iluminacyę zgaszono, a mieszkańcy katedry nie mieli odwagi powrócić do swych siedzib — tak było im tu dobrze! Ci ludzie, żyjący w zamknięciu i ciszy Claveriasu, radowali się, mając przed sobą przestrzeń swobodną, a u stóp wspaniałe Toledo.
Sagraria, która od chwili przewrotu nie wychodziła z górnego klasztoru, z zachwytem wpatrywała się w niebo.
— Ile tu gwiazd — szeptała — marząc.
— Niebo jest, jak pole — powiedział dzwonnik — im piękniejsza pogoda, tem gęściej wschodzą gwiazdy.
Nastała długa cisza, którą Mariano przerwał pytaniem:
— Co to jest niebo? Co jest po za tą błękitną przestrzenią?
Plac był już zupełnie pusty i ciemny. Rozjaśniało go tylko mdłe gwiazd światło. Z olbrzymiego lazurowego sklepienia spływała cisza religijna, której majestat przeniknął te proste dusze.
— Nie jesteście w stanie ogarnąć pojęcia nieskończoności. Nauczono was pierwotnej legendy o stworzeniu świata, wymyślonej przez kilku nieświadomych żydów z zakątka Azyi: według tej pobożne] legendy świat jest dziełem Boga osobowego, podobnego do człowieka; ten olbrzymi robotnik zrobić go miał w ciągu dni sześciu. O ileż rzeczywistość jest więcej godną podziwu i ile wiedza przechodzi pięknością opowiadania biblijne. Ta ziemia, tak w pojęciach naszych wielka i przez nas zaludniona, jest tylko atomem we wszechświecie. Nawet słońce, które w porównaniu z ziemią wydaje się nam olbrzymie, jest tylko ziarnkiem pyłu w nieskończoności. To, co nazywamy gwiazdami, są to słońca takie, jak nasze, otoczone planetami podobnemi do naszej ziemi, lecz oddalenie czyni je niewidzialnemi. Wieleż ich jest? W miarę, jak człowiek udoskonala instrumenty optyczne i przenika coraz bardziej przepaści niebieskie, odkrywa ich coraz więcej. Za światami znanemi ukazują się w głębi nocy światy nowe. Globy, toczące się w przestrzeni, są niezliczone. Jedne — to zamieszkałe, jak nasz, światy; na innych niegdyś kwitło życie — dziś zamarłe, samotnie krążą w bezmiarach, oczekując na nową ewolucyę życia; inne w końcu dopiero rodzić się zaczynają. Droga mleczna jest pyłem gwiazd, tworzących dla naszych oczu jedne masę; jednakże między niemi leżą przestrzenie, w których mogą się wygodnie poruszać trzy tysiące takich, jak nasze słońce z całą eskortą planet.
— Więc — spytał nieśmiało stary organista, ukazując na katedrę — czegóż nas tam uczą?
— Niczego, — odpowiedział Gabryel.
— A my ludzie czem jesteśmy — spytał Perrero?
— Niczem.
— A państwo, prawa, obyczaje społeczne? — dorzucił dzwonnik.
— Niczem, zawsze niczem.
Sagraria utkwiła w stryju oczy, rozszerzone przez kontemplacyę nieba.
— A Bóg — pytała głodkim głosem.
— Gdzie jest Bóg? Gabryel stał oparty o balustradę galeryi. Sylwetka jego odrzynała się czarno od usianego gwiazdami nieba.
— Bóg, powiedział — to my i wszystko, co nas otacza. To życie, które ze swemi cudownemi przemianami, zdaje się ciągle zamierać, a przecież ciągle się odradza, to ten bezmiar, który nas przeraża i który przekracza granice naszej inteligencyi; to materya, która się ożywia przez siłę spojoną z jej substancyą i od niej nierozdzielną. Słowem, Bóg to świat — wraz z człowiekiem. Lecz jeśli mię pytacie o Boga osobowego, mściwego i kapryśnego, który, jak uczą nas religie, stworzył człowieka na obraz i podobieństwo swoje, o tego Boga, który wywiódł wszechświat z nicości, twórcę naszych czynów, stróża naszych dusz, Boga, który posłał swego syna na świat, by nas nas odkupił, Boga tego szukacie napróżno w głębiach nieskończoności, jest on tylko wymysłem naszego mózgu; a kiedy go człowiek sobie wynalazł, ziemia już od milionów lat istniała.




VIII.

Rano w dzień Bożego Ciała, pierw szą osobą, którą Gabryel spotkał, wychodząc z Klasztoru, był Don Antolin, przeglądający i liczący kartki w swych książeczkach.
— Mamy dziś wielki dzień — powiedział Gabryel, chcąc przypodobać się księdzu. Będzie pan miał dobre dochody, przyjedzie wielu cudzoziemców.
Don Antolin spojrzał badawczo na Gabryela, mając w podejrzeniu szczerość słów jego. Lecz, przekonawszy się, że ten nie drwi, odpowiedział z zadowoleniem:
— Tak, święto zapowiada się dobrze. Będzie wiele osób, pragnących obejrzeć nasze skarby... Ach, moje dziecko, bardzo nam tego potrzeba! Ty, który radujesz się z naszych nieszczęść, powinieneś być zadowolony! Jesteśmy w takiej nędzy, że musimy robić nadludzkie wysiłki, by zapłacić te głupie parę groszy, które trzeba teraz wydać.
I Don Autolin zamilkł, oczy jednak miał ciągle utkwione w Gabryela. Na twarzy jego odmalowała się gra dziwnych uczuć, jakgdyby niezwykła myśl przyszła mu do głowy, a on z niepokojem pytał sam siebie, czy przyjąć ją lub odrzucić. Wreszcie oblicze jego opromienił radosny uśmiech.
— A propos, Gabryelu — powiedział słodkim a jednocześnie zaczepnym tonem — mówiłeś któregoś dnia, że pragnąłbyś trochę zarabiać, aby ulżyć bratu. A więc dziś nastręcza się sposobność zarobku. Czy nie chciałbyś być jednym z tych, którzy ciągnąć będą wóz z Najświętszym Sakramentem?
Gabryel miał już złośliwemu księdzu, w którego słowach uczuł ironiczne naigrawanie, odpowiedzieć dumnie, lecz nagle owładnęła nim chęć tryumfu nad Srebrną Laską — postanowił przyjąć propozycyę. Przytem byłby naprawdę szczęśliwy, gdyby mógł przynieść parę groszy do domu, którego budżet obecność jego bardzo nadwyrężała. Skromna pensya brata i drobne dochody od kapelmistrza przestały wystarczać, skoro Estaban musiał żywić chorego, który sam zjadał tyle, co reszta rodziny — Vara de Palo wiedział, że jedyna nadzieja uzdrowienia polegała na odżywianiu i w swej troskliwej dobroci nie zbliżał się nigdy do brata, bez jakiegoś przysmaku do jedzenia, lub picia. Dlatego też w ostatnich dniach miesiąca bywał zmuszony prosić o pomoc Srebną Laskę i poddawać się lichwiarskim wymaganiom starego księdza. Skrupuły, wywołane przez miłość własną, znikały wobec nadziei zarobienia paru pesatas.
— Ależ nie, ty tego nie zrobisz — zaczął znów Don Antolin, tonem drwiącym. — Jesteś na to zbyt „zielony“, twoja godność ucierpiałaby, gdybyś był zmuszony nieść Pana po ulicach Toleda.
— Myli się pan — odparł Gabryel. — Jeśli chodzi tylko o to, żeby chcieć — ja chcę. Ale czy chory będzie w stanie podołać pracy?
— Nie niepokój się o to — odpowiedział ksiądz z przekonaniem. — Tuzin mężczyzn będzie pchało wóz, a będą to chłopy mocne. Będziesz tam tylko dla zaokrąglenia liczby. Wreszcie każę im traktować ciebie z pewnymi względami.
— W takim razie postanowione, Don Antolinie,;możesz liczyć na mnie. Chętnie zarobię zawsze, jeśli nadarzy się sposobność. Zejdę w tej chwili do katedry.
Zdecydowała go ostateczna chęć wyjścia na miasto, nie będąc przez nikogo widzianym — przechadzania się po ulicach Toleda, gdzie nie postawił stopy, odkąd zamknął się w katedrze; przytem próżność jego łechtało to paradoksalne położenie: bezwyznaniowiec, obalający wszystkie twierdzenia religii — niesie wobec pobożnego tłumu katolickiego Boga. Bezwątpienia Srebrna-Laska będzie się również cieszył, upatrując zwycięstwo religii w tem, że nawet jej wrogowie muszą nieść Boga na swych ramionach; ale on, Gabryel, patrzył na to inaczej; pod wozem eucharystycznym będzie reprezentował zwątpienie i negacyę, utajone wewnątrz kultu wspaniałego jeszcze przez zewnętrzny przepych, ale pozbawionego wiary i przekonania. Czyż nie jestto w pewnej mierze symbolem?
Kiedy Gabryel wszedł do Katedry, nabożeństwo kapituły skończyło się już i zaczynała się msza. Dzieci, zebrane we drzwiach zakrystyi, omawiały ważny wypadek, który mącił uroczystość. Jego Eminencya nie przyszedł na chór i nie będzie brał udziału w procesyi. Mówiono, jakoby prałat był chory; ale personel katedralny uśmiechał się znacząco, przypominając sobie, że chory ten w przeddzień wieczorem odbył spacer aż do ermitażu Nuestra Senora de la Cabeza, co trwało blizko półtorej godziny. Prawdą było, że kardynał nie chciał widzieć kanoników; był na nich wściekły i, nie pokazując się na ich czele podczas uroczystości, pragnął im przez to wyrazić swoją niechęć.
Gabryel przebiegł nawy. Napływ wiernych był znacznie większy, niż zwykle, a jednakże zdawało się, że katedra jest jeszcze pusta, Między chórem i głównym ołtarzem w transepcie klęczało kilka zakonnic w spiczastych, wykrochmalonych kornetach; pilnowały one uczennic, ubranych w czarne sukienki, z czerwonemi lub niebieskiemi wstążkami, stosownie do szkoły, do której uczęszczała. Kilku łysych i otyłych oficerów akademii wojskowej słuchało mszy, stojąc z czapkami, założonemi na rękojeściach szabel. W tym napływie ludzi, roztargnionych przez muzykę, widać było uczennice z kolegium panien szlacheckiego pochodzenia — jedne młode dziewczątka, dzieci prawie, inne wspaniałe damy w całym przepychu swego rozwoju, patrzące wokoło błyszczącemi, jak rozżarzone węgle, oczyma. Miały one na sobie czarne jedwabne suknie i koronkowe mantylki, podniesione aż do wpiętych we włosy grzebieni; twarze ich były mocno uróżowane, jak przystało na damy z arystokracyi; wdzięk ich miał przez to coś wyzywającego, rzekłbyś, że wyszły wprost z jakiegoś obrazu Goyi.
Stryj zobaczył swego siostrzeńca Tato, odzianego, jak magnat florentyński, w szkarłatną suknię, uderzającego kijem o bruk w celu odpędzenia psów. Tato kłócił się z grupą pastuchów; byli to ludzie opaleni, pokręceni jak wiciny, w brunatnych kurtkach, sandałach i kamaszach; kobiety w czerwonych chustkach, pomiętych i pocerowanych sukniach, które wysłużyły już napewno kilku pokoleniom. Zeszli oni ze swoich gór, ażeby zobaczyć święto Bożego Ciała i ciągnęli teraz wzdłuż naw, z oczyma, pełnemi zdziwienia, przerażeni odgłosem własnych kroków, drżący ilekroć organy głośniej zagrały, zda się w obawie, ażeby ich nie wypędzono z tego wspaniałego pałacu, tak pięknego, jak w bajce. Kobiety ukazywały palcami na kolorowe szyby witrażów, na rozety portalu, na złoconych rycerzy z zegara, na rury organów. Stawały one nieruchomo, osłupiałe z otwartemi ustami. Perrero w swym czerwonym kostyumie wydawał się im księciem i wzruszeni jego wspaniałością nie rozumieli co do nich mówi.
Gabryel zajrzał przez kratę na chór. Wszystkie siedzenia w górnych i dolnych stalach były zajęte. Nie tylko kanonicy i beneficenci byli na swoich miejscach, znajdowali się tu także księża z kaplicy królów i prebendynści z kaplicy mozarabskiej — tych dwóch maleńkich kościółków, żyjących swojem własnem życiem i cieszących się trądycyonalną autonomią wewnątrz katedry.
W pośrodku chóru zobaczył przyjaciela swego kapelmistrza, wybijającego takt małą hebanową laseczką. Około niego grupował się jakiś tuzin muzykantów i śpiewaków, których zagłuszała całkowicie lawina dźwięków za każdym razem, ilekroć na górze zaczynał im akompaniować organ. Don Luis dyrygował jednak zrezygnowany.
W głównym ołtarzu na wozie kwadratowym stała custodia, dzieło mistra Villalpando: — kapliczka gotycka, połyskująca złotem w blaskach drżących płomieni świec woskowych. A było to dzieło tak misterne, tak powietrzne, że za najlżejszem poruszeniem górne jego części drżały, jak snopy kłosów na wietrze.
Powoli przybywały osobistości, zaproszone na procesyę: panowie z miasta czarno ubrani; profesorowie Akademii, w paradnych kostyumach, ze wszystkimi orderami; oficerowie gwardyi w mundurach, przypominających mundury armii z początku XIX stulecia. Między nawami przechodziły, kołysząc się i skacząc, dzieci, przebrane za anioły: — anioły é la pompadour w kaftanikach z brokateli, w bucikach o czerwonych obcasach, koronkowych żabotach, skrzydłach z mosiądzu, przyczepionych do pleców, i w czapeczkach z piórami na białych perukach. — Dla uczczenia święta, kościół prymasowski wyjmował wszystkie tradycyjne kostyumy. Liberya galowa, którą przybrała służba kościelna była z XVIII wieku. Dwaj ludzie, którzy prowadzili wóz, mieli upudrowane i ufryzowane włosy, czarne spodnie i czarne fraki. Zakrystyanie i stróże kościelni mieli duże sztywne białe kołnierze (golillas) i peruki; brokatela i aksamit okrywały ciała tych wszystkich biedaków. Nawet akolici olśniewali blaskiem złotych dalmatyk.
Główny ołtarz był ubrany, wprost bezcennymi dywanami i Tanto monta[47] sławnemi suknami Królów Katolickich, pełnemi emblematów i herbów. Podarował je Katedrze kardynał Cisneros. Biskup wikaryusz, odprawiający mszę i dyakoni, którzy mu assystowali, ociekali potem pod starożytnymi ornatami i kapami o wspaniałym wypukłym hafcie. Były one tak ciężkie i niewygodne, jak zbroje żelazne.
Zbliżała się godzina procesyi. Katedra zaczynała się ożywiać. Drzwi zakrystyi zamykały się i otwierały z głuchym hałasem, służba kościelna przechodziła z miejsca na miejsce. Po skończonej mszy, organ zaczął ryczeć jakiegoś ogłuszającego marsza, coś w rodzaju tańca Czerwonoskórych. Tymczasem szykowano procesyę. — Dzwony biły. Muzyka Akademii wojskowej przestała grać; słychać było komendę oficerów i suche uderzenie kolb — to oddział kadetów składał broń do nogi.
Don Antolin ze swą srebrną laską i w pluwialu z brokateli biegał po wszystkich kątach, zbierając służbę kościelną. Spocony i czerwony zbliżył się do Gabryela.
— Idź na swoje miejsce. Już czas.
I zaprowadził go do głównego ołtarza przed custodia. Gabryel z dziewięciu innymi mężczyznami weszli pod wóz, podnosząc materyę, którą przybrane były jego boki.
We wnętrzu tej jakby klatki musieli się zgarbić. Ich czynność polegała na popychaniu woza, który posuwał się na ukrytych pod materyą kołach. Na zewnątrz z przodu i tyle woza znajdowało się dwóch ludzi w białych perukach i czarnych frakach, którzy kierowali dyszlami na krętych uliczkach miasta. Gabryela postawiono w pierwszym rzędzie — miał uprzedzać towarzyszy kiedy należy ruszać, a kiedy zatrzymywać się. Wspaniała custodia wznosiła się na platformie; między nią i wozem znajdowało się próżne miejsce. Przez to miejsce Gabryel mógł widzieć co się na zewnątrz dzieje.
— Baczność! Ruszam — mówił Gabryel, patrząc na dany sygnał.
I święty wóz potoczył się wolno po pochyłych deskach podłogi, ułożonej na stopniach ołtarza. Za kratą trzeba było wóz powstrzymać. Tłum upadł na kolana. Don Antolin i stróże kościelni zrobili przejście, przez które posuwali się kanonicy w długich czerwonych sukniach, biskup-wikaryusz w złotej mitrze, i inni dygnitarze w białych, niczem nie ozdobionych, lnianych mitrach. Oni również uklękli przed custodia; organy zamilkły, a kapłani, przy ochrypłym akompaniamencie trombonów, zaintonowali hymn na adoracyę Najświętszego Sakramentu. Gdy skończono hymn, organy zaczęły znów grać, a wóz z Eucharystyą potoczył się dalej. Custodia drżała od podstawy po wierzchołki; drżenie to wywoływało srebrzyste dźwięki maleńkich dzwoneczków, wiszących na gotyckich ozdobach.
Gabryel, z oczyma utkwionemi w kierownika, szedł, trzymając się poprzecznicy wozu. Czuł, jak ludzie popychali to dzieło sztuki, tak przypominające bóstwa Indostanu.
Kiedy wyszedł z Katedry przez drzwi Puerta Liana, jedyne, które były na równi z ulicą, Gabryel mógł objąć okiem całą procesyę. Widział kawalerzystów gwardyi narodowej, otwierających pochód; doboszów miejskich w czerwieni, krzyże parafialne, bezładnie ugrupowane dokoła olbrzymiego, ciężkiego krzyża Katedry; następnie pusty środek ulicy, a po bokach nieskończony szereg alumnów i wojska ze świecami w ręku. Diakoni poruszali kadzielnicami; obok nich szły rokokowe aniołki, niosąc również wonne kadzielnice, a potem ujrzał kanoników w drogocennych kapach historycznych. Za Najświętszym Sakramentem szły największe powagi miasta. Bataljon kadetów z bronią na ramieniu, z odkrytemi, krótko-ostrzyżonemi głowami, lekko kołysząc się, zamykał pochód.
Balkony osłaniały dywany i materye z Manille. Na ulicach między domami porozwieszano opony. Żeby wóz eucharystyczny łatwiej toczył się po ostrych kamieniach, wysypano bruk grubym pokładem piasku.
W miejscach wzniesionych custodia posuwało się bardzo wolno; ludzie, ukryci wewnątrz, oblani potem, ciężko oddychali. Uroczystość pochodu zakłócały rozkazy kanonika, idącego w czerwonem ubraniu, z pałką w ręku na czele procesyi i strofującego bez przerwy ludzi, kierujących wozem i pchających go.
Gabryel kaszlał. Plecy zamknięte w ruchomem więzieniu, bolały go. Pomimo to był zadowolony ze swego wyjścia na ulice. Czarowało go wprost chodzenie po drodze publicznej. On, który widział największe stolice Europy, zachwycał się wąskiemi uliczkami starego grodu. Odczuwał odurzenie, jakie zwykle odczuwają ludzie, przyzwyczajeni do życia siedzącego, gdy dostaną się między zgiełk miast nowożytnych. Śmiał się na myśl co powiedziałby ten tłum, pobożnie klęczący, gdyby się dowiedział, kto jest człowiek, pokazujący tylko swe oczy z pod custodia. Oficerowie w białych spodniach z czerwonemi wypustkami, z mieczem u boku, z trójgraniastemi czapkami na biodrach, eskortujący Boga, wiedzieli z pewnością o istnieniu Gabryela; wielu z nich musiało o nim słyszeć i zachowało w pamięci imię jego, jako wroga społeczeństwa. A ten bezbożnik, ten, którego odpychał świat cały, ten, który schronił się w dziurze Katedry, jak ptaki bezdomne chronią się pod jej sklepienia, prowadził teraz pochód Boga po ulicach pobożnego miasta! Było już po południu, kiedy custodia powróciła do Kościoła Prymasowskiego. Po odśpiewaniu ostatnich hymnów, księża rozebrali się pośpiesznie ze strojów ceremonialnych i rzucili ku wyjściu, nawet nie witając się ze sobą. Mieli śniadać później, niż zwykle; wielkie święto zmieniło tryb ich życia. Kościół, tak szumny i olśniewający rano, wyludniał się gwałtownie, zapadając w cień i ciszę.
Estaban rozgniewał się bardzo, zobaczywszy Gabryela, wychodzącego z pod woza z Eucharystyą:
— Zabijasz się... podobna praca nie jest bynajmniej dla ciebie. Cóż za kaprys strzelił ci do głowy?
Gabryel uśmiechał się — Tak, to był kaprys, ale nie żałował go bynajmniej — przebiegł miasto, nie będąc widzianym, a zarobił na dwa dni życia.
Drewniana laska rozrzewnił się.
— Kochany ty mój, czyż wymagam od ciebie czegoś podobnego? — Pragnę tylko, żebyś był zdrów i żył spokojnie.
— I, jak gdyby chcąc odpłacić Gabryelowi za jego ofiarę — zrobił ze siebie ofiarę, która wzruszyła brata. Uśmiechnął się do córki, wszedłszy na Cleverias, i rozmawiał z nią podczas śniadania.




Po południu Górny Klasztor był prawie pusty. Don Antolin zeszedł ze swemi książeczkami na dół. Radował się, gdyż wielu cudzoziemców czekało nań. Tato i dzwonnik, ubrani w najlepsze suknie, ulotnili się przez drzwi na wieżę, by obejrzeć walkę byków. Sagraria, zmuszona do bezczynności z powodu święta, była u szewca. I podczas kiedy mąż pokazywał sługom, żołnierzom akademii i wieśniakom Olbrzymy, siostrzenica Gabryela pomagała żonie, wyniszczonej częstymi porodami, reparować łachmany zbyt licznej rodziny.
Kiedy kapelmistrz i Estaban poszli na chór, Gabryel wyszedł razem z nimi do Górnego Klasztoru zaczerpnąć nieco powietrza. Wtem przybiegł Don Antolin, blady ze wzruszenia, trzymając pęk kluczy w ręku.
— Jego Eminencya jest tu — powiedział do Gabryela, głosem przerywanym — przechodzi pod arkadą. Chce popołudniu wypocząć w ogrodzie... także fantazya!... — Mówią, że jest dziś w zabijającym humorze.
Pozostawszy sam na galeryi, Gabryel ukrył się za jedną z kolumn, żeby obserwować z oddali okropnego księcia Kościoła, którego widział po raz pierwszy.
Kardynał ukazał się niebawem w towarzystwie dwóch domowników. Był wzrostu olbrzymiego i pomimo wieku trzymał się prosto. Na czarnej, z czerwonemi obszewkami sutannie, wisiał złoty krzyż. Opierał się na biskupiej lasce z miną wojowniczą; złote żołędzie kapelusza spadały na goły kark o różowej, pokrytej siwym włosem, skórze. Obracał na wszystkie strony małe, przenikliwe oczy, jak gdyby chciał złapać kogoś na niedbałości, na przekroczeniu obowiązujących prawideł, by módz wybuchnąć krzykiem i groźbą, ulżyć gniewowi i złemu humorowi.
Znikł na wschodach Tenorio, poprzedzany przez Don Antolina, który, otworzywszy kratę, czekał na rozkazy, drżąc ze strachu.
— Potem nic już nie zakłóciło ciszy na Claveriasie.
Gabryel oparty na baryerze, widział kardynała, jak wszedł do Klasztoru Dolnego i jak, przebiegłszy dwie galerye, stanął u drzwi ogrodu. Tu gestem zatrzymał domowników i sam przez środkową aleję skierował się ku małej altance, przed którą, oparta o zieloną ścianę, z nawpół zrobioną pończochą na kolanach, drzemała Tomasa. Szmer kroków obudził starą kobietę. Zobaczywszy kardynała krzyknęła zdziwiona.
— Don Sebastian!... Tu.
— Chciałem cię odwiedzić — powiedział z dobrym uśmiechem, siadając na krześle. — Dlaczegóż to ty masz zawsze do mnie przychodzić. Moja teraz kolej, więc przyszedłem.
Zanurzył rękę w głębokościach sutanny, wydobył z niej złote porte-cigare, wyjął papierosa i zapalił. Wyciągnął nogi z zadowoleniem człowieka, przyzwyczajonego do ciągłego pokazywania ludziom swej wielkości, a który na chwilę pragnie i może się jej pozbyć.
— Nie byłeś chory? — spytała ogrodniczka. Miałam właśnie za chwilę iść do pałacu spytać o nowiny Donny Vizytacyi.
— Cicho bądź, niemądra! Nigdy nie byłem zdrowszy, niż dziś rano. Policzek, jaki wymierzyłem tym ludziom, nie przyjmując udziału w uroczystości, wprowadził mię w doskonały humor. Nie chciałem się z nimi stykać. Ażeby lepiej zamanifestować swe intencye, przyszedłem odwiedzić ciebie. Będą wiedzieli, że czuję się dobrze, że choroba była tylko pretekstem i że arcybiskup nie przyszedł na chór, żeby uniknąć stosunku z kanonikami, od których oddala się nie przez pychę, ale z poczucia godności, ponieważ nie zawahał się wyjść z pałacu, żeby złożyć wizytę swej starej przyjaciółce ogrodniczce.
I ten wielki człowiek, wzbudzający taki postrach, śmiał się, jak dziecko, myśląc o przykrości, jaką ta wizyta zrobi członkom kapituły.
— Nie myśl jednakże, Tomaso, że jestem tu tylko z tego powodu. Byłem smutny i znudzony. Vizytacya bawi się z przyjaciółmi z Madrytu; miałem napad gniewu tak straszny, jak niegdyś. Chciałem cię zobaczyć — przytem przypomniałem sobie, że ogród katedralny tchnie zawsze taką świeżością. Niedaleko stąd jest gorąco, jak w piecu. Ach, Tomaso, jaka ty jesteś zdrowa! Szczupła i ruchliwa zachowałaś się znacznie lepiej, niż ja. Nie pokryłaś się tłuszczem, jak grzesznik, który do ciebie mówi i nie masz zmartwień, spędzających ci sen z powiek. Włosy twe są prawie czarne, zęby zdrowe; nie potrzebujesz, jak twój kardynał, nosić fałszywej szczeki w ustach... Co nie przeszkadza, Tomaso, że jesteś równie stara, jak ja. Chociaż nieskończoną jest dobroć Stwórcy względem nas, niewiele lat pozostaje nam jeszcze do życia. Oh, jeśli można byłoby powrócić do tych czasów, kiedy w małej, czerwonej sutannie przychodziłem do twego ojca zakrystyana, lub wydzierałem ci przemocą śniadanie... Pamiętasz Tomaso?
Dwoje starców zapomniało zupełnie o różnicy położenia, jakie zajmowali w społeczeństwie i z braterską szczerością istot, idących już ku śmierci, wskrzeszali wspomnienia dzieciństwa. Wkoło nich nic się nie zmieniło — ani ogród, ani klasztor, ani katedra; — prałat, powiódłszy oczyma po, otaczających go przedmiotach mógł myśleć, że jest jeszcze mona guillem z przed pół wieku. Niebieskie koła cygarowego dymu bezustannie zwracały myśl jego ku przeszłości.
— Pam iętasz, jak ojciec twój wyśmiewał się ze mnie? Czem chcesz być? — pytał mię. A ja odpowiadałem niezmiennie: arcybiskupem toledańskim. Wtedy zaczynał się śmiać i wołał — ten mały jest Sykstusem V. Kiedy zostałem biskupem, przypomniałem sobie jego drwiny i żałowałem bardzo, że umarł: byłbym szczęśliwy, widząc jego łzy radosne na widok, jak mały chłopiec z chóru przywdział mitrę biskupią... Lubiłem zawsze twoją rodzinę — jesteście dzielni ludzie... Dzięki wam niejednokrotnie zaspakajałem mój głód.
— Cicho Emimnncyo, cicho. Nie mów takich rzeczy. Ja powinnam ci dziękować za twą dobroć i prostotę — zajmujesz przecie pierwsze miejsce po papieżu.
I staruszka w zapale szczerości dodała natychmiast:
— Wreszcie nie tracisz na tem nic. Takich przyjaciół, jak ja, nie znajdziesz nigdzie. Tak, jak wszystkich wielkich świata tego, otaczają cię sami pochlebcy i łotry. Gdybyś był biednym kapłanem wiejskim, odprawiającym spokojnie swą mszę i jedzącym skromny obiad, niktby się na ciebie nie patrzył, ale Tomasa pozostałaby taką samą przyjaciółką, gotową na wszelkie usługi... Jeśli cię tak bardzo lubię to dlatego, że jesteś prosty i miły. Ale gdybyś był równie dumny, jak tylu innych biskupów, pocałowałabym twój sygnet, i dowidzenia: kardynał niech zostaje w swym pałacu, ogrodniczka — w ogrodzie.
Arcybiskup przyjął z uśmiechem energiczną szczerość starej kobiety.
— Dla mnie pozostałeś zawsze Don-Sebastianem. Kiedyś mi powiedział, żeby nie nazywać cię Eminencyą, żeby nie zwracać się do Ciebie z ceremoniami, jakich używają inni, mówiąc do Ciebie, zrobiłeś mi tem większą przyjemność, niżbyś zrobił podarowaniem Kapy Dziewicy del Sagrario. Te nazwy ceremonialne męczyłyby mię. Miałabym ochotę krzyknąć: Jakżesz mogę mówić — illustrissime Eminencia, kiedyśmy się tyle razy darli za włosy, będąc dziećmi. Oh, bo byłeś wtedy małym rozbójnikiem — nie znosiłeś widoku kawałka chleba, brzoskwini i innych przysmaków, żeby mi ich nie wyrwać! Dopiero, kiedy dostałeś pierwsze święcenie zaczęłam odnosić się do Ciebie z szacunkiem: nie mogłam Cię dłużej traktować, jak prostego mnicha.
Dwoje starców pogrążyło się w milczeniu. Oczy ich z rozrzewnieniem błądziły po ogrodzie, jakgdyby każde drzewo i każde sklepienie łuku budziło w nich wspomnienia.
— Wiesz co mi teraz przyszło na pamięć? — powiedziała nagłe Tomasa. Przypomniałam sobie chwilę, kiedyśmy się widzieli tu w tym ogrodzie — ładny kawałek czasu. Byłam z moją biedną starszą siostrą, tą, która wyszła za Lunę — ogrodnika. Mój przyszły mąż krążył koło mnie w klasztorze. Nagle zobaczyłam, wchodzącego do altanki, pięknego wojaka z galonami wachmistrza, robiącego wielki hałas swemi ostrogami. Miał u boku szablę a na głowie kask z ogonem, taki, jaki mają żydzi w Monumento. To byłeś ty, Don Sebastianie. Przyjechawszy do Toledo odwiedzić wuja beneficianta, nie mogłeś odjechać, nie zobaczywszy się z dawną przyjaciółką, Tomasą. Jakim pięknym chłopcem byłeś wówczas!... To prawda... nie mówię tego, by Ci pochlebiać. A miałeś wygląd zwycięzcy kobiet. Pamiętam nawet, żeś i mnie mówił o mej urodzie i świeżości. Wspomnienia te nie robią ci przykrości — nieprawdaż? Była to galanterya wojaka. Czego pan wtedy nie mówił! Po pańskiem odejściu — szwagier powiedział: „Porzucił nazawsze sutannę. Wuj beneficiant nie zrobi z niego kapłana.“
Kardynał uśmiechnął się z dumą na wspomnienie o eleganckim podoficerze dragonów.
— Było to szaleństwo młodości — powiedział. — W Hiszpanii istnieją dla mężczyzny tylko trzy professye: miecz, Kościół i sukienka. Krew kipiała mi w żyłach i dlatego wybrałem miecz; ale miałem nieszczęście zostać żołnierzem w czasie pokoju. Mój awans byłby zbyt powolny; i, żeby nie zatruwać smutkiem ostatnich lat wuja, poszedłem za jego radą; wziąłem się znów do pracy i powróciłem do Kościoła. Tak w jednym, jak w drugim stanie można służyć Bogu i Ojczyźnie... Ale wierz mi, w purpurze kardynała myślę nieraz z zazdrością o dragonie, któregoś widziała. Szczęśliwe to były czasy. Szabla ma dla mnie zawsze urok. Kiedy widzę przechodzących kadetów, zdaje mi się, że z chęcią zamieniłbym swój los z którymkolwiek z nich i oddał pastorał i mitrę za kepi i miecz. Być może, byłbym lepszym od nich żołnierzem. Ach, gdybym żył w epoce, kiedy prałaci odbierali ziemie Maurom! Jakimż wielkim arcybiskupem toledańskim byłbym wówczas!
I Don Sebastian wyprostowywał swe tłuste, stare ciało, wyciągał ramiona, dumny z reszty sił.
— Został pan zawsze mężczyzną — powiedziała ogrodniczka. Mówiłam to nieraz tym księżynom, napadającym na kardynała, krytykującym go.
„Nie drażnijcie Jego Eminencyi, gdyż jest on zdolny wejść którego dnia na chór i wygnać was wszystkich — przyjaciół i wrogów swemi własnemi pięściami!”
— Oh, miałem niejednokrotnie chęć postąpić tak — rzekł kardynał z błyskiem energii w oczach. — Lecz wstrzymałem się przez szacunek dla mego stanowiska i sukni kapłańskiej. Winienem być pasterzem stada, nie wilkiem, przerażającym jagnięta okrucieństwem. Jednakże są chwile, kiedy doprowadzają mię do ostateczności; tracę cierpliwość i, niech Bóg mi wybaczy, ale nie wiele brakuje, bym podniósł laskę i skarcił to buntujące się stado, mające w Katedrze swą owczarnię.
Don Sebastyan ożywiał się, mówiąc o swej walce z kapitułą. Spokój, jaki spłynął na niego na początku w tym ogrodzie, rozwiał się na wspomnienie tak wrogo dlań usposobionych podwładnych. Zwierzanie się ze zmartwień przed starą przyjaciółką sprawiało mu ulgę. Miał dla niej życzliwość, która popycha najwyżej postawionych do otwierania duszy skromnym biedakom.
— Nie masz pojęcia, Tomaso, ile cierpię przez tych ludzi. Chcę poddać ich swemu autorytetowi ponieważ jestem ich zwierzchnikiem, ponieważ winni mi są posłuszeństwo w imię dyscypliny, bez której zginie Kościół, zginie religia; a oni się opieraja nie słuchają mię. Krzywiąc się, spełniają me rozkazy, a kiedy chcę pokazać swą władzę, najmarniejszy proboszcz wystawia swoje prowizoryczne prawa, zaczyna walkę, szuka pomocy w duchownym trybule, a nawet, jeśli uważa to za potrzebne u papieża. Jestem ich zwierzchnikiem czy nie? Czyż pasterz pyta swych owiec? czy ich się radzi żeby wyprowadzić je na dobrą drogę? Męczą mię, wprawiają w osłupienie ciągłymi skargami i kłótniami.
— Nie ma między nimi nawet potowy uczciwych ludzi; to tchórze i warchoły. Wobec mnie schyłają czoła, uśmiechają się słodko, pieją hymny na cześć Jego Eminencyi, ale niech tylko odwrócę się plecami, wypełzają kąsające żmije, skorpiony których jad zaraża wszystko...
— Ach, Tomaso, zlituj się nademną. Jak tylko pomyślę o ich niegodziwości, staję się chory.
— Nie należy się tak przejmować — odparła ogrodniczka. — Jesteś ponad nimi, poskromisz ich.
— Oczywiście, że poskromię! przecież nie oni mnie zwyciężą. Tego by tylko brakowało. PoraZ pierwszy nie ja byłbym na wierzchu... W gruncie rzeczy intrygi tych plotkarzy mało mnie wzruszają. Wiem, że w końcu będę miał tych wszystkich nędzników u swych stóp. Ale ich języki, Tomaso! Co oni mówią o stworzeniu, które kocham najwięcej ze wszystkiego na świecie. Oto, co mnie rani, co mnie zabija...
Tu zbliżył się do ogrodniczki, mówiąc cichym głosem...
— Znasz moją przeszłość lepiej, niż ktokolwiek inny: Opowiedziałem ci ją, boś wzbudzała we mnie zaufanie. Wreszcie nie jesteś głupia i domyślasz się tego, czego nie wiesz. Mówiłem ci czem jest dla mnie vizytacya, a wiesz przecie, co ci nędznicy mówią o niej... Nie udawaj, wiesz o tem dobrze: wszyscy, nietylko w katedrze, ale nawet w mieście wiedzą o tych oszczerstwach, a wielu im wierzy. A ja nie mogę powiedzieć prawdy, nie mogę jej wykrzyczeć wszędzie, ta suknia nie pozwala mi...
I pokurczonymi palcami zaczął gnieść sutannę,, jak, gdyby pragnął rozerwać ją na części. Nastała chwila ciszy. Don Sebastyan utkwił w ziemię surowe, twarde oczy, zacisnął pięści, jakgdyby chciał uderzyć niewidzialnego nieprzyjaciela. Od czasu do czasu chwytały go zwykłe bóle, wyrywające z piersi jego bolesne westchnienia.
— Dlaczego myślisz o tak brzydkich rzeczach — odezwała się ogrodniczka? Szkodzisz tem tylko sobie; i jeśli po to przyszedłeś, lepiej było pozostać w domu.
— Nie; rozmawianie z tobą sprawia mi ulgę, pocieszam się, zwierzając się z swych strapień. Kiedy pozostaję sam w pałacu, wpadam w rozpacz: dławię się ze wściekłości. Boję się, żeby domownicy nie zobaczyli mego stanu; mogliby się z tego śmiać! Chcę, żeby biedna Vizytacya nie dowiedziała się o niczem... A jestem tak niezręczny w graniu komedyi. Nie umiem udawać wesołego, kiedy jestem zły. Piekło cierpień tkwi we mnie. Nie módz się przyznać, że jestem mężczyzną, że byłem słaby, ponieważ jestem stworzeniem z ciała i krwi, że mam przy sobie owoc mego błędu i nie chcę się z nim rozłączyć, pomimo wszystkie oszczerstwa, jakie mię ścigają! Każdy postępuje według swego usposobienia — ja chcę być uczciwym bez względu na me grzechy. Mógłbym zapomnieć o córce, porzucić ją, jak porzuca tylu ojców swoje dzieci, żeby zdobyć imię świętych. Ale jestem człowiekiem i szczycę się tem: człowiekiem pełnym wad i cnót, jak wszyscy ludzie. Uczucie ojcowskie jest tak silnie we mnie rozwinięte, że raczej stracę mitrę, niż porzucę córkę. Z przeszłości tak już odległej, z najszczęśliwszych czasów mego życia pozostała mi tylko Vizytacya. Jest żywym odbiciem ukochanej zmarłej. Ubóstwiam ją. To moje wątłe szczęście śmią szarpać bluźnierstwa tych nędzników. Czyż nie zasługują oni na to, by ich podusić.
I, poddając się czarowi wspomnień, zachowanych z tej idylli, wykwitłej w pierwszych latach episkopatu w andaluzyjskiej dyecezyi, opowiedział raz jeszcze Tomasie o stosunku z damą bardzo poważną, stroniącą od dziecka od świata. Dewocya zbliżyła ich; lecz natura prędko upomniała się o swoje prawa i mistyczną przyjaźń zamieniła w poryw ciała. Byli sobie wierni, kochali się w głębokiej tajemnicy, zachowywali wszystkie ostrożności, by nie zdradzić się z miłością; wreszcie ona umarła, pozostawiwszy mu córkę. Oszczerstwa, krążące w kapitule z powodu obecności tej córki w pałacu episkopalnym, wyprowadzały Don Sebastyana z granic cierpliwości.
— Myślą, że jest moją kochanką — mówił z gniewem. — Moja biedna Vizytacya tak czysta, tak dobra, taka słodka dla wszystkich — przemieniona przez tych nędzników na kobietę upadłą!... Kochanka, którą odebrałem dla rozpusty, z kolegium Szlachcianek.
— Jakby w moim wieku, z toczącą mię chorobą, byłbym zdolny do myślenia o takich rzeczach. Oh! niegodziwcy, łotry! Robią zbrodnię, by mścić się za najmniejsze przykrości.
— Niech mówią. Bóg, który jest w niebiesiech, widzi nas wszystkich.
— Wiem o tem, ale to nie wystarcza, by wrócić mi spokój... Ty, Tomaso, która sama masz dzieci, wiesz, co to jest miłość rodzicielska. Obrażamy się nietylko o to, co zrobią naszym dzieciom, ale i oto, co o nich mówią.
— Oh, jak cierpię! Od dziecka w snach ambitnych marzyłem, żeby stać się tem, czem jestem. Patrząc na tron na chórze, myślałem jak dobrze byłoby na nim zasiąść w purpurze księcia Kościoła! Zasiadłem na nim...
— Jestem arcybiskupem, jestem kardynałem, nie powinienem mieć już żadnych pragnień. Niestety, szczęście ucieka od nas, jak ów słup ognisty przed hebrajczykami: widzimy je, zdaje się nam, że je wnet pochwycimy, ale jest ono nieuchwytne. Jestem obecnie stokroć nieszczęśliwszy, niż wówczas, kiedy wywalczałem sobie stanowisko i kiedy uważałem się za najnieszczęśliwszego z ludzi. Młodość dawno przeminęła. Wyżyny, na które się wzniosłem, które ściągają na mnie spojrzenia wszystkich, nie pozwalają mi się bronić. Tomaso, miej litość nademną, jestem godzien litości! Być ojcem i ukrywać się z tem, jak ze zbrodnią! Kochać swoją córkę miłością tem większą, im bliżej czuję się śmierci i wiedzieć, że to czyste uczucie biorą za obrzydliwą namiętność.
Straszne oczy Don Sebastyana, te oczy, które napełniały trwogą całą dyecezyę, napełniły się łzami.
— Mam jeszcze inne troski — ciągnął dalej — przeczuwam i boję się przyszłości. Po mojej śmierci córka posiądzie wszystko, co mam, — będzie bardzo bogata. Wrogowie moi nazywają mię skąpcem. Nie jestem skąpy, ale przewidujący i chciałbym zabezpieczyć dobrobyt tej, którą kocham. Zebrałem wiele — mam pastwiska w Estramadurze, winnice w La Manche, nieruchomości, a przedewszystkiem papiery procentowe, wiele papierów procentowych. Jako dobry hiszpan lubię pomagać memi pieniędzmi rządowi z warunkiem, żeby pieniądze te przynosiły mi dobry dochód. Nie znam dokładnej cyfry mego majątku; być może, że posiadam dwadzieścia milionów reali, może więcej.
— Wszystko to są moje oszczędności, wzrosłe przez szczęśliwe operacye. Nie mogę skarżyć się na los, przytem Bóg mi pomagał. Majątek ten całkowicie będzie należał do Vizytacyi. Moją jedyną radością byłoby wydanie jej za mąż za jakiego uczciwego człowieka; ale ona nie zgadza się na rozstanie ze mną. Jest zbyt pobożna i to mię przestrasza... Nie dziw się, Tomaso, że ja książę Kościoła, boję się tej pobożności i chciałbym jej przeszkodzić. Lubię kobiety, mające sentyment religijny, ale nie bigotki, którym jest dobrze tylko w kościele. Kobieta powinna żyć, kochać i zostać matką. Miałem zawsze złe pojęcie o zakonnicach.
— Nic nie ma w tem dziwnego, że kościół ją pociąga — odparła ogrodniczka. — Wychowana w tem środowisku, nie może mieć innych upodobań. Nie niepokój się, Don Sebastyanie.
— Nie boję się teraźniejszości. Jest przy mnie i myślę o niej. Ale mogę umrzeć jutro i moja biedna Vizytacya sama, bez obrony, wraz ze swemi milionami może być schrupana. W dodatku ta skłonność do dewocyi! Chytrze potrafią wyciągnąć z tego korzyść. Widziałem w swem życiu wiele, należę sam do stanu duchownego i wiem, jak się to robi. Istnieje dziś wielka ilość kongregacyi religijnych, których zadaniem jest polowanie na spadki, naturalnie na chwałę pana. Truchleję na myśl, że moja biedna córka może wpaść w ich szpony. Jestem katolikiem starej daty, należę do starego kastylskiego katolicyzmu, nie zbrukanego żadną nowożytną cudzoziemską naleciałością. Byłoby mi przykro na myśl, że całe życie zbierałem po to, by utuczyć jezuitów, lub jakieś siostry w wielkich kapturach, nie umiejące nawet mówić po hiszpańsku. Nie chcę, by moje pieniądze spotkał los pieniędzy zakrystyana, o którym mówi przysłowie[48]. Do całej przykrości, jaką sprawia mi walka z tą wrogą kanalią, dołącza się boleść, spowodowana słabością charakteru mojej córki...
Umilkł, pogrążony w czarnych przeczuciach. Po chwili odezwał się znów tonem rozkazującym:
— Zobaczymy kto kogo przemoże! Ale ty, która znasz mię tak dobrze, powiedz czy rzeczywiście jestem tak zły, jak mówią moi nieprzyjaciele? Czy zasłużyłem na karę, jaką mi Pan zesłał? Jesteś zacną duszą, czystą i szlachetną. Prostym instynktem odczuwasz te rzeczy lepiej, niż doktorowie teologii.
— Pan zły, Don Sebastyanie? Wielki Boże, nie!... Jesteś takim mężczyzną, jak inni. A jesteś lepszy od innych, boś cały z jednej bryły bez fałszu i hipokryzyi.
— Tak, masz racyę, jestem mężczyzną. Jestem mężczyzną, podobnym do innych mężczyzn. Ci z pośród nas, którzy wznoszą się na wysokości, są, jak święci, ustawieni na fasadach kościołów: widziani zdaleka wprawiają w zachwyt swą pięknością; zbliska są straszni brzydotą kamienia, przegryzionego przez czas... Możemy uchodzić za świętych tylko zdaleka — nasze otoczenie będzie wiedziało, że jesteśmy tylko ludźmi z krwi i ciała.
— Są naturalnie w Kościele tacy, którzy zdołali wyzwolić się z namiętności ludzkich! Ale czyż możemy twierdzić, że tej małej liczby wybranych nie gnębi demon pychy, czy nie marzą oni o kupieniu kosztem życia ascetycznego swych posągów w ołtarzu? Przytem ksiądz, który zdołał poskromić żądze prawie zawsze wpada w sknerstwo... Ja nie zbierałem pieniędzy przez skąpstwo, chciałem zbogacić mą córkę...
Nastała znów chwila ciszy, podczas której Don Sebastyan pogrążył się w rozmyślaniach. Po chwili zaczął znowu:
— Myślę jednakże, że gdy wybije ostatnia godzina, Bóg nie odtrąci mię. Jego nieskończone miłosierdzie wznosi się ponad wszystkie małostki naszego życia. Jakaż jest moja zbrodnia? Żem pokochał kobietę tak, jak ojciec mój pokochał moją matkę. Żem miał dziecko, jak wielu świętych i apostołów. Bo czyż celibaty kapłanów nie są wynalazkiem ludzkim, wymyślonym przez sobory, podczas gdy ciało i jego wymagania są dziełem Boga. Zbliżanie się śmierci nie przeraża mię: nieraz w nocy drżę i wątpię. Ale przecie służyłem Stwórcy na swój sposób. W dawnych czasach, byłbym go bronił mieczem, byłbym walczył z heretykami.
— Dziś jestem kapłanem i walczę dlań z bezbożnością wieku. Tak, Bóg przebaczy mi i przyjmie do chwały swojej. Powiedz, Tomaso — pod twardą skorupą masz serce anioła — myślisz, że będzie tak, jak mówię?
Ogrodniczka uśmiechnęła się, a słowa jej popłynęły wolno w ciszy dnia zachodzącego:
— Uspokój się, Don Sebastyanie. Znałam w tej Katedrze wielu mniemanych świętych, ale nie byli oni ciebie warci. Żeby zapewnić sobie zbawienie, porzucili swe potomstwo; żeby ocalić to, co nazywali czystością duszy, poświęcili swe rodziny... Możesz mi wierzyć: prawdziwych Świętych nie ma tu, są tu mężczyźni, tylko mężczyźni... Nie należy żałować, że poszło się za porywem serca. Bóg stworzył nas na obraz i podobieństwo swoje i nie naprózno dał nam uczucia rodzinne. Reszta: czystość, celibat i inne głupstwa są wymyślone przez księży dla odróżnienia ich od innych ludzi. Ale Ty, Don Sebastyanie bądź, mężczyzną — i czem więcej będziesz nim, staniesz się lepszym i chętniej przyjmie Cię Pan do chwały swojej!




IX.

W kilka dni po święcie Bożego Ciała, Don Antolin zbliżył się do Gabryela i z uśmiechem na ustach zaczął tonem protekcyjnym: myślał o nim noc całą. Żałował go, widząc jego bezczynność, włóczenie się i nudzenie w klasztorze. Bezczynności tej zawdzięcza swe wywrotowe idee.
— Więc — kończył Srebrna-Laska swą oracyę — czy nie zechciałbyś schodzić wraz ze mną popołudniu do katedry i pokazywać Skarbiec i inne rzeczy, godne uwagi? Przybywa tu wielu cudzoziemców, których ja zrozumieć nie mogę. Ty znasz ich języki — mówisz po francusku, po angielsku i nie wiem już po jakiemu. Jeśli cudzoziemcy dowiedzą się, że mamy kogoś, kto może ich objaśniać, katedra zyska na tem bardzo. Oddasz nam usługę, nic na tem nie tracąc. W każdym razie będzie to dla ciebie rozrywką. Co do wynagrodzenia...
Tu Don Antolin przerwał, by podrapać się w głowę pod czapeczką: „postara się wygrzebać cośkolwiek z funduszy skarbca... Jeśli to nie będzie możliwe do uskutecznienia zaraz — źródła kościoła prymasowskiego są tak nędzne — zrobi się to później nieco.” — Z niepokojem czekał Don Antolin na odpowiedź Gabryela, Tamten zgodził się, był przecież gościem kościoła, winien mu pewną wdzięczność.
Od tego dnia Gabryel schodził codziennie w godzinie nieszporów, żeby objaśniać cudzoziemców, co do znaczenia bogactw katedralnych. Czekali już tam zawsze turyści z białymi, czerwonymi i zielonymi papierkami Don Antolina. Przyszli podziwiać osobliwości Katedry. Srebrna-Laska brał wszystkich zwiedzających za lordów i książąt i wiele razy dziwił się, widząc ich tak nędznie odzianymi. Podług niego tylko wielcy świata tego mogli sobie pozwalać na przyjemność podróżowania; otwierał zdumione, pełne niedowierzania oczy, kiedy Gabryel zaręczał mu, że wielu z tych podróżnych było szewcami z Londynu lub kupcami z Paryża, którzy chcieli sobie zrobić podczas wakacyi przyjemną wycieczkę do starego kraju Maurów.
Pięciu kanoników w komżach, każdy z kluczem w ręku posuwało się między nawami — byli to Stróże Skarbca. Każdy z nich otwierał zamek, powierzony jego pieczy; drzwi obracały się ciężko na zawiasach i ukazywała się kaplica zapchana, zbieranemi przez wieki, bogactwami. Za olbrzymiemi, niby w muzeach, witrynami, spoczywały bogactwa Katedry. — Były tu ciężkie srebrne posągi, olbrzymie globy, otoczone wytwornemi figurkami z drogich metali, szkatułki, misternie rzeźbione w słoniowej kości, cudne pokrycia cymboryów i złote monstrancye; wielkie pozłacane półmiski, przedstawiały sceny mitologiczne — pogańska wesołość zmartwychwstała w ponurym zakątku świątyni chrześciańskiej. Na pastorałach, mitrach, kapach Najświętszej Panny, drogie kamienie rozwijały cały przepych, migocących barw. Były tu djamenty tak wielkie, że kazały wątpić o swej prawdziwości; szmaragdy szerokie, jak głazy, ametysty, topazy i perły — najwięcej pereł, spadających setkami, tysiącami, jak gradowe kulki, na suknie Bogarodzicy.
Cudzoziemcy zachwycali się tą niezwykłą potęgą; ale Gabryel, przyzwyczajony, patrzył obojętnie. Bogactwa starzały się wraz z katedrą, straciły swój blask pierwotny... Znikł ogień dyamentów, złoto zmatowiało, srebro zczerniało, perły zmętniały, zmarły. Dym świec i starożytna atmosfera położyła na wszystkiem swoją smutną patynę.
Po Skarbcu zwiedzano Ochavo — Panteon relikwi, gdzie resztki ludzkie najwięcej ohydne — strasznie śmiejące są trupie czaszki, wyschnięte ręce, stoczone przez robactwo kręgosłupy, pokazywano w srebrnych i złotych wazach.
Gabryel tłomaczył wiernie cudzoziemcom objaśnienia, dawane przez Don Antolina; powtarzał je po dwadzieścia razy z ironiczną powagą, podczas kiedy kanonicy stali na uboczu, bojąc się narażać na pytania.
Pewnego razu flegmatyczny anglik zapytał tłomacza:
— Nie posiadacie przypadkiem pióra ze skrzydła Michała-Archanioła?
— Niestety, panie, nie — odpowiedział równie poważny, jak anglik, Gabryel. — Tę relikwię znajdzie pan w innej katedrze. Nie możemy mieć wszystkiego.
W sali kanoników, w której pomieszano dwa style — arabski i gotycki, zwiedzający podziwiali podwójny rząd portretów arcybiskupów Toledańskich, malowanych na murze w mitrach i złotych pastorałach. Największą uwagę zwracał Gabryel na Don Cerebruno, prałata średnich wieków, nazwanego tak z powodu ogromnej głowy.
Cudzoziemców najwięcej zajmowała ubieralnia. Obszerny ten pokój zastawiono skrzyniami i szafami ze starego drzewa. Nad szafami wisiały zakurzone i podziurawione kopie dzieł artystów flamandzkich. Kapituła kazała je tu złożyć. Na podstawach stały rzędem antyczne fotele katedry: jedne w stylu hiszpańskiem — surowe, o kątach prostych, przybrane poszarpanemi frendzlami; inne w stylu greckim, z okrągłemi nóżkami, inkrustowane kością słoniową. Kapy i ornaty wisiały w szafach, poklasyfikowane według barw. Zdumiewający artyzm dawnych hafciarzy nadawał haftom pozór malowideł. Na kołnierzu jednej kapy przedstawiano sceny stworzenia, na drugiej Chrystusowego męczeństwa. Jedna kapa była ogrodem ognistych gwoździków; na innej stał kosz róż kwitnących lub fantastycznych kwiatów o wystających pręcikach i metalowych liściach. Zakrystyanie wyciągali z głębokości kufrów słynne pokrycia na ołtarze — układano je na stołach, jak płócienne książki. Każde święto miało swoje pokrycie. Święty Jan, wesołe śmiejące się, jak kwiat werweny, ze złotemi jagniętami i kiściami czarnych winogron, któremi bawią się małe, tłuste aniołki. Na najstarszych o wyblakłych, słodkich tonach widać było zielonawe ogrody z błękitnemi fontannami, z których piły wodę czerwonawe zwierzęta.
Zwiedzających wprawiała w podziw ta masa wciąż rozwijanych materyi, to bogactwo katedry, która, posiadając niegdyś miliony dochodu potrzebowała armii hafciarzy, skupowała najcieńsze płótna Valencyi i Sevilli, by na nich złotem i barwą wyhaftować sceny ze świętych ksiąg i katusze męczenników. Pełną chwały legendę Kościoła uwieczniono za pomocą igły wtedy, kiedy nie można jej było jeszcze unieśmiertelnić w druku.




Wieczorami Gabryel, zmęczony chodzeniem po katedrze, wracał do klasztoru Górnego. W pierwszych dniach oglądanie nowych twarzy, zetknięcie się z nowymi ludźmi sprawiało mu przyjemność. Lecz po upływie pewnego czasu wydało mu się, że wszyscy ci ludzie są do siebie podobni. Wiecznie takie same angielki, z takiem samem zachowaniem się, z tym samym twardym wyrazem twarzy. Wiecznie to pytanie na ustach, to samo oooh! konwencyonalnego zachwytu i to samo ordynarne, górne odwrócenie się plecami, kiedy już nic więcej nie było do pokazania.
Po codziennem oglądaniu bogactw, nędza Claveriasu wydała się Gabryelowi jeszcze więcej odpychającą i bardziej nie do zniesienia, Szewc był jakby codzień bardziej żółty i smutny w ostrej atmosferze poddasza; żona jego, nieszczęsna niewolnica macierzyństwa, stała się jeszcze bardziej wątła, bardziej wynędzniała z głodu; karmiła wyschłemi piersiami, w których nie było ani kropli życiodajnego mleka, biedne, chude niemowlę.
Dziecię umierało według słów Sagrarii, która porzuciła obecnie swą maszynę do szycia, by przepędzać większą część dnia u szewcowej. Dobra dziewczyna zajmowała się gospodarstwem, podczas kiedy nieszczęśliwa matka siedziała nieruchoma na krześle, wpatrując się pełnemi łez oczyma w maleństwo, leżące na kolanach. Kiedy niemowlę budziło się z odrętwienia, jęcząc podnosiło z trudem, chwiejącą się na cieniutkiej szyjce, główkę; matka, żeby je uspokoić, podnosiła je do piersi; ale biedactwo przekonywało się szybko o bezużyteczności swych wysiłków i odwracało się od obwisłego ciała, z którego z trudem wyssało parę zaledwie kropli niezdrowego mleka.
Gabryel obserwował dziecko — uderzało go niesłychane wyschnięcie ciałka i dziwne plamy, pokrywające słomianego koloru skórę. Potrząsał głową z miną człowieka nieprzekonanego, kiedy sąsiedzi, zgrupowani koło nędznej kruszyny, wymawiali co najmniej dwadzieścia chorób, jakim jakoby miał podlegać mały pacyent i radzili, jak stare wiejskie baby. — A więc nalewki na różnych roślinach, cuchnące plastry i maści, nawet cudowne obrazy, przykładane do piersi, kreślenie siedmiu krzyżów na pępku i zmówienie tyluż „Ojcze nasz”.
— Głód jest jego chorobą — mówił Gabryel do swej siostrzenicy. — Nic więcej tylko głód.
I, pozbawiając się części swego pożywienia, niósł do szewca mleko, które kupowano dla niego. Ale dziecko nie było w stanie znosić mleka za tłustego na wycieńczony żołądek i zrzucało je prawie niestrawione. Tomasa, zawsze przedsiębiorcza i energiczna, przyprowadziła z miasta kobietę, która dała małemu piersi; lecz po dwóch dniach, zanim mogło zacząć się polepszenie, kobieta przestała przychodzić; być może, brzydziła się przykładać swe piersi do tego brunatnego ciałka, robiącego wrażenie trupa. Napróżno ogrodniczka szukała innej karmicielki: trudno było znaleźć wspaniałomyślne piersi, któreby dostarczały mleka za małe wynagrodzenie.
Tymczasem niemowlę konało. Wszystkie kobiety Klasztoru górnego, przechodząc, wchodziły do szewca. Co ranka nawet Don Antolin zaglądał przez uchylone drzwi.
— No, cóż mały? Nie lepiej? Ciągle tak samo? Niech się dzieje wola boska.
I cofał się, a okazując szewcowi ze względu na stan dziecka wielkie miłosierdzie — nie przypominał o należnym długu.
Lazur Bogarodzicy wyrażał najwyższe oburzenie z powodu wypadku, który poruszył spokój klasztorny i przeszkadzał dobremu trawieniu dobrze odkarmionego sługi kościoła. „Co za wstyd wpuszczać na Claverias tego szewca z gromadą brudnych, pokrytych strupami dzieci. Co miesiąc jedno umrze i rozniesie chorobę między wszystkie. Przytem jakie prawo mieli ci łachmaniarze do zamieszkiwania Katedry, nie pobierając żadnej pensyi? Czyż powinno pozwalać się podobnemu robactw u zanieczyszczać dom Boży“.
Tomasę, teściową Lazura, oburzała ta mowa:
— Milcz, złodzieju świętych! — Milcz, albo rozbiję ci talerz na łbie... Jesteśmy wszyscy dziećmi Pana... i jeśliby wszystko było mądrzej urządzone — to właśnie biedni zamieszkiwaliby Katedrę... Zamiast gadać takie świństwa, dałbyś lepiej tym biedakom cośkolwiek z tego, coś ukradł Najświętszej Pannie.
Na to, oburzony do żywego zakrystyan, wzruszył ramionami i odpowiedział:
— Jeśli nie mają co jeść, niech nie robią dzieci!...
— Miałem tylko jedną córkę, ponieważ uważałem, że nie mam prawa mieć więcej i dlatego przy pomocy Bogarodzicy mogę jeszcze odłożyć kawałek chleba na stare lata.
Miłosierna Tomasa mówiła o małym z kanonikami, kiedy po skończonem nabożeństwie przechadzali się po ogrodzie. Słuchali jej z roztargnieniem z rękoma w kieszeniach od sutanny.
— Coż robić! Trzeba się poddać woli Opatrzności.
I dali jej — jeden dziesięć centymów, jeden reala, a jeden całe peseta.
Ogrodniczka poszła nawet do pałacu arcybiskupiego; ale Don Sebastyan, który miał atak, nie chciał jej widzieć, posłał tylko przez domownika dwa pesatas.
— W gruncie rzeczy nie są oni źli, — mówiła Tomasa, przynosząc swój zbiór nieszczęśliwej matce. — Ale każdy z nich żyje tylko dla siebie, niech bliźni sam sobie radzi! Teraz nikt nie podzieli się płaszczem...
— Masz to i rób co ci się podoba...
W domu szewca jedzono obecnie trochę lepiej. Skrofuliczna dziatwa korzystała z choroby niemowlęcia, które z dnia nadzień stawało się słabsze i godzinami całemi, leżąc na łonie matki, oddychało prawie niewidzialnie dla oka.
Wreszcie umarło. Wszyscy mieszkańcy Claveriasu przybiegli do rodziców. Na poddaszu słychać było płacz i narzekania matki, ciągłe, ostre, jak krzyk ranionego zwierzęcia. Przededrzwiami, otoczony sąsiadami, płakał ojciec.
— Umarł, jak ptaszyna — mówił przerywając łkaniem, opowiadanie. Matka trzymała go na kolanach, ja pracowałem. „Antonio, Antonio! — zawołała nagle. — Zobacz co mu jest. Porusza ustami i krzywi sie“. Przybiegłem. Miał twarz czarną, jakby pokrytą woalem i otwtierał maleńkie swoje usteczka... Skrzywił się jeszcze dwa razy, potem oczy zamigotały, szyja pomarszczyła się... Zupełnie jak ptaszyna!...
Płakał, powtarzając ciągle to porównanie dziecka z ptaszkiem, zabitym przez chłody zimy. Dzwonnik spojrzał ponuro na Gabryela.
— Ty, który wiesz wszystko, powiedz czy to prawda, że umarł z głodu?
Tato, pełen buntowniczych zapałów, wybuchnął:
— Niema sprawiedliwości na świecie!.. Trzeba to uporządkować! Pomyśleć tylko, że dziecko umiera z głodu w domu, gdzie złoto płynie strumieniami, gdzie tylu obrzydliwców ubiera się w złoto.
Kiedy odniesiono małe ciałko na cmentarz, matka zaczęła szaleć z rozpaczy, rozbijała sobie głowę o mury klasztorne.
— Oh, moje dziecko, mój maleńki Anteczek!
W nocy Sagraria i inne kobiety czuwały przy niej.
Ból przyprawiał ją o obłęd. Chciała kogośkolwiek uczynić odpowiedzialnym za swoje nieszczęście, groziła najwyżej położonym osobistościom na Claveriasie.
— To wina Srebrnej-Laski — krzyczała nieszczęśliwa. — Wyrzutek! Wyzyskuje naszą nędzę przez swe lichwiarstwo. Nie dał jednego liarda dla mojego biedactwa. A Mariquita, czupiradło! Nie była u nas nawet trzy razy... To upadła dziewczyna, mówię wam! Myśli tylko o strojach, żeby wzbudzić chrapkę w kadetach!...
— Cicho! usłyszą cię — prosili przerażeni sąsiedzi. Innych oburzało to tchórzostwo:
— Tem lepiej, niech słyszą i Don Antolin i jego siostrzenica. A cóż to szkodzi?
Zrozpaczało ich skąpstwo tego pana i wielkopańskie tony jego strasznej siostrzenicy. Można być biednym, ale nie należy drżeć wobec tej słodkiej pary.
— Bóg raczy wiedzieć co robi wuj i siostrzenica, kiedy są sami!...
Tchnienie buntu wionęło po tym sennym święcie, a było ono bezwiednem dziełem Gabryela. Wszystko, o czem mówił z przyjaciółmi, zaszczepiło się prawie niewidocznie w duszach wielu mężczyzn, a nawet i kobiet Claveriasu, rodząc w nich porwane, mętne, nieświadome idee; ale idee te pieściły i odświeżały ich umysł, jak czyste i świeże powietrze. Biedakom tym wystarczała świadomość, że spokojne i poniżające niewolnictwo, w jakiem żyli dotychczas nie będzie trwało wiecznie, że i oni mieli prawo do lepszego istnienia i że obowiązkiem człowieka jest powstanie przeciw niesprawiedliwości i tyranii.
Don Antolin, znający doskonale owczarnię, powierzoną swej pieczy, zauważył zaraz to głuche wrzenie. Czuł wokoło swej osoby wrogi bunt. Dłużnicy odpowiadali mu hardo, uważając, że bieda daje im zupełne prawo do wyzwolenia się z pod sknerstwa wierzyciela. Rozkazy jego przestały być wykonywane bezzwłocznie, a on sam nie wątpił, że drwiono zeń i grożono po za plecmi. Pewnego razu, kiedy wyraził Tomaszowi naganę z powodu opóźnionego powrotu do katedry w chwili, kiedy Don Antolin, pozamykawszy drzwi, kładł się spać, Tato odpowiedział obelżywie, że kupił sobie nóż i radby go obmyć krwią pewnego księdza, wyzyskiwacza nędzarzy. Srebrna-Laska osłupiał, nogi mu zadygotały, a oczy przesłonił tuman.
Przytem stary kapłan musiał ciągle wysłuchiwać skarg swej siostrzenicy.
— Nic sobie ze mnie nie robią, pogardzają mną — mówiła rozżalona. — Żadna sąsiadka nie przychodziła teraz, by pomódz jej w gospodarstwie. Odpowiadano jej ordynarnie: — „kto chce mieć sługę, niech jej płaci i — Och, wielki to już czas, wuju, żebyś pokazał swą władzę i zagnał w barani róg całą tę kanalię — wołała.
Ale dziewczyna ta, tak twarda, tak pewna siebie w domu wuja, traciła odwagę ilekroć stawała na progu mieszkania. Wszystkie kobiety Claveriasu, jakgdyby chcąc zemścić się za długą służbę, obrażały ją teraz.
— Patrzcie na nią — wolała szewcowa do swych sąsiadek — wiecznie wyczupirzone straszydło. Jej wujaszek wampir wysysa krew nędzarzy, żeby siostrzenica miała się za co stroić.
Cierpliwość Don Antolina wyczerpała się, kiedy usłyszał o podejrzeniach, jakie rzucano nań z powodu zamieszkania z nim Mariquity. Poszedł na skargę do kardynała. Atak furyi Jego Eminencyi nie przeszedł jeszcze. Opowiadanie Srebrnej-Laski wprawiło go w jeszcze większą wściekłość. — „Po co opowiada wszystkie te historye. Od czegóż ma władzę? Czy na to, żeby pokazać, że baba siedzi w jego sutannie? pierwszego, który przekroczy prawidła i naruszy porządek... wyrzucić za drzwi! Trzeba tam mocnej pięści. 1 niech nie nudzi więcej arcybiskupa podobnemi bredniami, bo może sam wylecieć!...“
Po tej awanturze w Don Antolinie jakgdyby wezbrała energia, choć poprzysiągł sobie nie chodzić więcej do strasznego prałata. Postanowił pokazać swą władzę najsłabszym, tym, których uważał za przyczynę awantur: wyrzuci szewca, ponieważ ten nie miał żadnego prawa na zamieszkiwanie klasztoru. Niestety postanowienie to wyszło wkrótce na jaw, dzięki Mariquicie, która, zachwycona energią wuja, nie omieszkała pochwalić się przed kilku sąsiadkami. Nowina wywołała takie oburzenie, ze Srebrna-Laska nie ośmielił się myśli swej w czyn wprowadzić. Tato rzucał nań spojrzenia pełne sarkazmu i groźby, które biedak tłomaczył sobie w ten sposób: „Pamiętaj o mym nożu“. Lecz najwięcej przerażało Don Antolina milczenie i złowrogie spojrzenia, jakiemi obrzucał go dzwonnik.
Nawet poczciwy Estaban protestował na swój sposób, mówiąc miękko:
— Czy to prawda, że chcecie wyrzucić szewca? Byłoby to źle, bardzo źle. W gruncie rzeczy są to nędzarze i ona urodziła się w klasztorze. Okrucieństwo nie prowadzi nigdy do celu, Don Antolinie!
I stary ksiądz, nie mając żadnego oparcia, przerażony wrogiem zachowaniem sic ogółu, odkładał z dnia na dzień wykonanie surowych postanowień; musiał z tego powodu toczyć ciągłe spory z siostrzenicą, zarzucającą mu słaby charakter.
Kanonik-skarbnik, którego prosił o pomoc, nie chciał naruszać błogiego spokoju swego istnienia przez mieszanie się do sporów niższego personelu katedry. „Tyczy się to tylko Srebrnej-Laski, może karać i wyrzucać z Claveriasu kogo mu się tylko podoba bez żadnego strachu. Ostatecznie Don Antolin, przerażony odpowiedzialnością, jakaby na niego spadła za przedsięwzięcie surowych środków, udał się z prośbą o pomoc do Gabryela.
— Podtrzymaj mnie, drogi Gabryelu — mówił żałośnie. — Jeśli nie zaprowadzisz tam porządku, wszystko źle się skończy. Wyśmiewają się ze mnie, znieważają mą siostrzenicę; doprowadzą mnie do ostateczności i którego pięknego poranku wyrzucę połowę mieszkańców Claveriasu. — Jego Eminencja upoważniła mnie do tego... Boże! nie wiem co za wiatr powiał tu! Możnaby pomyśleć, że spuszczony z łańcucha szatan osiadł w Górnym Klasztorze!... Jak mi tych ludzi zmieniono!,..
Gabryel odgadywał doskonale ukrytą myśl w słowach Don Antolina. „Szatan, spuszczony z łańcucha“ to on, Gabryel. I Srebrna-Laska ma racyę. Bezwiednie, nie pragnąc bynajmniej tego, dawny towarzysz wprowadził do katedry anarchię: przyszedł tu po to, żeby zapomniano o nim na świecie, ale duch buntowniczy wszedł wraz z nim i poruszył wszystko. Jak podróżnicy w czasach epidemii, przechodzący przez kordon ze wszystkimi pozorami zdrowia, kryjąc zarazki niszczące we włosach, w fałdach ubrania, przenoszą i sieją śmierć wszędzie, dokąd się udadzą, tak Gabryel wnosił ze sobą nie śmierć, ale życie gwałtowne i buntownicze.
Protest upośledzonych, ten protest, który od wieku porusza światem, zmieniając go dzięki rewołucyi, wszedł wraz z nim poraź pierwszy do tych szczątków XVI-go wieku, zachowanych do naszych czasów; ludzie ci podobni do „śpiących“ z bajki, nieruchomi, jak posągi w głębi pieczar, choć wieki upływały, a ziemia zmieniała swój wygląd, zaczęli się w końcu budzić. Przebudzenie to było gwałtowne, jak przebudzenie buntującego się ludu. Zrozumieli, że ubóstwiali tak długo stare przesądy, i to uczucie wstydu kazało im przyjmować wszystko nowe bez zastrzeżeń, bez zastanawiania się nad skutkami, jakie stąd wypłynąć mogą. Była to wiara ludu, który, z chwilą wejścia na drogę postępu, przyjmuje wszystko, broni wszystkiego, pod jednym warunkiem, że będzie to zmianą, pogardą dla zasad przodków.
Tchórzliwe ustępstwo Srebrnej-Laski było pierwszem zwycięstwem śmiałków, otaczających Gabryela. Przestali się kryć ze swemi zebraniami u dzwonnika. Popołudniu zbierali się w samym klasztorze, rozmawiając o śmiałych doktrynach, jakich uczył ich Gabryel; — świętość miejsca nie onieśmielała ich bynajmniej. Siadali z poważnemi twarzami wokoło swego mistrza, podczas kiedy w galeryi naprzeciw przechadzał się, jak cień ponury, Don Antolin. Czytał brewiarz, rzucając smutne spojrzenia na grupę zebranych. Nawet jałmużnik zakonnic, związany z nim ściśle, ośmielał się porzucać go i słuchać rewolucyonisty.
Don Antolin, przezorny, jak każdy kapłan, przewidywał siłę zła, jakie zrobił brat Estabana. Ale egoizm brał górę nad rozumowaniem — „Mówią? A potem?... Zawrócą sobie trochę w głowach; ale w gruncie rzeczy są to tylko słowa.. dym... i dopóki nie żądają pieniędzy“...
Więcej, niż Don Antolin zaniepokoił się sam Gabryel wpływem, jaki wywarły jego mowy. Żałował chwili, w której poraz pierwszy mówił o swej przeszłości i ideałach. Wszystko, czego pragnął, schroniwszy się w cieniu katedry, to było zatracenie swej osobistości, zniknięcie w ciszy i zapomnieniu; i oto w głębi tego schronienia ironiczny los każe zmartwychwstać agitatorowi, żeby poruszyć, otaczającą go ciszę. Entuzyazm neofitów stał się niebezpieczny. Brat, nie pojmując całej doniosłości tego niebezpieczeństwa, uprzedził go o niem ze swym zwykłym zdrowym sensem:
— Zawracasz głowy tym biedakom. Miej się na baczności. Są oni dzielni, ale brutalni. Niebezpiecznie jest z ludzi, którzy przepędzili całe swe życie w nieświadomości, robić uczonych. Jakgdyby mnie, przyzwyczajonego do skromnego życia, zaproszono do stołu arcybiskupiego. Napchałbym się, napił, ale na drugi dzień miałbym boleści, a możebym nawet umarł.
Gabryel uznawał racyę tych rad, ale nie mógł się już cofnąć; dawny zapał propagatora owładnął nim. Niewypowiedzianą rozkosz sprawiało mu zdumienie tych dziewiczych umysłów, bezładnie tłoczączych się u wejścia do świetlanego gmachu, budowanego ludzką myślą przez wieki całe. Z zapałem opisywał przyszłość. Jak apostoł chrześciański, opiewający szczęście raju, z mistyczną ekstazą mówił im o szczęściu ludzkości po przewrocie rewolucyjnym, który zmieni ustrój socyalny. Wszyscy ludzie będą się uważali za braci; znikną stany, współzawodnictwo, walka o byt. Komunizm zapewni powszechny dobrobyt; produkcya wzrośnie przez wolność pracy; ze wspólnych produktów każdy dostanie część konieczną do zaspokojenia potrzeb; wszystko będzie dla wszystkich, wszystkim będzie dobrze.
Gabryel nie łudził się co do teraźniejszości. Ludzkość naszych czasów podobną jest zakażonej ziemi, w której najlepsze ziarna psują się i rodzą zatrute owoce. Należy czekać chwili, kiedy, poczęta od wieku rewolucya, wejdzie w sumienie socyalne. Wtedy stanie się możliwem, a nawet łatwem zmodyfikowanie podstaw porządku społecznego. Miał on zupełną wiarę w przyszłość, ale postęp naszej natury wymagał tysięcy lat. W czasach przedhistorycznych człowiek był stworzeniem dwunożnem, noszącem widocznie ślady pochodzenia zwierzęcego; powoli istota inteligentna oswobodziła się od bestyi, ale nie tak doskonale, by nie zostało w niej nic z namiętności i instynktów pierwotnego zwierzęcia. Człowiek dzisiejszy jest tem do człowieka przyszłości, czem były autropoidy do człowieka: umysł oświeci się, skłonności oczyszczą, egoizm zniknie wobec rozumu, a teraźniejszą niedolę zastąpi równość we wszystkiem.
Entuzyazm Gabryela nie udzielał się jego słuchaczom. Mało obchodziły ich odległe miraże. Dobrobyt, obiecany przez marzyciela w przyszłości, chcieli mieć w tej chwili dla siebie samych; paliła ich niecierpliwość dziecka, któremu pokazują łakocie zdaleka. Poświęcenie, powolna praca na korzyść przyszłości nie wzruszała ich bynajmniej. Z nauk Gabryela wyciągnęli jedynie pewność własnej nędzy i przekonanie, że mają takież prawa do szczęścia, jak uprzywilejowani. — Pomimo to nie przeczyli nigdy Gabryelowi, nie zdradzali ukrytych myśli; lecz on odczuwał w tem milczeniu tę samą niewiarę, tę samą nieprzyjaźń, jaką odczuwał w ironicznych gestach towarzyszy w Barcelonie, ilekroć odkrywał wobec nich swe marzenia i rzucał przekleństwo na gwałty rewolucyi. Zapaleni neofici oddalali się powoli od swego byłego mistrza; słuchali go jeszcze z szacunkiem, ale odczuwali potrzebę usunięcia się na ubocze i komentowania po swojemu jego nauki. Dzwonnik, kalkancista, szewc i Tato wchodzili w nocy na wieżę, nie zapraszając Gabryela; tam wobec pożółkłych rysunków, przedstawiających mało chwalebne epizody z wojny karlistowskiej, zionęli nienawiścią na teraźniejszość.
Żalili się bez przerwy na niesprawiedliwość socyalną. Odkąd zdali sobie dokładnie sprawę ze swego położenia, stali się bardziej nieszczęśliwi. Szewc, z oczami od łez mokremi, przywoływał zmarłe z głodu dziecko, skarżył się na niedolę swego potomstwa zbyt licznego na to, by praca mogła wystarczyć na jego utrzymanie. Kalkancista przedstawiał swoją nędzną starość po przepracowanem ciężko za sześć realów dziennie życiu, bez żadnej nadziei na jutro. Tato z zapałem młodego, czupurnego koguta radził popodrzynać gardła wszystkim kanonikom na chórze, a potem spalić katedrę; a ponury i surowy dzwonnik jednostajnym, gromkim głosem, idąc za biegiem swych myśli, powtarzał:
— I pomyśleć, że tam w kościele tyle bogactw, zebranych przez pychę, leży bez żadnego użytku. Złodzieje! rozbójniki!...
Gabryel zaczął przepędzać całe dnie obok Sagrarii. Srebrna-Laska, widząc go prawie ciągle z nią, był zadowolony: przypuszczał, że Gabryel rozszedł się ze swoimi uczniami. Pewnego dnia podszedł do niego z protekcyonalnym uśmiechem:
— Kochany Gabryelu, wcześniej, niż przypuszczasz, dostaniesz nagrodę za dobre sprawowanie. Mówiłem ci, że poszukam czego dla ciebie, jeśli pomożesz mi pokazywać skarb. Otóż znalazłem! Począwszy od przyszłego tygodnia wpadnie ci codziennie do kieszeni dwa pesetas, błyszczące, jak słońce... Czy byłbyś w stanie przepędzać noc w katedrze? Najstarszy ze stróży, były żandarm, czuje się już zmęczony i wraca do siebie na wieś. Zdaje się, że nabrał obrzydzenia do służby od czasu, jak zdechł jego dog. Drugi stróż nie jest bardzo pewny, potrzeba mu towarzysza. Czy nie zechciałbyś nim być? Gdyby to było w zimie, nie mówiłbym ci o tem — zanadto kaszlesz. Ale w lecie katedra jest najprzyjemniejszem miejscem w całem Toledo: będziesz tam przepędzał miłe noce. Później, jak przyjdą chłody, poszukamy ci innego miejsca. Pomimo twej lekkomyślności mam do ciebie zaufanie; należysz do rodziny uczciwe] i znanej, a tego nam potrzeba. Przyjmujesz, nieprawdaż?
Gabryel, pomimo mocno nadwątlonego zdrowia, przyjął. Dwa pesatas dziennie. Brat jego, Estaban zarabiał nie wiele więcej. Dochody na utrzymanie domu powiększą się prawie w dwójnasób — nie należało opuszczać takiej okazyi...
Nazajutrz wieczorem Sagraria rozmawiała z Gabryelem, wyrażając mu uznanie dla silnej woli, która go pcha do przyjęcia pierwszej lepszej roboty, ażeby nie być ciężarem rodzinie. Noc zapadała. Młoda kobieta i rewolucyonista stali oparci o baryerę w Górnym klasztorze. Pod nimi rozciągał się ponury ogród ze swemi drzewami o wierzchołkach czarnych i zaokrąglonych; nad głowami jaśniało im niebo lipcowe, rozświetlone gwiazd migotaniem. Było ich tylko dwoje na galeryi. Okno izdebki, gdzie mieszkał kapelmistrz, było oświetlone i rzucało czerwoną czworoboczną plamę na dachy z przeciwka. Fisharmonia zawodziła z melancholijnym spokojem, a od czasu do czasu ukazywał się, to znowu znikał na czworobocznej plamie cień muzyka, wykonywującego ruchy nerwowe, które, powiększone przez oddalenie, zamieniały się w jakąś gigantyczną pantominę. Cisza i mroki nocne otuliły Gabryela i Sagrarię niby pieszczotą. Z niebios spływała ta świeżość mistyczna, która ożywia umysł i uszlachetnia wspomnienia.
Gabryel, ażeby przekonać kobietę, jak niewielką zasługą jest to, że przyjął pracę w katedrze, mówił jej o swojej przeszłości. Tyle przecierpiał. Tak często bywał głodnny. Twarde katusze w Montjuich, na dnie fortecznej fosy były mniej może okrutne, niż rozpacz, odczuwana na ulicach miast wielkich, kiedy widział poza szybami wystaw sklepowych apetyczne wiktuały i misy pełne złota, on, który nie miał grosza w kieszeni i który z głodu dostawał zawrotu głowy. A przecież dość łatwo znosił swoją nędzę do chwili, kiedy był sam; skoro jednak ze swojem życiem włóczęgowskiem złączył losy biednej Lucy, położenie stawało się nie do wytrzymania.
— Pokochałabyś Lucy — mówił do Sagrarii. — Była to mocna kobieta, dzielna towarzyszka, przywiązana do mnie raczej wspólnością myśli, niż pociągiem ciał. Ja również, skoro ją tylko poznałem, pokochałem odrazu... Lecz czy to, cośmy dla siebie wzajemnie odczuwali było rzeczywiście miłością? Nie wiem. Poeci tak wiele nakłamali o miłości, tak straszliwie spaczyli jej treść przez przenośnie, że niepodobna tam doszukać się prawdy.
— Biedna Lucy nie była piękna: była to kobieta z ludu, wychowana na przedmieściu robotniczem wielkiej stolicy, anemiczna z braku powietrza w smrodliwej dziurze rodzimej, z pożywienia złego i niedostatecznego, z ciężkiej pracy, którą podjąć musiała w najwcześniejszej swej młodości. Wargi, które wielkie panie malują sobie na czerwono, ona miała fioletowe. Jedyną rzeczą, jaką w sobie miała naprawdę piękną, były jej oczy, powiększone przez chłodne noce, które przepędziła na ulicy, przez okropność scen, na jakie patrzyła, kiedy ojciec jej upił się, ażeby zapomnieć o losie, kiedy upił się straszliwie, jak to czynią proletaryusze, którzy, zbydlęceni przez obrzydliwy nałóg pijaństwa, wyobrażają sobie, że szynk jest rajem; potem zaś, w chodząc do swoich nędznych legowisk, w padają w furyę i znęcają się nad rodziną.
— Była ona, jak wy wszystkie, dziewczyny z klas niższych. Piękność wasza trwa krótko, chwilę jedną rozkwitu. Więdnie szybko przez głód i zmęczenie. Świeżość i siła znikają w znoju codziennym; macierzyństwo w niedostatku wyczerpuje je do szpiku kości... Wiesz dlaczego kochałem Lucy? Z litości dla jej opuszczenia, ponieważ była młodą robotnicą w opłakanej sytuacyi swojej sfery: piękna z urodzenia stała się brzydką, przez niesprawiedliwość społeczną...
Gabryel płakał, opowiadając o ostatniem widzeniu się z nią w pewnym szpitalu włoskim, połyskującym czystością, gdzie jednak dobroczynność sprawiała wrażenie lodowego chłodu.
— Ponieważ nie byłem jej mężem, nie mogłem się z nią częściej widywać, niż dwa razy na tydzień. Przychodziłem tam w łachmanach, z głową schyloną i zastawałem ją, siedząca, w fotelu i coraz bardziej niedomagającą; z twarzą woskową, z oczami dziwnie rozszerzonemu Ona, która umiała wszystkiego po trochu, nie łudziła się co do stanu swego zdrowia i spokojnie oczekiwała śmierci. „Przynieś mi róż” — mówiła, uśmiechając się, jakby chciała w ostatniej godzinie przyjąć sakrament piękna natury w świecie spaczonym i zbrudzonym przez ludzi. Co do mnie, żywiłem się suchym chlebem, sypiałem pod golem niebem, a przyjmowałem pomoc mniej biednych odemnie towarzyszów, ażeby zanieść biedaczce bukiecik kwiatów... Wreszcie umarła i nawet nie wiem gdzie ją pochowano; prawdopodobnie ciało jej poszło przedtem na stół dysekcyjny. Ale widzę ją ciągle. Obraz jej towarzyszy mi zawsze we wszystkich moich nieszczęściach, a obecnie zdaje mi się, że Lucy w tobie zmartwychwstała.
— Ależ, stryju — zawołała wzruszona opowiadaniem Sagraria — ja nie umiałabym robić tego, co ona robiła: jestem nieszczęśliwa istota bez sił i inteligencyi.
— Nazywaj mię Gabryelem i mów mi przerwał zmieszany. — Tak, ty jesteś moja Lucy, która staje znowu na mojej drodze, o tem, że oddawna badam swoje uczucia, że pytam serca... Otóż zdobyłem pewność — ja ciebie kocham Sagrario!
Kobieta zrobiła gest zdziwienia i nieco w tył się cofnęła.
— Nie uciekaj odemnie! Nie bój się,.. Zanadto oboje cierpieliśmy, żeby myśleć o radościach życia. Jesteśmy ofiarami, przeznaczonemi na śmierć w tym klasztorze, który jest naszem schronieniem. Jesteśmy dwoma łachmanami człowieczymi, poszarpanymi przez zębate koła bezmyślnego społeczeństwa. I dlatego kocham cię — jesteś moim bliźnim w niedoli! Nienawidzą mię, jako stworzenie niebezpieczne. Tobą brzydzą się, jako stworzeniem nieczystem. Fatalność ciąży nad nami; ciała nasze są zakażone trucizną. Przed śmiercią zażądajmy od miłości największego szczęścia, jak biedna Lucy żądała róż!
I sciskał ręce młodej kobiety, wzruszone] jego słowami; nie wiedziała, co odpowiedzieć, płakała tylko słodkiemi łzami. Ze szczytów Claveriasu fisharmonium mistrza rozbrzemniało smutną, wstrząsającą muzyką, ostatnim żalem Beethowena quatuor Muss es sein, hymnem geniusza wobec śmierci.
— Kocham cię, Sagrario, — mówił Gabryel. — W dniu, kiedy wróciłaś do domu, stawiając odważnie czoło złej ciekawości tych ludzi, zająłem się tobą. Przez długie tygodnie i miesiące, siedząc przy twej maszynie do szycia, obserwowałem cię, studyowałem, czytałem w twem sercu... Masz duszę prostą, — nie ma w niej żadnych fałdek, żadnych zakamarków, żadnych tajemnic, tak częstych u natur wykoszlawionych, popsutych przez cywilizacyę. We wszystkich twych tak miękkich spojrzeniach, w uważnej uprzejmości, z jaką wysłuchiwałaś mojej mowy, widziałem wdzięczność za te drobne usługi, jakie mogłem ci oddać. Przypominałaś sobie najstraszliwszy okres twego życia, a ponieważ widziałaś, że byłem zawsze dla ciebie dobry, zawsze gotów osłonić cię przed surowością ojca, wdzięczność twoja wzrosła do tego stopnia, że dziś ty mnie także kochasz, Sagrario. Być może, nie zdajesz sobie nawet z tego sprawy, lecz istnieje między nami powinowactwo, które bezwiednie oddziaływa na ciebie. Powiedz, czy mylę się? Czy kochasz mię rzeczywiście?
Sagraria płakała, niema, z oczami spuszczonemi, jakby nie śmiała podnieść ich na Gabryela. Ten nastawał.
— To ze szczęścia jestem zmieszana. Tak. Czemże ja jestem, ażeby mię kochano? Oddawna już nie spoglądałam w lustro, ponieważ wspomnienie młodości łzy mi z oczu wyciska... Mogłabym więc przypuszczać, ażebyś ty stryju... ażebyś ty, który umiesz czytać w mojem sercu... Patrz, jak drżę! Umarłabym raczej, niż wyjaśniłabym ci swoją tajemnicę... Tak kocham cię... Ach, Gabryelu, ty jesteś największy, najszlachetniejszy z ludzi!
I pozostawali tak cisi, z rękoma splecionemi w uścisku, ze wzrokiem błądzącym po zatopionym w cieniu, pełnym tajemniczych szmerów, ogrodzie.
— Będziesz moją towarzyszką — mówił Gabryel melancholijnym głosem. — Życia nasze połączą się, póki śmierć nie rozetnie ich węzła; będę cię bronił, chociaż pomoc chorego, prześladowanego przez ludzi nie jest bynajmniej skuteczną; ty osłodzisz pieszczotą moje życie. Będziemy się kochali, jak ci święci Kościoła, których słodkie słowa i pełne zachwytu ekstazy unosiły w lepsze światy, ale którzy nie pozwalali ciału swemu na najmniejszą rozkosz. Jesteśmy oboje chorzy, moglibyśmy tylko dzieciom naszym dać w spadku skrofuły i choroby dziedziczne. Nie powiększajmy więc fizycznej nędzy ludu dawaniem życia istotom zwyrodniałym. Zostawmy klasom uprzywilejowanym troskę o przyspieszenie upadku ich kasty przez rodzenie skażonego potomstwa.
Otoczył ramieniem kibić młodej kobiety, a wolną ręką podniósł do góry jej czoło. Oczy Sagrarii, zroszone łzami, błyszczały radośnie.
— Tak — powiedziała głosem cichym — będziemy dwiema duszami, kochającemi się miłością tak bezgrzeszną, jakiej nie stworzył żaden poeta. Ta noc czysta, kiedyśmy wyznali sobie miłość będzie naszą nocą poślubną... Pocałuj mię, towarzyszu życia mego.
I w ciszy klasztornej usta ich połączyły się długim pocałunkiem. A ponad nimi żale Beethowena rozlewały się ciągłe w żałobnych tonach...




X.

W początkach lipca Gabryel zaczął nocne dyżury. Około szóstej wieczorem schodził z Claveriasu i w bramie del Mollete spotykał się z drugim stróżem, Fidel’em, człowiekiem starym, chorowitym, kaszlącym bez przerwy, nie zdejmującym płaszcza w najupałniejsze dni lata.
— Idźcie pod klucz — mówił dzwonnik, poruszając wielkim pękiem kluczy.
Dwaj ludzie weszli do kościoła; dzwonnik zamknął drzwi z zewnątrz i oddalił się. Ponieważ dnie były jeszcze długie, do zapadnięcia nocy pozostawało przeszło dwie godziny.
— Świątynia należy teraz do nas dwóch — mówił drugi stróż. I człowiek ten zżyty z wielką pustą katedrą, zagospodarowywał się w zakrystyi; rozłożył koszyki z żywnością na kufrze między krucyfixem i świecznikami.
Lecz Gabryel, nie przyzwyczajony do majestatu pustej świątyni, oglądał ją ciekawie. Kroki jego dźwięczały na płytach. Od czasu do czasu wznosiły się grobowce arcybiskupów i wielkich panów zamierzchłej przeszłości. Ponurą ciszę martwego kościoła zakłócały dziwne szmery, tajemnicze dotknięcia. Pierwszej nocy Gabryel, wielokrotnie przerażony, odwracał głowę, ponieważ zdawało mu się, że słyszy czyjeś kroki za sobą.
Na świecie zachodziło słońce. Koła i rozety głównego portalu lśniły przepychem błyszczących kwiatów. Niżej między filarami, światło zlewało się z mrokiem. Nietoperze spadały z pod sklepień i, piszcząc, rozbijały się między filarami, jak, w kamiennym lesie. W swoim ślepym locie uderzały to o sznury lamp, to o czerwone kapelusze z zakurzonemi żołędźmi, wiszące wysoko nad grobowcami kardynałów.
Gabryel robił przegląd kościoła. Popychał żelazne kraty ołtarzów, żeby się upewnić czy dobrze są zamknięte, dotykał furty mozarabskiej kaplicy i kaplicy królów; rzucił okiem na salę kanoników i zatrzymał się przed Najświętszą Panną del Sagrario. Przez zamkniętą kratę widać było zapalone lampy — posąg pokryty kosztownościami błyszczał u szczytu ołtarza. Poczem, odszukawszy swego towarzysza, siadał wraz z nim w transepcie na stopniach chóru albo głównego ołtarza, skąd łatwo można było objąć okiem cały kościół. Kapelusze nacisnęli na same uszy.
— Zapewne zalecali panu — mówił Fidel — przyzwoite zachowanie, szacunek dla świętego miejsca; jeść należy w zakrystyi, palić cygara w galeryi Locum[49]. Do mnie przemawiali również w ten sposób, kiedy zaczynałem służbę w katedrze. Łatwo to mówić komuś, kto sam śpi w wygodnej pościeli. W gruncie rzeczy chodzi tu przedewszystkiem o to, żeby czuwać, a pozatem każdy może spędzać noc, jak mu to jest najdogodniej. O tej godzinie śpi nawet Bóg i święci jego muszą również odpocząć po dniu, spędzonym na wysłuchiwaniu modlitw i hymnów pochwalnych, na przyjmowaniu kadzideł i świec, zapalanych na ich cześć. My tylko musimy walczyć ze snem i niech mię dyabli wezmą, jeśli to będzie brakiem szacunku z naszej strony, jeśli pozwolimy sobie na pewną swobodę. No, przyjacielu, już się ściemnia. Chodźmy zjeść kolacyę.
Na marmurowych stopniach ołtarza, zabrali się do jedzenia.
Jako jedyną broń towarzysz Gabryela miał założony za pas pistolet, wydany ze skarbca — była to starożytność, z której nikt ani razu nie wystrzelił. Gabryelowi Srebrna Laska ofiarowywał karabin, pozostawiony w zakrystyi w spadku po żandarmie na pamiątkę długich lat służby; lecz Luna nie chciał go wziąć. „Niech sobie leży w kącie. Odnajdę go, jeśli zajdzie tego potrzeba”. — Tak więc karabin, pokryty pajęczyną, stał oparty o mur wraz z paczką zardzewiałych od wilgoci nabojów.
Powoli, z nadejściem nocy zacierały się świetne barwy witraży, a w ponurych głębiach naw, jak nikłe gwiazdy, zabłysły płomienie lamp. Chwilami zdawało się Gabryelowi, że znajduje się w szczerem polu, podczas ciemnej nocy. W tej wędrówce przy blasku latarni, zawieszonej na piersi, występowały z mroku kontury katedry wyolbrzymiałe, prawie potworne. U stóp jego wyłaniały się filary, ogromne, strzelające po same sklepienia: płyty posadzki zda się tańczyły przy każdem zakołysaniu się światła. Od czasu do czasu ciężkie skrzydła uderzały Gabryela po głowie; z piskiem nietoperzy zlewały się posępne krzyki ptaków nocnych, roztrącających skrzydłami kolumny świątyni. Były to sowy, zwabione światłem lamp — spuszczały się nizko. Co pół godziny przerywał ciszę zgrzyt, obracających się, kół i, poruszających się sprężyn; poczem następowało srebrzyste uderzenie dzwonu. To złoceni rycerze portalu Zegara objawiali, uderzając młotami, o biegu czasu.
Towarzysz Gabryela żalił się na inowacye, zaprowadzone przez kardynała, dla dręczenia biedaków. Dawniej były żandarm i on mogli po wejściu do świątyni spać wiele im się tylko spodobało, nie bojąc się za to żadnej nagany ze strony kapituły. Ale Jego Eminencya, która wciąż tylko szuka sposobów na dręczenie bliźnich, poustawiała w różnych miejscach katedry małe zegarki, sprowadzone z zagranicy: co pół godziny należy je otwierać i oznaczać swoją bytność. Nazajutrz Srebrna Laska sprawdza znaki i za najmniejsze wykroczenie nakłada karę.
— Jestto dyabelski wymysł. A wszystko to poto, żeby nam nie dać spać. Swoją drogą należy się trochę przespać. Podczas kiedy jeden z nas zaśnie, niech drugi pilnuje przeklętych maszynek. — Ale na miłość boską nie przeocz, jesteś tu nowicyuszem... Pensya taka mała, a głód taki wielki. Nie możemy pozwolić na obcinanie wynagrodzenia za taką psią służbę!
Zawsze dobry Gabryel i teraz dopilnowywał kontrolujących aparatów. To też Fidel nie mógł się nachwalić towarzysza, z którym tak łatwo było się pogodzić; były żandarm nie miał jego usposobienia, — ilekroć miał podnieść się i zrobić swój obchód, kłócił się zawzięcie.
Biedny stary stróż kaszlał tyleż, co i jego towarzysz. W ciszy naw echo tak silnie odbijało ten kaszel, iż, rzekłbyś, szczeka gdzieś cała sfora potwornych psów.
— Od wielu ja już lat dźwigam ten przeklęty kaszel — mówił stary. Jestto podarunek katedry. Lekarze zalecali mi porzucenie zajęcia. — „A któż mię będzie żywił”, — pytałem ich wtedy. Wstąpiłeś tu, przyjacielu, w dobrą chwilę — w samym środku lata, co swoją drogą nie przeszkodzi wilgoci przeniknąć cię do szpiku kości. Ale dopiero w zimie czuje się całą okropność tego powietrza. W zimie ubieramy się, jak na jaką maskaradę — znika się pod gromadą czapek, szalów i kołder. Skarb z litości pali w zakrystyi mały ogień, ale pomimo to mało nieraz brakuje, żeby nie znaleziono nas jakiego pięknego poranka zamarzniętymi. Panowie z kapituły nazywają chór „śmiercią kanoników^. Jeśli oni skarżą się, przepędzając jedną godzinę w tej lodowni, oni, tak dobrze odżywiani i dobrze odziani, cóż możemy mówić my! Dopiero w zimie poznasz całą rozkosz tego zajęcia.
Księżycowe noce nadawały katedrze fantastyczny wygląd. Szkła okien odbijały, jak blade mleczne plamy na czarnej płaszczyźnie. Plamy świetlne, ślizgając się wzdłuż filarów zdały się być również filarami, spuszczającymi się ze sklepień; wyciągały się na płytach, jak skaczące widma. Te promienie zimnego, rozproszonego światła robiły ciemność jeszcze bardziej nieprzeniknioną. W pochodzie swoim wyłaniały z cieniów nocy coraz to nowe przedmioty — to kaplicę, to kamień grobowy, to profil kolumny. Wielki Chrystus nad kratą głównego ołtarza lśnił na ciemnem tle połyskiem starego złota, wisząc w przestrzeni, otoczony światłem, niby cudowne widziadło.
Kiedy kaszel przeszkadzał Fidelowi spać, rozmawiał z Gabryelem o długich latach, przepędzonych w kościele prymasowskim, na posadzie stróża nocnego. Zajęcie to, podobne do zajęcia grabarza, ponieważ żyje się tu w ciszy i samotności między umarłymi, wyleczyło go ze strachów, jakim podlegał w młodości. Niegdyś wierzył w duchy, w dusze, wychodzące z grobów, w ukazywanie się świętych — dziś śmiał się z tego wszystkiego. Tyle nocy przepędził pod temi złowrogiemi sklepieniami, a nigdy nie podobnego nie widział! Jeśli słyszał jakie szmery, było to napewno gryzienie szczurów, nie szanujących ani ołtarzy, ani cudownych posągów — bo w gruncie rzeczy przecież to wszystko drzewo. Jedyna rzecz, której się tu obawiał, to człowieka z ciała i kości, to złodziei, którzy się dawnemi laty nieraz zakradali do katedry: z ich to przyczyny kapituła postanowiła straż nocną.
Opowiadał o nieudanych kradzieżach w ciągu całego wieku. Były tu bogactwa, które mogły skusić nawet świętego. Madryt niedaleko, a złodziei profesyonistów należy się obawiać. Uczył towarzysza jakie należy zachować ostrożności. Trzeba być bardzo chytrym, żeby wywieść w pole straż! Srebrna-Laska, dzwonnik i zakrystyan obchodzili kościół przed zamknięciem drzwi, a klucze Mariano zabierał ze sobą na Wieżę. Nie można nawet przypuszczać, że stare ale mocne zamki mogą być po łamane; przytem stróże byli tam poto, by dzwonić na alarm w razie potrzeby. Kiedy żył dog, obrona była jeszcze łatwiejszą. Odznaczał się on tak wyczulonym słuchem, że szczekał zajadłe, ilekroć jakiś przechodzień zbliżał się do świątyni. Ale dog zdechł niedawno. Kanonik-skarbnik obiecuje kupić innego.
— W ostateczności — dodawał Fidel — w razie potrzeby możemy uciec się do pomocy małego dzwonu, zwołującego na nabożeństwo kapitułę. Sznur jest na chórze — należy tylko zań pociągnąć. Jakąż trwogę wywołałoby to dzwonienie wśród nocnej ciszy. Całe Toledo zerwałoby się na nogi — zrozumianoby zaraz, że w Katedrze stało się coś nadzwyczajnego. Wziąwszy pod uwagę to wszystko i te nasze przeklęte aparaty, przyznać trzeba, że król nawet nie jest tak w nocy strzeżony, jak nasz Kościół.
Rano, po wyjściu z tego więzienia, Gabryel, drżący od zimna, wracał do siebie z jedynem pragnieniem — wyciągnięcia się na ciepłem posłaniu.
W kuchni Sagraria grzała mleko, które musiał wypić przed zaśnięciem. Oddana przyjaciółka nie przestawała nazywać go stryjem wobec obcych, mówiąc mu ty tylko wtedy, kiedy pozostawali sami. Kiedy położył się do łóżka, stawała nad nim z filiżanką wrzącego mleka, zmuszała do picia, okrywała kołdrą, starannie zamykała drzwi i okiennice, żeby nawet promienie słońca nie przeszkadzały mu w spoczynku.
— Ach, te noce w katedrze — wołała żałośnie. — Zabijesz się niemi, Gabryelu. To nie dla ciebie zajęcie. To samo mówi mój ojciec. Teraz, kiedyśmy się poznali, kiedy jestem tak szczęśliwa, miałabym cię utracić!
Żeby ją uspokoić, Gabryel odpowiadał, że na jesieni wystarają mu się o lepsze zajęcie.
Po śniadaniu, wypoczęty po śnie, schodził do Klasztoru. Była to jedyna chwila, w której widział swych uczni. Ci witali się z nim, słuchali uważnie słów jego; jednakże zauważył gesty jakby pogardliwej niezależności, jak gdyby, pomimo uwielbiania dla mistrza, czuli litość dla jego zbyt miękkiego charakteru, brzydzącego się wszelkim gwałtem.
— Są to — mówił Gabryel do brata — ptaki latające o własnych siłach. Nie jestem im już potrzebny. Wolą rozmawiać między sobą.
— Dałby Bóg — odpowiadał Estaban, kiwając głową — żebyś nie pożałował nigdy, żeś mówił im o rzeczach, których nie są w stanie zrozumieć! Zaszła w nich nadzwyczajna zmiana. Nasz siostrzeniec, Tato, stał się niemożliwy. Powiada, że ponieważ nie pozwolono zabijać mu byków, czem mógłby się wzbogacić, zacznie zabijać ludzi, jeśli zajdzie tego potrzeba, gdyż musi wyrwać się z biedy. Że ma takie same prawo do szczęścia, jak każdy mieszczuch, że wszyscy bogacze są to wyzyskiwacze... Czyż to możliwe, żebyś to ty ich tego wszystkiego nauczył?
— Niech cię to nie gnębi — odpowiadał z uśmiechem Gabryel. — Nie przetrawili jeszcze nowych idei i gadają głupstwa. Ale to przejdzie. W gruncie rzeczy są to zacni ludzie.
Jedyna rzecz, która go zasmucała, to zachowanie się Mariano — unikał go on, jakby w obawie, że Gabryel wyczyta jego myśli.
— Co się stało, Mariano? — pytał Luna, przyłapawszy go w klasztorze.
— To się stało, że wszystko idzie na opak! Co za wstrętne społeczeństwo, — odpowiadał dzwonnik ze złością.
— Dlaczego mię unikasz?
— Unikam cię? Cóż znowu? Zdaje ci się. Wściekam się tylko od chwili, kiedyś otworzył mi oczy i kiedym przestał być głupi. Czyż wiecznie będziemy zdychali z głodu w powodzi tylu bogactw?
— My, prawdopodobnie tak, ale po nas przyjdą inni i los ich będzie o wiele lepszy.
— A więc chcesz, to ci powiem. Jesteś zanadto uczony... Idee twoje są dobre, nie mówię nie; ale, kiedy idzie o rzeczy praktyczne, jesteś niczem, jak wszyscy, którzy żyją w książkach... Tacy, jak ja, nieucy — widzą jaśniej od ciebie!
Od kilku tygodni Don Martin nie pokazywał się w klasztorze. Gabryel dowiedział się od Srebrnej-Laski, że matka jałmużnika po długiej chorobie umarła. Pewnego popołudnia młody ksiądz zjawił się na Claveriasie. Miał czerwone oczy, twarz wyciągniętą, z powiekami od łez nabrzmiałemi.
— Pzyszedłem pożegnać się z panem, — powiedział do Gabryela. Przepędziłem u łoża matki pełen smutku miesiąc. Biedaczka nie żyje już. Ona przywiązywała mię do Kościoła, w który przestałem wierzyć. Pocóż teraz mam kłamać, udając wiarę, której nie posiadam? Byłem wczoraj w arcybiskupstwie, żeby podać im do wiadomości, iż mogą rozporządzać memi siedm douros miesięcznie, a także miejscem jałmużnika, Odjeżdżam, idę dobrowolnie na wygnanie — kapłan renegat nie może pozostawać w Toledo. Pójdę daleko, bardzo daleko, jak będę mógł najdalej, być może aż do Ameryki... Nie znam nikogo, nie mam żadnego oparcia; ale nędza nie odstrasza mię — służba boża przyzwyczaiła mię do niej. Będę robotnikiem, zacznę pracować na roli, jeśli zajdzie tego potrzeba! Odzyskam nakoniec godność wolnego człowieka.
Zniknięcie jałmużnika przeszło bez żadnego skandalu. Don Antolin i inni księża myśleli, że Don Martin udał się do Madrytu przez ambicyę, jak tylu innych, szukających karyery.
Przytem odwróciła uwagę od młodego kapłana wieść, która, jak grom uderzyła w katedrę. Poruszyła do głębi wszystkich księży prebendystów, cały światek małych urzędniczków kościoła i ludność Klasztoru Górnego. Spór między arcybiskupem i kapitułą zakończył się — Rzym potwierdził wszystkie postanowienia kardynała.
Jego Eminencya ryczał z radości w gwałtownym porywie, tak właściwym jego charakterowi. Kanonicy, zawstydzeni i przybici, pochylili głowy.
Przygotowywano się, jak rok rocznie do uroczystego obchodu święta Wniebowzięcia Najświętszej Panny i Jego Eminencya, który, żeby nie widzieć członków kapituły, od kilku miesięcy nie schodził do Katedry, objawił, że będzie brał udział w ceremonii. Wszyscy mówili o tem tajemniczo, przejęci strachem; czem bliżej było piętnastego sierpnia, tem więcej drżeli kanonicy, myśląc o twardych, pogardliwych spojrzeniach, jakimi obdarzy ich zagniewany prałat.
Gabryela mało obchodziło to wszystko. Prowadził dziwny tryb życia; większą część dnia spał, żeby się przygotować do męczącej straży nocne]. Obecnie odbywał ją sam. Stary Fidel zachorował, a Gabryel, nie chcąc, żeby skarb odebrał biedakowi jego nędzną pensyę, nie upominał się o drugiego towarzysza.
Potrochu przyzwyczaił się do nocnej ciszy w katedrze. Bojąc się, by sen nie pokonał go, czytał przy świetle latarni książki, znalezione na Claveriasie — nudne traktaty, w których Opatrzność grała zawsze pierwszą rolę; życie świętych, zajmujących go swoją przedziwną naiwnością i wreszcie Don Quijota Lunów, tyle razy odczytywanego w dzieciństwie.
Święto Matki Boskiej obchodzono tak, jak zazwyczaj. Wyjęto z kaplicy słynny posąg i postawiono go na głównym ołtarzu. Przybrano go w drogocenny płaszcz, przechowywany przez cały rok w Skarbcu. Płaszcz, naszyty masą kamieni, błyszczał, jak gwiazdy, przy migotliwym blasku nieskończonej ilości świec.
Na chwilę przed nabożeństwem kanonicy w czerwonych sukniach zebrali się przed małemi wschodami, oświeconemi przez słynny „kamień światła“. Tędy miał schodzić Don Sebastyan. Paru ciekawych, udając roztargnienie, przechadzało się między chórem i drzwiami „przebaczenia“ (del perdon).
Wtem na ostatnich stopniach ukazał się człowiek, niosący krucyfiks. Za nim w towarzystwie kilku domowników i biskupa-wikaryusza we fioletowej sutannie, szedł kardynał w purpurze, jaskrawo odbijającej od czerwono-fioletowych sukni kanoników.
Kapituła utworzyła szpaler, oddając pokorny hołd swemu przełożonemu. Stojącym ze spuszczonemi głowami kanonikom zdawało się, że czują na swych karkach dotknięcie zimnego, jak stal, spojrzenia Jego Eminencyi. Olbrzymie ciało prałata posuwało się naprzód dumnie, hardo, jakgdyby opuściły je w tej chwili wszystkie bóle, targające jego wnętrzności, jakgdyby uspokoiło się źle funkcyonujące serce. Radość poruszała muskuły obrzękłego oblicza — fałdy tłuszczu na podbródku drgały nad krótką koronkową mantylką. Mała biało-różowa główka wznosiła się majestatycznie pod biretem kardynała. Nigdy korona królewska nie była noszona z taką pychą, jak ta czerwona czapka.
Wyciągnął rękę w purpurowej rękawiczce, z błyszczącym na niej szmaragdem biskupiego sygnetu; rozkazującym ruchem dawał ją do całowania wszystkim, stojącym w szeregach, kanonikom. Wyrażała się tem pokora członków kościoła, przyzwyczajonych jeszcze w seminaryum do udanej uniżoności, pod którą ukrywają się nienapotykane gdzieindziej gwałtowne żale i nienawiści. Kardynał odgadywał wściekłość gniewu, dławiącego tych pokornych poddanych i upajał się tryumfem. Wielokrotnie mówił do ogrodniczki. „Nic masz pojęcia, jakie nienawiści są udziałem sług Kościoła. Świeccy ludzie nie umierają z gniewu. Między nami setki jest takich, którzy umierają, ponieważ nie mogą się zemścić, ponieważ muszą milczeć i zginać głowę pod dyscypliną.
— Nie mamy rodziny, któraby nas podtrzymała, nie potrzebujemy szukać kawałka chleba. Żyjemy tylko dla miłości własnej i pychy”.
Kanonicy ustawili się, by zacząć procesyę na czele Jego Eminencyi, Pochód otwierał przybrany w czerwień „Perrero“ dalej szli pedlowie w czarnych sukniach i Srebrna-Laska, stukając o płyty. Za nimi niesiono krzyż arcybiskupi, potem następowały dwa szeregi kanoników, w końcu prałat. Rozłożony w całej długości tren niosło dwóch akolitów. Don Sebastyan błogosławił na prawo i lewo, patrząc przenikliwie małemi oczami na pochylone głowy wiernych. Zwyciężył! Świątynia była jego domem, więc powracał do niego po długiej niebytności w całym majestacie udzielnego władyki, który oszczerczych i zbuntowanych niewolników może na proch zetrzeć.
Wielkość kościoła przedstawiła mu się dziś potężnej, niż zwykle. Co za wspaniała instytucya. Człowiek mocny, doszedłszy w niej do władzy, zamienia się na wszechpotężnego, straszliwego boga. Nie znajdziesz tu cienia nawet zgubnej równości rewolucyjnej: wielcy świata tego mają zawsze racyę. Mówi się tu o pokorze i równości wszystkich wobec Boga; ale w gruncie rzeczy są tu tylko owce cierpliwe i pasterze, którzy je prowadzą. Pasterzem był on, z woli Wszechmocnego. Biada temu, kto mu się oprze. Na chórze duma jego jeszcze silniejsze znalazła zadośćuczynienie. Zasiadł na tronie arcybiskupów toledańskich, na tym tronie, który był marzeniem jego młodości i którego wspomnienie mąciło mu spokój pierwszych lat biskupstwa, kiedy włóczył swą mitrę po prowincyi, czekając wezwania kościoła prymasowskiego.
Spoglądał pysznie z pod złotego baldachimu Góry Tabor[50]. Tron wznosił się na czterech stopniach, żeby siedzący na nim prałat mógł być widziany przez wszystkich, podwładnych mu kanoników. Czoła dygnitarzy, znajdujących się w pobliżu, były prawie na jednej linii z jego nogami. Mógł ich zgnieść, jak żmije, jeśli chcieliby się znów buntować i ranić najdroższe jego uczucia.
Przejęty uznaniem swej wyższości, pierwszy wstawał i pierwszy siadał, gdy tego wymagał rytuał nabożeństwa; łączył swój głos z głosami kanoników z energią, która zdumiewała obecnych. Wyrazy łacińskie wylatywały z ust jego, jak wystrzały, skierowane na znienawidzony ludek; a pełne pogardy wejrzenia padały na podwójny rząd pochylonych głów.
Całe życie był pieszczochem losu, pomimo to nigdy nie czuł tak głębokiego, tak pełnego zadowolenia, jak w tej chwili. — Nawet jego samego w podziw wprawiał ten wybuch radości tak wielkiej, że uciszyła ona silne chroniczne cierpienia. Wydało mu się, że w przeciągu kilku godzin wyczerpie cały zapas życia.
Pod koniec mszy, śpiewacy i niższy kler, który bez obawy nań patrzył, z przerażeniem spostrzegli, że blady, ze zmienionem strasznie obliczem, wstał nagle, skurczonymi palcami przyciskając piersi.
Na ten widok kanonicy rzucili się ku niemu, czerwoną zwartą masą otaczając tron. Dusił się, odtrącając, wyciągnięte wokoło siebie, ręce.
— Powietrza — krzyknął — powietrza! Odsuńcie się. Niech odprowadzą mnie do pałacu.
Nabożeństwo skończono pospiesznie.
Kiedy Gabryel przebudził się po południu — w Klasztorze górnym, mówiono tylko o chorobie Jego Eminencyi.
— Umiera, moje dzieci — mówiła Tomasa, która dowiadywała w pałacu. — Nie wymknie się śmierci tym razem. W piersiach rzęrzy mu, jak w zepsutym miechu. Lekarze mówią, że nie doczeka jutra... — Co za nieszczęście. — I w takim dniu.
Kobiety w Claveriasie chodziły z twarzami roztargnionemi, rozdając masę szturchańców, przeszkadzającym dzieciom.
Kapelmistrz, zwykle tak nieczuły na wszystkie sprawy katedry, zajmował się mocno zdrowiem biskupa; dowiadywał się ciągle, jak rzeczy stoją.
— W duszy jego powstała myśl, z którą wygadał się podczas obiadu. „Kardynał wart był tego, żeby na jego pogrzebie odprawiono mszę z wielką orkiestrą. Będzie to pyszna okazya do zagrania znakomitego „Requiem“ Mozarta”.
Gabryel myślał z rozkoszą, że żyje, a taki mocarz musi umierać.
Eminencye padają, Sagrario — mówił, patrząc na towarzyszkę — a my chorzy nędzarze mamy jeszcze przed sobą trochę życia.




Kiedy nadeszła godzina zamykania drzwi katedry, Gabryel udał się na swe stanowisko, jak zwykle sam, ponieważ Fidel ciągle był chory.
— Co słychać z kardynałem? — spytał, zobaczywszy dzwonnika, czekającego nań z pękiem kluczy w ręku.
— A cóż, być może, że kona w tej chwili, jeśli wogóle żyje jeszcze.
I człowiek ten dodał:
— Wiesz, Gabryelu, dzisiaj w nocy będziesz miał w katedrze wielką illuminacyę: Matka Boska zostaje do jutra na ołtarzu, otoczona światłem.
Zamilkł na chwilę, jakby wahając się, czy ma mówić więcej. Po chwili jednak dodał:
— Nie wesoło ci siedzieć samemu... Może przyjdę posiedzieć trochę z tobą na jedną lub dwie godziny... Licz na mnie.
Zamknięty w kościele, Gabryel przekonał się rzeczywiście, iż główny ołtarz jarzył się od świec zapalonych. Obejrzał według zwyczaju wszystkie drzwi i sztachety, obszedł wokoło wszystkie miejsca, w jakich mógłby się, ukryć złodziej i, przekonawszy się, że jest jedynym człowiekiem w katedrze, usiadł w transepcie, założył płaszcz na ramiona i postawił koszyk z jedzeniem przed sobą.
Po przez sztachety przyglądał się Najświętszej Pannie. — Dziecię katedry, przyzwyczajony przez matkę do przyklękania przed posągiem, zachwycał się nim ongi, jako wyobrażeniem najwyższej piękności. Dzisiaj patrzył chłodno, oczyma artysty. Była brzydka i ordynarna, jak wszystkie posągi ubrane z przepychem. Pobożni bogacze, obciążając Ją klejnotami, przybrali dziwacznie. Nie miała w sobie nic z idealnej piękności Dziewic — malowanych przez mistrzów chrześciańskich. Przypominała raczej bóstwa indusów, pokryte kosztownościami. Suknia i płaszcz stały, jak krynolina, a na uczesaniu korona wielka, jak hełm bojowy, dziwnie zmniejszała Jej głowę. Złoto, perły, brylanty, jak gwiazdy. Kolczyki i bransolety miały wartość olbrzymią.
Ściemniło się zupełnie. Gabryel, pożywiwszy się nieco, wyjął z koszyka książkę i zaczął czytać. Ptaki nocne, przywabione światłem, krążyły niedaleko niego. Godziny upływały zwolna. Od czasu do czasu przerywały ciszę uderzenia srebrnych młotków przez rycerzy zegara; wtedy Gabryel wstawał, robił obchód świątyni, zaznaczając swoje przejście na kontrolujących aparatach.
Wybiła godzina dziesiąta, kiedy usłyszał, że otwierają się drzwi portalu Santa Catalina cicho, bez wysiłku, jak gdyby posługiwano się kluczem. Gabryel przypomniał sobie o obietnicy dzwonnika; jednak zdziwiło go to, że słyszy odgłosy kroków kilku osób. Odgłosy te, powtarzane przez echo, dawały wrażenie, że idzie cały batalion piechurów.
— Kto idzie? — krzyknął.
— To my — odpowiedział w cieniu ponury głos Mariano. — Uprzedziłem cię, że przyjdziemy.
Kiedy przybysze doszli do transeptu, światło głównego ołtarza oświetliło ich w pełni i Gabryel zobaczył, że Tato i szewc towarzyszyli dzwonnikowi. Przynieśli butelkę wódki, którą go w tej chwili poczęstowali.
— Wiecie przecież, że nie piję — odpowiedział. — Nie znosiłem nigdy alkoholu; a co do wina, używam go tak niewiele... Ale dokąd idziecie tak wyświątecznieni.
Tato odpowiedział z pośpiechem. — Srebrna-Laska zamknął klasztor o dziewiątej, więc postanowiliśmy przepędzić noc poza jego murami. Byliśmy już w kawiarni Locodovera, gdzieśmy się uraczyli, jak książęta!...
— Biba, czy co?!
Wszyscy, z czapkami nasuniętemi na uszy, usiedli na stopniach głównego ołtarza. Mariano położył na ziemi pęk kluczy: gromadę żelaza ciężką, jak młot. Należały one do różnych epok — jedne ordynarne, kute młotem, zardzewiałe, z herbami, wyrytymi na rączkach; inne nowożytne, polerowane, błyszczące, jak ze srebra; wszystkie wielkie, jak przystało na klucze tak obszernego budynku.
Trzej przyjaciele wydawali się bardzo wesołymi; — wesołość ta była dziwnie nerwowa; popychali się, śmieli i rzucali ukradkiem spojrzenia na Najświętszą Pannę — poczem spoglądali tajemniczo po sobie. Całe to zachowanie mocno dziwiło Gabryela.
— Widać, żeście pili — powiedział ze słodyczą — To źle, pijaństwo poniża biedaków.
— Oh, to tylko dziś, stryju — zawołał Perrero. — Dziś dzień jest niezwykły. To tak przyjemnie, kiedy się widzi, jak bogacz wyciąga nóżki... Wiesz, że lubiłem Don Sebastiana, ale pomimo to, nie gniewam się, że kardynał poszedł na pastwisko niebieskie. Jedyna to radość nędzarzy, że śmierć i najwyższych nie uszanuje.
— Pij za jego zdrowie! — drwił dzwonnik, wyciągając butelkę. — Nasze szczęście, że pijemy tu zdrowi i weseli, gdy on będzie leżał w czterech deskach, a ja uraczę go wspaniałem dzwonieniem.
Tato napił się i oddał butelkę szewcowi, który i tak zdawał się być najwięcej z nich trzech pijany. Cichy, z ogniem w oczach rzucał wokoło dzikie spojrzenia, nie odpowiadając na zadawane pytania.
Dzwonnik przeciwnie był o wiele wymowniejszy, niż zazwyczaj; mówił o majątku kardynała, o Donnie Vizytacyi, która leżeć będzie na złocie, o kanonikach, po większej części bardzo zadowolonych ze śmierci zwierzchnika. Przerywał tylko po to, by pić; potem oddawał butelkę towarzyszom. Odór alkoholu rozszedł się w tem powietrzu, przesiąkniętem wonią kadzideł.
Przeszła tak blizko godzina. Mariano kilkakrotnie ucinał rozmowę, jakgdyby chciał coś ważnego powiedzieć, ale nie miał odwagi myśli swej wyjawić. Wreszcie zdecydował się.
— Gabryelu — powiedział głuchym głosem — czas biegnie, a mamy jeszcze tyle do roboty. Już jest blizko jedenasta. Nie zwlekajmy dłużej...
— Co chcesz powiedzieć? — spytał Gabryel zdumiony.
— Mówmy mało, ale mówmy dobrze. Chodzi o to, żebyśmy stali się bogaczami, ty i my. Zmęczyła nas nędza. Zauważyłeś, iż od pewnego czasu unikamy cię i zamiast słuchać twej nauki, wolimy mówić ze sobą. Czy wiesz dlaczego? Dlatego, że jesteś uczony, ale nic nie warta twoja mądrość życiowa. Uczyłeś nas, aleśmy zostali biedakami. Rewolucya, o której mówisz, jest dla nas zbyt odległa. Nas, którzy jesteśmy prostakami, obchodzi tylko teraźniejszość. Dziś rano przyszła nam do głowy myśl... Jesteś obecnie jedynym stróżem w katedrze. Matka Boska stoi na ołtarzu, przybrana we wszystkie klejnoty, przez rok cały chowane w Skarbcu. Mam klucze. Nic nadto prostszego. Rozbierzemy posąg i uciekniemy do Madrytu. Tam ukryjemy się przez czas jakiś. Potem pojedziemy zagranicę, gdzie zaprowadzisz nas ty, któryś już przebiegł cały świat. Po przyjeździe do Ameryki sprzedamy drogie kamienie i staniemy się bogaczami... Wstań, Gabryelu. Zaczniemy rozbierać „bóstwo“.
— Ależ, radzicie mi kradzież — rzekł zmieszany Gabryel.
— Kradzież? — powiedział dzwonnik. — Nazwij to kradzieżą, jeśli ci się tak podoba. Więc cóż? Czy wyraz ten przeraża cię? Czyż w gruncie rzeczy nie jesteśmy okradani od urodzenia. Mamy przecież prawo wziąć naszą część z radości życia, a jednak pomimo wszystkich wysiłków nie jesteśmy w stanie znaleźć nigdzie wolnego miejsca, gdzie moglibyśmy żyć według naszych chęci.
— Przytem nie zaszkodzimy nikomu. Czyż temu kawałkowi drzewa potrzebne są kosztowności — któremi go pokryto? On nie je i nie marznie z zimna. A nasze dzieci zdychają z głodu: — Prędzej, Gabryelu — nie traćmy czasu.
Gabryel nie słuchał. Zdziwiony myślał z przerażeniem o rozmiarach swego błędu: jakaż przepaść leży między nim i tymi, których nazywał swymi uczniami! Nie przewidział, jak niebezpieczną jest rzeczą chcieć nauczyć ludzi prostych przez kilka miesięcy tego, na co potrzeba całego życia rozmyślań, studyów i pracy. Najszlachetniejsze idee paczyły się, schodząc między tłum; nędza jest złym doradcą — kazi najczystsze marzenia; dusze, zepsute przez wyzysk, w doktrynach rewolucyjnych widzą tylko sposób zaspokojenia zemsty i zdobycia dobrobytu nawet kosztem bliźniego. Posiał ziarno rewolucyi między pariasów Kościoła, marząc, że w ten sposób, tworząc nowych ludzi, przyśpieszy odnowienie społeczeństwa. Jaka straszna pomyłka!
Po przebudzeniu się z marzenia, ujrzał prostych kryminalistów. Nauka jego nauczyła tylko zniszczenia. Odejmując tym, zaskorupiałym w przesądach nieuctwa i niewoli, mózgom te przesądy, wyrobił w nich tylko odwagę zła. Poruszył egoizm.
Z nauki jego wynieśli tylko to, że są nieszczęśliwi i że nie chcą być nimi więcej. Jeśli polepszą w jakikolwiekbądź sposób swoją dolę, pozostanie dla nich rzeczą najzupełniej obojętną, że większa część im podobnych biedaków, będzie w dalszym ciągu cierpiała nędzę; że ogłupienie, łzy, ból i głód będą ciągle królowały na ziemi. Więc wynikiem jego propangandy miał być tylko rozkład moralny. Uczniowie jego byli takimi samymi ludźmi, jak inni. Gdzież znajdzie człowieka wyższego, człowieka uszlachetnionego przez kult rozumu, spełniającego dobro nie w nadziei nagrody, zdolnego do wszelkich poświęceń w imię braterstwa — tego człowieka-boga, ozdobę przyszłości!...
— Nie traćmy czasu — powtarzał dzwonnik. — Pięć minut nam wystarczy, a potem w drogę.
— Nie, nie — powiedział mocno Gabryel. — Nie, wy tego nie zrobicie. Wielką sprawia mi boleść przypuszczenie, że zechcę być waszym wspólnikiem.
— Dosyć, Gabryelu — przerwał ostro dzwonnik. — Przyszliśmy zaproponować ci dobry interes, odpowiadasz nam obelgą. Nie będziemy więcej o tem mówili. Zamilcz i idź za nami; siłą zaprowadzimy cię do szczęścia. Naprzód towarzysze!
Trzej ludzie podnieśli się i zbliżali do kraty. Tato popchnął podwoje i te otwarły się.
— Zatrzymajcie się — zawołał Gabryel energicznie. — I, zrozumiawszy, że nic nie odwiedzie ich od wstrętnego zamiaru, stanął między nimi i ołtarzem. Ale dzwonnik odepchnął go ze słowami:
Opróżnij miejsce, mój mały! Ponieważ jesteś do niczego, pozwól nam działać!... Pewnie boisz się Dziewicy? My wiemy doskonale, że ona nie uczyni cudu!...
— Jeśli zrobicie krok naprzód, uderzę w dzwon kapituły!
Na tę pogróżkę, szewc chwycił pęk kluczy, rozbujał je w powietrzu i zadał nimi cios straszny.
Gabryel, uderzony w czaszkę, padł na posadzkę... Strumień ciepłej krwi zalał mu oblicze. Szewc ie przestawał uderzać.
— Chleb moich dzieci, chleb moich dzieci — wołał... chcą ich okraść! chcą, żeby do końca życia pozostali żebrakami!
— Nie bij go... Przestań! Nie bij! — wołał Mariano.
Były to ostatnie słowa, które usłyszał Gabryel, rozciągnięty u wejścia na chór.
Potem zaległo milczenie, ciemność i nicość. Ostatni przebłysk myśli powiedział mu, że umiera, że pozostała jeszcze chwila wahania, droga, którą przebywa dusza, odchodząca na wieki.


∗             ∗

Powrócił jednak jeszcze do życia. Z trudem otworzył oczy i zobaczył słońce, które weszło przez maleńkie zakratowane okno. Dalej białe ściany i łóżko, pokryte brudnem, perkalowem prześcieradłem. Głowa ciążyła mu strasznie; po długich, męczących wysiłkach udało mu się sformułować myśl — postawiono mu na czoło katedrę. Olbrzymi kościół gniótł jego mózg, ciężył mu. Jakaż potworna męka! Nie mógł się poruszyć — głowa nie pozwalała na to. W uszach miał szum, język odrętwiał. Oczy widziały źle, jakgdyby światło było za słabe... Czerwona mgła zasłaniała wszystkie przedmioty.
Zdawało mu się, że jakaś wąsata twarz w czapce żandarma pochyla się nad nim i patrzy mu w oczy; twarz ta poruszała wargami, ale on nic nie słyszał. Bezwątpienia było to męczące widzenie dawnych lat prześladowania, które nagle odżyło w pamięci.
Wszyscy patrzyli na niego, widząc, że otworzył oczy. Jakiś czarno ubrany pan w towarzystwie drugiego, niosącego papiery pod pachą, zbliżył się do łóżka. Zrozumiał, że mówili do niego, ale nie słyszał nic. Może był już na innym święcie; może wierzenia jego były fałszywe, może po śmierci następuje drugie życie, tak podobne do tego, które porzucił?
I znowu pogrążył się w cień i bezczynność. Przeszło wiele, wiele czasu... Otworzył oczy... Zapanowała gęściejsza jeszcze mgła — i nie była ona czerwona, lecz czarna.
Gabryelowi wydało się, że poprzez tę mgłę, widzi przerażone, zmarszczone ze strachu oblicze brata; dwurogie kaski żandarmów otaczały biednego Estabana. Dalej jeszcze więcej zamglona, jeszcze bardziej niejasna ukazała się głowa jego słodkiej towarzyszki, Sagrarii. Patrzyła na niego zapłakanemi, pełnemi niewysłowionego cierpienia oczyma; całowała go wzrokiem, nie bojąc się ponurych ludzi ani broni, otaczającej ją.
Było to ostatnie widzenie zamglone i mętne, które zajaśniało, jak blask iskry. Potem nastąpił mrok, nicość...
Zamykając na wieki oczy, usłyszał jeszcze głos:
— Śledziliśmy za tobą, ptaszku! Dobrze się ukryłeś, aleśmy cię znaleźli, dzięki twemu czynowi. Zobaczymy, jak się wytłomaczysz, gdzie podziały się klejnoty Najświętszej Panny... Złodzieju!
Ale straszny wróg Boga i społecznego porządku nie zdał już rachunku przed ludźmi.
Na drugi dzień wyniesiono go wraz z trupami innych więźniów i pochowano we wspólnym dole.
Tajemnica śmierci umarła wraz z nim. Pogrzebiono go w tej ziemi, w której łonie stleją wszystkie wielkości i wszystkie ambicye, wszystkie nędze i wszystkie szaleństwa... a obojętna natura nie przestaje niezmordowanie tworzyć nowych istnień...


KONIEC.






  1. Ratusz.
  2. Naczynie blaszane do wody dla żołnierzy. Żartobliwa nazwa dachu wieży.
  3. Gigantones, — olbrzymie manekiny podczas świąt uroczystych wystawione dla rozbawienia ludności.
  4. Los Axeribanos
  5. Mollete — miękki chleb. Drzwi zawdzięczają swą nazwę zwyczajowi, o którym później pomówimy.
  6. Plateresso — roboty jubilerskie. Nazywają tak pewien rodzaj architektury, gdzie fantastyczne ornamenty doprowadzono do doskonałości.
  7. Arcybiskup Don Pedro Tenorio, który w wieku XIV zbudował kościół i kaplicę San Bias, gdzie znajduje się jego grobowiec.
  8. Fanega — miara, zawierająca około 55 litrów.
  9. Drewniana laska — vara de palo jest symbolem robiących ciszę niższych urzędników katedry. Ich czynność zasadza się na uciszaniu tłumów podczas nabożeństwa. Stąd dochodzi ta nazwa. Rózga, laska stała się ich przydomkiem.
  10. Wielki dzwon, ufundowany 1753 roku. Waży on 17,800 kilo.
  11. Nazywają cigarralami ogrody, znajdujące się w okolicach Toledo po drugiej stronie Tagu, gdzie hodują wyborowe morele.
  12. Od clave albo Have — klucz. Starożytny wyraz claverias miał zdaje się podobne znaczenie do biura, gdzie załatwiano interesy kościelne.
  13. Bieg młodych byków.
  14. Jeden z najsłynniejszych toreadorów nazywał się „Tato“.
  15. Od perro — Pies. Ten, który wygania psy z kościoła.
  16. Peseta odpowiada (frankowi).
  17. „Pożądany“ Ferdynand VII.
  18. Los Negros — liberali z czasów świętego Związku. Absolutyści z partyi przeciwnej nosili nazwę Białych.
  19. Górzysta i sucha okolica, położona w tej części Walencyi, która przytyka do Aragonii i Katalonii. W wiekach średnich, to „wielkie mistrzostwo“ było w zależności od wielkich mistrzów orderu Montesa. Tam zaczęły zbierać się bandy karlistowskie i tam operował Don Ramón Cabrera, podczas pierwszej wojny cywilnej.
  20. Wiadomo, że król angielski, Henryk VIII, dopiero chcąc się ożenić z Anną Boleyn, porzucił katolicyzm.
  21. Reconquista — odebranie przez chrześcian krajów, zabranych przez Maurów.
  22. Dowódca wojenny.
  23. Izabella kastylska.
  24. Wgłębienie dekoracyjne, które na pewnej wysokości zajmuje miejsce między przerwami kolumn naokoło sanktuaryum.
  25. Dr. prawa u Mahometan. W chwili, kiedy arcybiskup Bernardo, gwałcąc umowę Alfonsa VI, nielegalnie odebrał maurom wielki meczet w Toledo, alfaqui Abau-Walid odradzał swym współwyznawcom robienie krwawego powstania w celu dochodzenia swych praw. Następnie kiedy Alfons VI, dowiedziawszy się o zerwaniu słowa królewskiego, w przeciągu trzech dni powrócił z głębi Kastylii do Toleda, chcąc zabić arcybiskupa i królowę, wyszedł naprzeciwko króla, by go uspokoić, twierdząc, że pokój w kraju więcej jest wart niż odzyskanie budynku i w końcu w imieniu Maurów, ofiar niedotrzymania umowy, zdjął z króla zobowiązanie jego.
  26. Monumento jestto rodzaj obszernej kaplicy w formie grobowca, którą stawiają na wielki tydzień za chórem naprzeciwko drzwi Przebaczenia. Zbudowana na początku XIX wieku, zrobiona jest z drzewa malowanego na jaspis. Nad nią wznosi się wspaniały jedwabny baldachim, haftowany w złote gwiazdy. Do tabernaculum wchodzi się po trzydziestu stopniach wschodów. Całość jest ozdobiona siedemnastu posągami, imitującymi alabaster.
  27. beret, noszony przez karlistów.
  28. Partyzanci.
  29. Mały mnich — dziecko chóru.
  30. Douro ma wartość 5 franków.
  31. Dosłownie — ośmiokąt, sąsiadująca z zakrystyą kaplica z ciemnego marmuru, zawierająca relikwie.
  32. Ludzie ubrani bronzowo — wieśniacy.
  33. Teatro-Reale — Wielka Opera w Madrycie.
  34. Kołnierz, noszony przez duchownych.
  35. Miara
  36. arya miejscowego tańca w prowincyi malaga.
  37. Ferdynand katolicki i Izabela kastylska.
  38. Mozarabowie, chrześcianie, którzy, żyjąc między Maurami, mięszali się z nimi. Mudejarzy — muzułmanie, którzy, nie zmieniając religii, przyjmowali poddaństwo królów chrześcijańskich w odebranych grodach. Muladowie — chrześcijanie, przyjmujący islamizm. Hebraizujący lub judaizujący — ci, którzy przyjmowali judaizm.
  39. Gonsalw i Korduby, który odebrał w roku 1492 Grenadę.
  40. Straciliśmy piękny Sion, straciliśmy także Hiszpanię, gniazdo pociechy.
  41. Stowarzyszenie włóczęgów, żyjących z rozboju, mówiących specyalnym żargonem — istniejące niegdyś w Hiszpanii, głównie w Andaluzyi.
  42. Verde — za swobodny, cyniczny w określeniu popularnem.
  43. Moriskos, którym królowie Katoliccy pozwolili mieszkać w Hiszpanji po wzięciu Grenady.
  44. rozdawca denarów na świętą wyprawę krzyżową.
  45. Palenie lub wieszanie portretu, wogóle wyobrażenia człowieka nieobecnego.
  46. Calanés, kapelusz andaluzyjski okrągły z podwiniętemi rondami; faja szeroki pas kolorowy, opasywany na biodrach. Kawalerowie calanes y faja są to opryszki, grasujące na południu Hiszpanii.
  47. Tanto monta — tyleż warte. Dywany mają herby królów Katolickich z następującą dewizą: Tanto monta, monta tanto Izabel como Fernando.
  48. Los dineros del sacristan cantando se vienen y cantando se van. Pieniądze zakrystyana przyszły ze śpiewu i ze śpiewem odejdą,
  49. Za salą kapituły —wprost ulicy Locum.
  50. Oparcie tronu arcybiskupiego ma w górze płaskorzeźbę z alabastru, przedstawiającą przemianę Chrystusa na górze Tabor.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Vicente Blasco Ibáñez i tłumacza: anonimowy.