Katedra/Część I/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Vicente Blasco Ibáñez
Tytuł Katedra
Wydawca Kazimiera Gadomska
Data wyd. 1909
Druk Edward Nicz i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz J. N.
Tytuł orygin. La catedral
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V. BLASCO IBANEZ.



KATEDRA

Tłomaczyła
J. N.
CZĘŚĆ I.
Cena 55 kop.

W prenum. 30½ kop.
WARSZAWA
Redakcja i Administracya Sienna Nr. 2 (Dom Towarzystwa Rosyan). Telefon 114.30.




I.

Dniało już dobrze, kiedy Gabryel Luna stanął przed katedrą. Na wązkich jednak ulicach Toleda była jeszcze noc zupełna.
Niebieskawe światło jutrzenki, z trudnością przedostawszy się przez gęstwinę dachów, leżało swobodniej na placu Ayuntamiento[1] pozwalając na wyłonienie się z cieniów nocy pospolitemu frontonowi pałacu arcybiskupiego, i dwu krytym czarnym szyfrem wieżom ratusza — ponurej budowli z czasów Karola V.
Owinięty w płaszcz po same oczy, Gabryel przechadzał się długo po pustym placu. Piersi rozrywał mu gwałtowny kaszel. Chcąc zabezpieczyć się od zimna, chodził bez przerwy, oglądając kościół z tej jedynej strony, która przedstawiała widok wspaniały. Przypomniał sobie inne słynne katedry, odosobnione, budowane na wzgórzach, widne zdaleka ze wszystkich stron, roztaczające dumnie swoją piękność.
Porównywał je z katedrą Toledańską — kościołem prymasowskim Hiszpanii. Zatapiała go niby fala powódź budynków, pozwalając oglądać jego piękność zewnętrzną jedynie poprzez wązkie przejścia otaczających uliczek. Gabryel, który znał wspaniałość wnętrza, myślał o tych budynkach krajów Wschodu, tak brudnych i nędznych nazewnątrz, a wewnątrz — całych z alabastru i złotych koronek. Nienapróżno Maurowie i Żydzi mieszkali w Toledo wieki całe. Ich wstręt do zewnętrznego przepychu zda się natchnął budowniczych, stawiających tę katedrę wciśniętą między domy, które, tłocząc się, popychając na wszystkie strony, jakgdyby starały się w cień ją swój wtulić.
Plac Ayuntamiento był jedyną przestrzenią, która pozwalała świątyni chrześcijańskiej rozwinąć swoją wielkość.
Przy blasku jutrzenki w tym kawałku odkrytego nieba, katedra ukazywała trzy ostrołuki frontonu i strzelała w górę wieżą dzwonnicy — wieżą olbrzymią w posadach, o ostrych zarysach, przystrojoną w Alcuzon[2], niby czarną tiarę, opasaną potrójną koroną, która teraz ginęła w pochmurnem, ołowianem niebie wschodzącego dnia zimowego.
Gabryel z rozrzewnieniem spoglądał na zamkniętą, cichą świątynię. Mieszkali tu wszyscy jego krewni i on w niej przepędził najlepsze swoje lata. A tak długo nie widział jej wcale.
Przyjechał do Toledo w nocy, pociągiem z Madrytu. Przed zamknięciem się na poddaszu Hotelu la Seangre (dawnego Mesón del Sevillano zamieszkałego przez Serwantesa) pragnął zobaczyć katedrę. Błądził tak więc już przeszło godzinę, słuchając szczekania i wycia psów, strzegących kościoła i zaniepokojonych odgłosem kroków, które rozlegały się dźwięcznie wśród pustych i martwych uliczek. Zresztą nie mógłby spać: zanadto był szczęśliwy, znalazłszy się nareszcie w swoim kraju po tylu mękach i przejściach. Wyszedł z hotelu przed świtem, by czekać tu na otwarcie kościoła.
Żeby się rozerwać w chwilach oczekiwania badał zalety i wady architektury i omawiał je głośno, jakby chciał wziąć kamienne ławki i karłowate drzewa na świadków swoich sądów.
Przed portalem ciągnęła się krata ozdobiona urnami z XVIII wieku. Krata ta służyła do zamknięcia podwórca kościelnego, wyłożonego szerokiemi płytami, gdzie niegdyś kapituła robiła uroczyste przyjęcia, gdzie w dni wielkich świąt wystawiano Olbrzymy[3] dla adoracyi tłumu.
Na pierwszem piętrze tej fasady drzwi środkowe del Pedron ukazywały olbrzymią czeluść, utworzoną z szeregu ostrych łuków, zwężających się stopniowo, w miarę jak się w głąb zasuwały.
Ozdobione one były posągami Apostołów tudzież małemi ażurowemi baldachimami i tarczami z wyobrażeniem lwów i zamków. Na kolumnie, rozdzielającej drzwirza, wznosił się w płaszczu królewskim i koronie Chrystus, chudy i wynędzniały o wyglądzie smutnym i chorobliwym, jaki zwykle artyści średniowieczni nadawali tworzonym przez siebie, postaciom, ażeby wyrazić ich wzniosłą boskość.
Na tympanonie wypukło-rzeźba wyobrażała otoczoną aniołami Dziewicę, okrywającą kapą św. Ildefonsa. Pobożną legendę odtwarzano kilkakrotnie w różnych miejscach katedry, jakgdyby to było największą jej chwałą. Na lewo drzwi na wieżę. Na prawo drzwi notarjuszów apostolskich[4].“ Jedne i drugie ze stojącymi kamiennymi posągami, ozdobione przy tem szkapłerzami i różnymi emblematami, ciągnącymi się wzdłuż sklepień aż po sam wierzchołek łuków.
Na tych trzech drzwiach bujnego gotyku wznosiło się drugie piętro w stylu greko-rzymskim, architektury prawie nowożytnej: było to tak nieprzyjemne, jak dźwięk trąby, rozdzierający nagle piękną symfonię.
Jezus i dwunastu Apostołów, wielkości nadnaturalnej, siedziało przy stole. Każdy z nich zajmował osobną niszę nad głównemi drzwiami, między dwoma poprzecznymi słupami podobnymi do wież, a rozdzielającymi fronton na trzy części. Nieco dalej, na prawo, dwie galerye pałacu włoskiego dopełniały arkadami swemi półkola. Z arkad tych razy tyle przechylał się Gabryel, bawiąc się jako dziecko w mieszkaniu dzwonnika.
Nadmierne bogactw o kościoła, myślał, zaszkodziło sztuce. W jakiejś biednej katedrze byłby zachowany całkowicie styl pierwotnej fasady. Ale arcybiskupi toledańsey mieli jedenaście miljonów renty — kapituła drugie tyle — więc nie wiedziano w końcu na co użyć pieniędzy — przedsiębrano prace, robiono przeróbki i sztuka w upadku zaczęła rodzić takie okropności, jak owa „Wieczerza Pańska”.
Dalej ciągnęło się piętro trzecie: dwa szerokie luki przepuszczały światło na rozety nawy środkowej, a na uwieńczenie wszystkiego kamienna balustrada okalała zakręty frontonu między dwiema masami wystającemi na prawo i na lewo — wieżą i kaplicą mozarabską.
Gabryel, spostrzegłszy, że nie jest już sam przed budynkiem, przerwał swoje rozmyślania. Zrobił się już dzień zupełny. Kilka kobiet z głowami pochylonemu, z narzutkami opuszczonemi na same oczy przeszło, dotykając zlekka kraty. Kule jakiegoś kaleki uderzały dźwięcznie o płyty chodnika, a z drugiej strony wieży, pod arkadą, która, przerzucona przez ulicę, tworzyła most między pałacem arcybiskupim i katedrą — zbliżali się całą gromadą żebracy, żeby zająć swe zwykłe miejsca pod drzwiami klasztoru. Dewotki i łachmaniarze znali się dobrze: każdego ranka pierwsi przybywali do kościoła. Codzienne spotkania wyrobiły między nimi poufały stosunek. Głosem ochrypniętym, kaszląc i plując skarżyli się na wilgoć poranku i na opóźnianie się dzwonnika.
Za arkadą obróciły się drzwi na zawiasach. Były to drzwi wschodów, prowadzących na wieżę i do mieszkań klasztoru górnego, które zajmowali urzędnicy kościelni. Przez ulicę przeszedł człowiek, poruszając wielkim pękiem kluczy; potem otoczony ranną publicznością otworzył ostrołukowe, wąskie, jak u strzelnicy, drzwi klasztoru dolnego. Gabryel poznał dzwonnika Mariano. Żeby uniknąć spotkania z nim, pozwolił drzwiom, zwanym „del Mollete”[5] wchłonąć w siebie wszystkich niecierpliwych, pragnących jaknajprędzej zagarnąć dla siebie kościół Prymasowski, jakgdyby w obawie, że może ktoś pokraść im miejsca.
Nareszcie zdecydował się wejść za nimi i zeszedł ze siedmiu wschodów klasztoru — katedra, budowana w ciasnem miejscu, leży niżej, niż otaczające ją ulice.
— Nic się tu nie zmieniło. Przez całą długość murów ciągnęły się obszerne freski Bayen i Maella, wyobrażające prace i sławne czyny św. Eulogjusza, jego nauki w kraju maurów tudzież męki, jakie mu zadawali niewierni; poznawano ich po wielkich turbanach i olbrzymich wąsach. Na zewnętrznej części drzwi del Mollete było wymalowane okropne męczeństwo małego Guardia; była to legenda, powstała z nienawiści antysemickich jednocześnie u kilku narodów katolickich — ofiara z dziecka chrześcijańskiego, zamordowanego w sposób okrutny przez żydów, którzy po uprowadzeniu go z domu krzyżują je, by wyrwać serce i napoić się krwią jego. — Wilgoć po trochu starła i zmniejszyła melodramatyczność malowidła, otaczającego arkadę, jak obramienie tytułową kartę książki. Gabryel mógł jednak odróżnić jeszcze złowieszczą twarz żyda, stojącego u stóp krzyża i okrutny gest drugiej postaci, która z nożem w ustach nachyla się, by mu pokazać serce małego męczennika. Te figury teatralne wielokrotnie mąciły jego spokojne sny dziecięce.
Ogród, otoczony przez cztery portyki klasztorne, rozweselał w pełni zimy szlachetną zielenią wysokich laurów i cyprysów. Gałęzie ich przechodziły przez sztachety, zamykające pięć arkad każdej galeryi aż do wysokości kapitelów. Gabryel oglądał długo ten ogród, którego powierzchnia o wiele jest wyższa, niż poziom klasztoru, tak, że głowa jego znajdowała się na równi z ziemią, uprawianą niegdyś przez jego ojca. Zobaczył nareszcie ten kawałek ziemi, ten Patio, przeistoczony na ogród warzywny przez kanoników z wieków minionych. Wieleż to razy ciągnęły go tu wspomnienia, kiedy przechadzał się po Hyde Parku lub lasku Bulońskim! Dla niego ten ogród katedralny został najpiękniejszym ze wszystkich, jakie znał, bo był pierwszym, jaki w życiu zobaczył.
— Żebracy, siedzący na stopniach, obserwowali go z ciekawością, nie śmiejąc wyciągać ręki. Nie wiedzieli czy ten nieznajomy w wyburzałej pelerynie, w starym kapeluszu i podartem obuwiu był bardzo wczesnym turystą czy też poprostu nowym ich współtowarzyszem, poszukującym sobie miejsca w klasztorze, by tam żebrać.
Niepokojony tem szpiegowaniem, Gabryel przesunął się w głąb i przeszedł koło dwojga drzwi, łączących klasztor z kościołem. Drzwi „Przedstawienia“, całe z białego kamienia rzeźbione, jak biżuterya, podobne do cacka, misternie wypracowanego, przedstawiały wdzięczną próbę płaskorzeźby[6]. Nieco dalej była klatka wschodowa Tenorio[7], przez którą arcybiskupi przechodzili ze swego pałacu do katedry — mur ozdobiony żebrami gotyckiemi i szerokiemi tarczami i znajdującym się prawie na równi z ziemią sławnym „kamieniem światła“, owym cienkim przezroczystym, jak szkło, płatem marmuru, oświetlającym wschody. Wieśniacy, zwiedzający katedrę, podziwiają go najwięcej ze wszystkiego. Następnie szły wrota św. Cataliny czarne i złocone z bogatą polichromią przepysznych liści, z zamkami i lwami, rzeźbionymi u podnoża, a także z dwiema figurami proroków po bokach.
Gabryel usłyszał jak w głębi otwierano furtkę tych wrót, więc odsunął się o kilka kroków. Byłto dzwonnik, który obchodził kościół, otwierając wszystkie wyjścia. Wypadł dog z szyją wyciągniętą, jakby wściekły z głodu; potem ukazało się dwóch ludzi w pelerynach z ciemnego sukna, w beretach nasuniętych na same oczy. Dzwonnik przytrzymał furtkę, żeby przepuście ludzi.
— Dzień dobry Mariano — powiedział jeden z nich, odchodząc.
Dzień dobry i dobranoc, ponieważ idziecie spać, niech Bóg da wam dobry sen.
Gabryel poznał nocnych stróży. Zamknięci na noc w katedrze wracali do siebie, żeby wypocząć. Co do psa — ten biegł wprost do seminaryum, gdzie pożerał wszystkie ochłapy w refektarzu do czasu, póki stróże nie przyszli go zabrać, by się znów z nim zamknąć na noc następną.
Gabryel zeszedł ze wschodów i wstąpił do katedry. Zaledwie stanął na płytach kamiennych, poczuł na twarzy świeżą i jakby nieco lepką pieszczotę tej piwnicznej atmosfery. Wewnątrz panowały jeszcze ciemności. Wysoko szybki kolorowe, które setkami uszeregowały się, aby oświetlić pięć naw kościoła, rozpalały się w blaskach poranku. W dole między olbrzymimi filarami, tworzącymi kamienny las, trwała ciemność, rozrywana gdzieniegdzie przez czerwone, migotliwe płomienie lamp; światła te w głębi kaplicy sprawiały bezustanne drżenie cieniów. Nietoperze krążyły między kolumnami, jakgdyby chcąc przedłużyć swoje prawa własności do świątyni, póki promienie słońca nie przejdą przez witraże. W swoim cichym locie muskały głowy dewotek, które, klęcząc przed ołtarzami, modliły się na głos, szczęśliwe, że mogą być w katedrze, jak we własnych domach. Niektóre rozmawiały z akolitami i innymi sługami kościoła, którzy wchodzili przez różne drzwi, śpiąc i ziewając, jak robotnicy, przychodzący do pracy. W cieniu przesuwały się w stronę zakrystyi czarne plamy długich peleryn, zatrzymujących się z głębokiem przyklękaniem przed każdym obrazem; w ciemnościach można było poznać dzwonnika po brzęku kluczy, którymi poruszał i po zgrzycie zamków, które otwierał.
Świątynia budziła się. Drzwi trzaskały z hałasem, odbijającym się od nawy do nawy. Od strony zakrystyi miotła sprawiała szmer, podobny do piłowania; dzieci kościelne otrzepywały kurze na słynnych stalach a uderzenia ich rozlegały się w całym kościele. Katedra zdawała się przeciągać nerwowo i najmniejsza przeszkoda wydzierała z jej piersi skargi. Kroki dźwięczały potężnem echem, jakgdyby wstrząsały głęboko grobowcami królów, arcybiskupów i wojowników, pogrzebanych pod płytami.
Zimno tu było bardziej, niż na zewnątrz. Do obniżenia temperatury przyczyniała się jeszcze wilgoć gruntu, poprzecinanego przez podziemne źródła i stawy. Sącząca się woda, mocząc płyty kamieni wywoływała ustawiczne kaszlanie kanoników na chórze, co — jak mawiali tonem żałosnym — skracało ich życie.
Dzień zupełny zajaśniał między nawami. Rozpraszający się mrok ukazał niepokalaną biel katedry toledańskiej — blask kamienia, który czynił z niej najweselszą i najwspanialszą świątynię. Widać było osiemdziesiąt osiem filarów, zarysowujących się z wytworną i śmiałą zręcznością, potężny las, jakby wykutych ze śniegu, kolumn, idących hardo w przestrzeń, które, rozgałęziając się i krzyżując, podtrzymywały sklepienia. Najwyżej położone szyby błyszczały już niby w zaczarowanych ogrodach zamknięte kwiaty światła.
Gabryel usiadł na podstawie słupa między dwiema kolumnami, lecz po chwili musiał wstać. Wilgoć kamieni chłodem grobowym przejmowała go do szpiku kości. Zaczął się przechadzać po nawach, czem zwrócił na siebie uwagę dewotek, które przerwały nawet swe modlitwy, by lepiej go obserwować. Dzwonnik skrzyżował się z nim kilkakrotnie. Za każdym razem obrzucał go podejrzliwem spojrzeniem, jakgdyby nie miał zaufania do postaci o zbyt nieobiecującym wyglądzie, wałęsającej się po wszystkich kątach w, chwili, kiedy niepodobna było pilnować bogactw kościelnych.
Około wielkiego ołtarza Gabryel spotkał innego człowieka. Znał go także; byłto Euzebiusz; zakrystyan kaplicy del Sagrario, którego w katedrze nazywano Azul de la Wirgen (Lazur Boga-Rodzicy) dla sukni błękitu nieba, którą wdziewał w dni uroczyste. Wiele już lat upłynęło od chwili, kiedy go Gabryel widział po raz ostatni.
Nie zapomniał jednak o tem wielkiem ciele, oblanem tłustością, o tej twarzy krostowatej, o tem czole niskiem i pofałdowanem, otoczonem szczecinowatym, sterczącym włosem, tej szyi byka i tym oddechu, przypominającym sapanie miecha. Wszyscy urzędnicy, zamieszkujący klasztor, zazdrościli mu intratnej posady, a także względów, jakimi cieszył się w kapitule i u arcybiskupa.
— Gdzie ja widziałem tego ptaszka?
Gabryel spostrzegł wysiłek, jaki robił zakrystyan, by zebrać wspomnienia i, chcąc uniknąć badań, odwrócił się doń plecami, udając, że przygląda się z zajęciem ozdobie architektonicznej, o którą oparty był ołtarz. Następnie, unikając podejrzliwej ciekawości, powrócił do klasztoru. Tu znalazł się w zupełnem osamotnieniu i było mu z tem dobrze. Żebracy, siedzący na stopniach drzwi del Mollete, gawędzili bez przerwy. Przechodzili między nimi, dążący spiesznie do świątyni, duchowni, poowijani szczelnie w peleryny. Żebracy witali ich po imieniu, nie wyciągając ręki; księża byli to ich starzy znajomi a nie żąda się jałmużny od przyjaciół. Sadowili się tu na czatach dla cudzoziemców; czekali cierpliwie zwłaszcza na godzinę Anglików, ponieważ turyści, przybywający z Madrytu rannym pociągiem mogli być tylko synami Anglii. Gabryel trzymał się blizko drzwi, wiedząc, że mieszkańcy klasztoru górnego przychodzili tędy. Przebywali oni ową przerzuconą przez ulicę arkadę, zstępowali z otwartych schodów pałacu biskupiego i następnie, powtórnie przebywając ulicę, wchodzili do katedry przez wrota del Mollete. Gabryelowi, który znał doskonale historyę budowli, nie był obcy rodowód tej nazwy: Początkowo drzwi ochrzczono na „wrota sprawiedliwości”, ponieważ było to miejsce, gdzie główny wikaryusz dawał posłuchania; później przecież nazwano je del Mollete, a to z tego powodu, że codziennie po wielkiej mszy cały oficiant, otoczony akolitami i służbą kościelną, poświęcał półfuntowe chlebki „Mollete“, które następnie rozdawano ubogim.
Sześćset faneg[8] zboża zużywano rocznie w tym celu. Było to w czasach, kiedy kapituła posiadała dwanaście milionów renty.
I tu zaczęły prześladować Gabryela inkwizytorskie spojrzenia duchownych i bigotów, wchodzących do kościoła. Ludzi tych, przyzwyczajonych do wzajemnego oglądania się codziennie o tej samej porze, paliła ciekawość, ilekroć ukazanie się nowej twarzy rozrywało monotonię ich życia.
Intruz posunął się w głąb klasztoru. Wtem wypowiedziane przez żebraków słowa zmusiły go do powrotu: „Oto Drewniana laska[9]“. — Dzieńdobry panie Estaban.
Człowiek czarno ubrany, ogolony, jak ksiądz, schodził ze stopni.
— Estaban, Estaban — szepnął Gabryel, stanąwszy między nowoprzybyłym i drzwiami.
Vara de palo spojrzał na niego jasnemi niby z bursztynu oczami, biernemi oczami człowieka, przyzwyczajonego do przebywania całemi godzinami w katedrze, człowieka którego spokoju nie mąci nigdy najmniejszy bunt inteligentnej myśli.
Wahał się długo, jakgdyby nie mógł uwierzyć w dalekie podobieństwo, jakie ta twarz blada i wynędzniała posiadała z inną, którą zachował w pamięci. Nareszcie nie bez zdumienia zawołał:
— Gabryelu, bracie mój, czy to ty?
I nieruchoma twarz starego sługi kościelnego, twarz, która jakoby przyjęła sztywność filarów i posągów, ożywiła się miękkim uśmiechem.
Dwaj bracia uścisnęli sobie ręce i oddalali się pod portykiem.
— Kiedy przybyłeś? Skąd przychodzisz? Jak żyjesz. Dlaczego tu jesteś?
Estaban wyrażał swoje zdumienie przez ciągłe pytania, nie czekając na odpowiedź.
Gabryel opowiedział o swojem przybyciu w przeddzień i o długiem oczekiwaniu przed katedrą.
— Obecnie wracam z Madrytu — dodał; — ale przebiegłem kawał świata; byłem w Anglii, we Francyi, w Belgii i bo ja wiem gdzie. Błądziłem od narodu do narodu w wiecznej walce z głodem i okrucieństwem ludzkiem... Nędza i policya idą wiecznie moim śladem. Kiedy zatrzymuję się, znużony tą wędrówką żyda wiecznego tułacza, sprawiedliwość w imię strachu każe mi iść dalej... i puszczam się w nową drogę. Taki, jakim mnie widzisz, chory, z ciałem, złamanem przedwcześnie, mając pewność rychłej śmierci, wydaję się im człowiekiem niebezpiecznym. Wczoraj w Madrycie grożono mi więzieniem, jeśli przedłużę tam swój pobyt. I po południu zmuszony byłem udać się dalej. Dokąd? Świat jest wielki, ale dla mnie i dla takich, jak ja, buntujących się, maleje do tego stopnia, że nie mamy nawet piędzi ziemi, by na niej postawić stopę. Pozostałeś mi tylko ty, przybyłem więc, ażeby ciebie odnaleźć. Jeśli mnie wypędzisz, będę zmuszony umrzeć w więzieniu albo w szpitalu, jeśli zechcą mnie tam przyjąć, dowiedziawszy się kim jestem...
Atak bolesnego kaszlu przerwał dalsze opowiadanie Gabryela.
— Ach, bracie mój, bracie — powiedział Estaban z gorzką wymówką. — Na co ci posłużyło czytanie tylu dzienników i tylu ksiąg? Po co reformować to, co jest dobre, a nawet to, co jest złe, skoro na złe nie ma lekarstwa. Gdybyś szedł prosto swoją drogą, byłbyś jednym z dobrodziejów katedry i, być może, dzisiaj zasiadałbyś na chórze między kanonikami, jako chwała i podpora rodziny. Miałeś zawsze źle w głowie, a jednak jesteś najzdolniejszym z nas wszystkich. Przeklętą niech będzie wyższość umysłu, która prowadzi do nędz tylu.
Jak strasznie martwiły mnie wszystkie twoje awantury. Myślałem, że jesteś zadowolony i szczęśliwy w tej drukarni w Barcelonie, gdzie robiłeś korektę i miałeś pensyę, która wydawała mi się majątkiem w porównaniu z tem, co my tu zarabiamy.
Dręczyło mnie jedynie to, że tak często wyczytywałem nazwisko twoje w dziennikach z powodu tych zebrań, na których domagano się podziału dóbr, obalenia religii i rodziny i już nie wiem jakich okropności.
„Towarzysz Luna powiedział to... towarzysz Luna zrobił tamto“. A ja ukrywałem przed wszystkimi u nas, że towarzysz ten jest moim bratem. Przewidywałem, że szaleństwa te źle się skończą — źle nieodwołalnie... A pozatem... tak pozatem ta sprawa z bombami...
— Nie mieszałem się do tego — zapewniał Gabryel, głosem smutnym. Jestem teoretykiem i nienawidzę akcyi, jako przedwczesnej, nie prowadzącej do celu.
— Nie wątpię, zawsze wierzyłem w twoją niewinność... W dzieciństwie swojem byłeś zawsze taki rozsądny i łagodny! Zadziwiałeś nas dobrocią. Miałeś, jak mówiła matka, usposobienie świętego. I ty miałbyś zabijać, zabijać zdradziecko przy pomocy machin piekielnych! O Jezu!
— Tu Drewniana laska umilkł, jakby przygnębiony wspomnieniem zamachów, w które chciano wplątać Gabryela.
— Co jest, pewnem to to, żeś był zaaresztowany podczas obławy, zrobionej przez policyę. Ach, jak cierpiałem wtedy. Od czasu do czasu rozstrzeliwano w fosach fortecznych. Wyczytywałem z bolesnym niepokojem nazwiska ofiar i zawsze drżałem, żeby nie znaleźć tam twojego. Mówiono o okrutnych torturach zadawanych więźniom, od których chciano wymódz zeznania. Myślałem o tobie takim słabym, wątłym i mówiłem sobie: Pewnego poranka znajdą go w celi nieżywego. Powiększała jeszcze moje zmartwienie bojaźń, żeby wiadomości o tobie nie doszły tu. Luna, syn pana Estabana, starego ogrodnika kościoła prymasowskiego, z którym stosunki przyjazne utrzymywali kanonicy a nawet arcybiskupi, zmieszany z tem plemieniem przeklętem, które chce zburzyć świat. To też kiedy Lazur albo inne warchoły pytały mnie czy nie ty jesteś przypadkiem tym Luną, o którym piszą dzienniki, odpowiadałem, że brat mój jest w Ameryce i że z powodu nawału zajęć pisuje do mnie bardzo rzadko... Pojmujesz moje strapienia. My, ludzie kościelni, przyzwyczajeni do oglądania codzień Boga i jego świętych, zobojętnieliśmy na rzeczy kultu; ale zmartwienie ożywia pobożność i zwracałem się do Tej, która może wszystko, do naszej świętej patronki, do przeczystej Dziewicy, błagając o opiekę dla ciebie, który, jako dziecko, marząc o wstąpieniu do seminaryum, godzinami całemi klęczałeś przed Jej kaplicą.
Gabryel uśmiechnął się ze słodyczą, podziwiając prostotę ducha tego poczciwca.
— Nie uśmiechaj się, proszę cię. Śmiech twój robi mi przykrość. To Najświętsza Panna wyciągnęła cię z toni. Później dowiedziałem się, że wsadzono ciebie i innych na okręt z zakazem powrotu do Hiszpanii.
— I potem nic, żadnego listu, żadnej nowiny ani złej, ani dobrej. Myślałem, żeś umarł w tych. krajach odległych i wiele razy modliłem się za twoją biedną duszę, która tego bardzo potrzebowała.
Oczy „towarzysza” wyrażały przyjemność, jaką sprawiały mu słowa Estabana.
— Dziękuję ci, mój bracie. Podziwiam twoją wiarę; ale nie wydobyłem się z tej ponurej sprawy tak szczęśliwie, jak mniemasz. Szybki koniec byłby stokroć lepszy. Jestem bardzo chory — i wyrok śmierci na mnie jest nieodwołalny. Nie trawię — płuca moje są zniszczone, ciało, które tu widzisz, jest zepsutą maszyną, zaledwie funkcyonującą, o zużytych zupełnie kółkach. Najświętsza Panna, która, jak utrzymujesz, dzięki twoim prośbom, miała mnie w swej opiece mogłaby się zajmować mną więcej i dać mi mniej okrutnych stróży, Nieszczęśliwcy myśleli, że zbawiają świat, oddając się dzikim instynktom, drzemiącym, jako dziedzictwo przeszłości, na dnie natury ludzkiej. Nawet, kiedy otrzymałem wolność, życie było dla mnie sroższe, niż śmierć. W Hiszpanii, gnębiony przez nędzę i prześladowania, prowadziłem życie potępieńca. Nie mogłem znaleźć mieszkania nigdzie, gdzie znajdowali się ludzie; ścigali mnie, jak sfora psów, wypędzali z miast ku górom na pustynię. Zdawałoby się, że jestem stworzeniem niebezpiecznem, niebezpieczniejszem niż zrozpaczeni, rzucający bomby, ponieważ mówiłem, ponieważ miałem w sobie siłę nieprzepartą, która kazała mi głosić prawdę zawsze — ilekroć znalazłem się wobec nieszczęśliwych... Teraz skończyło się już wszystko. Możesz być spokojny, bracie... jestem człowiekiem umarłym. I zdaje mi się, że przed odejściem mam prawo do kilku tygodni odpoczynku. Po raz pierwszy w życiu pragnę zakosztować słodyczy spokoju i cienia: nie być niczem i niech nikt mnie nie zna; nie wzbudzać ani współczucia, ani strachu. Chciałbym być słupem w tym portyku, kolumną w katedrze, rzeczą nieruchomą, po której czas, radości i smutki ześlizgną się, nie zostawiając śladu wzruszenia, Wyprzedzić śmierć, być trupem, który oddycha i który je, ale który nie myśli i nie cierpi, który się nie zapala, oto, bracie, jest obecnie moje szczęście, mój cel... Nie wiem dokąd mam iść: po drugiej stronie tych drzwi ludzie oczekują na mnie, by mnie prześladować jeszcze... Czy chcesz wziąć mnie do siebie?
Za całą odpowiedź Vara de Pało popchnął przyjaźnie Gabryela przed siebie.
— Idź na górę głowo szalona! Nie, ty nie umrzesz. Ja cię ożywię... Potrzeba ci ciszy i miłości. Katedra uzdrowi cię. Idź, zapaleńcze! Co ci do tego, jak świat jest urządzony. Taki, jakim go widzimy, pozostanie zawsze. Należy tylko żyć po chrześcijańsku, z wiarą, że przyszłe życie będzie lepsze, ponieważ jest dziełem Boga nie ludzi. Dalej wchodź, wchodź prędzej.
I, zawsze popychając z czułością biednego włóczęgę, wyszedł wraz z nim z klasztoru. Żebrakom, którzy wodzili za nimi ciekawemi oczyma, nie udało się pochwycić ani jednego wyrazu z ich rozmowy.


∗             ∗

Estaban i Gabryel, przeszedłszy ulicę, skierowali się na wschody Wieży. Stopnie z czerwonej cegły były bardzo zużyte; ściany, malowane na biało, były pokryte niezliczoną ilością nieczytelnych napisów i dziwacznych rysunków, wykonanych przez turystów, których zaciekawiał Campana Garda[10]. Gabryel wchodził wolno, chwytając ustami powietrze, i odpoczywał na każdym placyku.
— Estabanie, jestem bardzo, bardzo chory. Moje płuca to podziurawiony miech.
Potem, jakgdyby wstydząc się, że tak długo nie pytał o rodzinę:
— A twoja żona — rzekł szybko. Mam nadzieję, że ma się dobrze?
Czoło Estabana zaszło chmurą a oczy zabłysły, mokre od łez.
— Umarła — odpowiedział krótko.
Gabryel zatrzymał się, chwytając za poręcz. Niespodziewana nowina unieruchomiła go na chwilę. Po krótkiej przerwie, chcąc pocieszyć brata, spytał znowu:
— Moja siostrzenica, Sagraria, musi być teraz pięknością. Kilka lat temu pisałeś do mnie, że wygląda, jak królowa z koroną płowych włosów nad czołem, z różową, jak morela z cigaralles[11], ozłoconą zlekka, twarzyczką. Czy wyszła już za mąż za kadeta czy też mieszka jeszcze z tobą?
Drewniana pałka zrobił ręką ruch, pełen przygnębienia, spojrzał na Gabryela i z tragicznym wyrazem twarzy rzekł twardo:
— Umarła także.
— Umarła także — powtórzył zdumiony Gabryel.
— Umarła dla mnie... to na jedno wychodzi... Bracie, na wszystko, co masz najdroższego na święcie, błagam cię nie wspominaj o niej nigdy!
Gabryel zrozumiał, że słowa te pokrywały boleść głęboką i milcząc już, zaczął iść po wschodach. Podczas jego nieobecności, zaszło u brata coś ważnego: jedna z tych katastrof, które rozrywają rodziny i rozdzielają na zawsze jej członków.
Przez zakrytą galeryę, leżącą nad arkadą, weszli do górnego klasztoru, nazwanego Claverias[12]: składał się on z czterech portyków tej samej długości, co klasztor dolny, ale portyki te były nędzne, pozbawione wszelkich ozdób. Ziemię pokrywały zniszczone, połamane cegiełki. Cztery strony, wychodzące na ogród, zamknięte były przez wąską galeryjkę, ustawioną w międzysłupiach płaskich pilastrów, które podtrzymywały dach ze zgniłych belek. Była to budowla prowizoryczna; ale od trzech wieków nie została zmieniona. Po drugiej stronie w długiej, murowanej, wybielonej wapnem ścianie, widać było drzwi i okna pokojów, zajmowanych przez sługi Kościoła, którzy z ojca na syna dziedziczyli mieszkania i obowiązki. Z poza niskich portyków tego klasztoru otwierał się widok na cztery ulice, z których każda posiadała tylko jeden rząd domów. Naprzeciwko pokojów wynosił się szereg płaskich kolumn, zakończonych baryerą, ponad którą strzelały swemi spiczastemi głowami cyprysy ogrodu. Na dachy świątyni wyglądały okna wyższego piętra: prawie wszystkie mieszkania były dwupiętrowe.
Całe rzesze zamieszkiwały Ciaverias na poziomie dachów katedry. Z nadejściem nocy, kiedy zamykano wschody na wieżę, ludność ta była całkowicie odcięta od miasta. Było to plemię napoły religijne, które rozmnażało się i umierało w sercu Toleda, nie schodząc prawie nigdy na jego ulice. Instynkt atawistyczny przywiązywał je do tej cudownie z białego kamienia haftowanej góry, której sklepienie było jego schronieniem.
Mieszkało tam, wchłaniając w siebie aromat kadzideł, oddychając tym szczególniejszym zapachem zgnilizny i starego żelastwa, zapachem, którym przesycone są wszystkie katedry, a niewidziało nigdy innych horyzontów prócz łuków kościelnych i dzwonnicy, której ogrom zasłaniał im kawał nieba.
Towarzysz Luna miał złudzenie, że nagle wrócił do swych łat dziecięcych. Dzieci, podobne do Gabryela przeszłości biegały, bawiąc się w czterech portykach, albo siadały, wpychając się jedno na drugie, w tej części klasztoru, którą oblewały pierwsze promienie słońca. Kobiety, przypominające mu matkę, rozwieszały w ogrodzie kołdry lub zamiatały przed swymi mieszkaniami posadzki z czerwonych cegiełek. Wszystko pozostało tak, jak dawniej: czas nie przechodził tam wcale, nie dotykał tych rzeczy, jakoby odpornych na jego zamachy.
Gabryel poznał na murze dwie karykatury, nawpół już zatarte, które zrobił węglem, mając lat osiem.
Gdyby nie krzyczące i goniące się dzieci, można było myśleć, że bieg życia został wstrzymany w tym zakątku katedry, w tej dziwnej quasi powietrznej wsi, gdzie zdawało się, że nic nie może ani rodzić się ani umierać.
Estaban, który od ostatnich swoich słów zachował brwi ściągnięte i kwaśne oblicze, chciał dostarczyć pewnych objaśnień bratu:
— Zajmuję nasze dawne mieszkanie. Zostawiono mi je ze względu na zasługi ojca. Winienem wdzięczność dostojnikom kapituły, ponieważ jestem tylko biednym Vara de palo... Od czasu nieszczęścia... stara kobieta zajmuje się mojem gospodarstwem; w dodatku wziąłem do siebie Don Luisa, kapelmajstra. Poznasz się z nim. Jestto młody ksiądz, bardzo zdolny, który pleśnieje tu w zapomnieniu: dusza oddana Bogu, artysta, którego mają w katedrze za waryata, ale który ma serce anioła.
Weszli do mieszkania Luny, jednego z lepszych mieszkań Claveriasu. Przed drzwiami, wazony, przypominające kształtem kropielnice, przygwożdżone na grubych drutach do muru, rozrzucały sutą zieleń zasadzonych w nich roślin. Wewnątrz, w pokoju, uważanym za salon, Gabryel zastał wszystko tak, jak było za życia jego rodziców. Białe ściany, które z biegiem lat nabrały koloru pożółkłej kości, były pokryte ordynarnemi wyobrażeniami świętych. Mahoniowe krzesła, błyszczące od ciągłego tarcia miały pozór młodości, który dziwnie odbijał od ich staroświeckich, powyginanych kształtów, od prawie zapadniętych siedzeń. Przez wpółotwarte drzwi widać było kuchnię; do niej wszedł Estaban, by wydać rozkazy starej służącej. W kącie pokoju stała maszyna do szycia: było to ustawiczne przypomnienie, które zostawiła mała, opuszczając dom po katastrofie, tak boleśnie odczutej przez ojca.
Estaban powrócił do Gabryela.
— Powiedz co będziesz jadł na śniadanie? W kuchni wszystko jest przygotowane. Powiedz czego potrzeba twej delikatnej buzi? Chociaż ubogi, mam pretensyę, że postawię cię na nogi i że stracisz, wygląd nieboszczyka.
Gabryel uśmiechnął się ze smutkiem.
— Niepotrzebnie robisz sobie tyle kłopotu. Wystarczy mi trochę mleka, jeżeli tylko... będę je mógł strawić!
Estaban posłał staruszkę do miasta po mleko, następnie chciał usiąść obok Gabryela, kiedy drzwi, wychodzące na klasztor, otworzyły się i ukazała się w nich głowa młodzieńca.
— Dzieńdobry stryju — zawołał przybysz.
Jego płaska twarz miała wyraz lisi; oczy błyszczały złośliwością; wzdłuż uszu zwieszały się pasma włosów, lepiących się od kosmetyków.
— Wejdź gałganie — powiedział Vara de palo.
I dodał, zwracając się do Gabryela:
— Czy znasz go?... Nie?... A więc to jest syn naszego nieboszczyka brata, Tomasza, którego Bóg przyjął do raju! Zajmuje jedno z mieszkań górnego klasztoru wraz z matką, która pierze bieliznę kościelną i która w sposób zachwycający prasuje najpiękniejsze komże.
— Tomaszu, moje dziecko, przywitaj się z tym panem. Jestto twój stryj, Gabryel. Powraca z Ameryki, z Paryża i bo ja wiem już skąd... z okolic bardzo dalekich, bardzo dalekich.
Młody człowiek przywitał się z Gabryelem. Onieśmielił go smutny i chorobliwy wygląd krewnego, o którym matka wspominała nieraz w sposób romantyczny i tajemniczy.
— Jestto najgorsza głowa w katedrze — ciągnął dalej Estaban, wskazując Gabryelowi ręką młodego Tomasza. — Ksiądz kanonik byłby go oddawna wyrzucił na ulicę, gdyby nie wzgląd na pamięć naszego ojca i naszych dziadów oraz na nazwisko, które nosi. Przecież cały świat wie, że Lunowie są równie dawno w katedrze, jak kamienie jej murów... Jakiekolwiek szaleństwo przejdzie mu przez mózg — wykonywa je niezwłocznie. W zakrystyi potrafi kląć, jak poganin, poza plecami kanoników. Nie zaprzeczaj, nicponiu!
Mówiąc to, pogroził palcem z miną napół surową, napół uśmiechniętą, jakgdyby w głębi duszy figle siostrzeńca wcale go nie raziły. Ten ostatni przyjął zaczepkę stryja, krzywiąc się pociesznie, a twarz jego nabrała ruchliwości małpiej twarzy. Oczu nie spuścił, z obelżywym uporem przyglądając się mówiącemu.
Czy to nie wstyd czesać się tak, jak gondolierowie z Madrytu, odwiedzający Toledo w dni świąteczne. Za dobrych czasów byłbyś dawno ogolony. Ale w naszym wieku upadku obyczajów, w wieku swobody i nieszczęść, święty prymasowski Kościół, biedny jak Job, a księża kanonicy nie mają zdrowia, by zajmować się drobnostkami i litość bierze patrzeć, jak wszystko chyli się do upadku. Vara de palo zrobił ruch pełen zwątpienia, następnie dodał:
Dzisiejsza młodzież, zamieszkująca Clarevias nie kocha katedry, młody pan, którego tu widzisz nie jest zadowolony ze swego losu; a jednak, chociaż to jeszcze smarkacz, zajmuje stanowisko, które jego szlachetny ojciec objął dopiero w trzydziestym roku życia. Marzenie syna jest być toreadorem. Zapomina się do tego stopnia, że pewnego razu ukazał się w noviliada[13] na arenie w Toledo. Matka jego z rozpuszczonem, jak Magdalena włosami wpadła tu, by mi to powiedzieć; a ja myśląc, że powinienem zastąpić zmarłego ojca, złapałem gagatka w chwili, gdy wracał z areny, potraktowałem go, jak złego łobuza i od wschodów wieży do mieszkania poganiałem go tą samą pałką, która mi służy w kościele. On ci powie czy mam ciężką rękę, kiedy się gniewam. Matko przeczysta! Luna ze świętego kościoła prymasowskiego zostaje toreadorem! Kiedy kanonicy i jego eksceleneya kardynał dowiedzieli się o tem wydarzeniu, upewniam cię, że nie śmieli się. Od tego czasu jeden z jowialniejszych księży beneficyantów przezwał go Tato[14] i teraz wszyscy tak na niego wołają. Widzisz bracie jaki zaszczyt to smutne objektum przynosi naszej rodzinie.
Vara de palo rzucał na Tato spojrzenia, pod których naciskiem ten ostatni powinien był chcieć ukryć się pod ziemią, ale uśmiechał się on tylko, tak mało wzruszały go wymówki stryja.
Nie wyobrażaj sobie Gabryelu, że temu nicponiowi brakuje chleba, że niedostatek popycha go do robienia tych wszystkich dziwactw. Pomimo to, że jest szaloną pałką w dwudziestym roku objął miejsce perrera[15], które inni dostawali po długich latach dobrej służby. Zarabia sześć pięknych realów dziennie, a ponieważ włóczy się bezczynnie po całej katedrze może pokazywać jej osobliwości zwiedzającym cudzoziemcom. Licząc napiwki, zarabia więcej, niż ja. Turyści, oglądający katedrę, uważają nas za ciekawe zwierzęta, znajdują w nas same rzeczy dziwaczne i niezwykłe; zwrócili na niego uwagę. Anglicy wypytywali go czy był toreadorem, a on... wstyd mi wyznać!... skoro zauważył, że to go robi zajmującym, wypróżniał swój worek kłamstw; jestto łgarz zawołany. Opowiadał o wielkich corridas, w których brał udział w Toledo i gdzieindziej, o bykach, które zabił. Ci gamonie Anglicy robią notatki w swoich albumach, a pewnego dnia jakaś blondynka z szerokiemi stopami naszkicowała profil tego blagiera. A on dąży tylko do tego, żeby polubiono jego kłamstwa i żeby w końcu zostawiono mu peseta[16].
— Mało go obchodzi, że ci heretycy, powróciwszy do siebie, będą obwieszczali wszędzie, jak to w katedrze toledańskiej, kościele prymasowskim Hiszpanii, słudzy kościelni, są toreadorami i asystują przy ceremoniach religijnych między jedną a drugą walką byków. Krótko mówiąc, zarabia więcej, niż ja, a skarży się na swój fach. Na tak piękną godność! Iść na czele procesyi obok wielkiego krzyża prymasowskiego, nieść widły przybrane karmazynowym aksamitem, by go podtrzymywać w razie upadku; mieć suknię, jak kardynałowie ze szkarłatnej brokateli! W tym kostyumie, jak utrzymuje kapelmajster, który wie niezliczoną ilość najrozmaitszych rzeczy, jest się podobnym do niejakiego Dantego, który mieszkał ongi we Włoszech i który, zeszedłszy na dno piekieł, opisał swoją podróż w poemacie.

Na ukrytych w murze, wijących się spiralnie wschodach, które łączyły dwa piętra, zadźwięczały czyjeś kroki.

— To Don Luis, — oświadczył Estaban. — Idzie odprawić mszę do kaplicy, a następnie uda się na chór.

Gabryel podniósł się, by powitać księdza. Był to człowiek drobny i delikatnej budowy; na pierwszy rzut oka uderzał brak proporcyi między wątłem ciałem i olbrzymią głową. Jego wypukłe, wystające czoło, jakgdyby przygniatało twarz śniadą, ospowatą o rysach nieregularnych. Był brzydki — a jednak spojrzenie jego oczu niebieskich, blask zębów zdrowych, białych, równych, które jakgdyby rozjaśniały usta, uśmiech naiwny, prawie dziecięcy, nadawał twarzy tej wyraz przyjemny, cechujący ludzi prostych, oddanych wyłącznie upodobaniom artystycznym.

— A więc to ten brat, o którym mi pan mówił tak często — zapytał muzyk.

I wyciągnął przyjaźnie rękę do Gabryela. Mieli obydwaj ten sam chorobliwy wygląd, a wspólność niedoli wytworzyła odrazu między nimi sympatyę.
— Ponieważ pan był w seminaryum — zaczął kapelmistrz — musi się pan znać trochę na muzyce?
— Jedynie to tylko wyciągnąłem z nauki, której mi tam udzielano — odpowiedział Gabryel.
— W swych podróżach po świecie musiał pan słyszeć wiele wyborowych utworów?
— Tak, czasami. Ze wszystkich sztuk najbardziej wzrusza mię muzyka. Nie znam jej, ale ją czuję.
— Ach, jak to dobrze, będziemy przyjaciółmi! Opowie mi pan swoje przygody... Jak ja panu zazdroszczę, żeś mógł tak obiedz świat cały.
Mówił, jak dziecko, pełne niepokoju. Nie chciał usiąść, chociaż Estaban, zapraszał go kilkakrotnie. Biegał tam i napo wrót, zarzuciwszy połę płaszcza na piersi, z kapeluszem w ręku, — biednym, wytartym pomiętym, kapeluszem filcowym, zda się, zarówno jak sutanna i obuwie, niemożliwym do użytku. Wbrew tej biedzie kapelmistrz zachował niezwykłą wytworność. Włosy jego dłuższe, niż zazwyczaj noszą duchowni, zwijały się w puklach. Wspaniały sposób, w jaki drapował płaszcz dokoła swej postaci, przypominał tenorów opery. Cechowała go pewna niedbałość, która zdradzała artystę, ukrytego pod suknią duchowną i niecierpliwiącego się, aby zrzucić ten całun.
Nagle poważne uderzenia dzwonów, podobne do odległego grzmotu, wstrząsnęły klasztorem.
— Stryju — powiedział Tato — wzywają nas na chór, powinniśmy już być w katedrze. Jest już za parę minut ósma.
— Ach, rzeczywiście! I pomyśleć, że ten urwis musiał mi o tem przypomnieć. No, chodźmy!
Estaban wyszedł wraz z księdzem muzykiem i Tomaszem, a Gabryel, zostawszy sam, wyciągnął: się na sofie. W kilka chwil później służąca postawiła przed nim dzbanek z mlekiem i napełniła niem filiżankę. Gabryel wypił — potem wycieńczony, zmęczony wpadł w stan dziwnej błogości i wreszcie zasnął. Pozostał tak nieruchomy przeszło godzinę; jego nierówny oddech przerywały od czasu do czasu ataki kaszlu.
Kiedy się obudził, zerwał się z drżeniem nerwowem, które w strząsnęło nim od stóp do głów i, jak pod naciskiem sprężyny, postawiło go na równe nogi.
Nieświadoma obawa ciągłego niebezpieczeństwa utkwiła w nim na zawsze: nawykł do tego w ponurych celach więziennych, czekając ustawicznie, kiedy się drzwi otworzą, kiedy będzie obity, jak pies, lub stanie przed plutonem egzekucyjnym wobec podwójnego szeregu luf karabinowych.
Nie chcąc już spać, wyszedł do klasztoru i, oparłszy się o baryerę, patrzył w ogród. Claverias było puste. Dzieci, które rozweselały je rano, poszły do szkoły. Kobiety weszły do kuchni, by przygotować śniadanie. Światło słoneczne zalewało jedną stronę klasztoru, a cień od kolumn odrzynał się wyraźnie w wielkich, złotych prostokątach, kładących się na taflowej posadzce. Cisza przemożna, święty spokój katedry przeniknęły Gabryela, jak głodki narkotyk. Siedem wieków przykutych do tych kamieni, owinęły go, jak siedem welonów, oddzielających od świata. Z jednego mieszkania dochodziły szybkie uderzenia młotka: był to młotek szewca, którego przez szyby okna widział Gabryel, pochylonego nad małym stolikiem. Na wykrawku nieba, obramionego dachami, fruwało kilka gołębi, wiosłując białemi skrzydłami, jak w lazurowem jeziorze; a kiedy się zmęczyły, wracały do klasztoru, wieszały się na baryerach i miłosnem gruchaniem zakłócały święty spokój. Od czasu do czasu drzwi katedry otwierały się i buchało z nich powietrze, przesycone zapachem kadzideł, nabrzmiałe głosem organów i uroczyście przeciąganym śpiewem modlitw łacińskich.
Gabryel przyglądał się kawałkowi ziemi, zamkniętemu w ramę arkady o twardych filarach ciemnego granitu, na wierzchołkach których deszcze zostawiły kwitnienie czarnej, aksamitnej pleśni. Do jednej części ogrodu zajrzało już słońce, reszta jednak była jeszcze pogrążona w zielonym cieniu. Dzwonnica zasłaniała jeden kąt nieba, pokazując swoje różowawe boki, ozdobione gotyckiem żebrowaniem i wzmocnione przez poprzeczne wypukłe skarpy z pasów czarnego marmuru, na którym widać było głowy tajemniczych postaci i tarcze herbowe arcybiskupów, biorących udział w jej budowie. Na samym wierzchołku, koło szczytów białego, jak śnieg, kamienia, za olbrzymiemi kratami widać było dzwony, jak ptaki z bronzu, zamknięte w żelaznej klatce.
Trzy potężne uderzenia spiżu, zwiastujące podniesienie, rozbrzmiały w całej katedrze. Kamienna góra drżała; drżenie to rozeszło się po nawach, po galerjach, pod sklepieniami, aż do fundamentów budynku. Potem nastała znów cisza: cisza, ta wydała się jeszcze więcej imponującą i bardziej głęboką po tym grzmocie metalu. I potem znów słychać było gruchanie gołębi, a w dole w ogrodzie świergotanie wróbli, upojonych promieniami słońca, które ożywiło już ciemną zieleń.
Gabryel nie bronił się, bezwiednie owładającemu nim wzruszeniu; oddał się całkowicie słodkiemu upojeniu tej ciszy i tego bezwzględnego spokoju. Pragnął nie istnieć. Za tymi murami był świat; ale nie było go ani widać, ani słychać: pełen szacunku i obojętności, świat nie przestępował nigdy progu tego zabytku przeszłości, wspaniałego grobowca, gdzie nie nie przedstawiało dlań interesu. Któż mógł przypuszczać, że Gabryel był tam? Ten starożytny, siedmiowiekowy budynek, ufundowany przez zmarłe potęgi polityczne i przez konającą wiarę, był jego ostatniem schronieniem. W epoce niewiary kościół został jego ucieczką tak, jak dla wielkich zbrodniarzy wieków średnich, którzy z wysokości klasztoru drwili ze sprawiedliwości, mającej dostęp, jak żebracy, tylko do jego drzwi. Będzie tam czekał w niemym spokoju aż dokona się powolne zniszczenie jego organizmu. Umrze ze słodkiem przeświadczeniem, że oddawna umarł już dla świata. Nareszcie spełni się gorące pragnienie zakończenia życia w cieniu sennej katedry — jedyna nadzieja, która pokrzepiała go, kiedy błądził pieszo po wielkich drogach Europy, ukrywając się przed policyą i przed żandarmami, przepędzając noce w rowach, skulony, z brodą między nogami, dygocąc od zimna.
Wdrapać się na katedrę, jak rozbitek wdrapuje się na resztki okrętu, takie było jego marzenie i to marzenie spełnia się. Kościół przygarnie go, jak stara, zasępiona matka, która śmiać się nie umie, ale wyciągnie doń swoje ramiona.




II.

Od czasu drugiego kardynała z domu Burbonów, Estaban Luna, ojciec Gabryela, był ogrodnikiem katedry na mocy prawa, jakoby wyłącznie przysługującego tej rodzinie...
Skoro ogrodnik stawiał sobie pytanie: który z Lunów wszedł pierwszy do służby kościoła prymasowskiego, uśmiechał się z zadowoleniem, a oczy jego sięgały w dal niezmierzoną, jakgdyby chciał zgłębić ogrom wieków. Lunowie byli tam równie dawni, jak fundamenty świątyni. Liczne pokolenia ich rodziły się w pomieszczeniach klasztoru górnego, i zdawało się, że katedra cała bardziej do nich należy, niż do kogo innego.
Kanonicy, dobrodzieje, biskupi zmieniali się ustawicznie. Zdobywali oni stanowiska, umierali na nich, i kto inny zajmował ich miejsce. Był to nieprzerwany pochód twarzy nowych, nowych osobistości, które ściągały ze wszystkich stron Hiszpanii, osiadały tu i po kilku latach przenosiły się do wieczności, zostawiając innym swoje miejsca. Ale Lunowie pozostawali niezmiennie na swej placówce, jakoby starożytna ta rodzina była jednym więcej filarem kościoła. Było bardzo możliwe, ażeby arcybiskup jednego roku nazywał się Don Bernardo, a następnego Don Gaspar, a jeszcze po tem Don Fernando, ale niepodobieństwem poprostu byłoby, rzeczą nieprawdopodobną, ażeby katedra nie miała jakiegoś Luny bądź to w ogrodzie, bądź w zakrystyi lub transepcie; tak przyzwyczaiła się bowiem do służby ich od wieków.
Ogrodnik Luna mawiał z dumą o przodkach— o swoim szlachetnym a nieszczęśliwym krewnym, konstablu Don Alvarezie, pogrzebionym w kaplicy, jak król za wielkim ołtarzem; o papieżu Benedykcie XIII, wyniosłym i upartym, jak wszyscy z tej rodziny; o Don Pedrze de Luna, piątym tego nazwiska z tych, którzy zajmowali stolec arcybiskupi w Toledo; i o innych jeszcze, nie mniej słynnych niż poprzedni.
— Wszyscy jesteśmy z tej samej gliny — mawiał ambitnie. Wszyscy przybyliśmy na podbój Toleda wraz z dobrym naszym królem Alfonsem VI. Niektórym jednak z nich podobało się przymknąć do Maurów i ci stali się szlachcicami, posiedli zamki, gdy tymczasem inni, moi przodkowie właśnie i ja pozostaliśmy w służbie katedry, jako gorliwi katolicy.
Z lubością, niby książę jakiś, opowiadający hlstoryę swoich praszczurów, Estaban wywodził genealogię Lunów, gubiącą się gdzieś w mrokach piętnastego wieku. Ojciec jego rodzony znał Don Francisca III Lorenzana, tego pysznego i rozrzutnego księcia kościoła, który niezmierne dochody arcybiskupstwa trwonił na budowę pałaców i na wydawnictwa książek, niby jakiś wielki magnat z epoki Benesansu. Znał również pierwszego kardynała de Bourbon, Don Luisa II, i chętnie opowiadał przygody romantyczne tego infanta, brata Carlosa III. Zwyczaj, mocą którego młodsi synowie szlachetnych rodów przeznaczeni byli do stanu kapłańskiego, sprawił, że Don Luis został kardynałem w dziewiątym roku życia. Ten dobry pan jednak sportretowany w sali kapitulnej w białej peruce, z ustami umalowanemi i niebieskiemi oczami, zdradzał raczej więcej upodobania do uciech światowych niż dbałości o wspaniałość kościoła, porzucił też arcybiskupstwo, ażeby się ożenić z pewną damą nader średniej wartości, i tym końcem poróżnił się nazawsze z monarchą, który go ostatecznie skazał na wygnanie.
Estaban Luna, przeskakując poprzez wieki od przodka do przodka, wspominał jeszcze arcyksięcia Alberta, który zrzekł się mitry toledańskiej, ażeby rządzić Niderlandami, tudzież wspaniałego kardynała Tawera — wielkiego protektora sztuk — wszystko to książąt doskonałych, darzących rodzinę jego szczególniejszymi względami, ponieważ znali odwieczne przywiązanie Lunów do kościoła prymasowskiego.
Jego własna młodość nie była zbyt szczęśliwa. Działo się to w czasie wojny o Niepodległość. Francuzi zajęli Toledo i weszli do kościoła, jak poganie, pobrzękując szablami i kręcąc się po wszystkich kątach w czasie mszy solennej. Klejnoty pochowano. Kanonicy i proboszczowie, których zwano wtedy racioneros, rozproszeni byli po całym półwyspie. Jedni szukali schronienia w miejscowościach, należących jeszcze do Hiszpanii, inni, przyczajeni w wioskach, wzdychali do rychłego powrotu Deseado[17]. Widok chóru wywoływał litość; słychać tam było kilka zaledwie głosów. Były to głosy bojaźliwych i samolubów, którzy, przykuci do swoich stal, nie zdolni żyć zdala od nich, poddali się uzurpatorowi. Drugi kardynał z rodu Burbonów, łagodny i bez wpływu, Don Luis Maria, bawił w Kadyksie, jako regent królestwa.
Był on jedynym z tego domu na półwyspie, a kortezy ujęły go sobie, ażeby nadać pewnego poloru dynastycznego swej rewolucyjnej władzy.
Kiedy kardynał, po zawartym pokoju, wrócił do arcybiskupstwa, Estaban ujrzał ze wzruszeniem tę twarz dąsającego się dziecka, o niezmiernie małej, okrągłej czaszce. Don Luis Maria wracał smutny i zniechęcany po widzeniu się w Madrycie ze swym siostrzeńcem Ferdynandem VII. Współtowarzysze regencyi byli uwięzieni lub wygnani, a on tylko dzięki mitrze i nazwisku uniknął tego losu. Nieszczęsny prałat przypuszczał, że robi wiele, troszcząc się podczas wojny o interesy rodziny; oto uznano go za wolnomyśliciela, wroga religii i tronu zanim zdążył domyśleć się na czem polega jego zbrodnia. Smutek zaczął pożerać biednego kardynała. Odtąd całe swe dochody poświęcał na upiększenie katedry. Po jego śmierci, która nastąpiła w chwili, gdy zaczynała się reakcya 1823 roku, stolec arcybiskupi dostał się Inguanzo’wi, trybunowi absolutyzmu, prałatowi o szpakowatych faworytach, który, jako członek Kortezów w Kadyksie, będąc sam deputowanym, atakował wszystkie reformy, podnosząc powrót do polityki austryackiej, jako jedyny środek ocalenia kraju.
Poczciwy ogrodnik przywitał z równem uniesieniem kardynała de Bourbon, znienawidzonego przez królów, jak prałata, którego przykry charakter i arogancya gwałtownego reakcyonisty, terroryzowały całą djecezyę. Dla Estabana ktokolwiek zdobywał stolec Toledański musiał być człowiekiem doskonałym i czyny jego nie mogły podlegać krytyce. Dzielny sługa kościoła miał zatknięte uszy na szemrania kanoników i beneficientów, którzy, paląc cygara w altanie ogrodu, rozmawiali o kaprysach jego Ekscenlencyi Inguanza i oburzali się na rządy Ferdynanda VII, ponieważ rządy te nie były dość czyste i ponieważ z bojaźni przed cudzoziemcami nie śmiały wskrzesić zbawczego trybunału Inkwizycji.
Jedna rzecz, która zasmucała ogrodnika, to upadek ukochanej katedry. Dochody arcybiskupstwa i kapituły zmniejszyły się bardzo od czasu wojny. Nastąpiło to, co następuje po wielkich wylewach: odchodzące wody zabierają ze sobą drzewa i budynki, zostawiając kraj zniszczony i pusty. Kościół prymasowski stracił masę przywilejów. Dzierżawcy, korzystając z nieszczęść publicznych, zamienili się na właścicieli. Wsie odmawiały płacenia służebności feodalnych, jakgdyby umiejętność bronienia życia i prowadzenia wojny, wyzwoliła ich nazawsze z poddaństwa. Z drugiej strony ci złoczyńcy Kortezy, obalając prawa panów, obcięli olbrzymie dochody opactwa, zdobyte w czasach, kiedy arcybiskupowie Toledańscy w hełmach na głowie, z koncerzami w dłoniach walczyli przeciw Maurom.
Pomimo to wszystko kościół prymasowski posiadał jeszcze znaczną fortunę i utrzymywał swój przepych, jakgdyby nic nie zaszło; ale Estaban z głębi swojego ogrodu przeczuwał niebezpieczeństwo, kiedy dowiedział się od kanoników o spiskach liberałów, o rozstrzeliwaniach, wieszaniach i zesłaniach, do których Najjaśniejszy pan Don Fernando był zmuszony uciec się, by nareszcie zdusić śmiałość Czarnych[18], nieprzyjaciół Monarchii i kościoła.
— Rozsmakowali się w konfiturach — mówił Estaban — i powrócą! Tak, zaprawdę, powrócą, jeśli tylko pozwolimy im na to. Podczas wojny pierwsi szarpnęli nas zębami i wydarli katedrze więcej, niż połowę jej dóbr; nie omieszkają zjeść reszty, jeśli zdołają uchwycić rączkę rondla.
Ogrodnik obruszał się na samą myśl o tem. Czyż po to arcybiskupi Toledańscy walczyli z Maurami, podbijali miasta, zdobywali zamki, zagarniali dobra, które stawały się następnie własnością katedry, wszystko — aby przysporzyć chwały Bogu i kościołowi. Jeśli tyłu wiernych, królowych, wielkich dygnitarzy, zwykłych śmiertelników w testamentach na wypadek śmierci, dla zbawienia duszy, zapisywało świętemu kościołowi prymasowskiemu najpiękniejsze dobra, czy to dlatego, by dostały się one w nieczyste ręce bezbożników? Co stanie się z setkami uczciwych ludzi, wielkich i małych, świeckich i duchownych, dygnitarzy i prostych urzędników, którzy żyją z dochodów katedry? Czyż to nazywa się wolnością? Kraść cudzą własność i zostawiać w nędzy masę rodzin, które żywiła wielka kuchnia kapituły!...
Kiedy żałobne przypuszczenia ogrodnika zaczęły się spełniać i kiedy Mendizabal wydał dekret, obalający poddaństwo, kardynał Inguanzo, zamurowany w swoim pałacu przez liberałów, podobnie, jak jego poprzednik przez absolutystów, postanowił umrzeć, by nie być świadkiem potwornych zamachów na mienie kościelne. Estaban, który, jako biedny ogrodnik, nie mógł sobie pozwolić na na śladowanie kardynała, żył dalej; ale odczuwał codziennie nowe zmartwienia, dowiadując się, że za sumy zrabowane niektórzy umiarkowani, ci, którzy wysłuchiwali nawet Wielkiej Mszy, nabywali już to dom, to ogród, to łąki pastewne, a wszystko należące niegdyś do kościoła prymasowskiego, teraz zaś wpisane na listę dóbr narodowych. „Zbóje“! Ta nieskończona ilość sprzedaży na licytacyi, rozdrabniająca dobra kościelne, do takiej rozpaczy doprowadzała Estabana, jakgdyby widział zbirów, wpadających do jego własnego mieszkania na Claveriasie, grabiących meble rodzinne, do których były przywiązane jakieś wspomnienia o przodkach.
Była chwila, że chciał porzucić swój ogród i udać się do Maestrazgo[19] albo do północnych prowincyi, żeby połączyć się z wiernymi, którzy, broniąc praw Carlosa V, pragnęli powrotu dawnych czasów. Miał wtedy lat czterdzieści, czuł w sobie dość ruchliwości i siły; i, chociaż był człowiekiem spokojnym, który nie dotknął się w życiu fuzyi, zapalał się, słysząc o kilku studentach, chłopcach nieśmiałych i pobożnych, którzy, uciekłszy z seminaryum, walczyli w Katalonii pod czerwoną kapą Don Ramón Cabrera. Ale ogrodnik, żeby nie być samotnym w zadużem mieszkaniu na Claveriasie, ożenił się przed trzema laty z córką zakrystyana i miał z nią jednego syna; zresztą nie mógłby żyć zdaleka od swego ukochanego kościoła. I dlatego też pozostał nadal ogrodnikiem.
Wraz z zakończeniem wojny znikły wszystkie nadzieje Estabana. Wpadł w rozpaczliwe odrętwienie i nie chciał słyszeć o niczem, co działo się po za katedrą. Bóg opuścił sprawiedliwych; źli i zdrajcy rozmnażali się coraz bardziej. Jedyną pociechą jego była wielkość świątyni, która, stojąc już wieków tyle, mogła drwić z nieprzyjaciół jeszcze przez najdłuższe czasy.
Wszystkie jego chęci ograniczały się odtąd do uprawy ogrodu, a jedynem pragnieniem stało się, by śmierć zastała go tak, jak jego przodków, w górnym klasztorze, i żeby mógł zostawić po sobie nową generacyę Lunów, któraby w dalszym ciągu podejmowała służbę w świętem obejściu Katedry. Jego najstarszy syn Tomasz miał już lat dwanaście, mógł więc pomagać ojcu w uprawie ogrodu. Młodszy o lat kilka Estaban, objawiał tak gwałtowną pobożność, że, zaledwie umiejąc chodzić, klękał przed świętymi obrazami, zawieszonymi w mieszkaniu i płacząc, prosił matkę, żeby prowadziła go do kościoła i pokazywała świętych.
Tymczasem bieda wkradała się do katedry. Zmniejszano liczbę księży, mających prebendy; jeśli umierał jaki urzędnik, nie obsadzono nowego na jego miejsce; cieśle, murarze, szklarze, bezustannie dotąd zajęci reperacyami w kościele Prymasowskim i mieszkający w jego obejściu, obecnie zostali zwolnieni ze swych obowiązków. Jeśli od czasu do czasu zdarzała się jakaś robota, trzeba ją było powierzać robotnikom obcym. Wiele mieszkań na Claveriasie stało pustkami. Cisza grobowa zapanowała w miejscach, gdzie dawniej mieszkały liczne rzesze. Rząd madrycki (trzeba wiedzieć z jakim wyrazem pogardy ogrodnik wymawiał te wyrazy) prowadził układy z Ojcem Świętym, żeby zawrzeć to, co się nazywa konkordatem. Ograniczano liczbę kanoników, jakgdyby kościół Prymasowski był kollegjatą, a rząd opłacał ich, jak drobnych urzędników. Na potrzeby kultu i na utrzymanie najwspanialszej katedry Hiszpańskiej, tej katedry, która w czasach dziesięciny nie wiedziała gdzie wtłoczyć wszystkie swoje bogactwa, przyznany kredyt wynosił tysiąc dwieście pesatas na miesiąc!
— Tysiąc dwieście pesatas! — mówił do swojego syna Tomasza, tłustego, spokojnego chłopca, którego nie zajmowało nic poza ogrodnictwem. Tysiąc dwieście pesatas! Przecież ja pamiętam katedrę, kiedy miała sześć milionów dochodu! Co robić z taką drobnostką. Złe czasy się zbliżają i gdybym nie był Luną, kazałbym was nauczyć jakiegoś rzemiosła, poszukałbym wam zajęcia poza kościołem Prymasowskim. Ale Lunowie nie mogą opuszczać stanowiska, jak tylu nicponiów, którzy zdradzili sprawę boską.
Tu urodziliśmy się, tu powinniśmy umrzeć wszyscy do ostatniego z rodziny.
I, rozwścieczony na duchowieństwo katedry, które, zadowolone, że wyszło zdrowo i cało z zawieruchy rewolucyjnej, uprzejmie przyjęło konkordat i jego pieniądze, zatrzaskiwał furtę sztachety i zamykał się w swoim ogrodzie.
Dobrze, że chociaż ten mały świat roślinny nie zmienił się wcale! Jego cień zielony podobny był do mroków, które ogarnęły duszę ogrodnika. Nie było tu hałaśliwej radości, kipiącej barwami i szmerem, jak w ogrodach na odkrytem powietrzu, zalewanych całemi falami słońca; ale był smutny czar ogrodów klasztornych, zamkniętych w czterech ścianach, gdzie blady dzień ślizgał się tylko po dachach i arkadach, pozbawionych ptactwa, które fruwało tylko nad nimi, zdziwione tym rajem w studni. Roślinność tu była ta sama, co na pejzażach helleńskich: proste laury, spiczaste cyprysy i kępy róż, jak w idyllach poetów greckich. Ale ostrołuki, które je więziły, aleje, wyłożone wielkiemi płytami, między któremi wyrastała trawa, krzyż, na znajdującej się w pośrodku ogrodu, obrośniętej bluszczem, krytej czarnym szyfrem, altanie, pleśń kamieni i rdza krat, wilgoć muru ozielenionego przez deszcze — nakładało na ogród piętno chrześciańskiej starości. Drzewa poruszały się na wietrze, jak kadzielnice; kwiaty bez blasku, omdlewające, anemiczne, a jednak piękne, miały zapach kadzidła, jakgdyby kłęby powietrza, wychodzące ze świątyni, zmieniły ich zapach naturalny. Woda deszczowa, spadająca z rynien, stała senna w dwóch głębokich cysternach. Wiadro ogrodnika, rozbijając na chwilę zieloną skorupę jej powierzchni, ukazywało ciemny błękit wnętrza; ale jak tylko zatarły się koncentryczne kręgi, drobne zielone roślinki przybliżały się, łączyły i znów woda znikała pod zasłoną roślinną, bez jednego drgnienia, bez szmeru, martwa, jak cała świątynia, pogrążona w ciszy wieczornej.
Na Boże Ciało i Wniebowzięcie Najśw. P., obchodzone 15 sierpnia, wierni przybiegali ze dzbankami, które Estaban napełniał wodą cystern. Byłto stary zwyczaj, drogi sercom Toledańczyków, którzy, skazani cały rok na picie błotnistej cieczy Taga, chwalili wodę Katedry. W innych wypadkach odwiedziny publiczności przynosiły Estabanowi pewne korzyści. Dewotki przychodziły do niego po bukszpan do ubierania świętych obrazów, lub też kupowały rośliny w doniczkach, przekonane, że były one o wiele piękniejsze, niż w cigarrales, ponieważ pochodziły z kościoła prymasowskiego. Staruszki żądały od niego gałęzi laurowych, potrzebnych do zaprawy sosów, lub na lekarstwa. Te małe dochody dodane do dwóch pesetas, wypłacanych obecnie przez kapitałę, jako wynagrodzenie za służbę ogrodnika, pozwalały mu wyżywić rodzinę.
Później, kiedy już bliskim był starości, urodził mu się trzeci syn Gabryel, który w czwartym roku życia wprowadzał w podziw wszystkie kobiety na Clavenasie. Matka twierdziła ze ślepą wiarą, że był on żywem wyobrażeniem Chrystusa, trzymanego na ręku przez Dziewicę z kaplicy Wniebowzięcia. Ciotka Tomasa, żona Lazura i matka licznej rodziny, która zajmowała połowę klasztoru górnego, wychwalała inteligencyę siostrzeńca, kiedy ten zaczynał ledwie mówić i zachwycała się naiwną pobożnością, z jaką mały Gabryel przyglądał się postaciom świętych.
— Wygląda, jak anioł — mówiła do swych przyjaciółek. Trzeba widzieć z jaką powagą odmawia modlitwy... Wierzcie mi, zajdzie on daleko, a może zostanie biskupem. Kiedy mój ojciec był zakrystyanem, znałam chłopców na chórze, którzy teraz noszą mitrę, nie jest więc niemożliwem, że kiedyś Gabryel osiądzie na arcybiskupstwie toledańskiem.
Hymn pochwał i zachwytów otaczał malca, jak dym kadzideł. Rodzina żyła tylko dla niego. Stary Estaban — ojciec dawnej daty, który, kochając dzieci, obchodził się z nimi surowo, by je lepiej wychować — miał dla małego jakby drugą młodość; bawił się z nim i ze śmiechem poddawał się wszystkim jego kaprysom. Matka porzucała zajęcie, żeby nie przeszkadzać Gabryelowi, a bracia z zachwytem wsłuchiwali się w jego szczebiotanie. Starszy Tomasz, który zastąpił ojca w ogrodzie i który w pełni zimy stąpał boso po oszronionych zagonach i po chropowatych płytach alei, wchodził często do mieszkania z rękoma pełnemi ziół aromatycznych i dawał je do zabawy małemu bratu. Młodszy, trzynastoletni Estaban, który z pomiędzy wszystkich dzieci na chórze gorliwą służbą do mszy zaskarbił sobie łaski księży i, którego czerwona sutanna i rurkowana komża wprawiała w zdumienie Gabryela, przynosił mu często kawałki świec woskowych i kolorowe obrazki, wykradane z brewiarzy kanoników.
Czasami niesiono malca do składu Olbrzymów — obszernej sali, powstałej z miejsca wyzyskanego między dwoma skarpami nawy i ich lukami. Byli tam bohaterowie świąt starożytnych: gigantyczny Cyd z wielkim mieczem i cztery pary olbrzymich manekinów, wyobrażających cztery części świata — manekinów, ubranych w czerwone, zjedzone przez mole, suknie, z głowami potrzaskanemu, figur niegdyś rozweselających ulice Toleda. Dziś gniły one na strychach katedry. W jednym kącie stał Tarasque, okropny potwór z kartonu, który przerażał dziecko, ilekroć otworzył ziejącą paszczę i kiedy na pofałdowanym grzbiecie jego, zaczynała kręcić się, jak szalona, sprośna lalka, której bigoterya wieków poprzednich dała nazwę Ana Bolena[20].
Kiedy Gabryel wstąpił do szkoły, wszyscy zaczęli wynosić jego niesłychane zdolności. Dziatwa klasztoru górnego, która do wściekłości doprowadzała Srebrną pałkę — księdza wyznaczonego przez rząd i policyę dla tego plemienia, osiadłego pod dachami — ubóstwiała młodego Gabryela, jak cud jaki. Zanim zaczął dobrze chodzić — umiał już czytać. W siódmym roku życia uczył się już łaciny, którą pojmował tak łatwo, jakby była jego rodowitym językiem; w dziesiątym roku prowadził dyskusye z duchownymi, którzy — znajdowali przyjemność w opanowaniu mu.
Stary Estaban, coraz słabszy i coraz bardziej zgarbiony, uśmiechał się z zadowoleniem, patrząc na swoje ostatnie dzieło. „Będzie chwałą domu. To dziecko jest Luna: może sięgać wszędzie bez obawy, ponieważ miał nawet papieżów w rodzinie”.
Kanonicy przed zaczętem nabożeństwem zabierali uczniów do zakrystyi i tam wypytywali ich o postępy w nauce. Pewien ksiądz z biura arcybiskupa przedstawił Gabryela kardynałowi, który, usłyszawszy jego odpowiedzi, dał mu garść migdałów i nadzieję stypendyum na ukończenie seminaryum.
Lunowie i ich bliżsi i dalsi krewni, którzy składali prawie całą ludność klasztoru górnego, ucieszyli się bardzo z tej łaski: Gabryel mógł być tylko księdzem. Dla tych ludzi, od samego urodzenia, przyrośniętych do katedry, jak mech do kamieni, dla ludzi, którzy uważali biskupów toledańskich za najpotężniejsze po papieżu istoty na świecie — jedyne miejsce dla człowieka zasługi było w kościele.
Poszedł więc do seminaryum, a wszystkim na Glaveriasie zrobiło się nagle pusto. Odjazd Gabryela zakończył te czuwania, podczas których oddźwierny, zakrystyan i inni urzędnicy katedry, słuchali, jak uczeń dźwięcznym i czystym głosem, z wdziękiem anioła, czytał to żywoty świętych, to dzienniki katolickie, przychodzące z Madrytu, to Don Quijot’a, oprawionego w pargamin, drukowanego według starej ortografii — cennej pamiątki, przechodzącej u Lunów z ojca na syna — z pokolenia na pokolenie.
Życie Gabryela w seminaryum było monotonnem i pospolitem życiem pracowitego studenta: zwycięstwa, odnoszone w dysputach teologicznych, nagród poddostatkiem, zaszczyt świecenia przykładem kolegom. Od czasu do czasu któryś z kanoników, profesorów seminaryum wstępował do ogrodu klasztornego.
— Wasz chłopiec prowadzi się dobrze, Estabanie. Uczy się najlepiej — a w dodatku jest skromny, pobożny, jak święty. Będzie pociechą waszej starości.
Ogrodnik kręcił głową. Tryumfy dziecka dojrzy tylko z nieba, jeśli Bóg go tam powoła. Umrze, zanim zacznie się chwała syna, ale to nie martwił go. Inni będą się radowali ze zwycięstwa, inni będą dziękowali Panu za dobrodziejstwa.
Wyższe wykształcenie, teologia, prawo kanoniczne, wszystko było tylko zabawą dla młodzieńca, którego nadzwyczajne zdolności zadziwiały nauczycieli.
Z powodu tego przedwczesnego rozwoju porównywano go z najsławniejszymi ojcami Kościoła. Wkrótce miał skończyć studya i przypuszczano, że Jego Eminencya da mu katedrę w seminaryum, zanim odprawi pierwszą mszę. Jego pragnienie wiedzy było nienasycone. Biblioteka zda się była wyłączną jego własnością. Niekiedy wieczorami udawał się do katedry i, rozmawiając z kapelmistrzem lub organista, dopełniał swoich umiejętności muzycznych. Co do wymowy — profesorowie i uczniowie byli oczarowani siłą zapału i przekonania, z jakimi mówił kazania.
— Jest urodzonym kaznodzieją, — mówiono w ogrodzie. — Ma ogień apostołów. Być może, zostanie kiedyś św. Bernardem lub Bossuetem. Kto wie jak daleko zajdzie ten chłopiec?
Jedna z nauk, najbardziej rozpalających Gabryela, była to historya katedry i prałatów, którzy byli jej administratorami. Obudziła się w nim dziedziczna miłość dla tej olbrzymki, ich wiecznej matki. Jednakże nie chciał zachwycać się nią, jak ślepiec, jak to robiło całe jego otoczenie; pragnął poznać przyczyny powstania wielu rzeczy, uwiarygodnić księgami ustne opowiadania ojca, więcej podobne. do legend, niż do faktów historycznych.
Z początku najwięcej zajmowała go chronologia arcybiskupów toledańskich, ten długi szereg ludzi sławnych, świętych, wojowników, pisarzy, książąt, którzy, jak królowie dynastyczni, mieli oznaczoną datę panowania. W niektórych epokach są oni prawdziwymi władcami Hiszpanii. Królowie gotajscy na swoich dworach byli tylko figurantami dla dekoracyi, których wznoszono lub składano z urzędu, stosownie do potrzeb chwili. Państwo było wówczas respubliką teokratyczną, a prawdziwą jego głową arcybiskup toledański.
Tę nieskończoną listę sławnych prałatów Gabryel rozdzielał i segregował podług ich charakterów.
Najpierw szli święci apostołowie wieków bohaterskich, biskupi biedni, jak prawdziwi wyznawcy Chrystusa, bosi, uciekający przed prześladowaniem rzymskiem i kładący w końcu głowę przed katem, z radosną nadzieją, że nadadzą większego znaczenia doktrynie, poświęcając życie: Eugeniusz, Melanciusz, Pelagiusz, Patruno i inni, których imiona błyszczały w zamierzchłej przeszłości, nawpół zatopione we mgle legendy.
Następnie szereg arcybiskupów okresu gotyckiego: prałatów — władców, którzy nad królami-zdobywcami miewali tę przewagę, jaką ma władza umysłowa nad zwycięskiem barbarzyństwem. Robili cuda, żeby zgnębić swych wrogów aryan; mieli na swoje usługi dziwy niebieskie, by nawrócić i ujarzmić twardych ludzi wojny.
Arcybiskup Montano, który mieszka ze swoją żoną pod jednym dachem, oburzony na szemranie powszechne, kładzie rozżarzone węgle pod swoje suknie kapłańskie, odprawia mszę i nie zapala się, okazując tym faktem nadnaturalnym czystość swego życia. Świętemu Ildefonsowi nie wystarczało pisanie ksiąg przeciw heretykom; za łaską Boga ukazała mu się święta Leokadya i zostawiła mu między palcami kawałek swojego płaszcza. Następnie sama Najświętsza Panna zeszła z nieba umyślnie, by mu zarzucić na ramiona ornat, haftowany boskiemi rękami. W wiele lat potem Sigiberto ośmielił się włożyć na siebie ornat, lecz za tę zuchwałość był złożony z urzędu, wyklęty i skazany na wygnanie. — Jedyne książki, jakie wychodziły w tych czasach, były pisane przez prałatów toledańskich. Oni układają prawa, namaszczają świętymi olejami czoła monarchów, robią z Wamby króla, konspirują na życie Egica, a sobory, które się zbierają w bazylice świętej Leokadyi, są zebraniami politycznemi, gdzie mitra zajmuje tron i guzie korona królewska leży u stóp arcybiskupa.
Z najściem Maurów kończy się szereg biskupów, skazanych na pokorę. Zaprawdę nie było to tak, jak za czasów rzymskich; nie potrzebowano bać się o swoje życie: muzułmanie nie robili męczenników i szanowali wiarę zwyciężonych. Wszystkie kościoły w Toledo były we władaniu chrześcian mozarabskich z wyjątkiem katedry, przerobionej na wielki meczet; ale katolicy byli biedni, a ciągłe wojny między Saracenami i chrześcianami w połączeniu z uciskiem, jakim odpowiadali Maurowie na barbarzyństwa reconquista[21] utrudniały podtrzymywanie kultu.
Do tej epoki należą ponure imiona Cixila, Epilandy, Wistremira, tego Wistremira, którego św. Eulogiusz nazywał „pochodnią Ducha Św. i światłem Hiszpanii, ale o którym historya nie wspomina ani słowa. Jeśli nawet św. Eulogiusz był umęczony, zawdzięcza to jedynie nieposkromionemu fanatyzmowi religijnemu. Co do Benito, Francuza z urodzenia, który zajmuje miejsce św. Eulogiusza na stolcu biskupim, postępował on tak, jak jego poprzednicy, ale zanim przyszedł do Toledo, postarał się, żeby w jakim kościele jego własnego kraju Najświętsza Panna przyniosła mu inny ornat.
Wkrótce potem, już w XI-m wieku występują, na scenę arcybiskupi — wojownicy w kolczugach, uzbrojeni w siekiery o dwóch ostrzach, conquistadorowie, którzy, pozostawiając służbę kościelną pokornym, sami dosiadali wojennych rumaków i myśleli, że źle służą Bogu, jeśli w przeciągu roku nie powiększyli dóbr kościelnych o kilka wsi i siół.
Pierwsi z nich są to Francuzi, zakonnicy sławnego klasztoru w Cluny, przysłani do konwentu w Sahagun przez księdza Hugo; oni to przyjęli tytuł Don na znak władzy. Po pobożnej tolerancyi biskupów poprzednich, którzy w pełnej swobodzie kultu mozarabskiego utrzymywali przyjazne stosunki z Arabami i z Żydami, następuje okrutne nieprzejednanie zwycięskiego chrześcianina. Zaledwie arcybiskup Don Bernardo zasiadł na stolcu toledańskim, skorzystał z nieobecności Alfonsa VI, by pogwałcić zobowiązania królewskie. Na mocy uroczystego traktatu, podpisanego przez króla, wielki meczet miał się zostać we władaniu Maurów. Ale arcybiskup owładnął królową, zrobił z niej swoją wspólniczkę i pewnej nocy w towarzystwie duchowieństwa i robotników wyważył drzwi meczetu, poświęcił go następnie, tak, że, kiedy nazajutrz rano Saraceni, z twarzą obróconą do wschodzącego słońca, przybiegli odprawiać swe modlitwy, zastali budynek przemieniony na katedrę katolicką.
Arcybiskup Don Martin, kapitan, dowodzący wojskiem przeciw Maurom w Andaluzyi, zdobywa dobra i towarzyszy Alfonsowi VIII-mu w bitwie pod Alarcos. Sławny prałat Don Rodrigo pisze kronikę Hiszpanii, przepełnioną cudami, i przyjmuje czynny udział w historyi, przepędzając więcej czasu na koniu, niż w stallach na chórze kościelnym; w bitwie pod las Navas daje przykład odwagi, rzucając się w sam wir walki; po zwycięstwie król daje mu w posiadanie dwadzieścia wsi, między innemi Talavera de la Reina... Don Sancho, syn Don Jaime Aragońskiego i brat królowej Kastylii, dba więcej o swoją godność candilla[22], niż o mitrę toledańską; kiedy dowiaduje się, że Maurowie są niedaleko, idzie na ich spotkanie na równiny Martos, rzuca się tam, gdzie się najwięcej krwi leje, ginie z rąk nieprzyjaciół, którzy ucinają mu ręce, a głowę zasadzają na pikę... Don Gil de Albornoz, słynny kardynał, uciekając przed Don Pedrem Okrutnym, wchodzi do Włoch i tu, jako zręczny kapitan, zwycięsko odbiera całe terytoryum papieżów, chroniących się w Awinionie...
Don Gutierre III walczy przeciw Maurom pod Don Juanem II-m... Don Alfonso de Acuna szczęka bronią pod Enrique’m IV-m w wojnach cywilnych. Żeby zamknąć godnie tę seryę prałatów — mężów stanu i mężów miecza, bogatych i potężnych, jak władcy, przypomnimy kardynała Mendoza, który przyjmuje udział w bitwie pod Toro, w zdobycia Grenady i który następnie rządzi krajem i w końcu Iiménez de Cisneros, który, nie mając już więcej Maurów do zwalczania na swoim półwyspie, przebywa morze i idzie na Oran, grożąc krzyżem, przemienionym w broń zaczepną.
Po orłach następują ptaki domowe. Po arcybiskupach w hełmach i kolczugach idzie szereg arcybiskupów bogatych i kochających się w przepychu. Ich zapał wojowniczy ogranicza się do pieniactwa, gdyż bez przerwy procesują się z miastami, z korporacyami i osobami prywatnemi, żeby utrzymać olbrzymią fortunę, zdobytą przez poprzedników. Hojni, jak Tavera, wznosili pałace, protegowali Greea, Bezzugnete’a i innych artystów, tworzyli w Toledo odrodzenie, które było jak echem Odrodzenia włoskiego. Skąpcy, jak Quiroga, obrzynali dochody przepysznej świątyni i zostawali bankierami królów, pożyczając miliony dukatów monarchom niemieckim, którzy, władając olbrzymiem państwem, gdzie słońce nigdy nie zachodziło, zmuszeni byli uciekać się do żebraniny skoro tylko galiony hiszpańskie nie wracały dość prędko z Ameryki.
Katedra była dziełem tych książąt Kościoła. Każdy zostawił na niej piętno swojego charakteru. Najtwardsi — wojownicy zrobili jej szkielet górę kamieni i las drzew, które tworzyły podwaliny, wykształceńsi, ci, którzy przyszli w epoce wyrobienia smaku, powstawiali kraty przedziwnie wykonane, portyki — prawdziwe koronki z kamienia, obrazy klejnoty, które przemieniły zakrystyę na skarbiec. Budowa olbrzymiej katedry trwała około trzech wieków. Kiedy mury i filary powstały z ziemi — sztuka gotycka była jeszcze w zaraniu. W przeciągu dwóch i pół wieków następnych architektura zrobiła ogromny postęp, którego etapy bardzo łatwo dają się zauważyć przy badaniu budynku. Podstawy słupów były zgruba ciosane bez żadnych ozdób; same słupy wznosiły się z surową prostotą, a arkady osadzone były na głowicach, których osty gotyckie nie miały jeszcze bujnej obfitości kwitnącego stylu. Ale w części górnej, budowanej w dwa wieki potem, okna z ich wielobarwnymi lukami świadczyły o wspaniałości sztuki, która doszła do swego apogeum.
Na dwóch krańcach transeptu spotykamy najoczywistszy dowód rozwoju, który dokonywał się w przeciągu setek lat, potrzebnych katedrze, do wyjścia z ziemi. Drzwi Zegara, zwane także drzwiami Feria ze swoją hieratycznie chłodną, grabą rzeźbą, ze swym tympanonem przeładowanym ciężkiemi scenami stworzenia — były przeciwstawieniem podwoi drugiego końca, zwanych drzwiami Lwów, lub Alegria, stawianych w dwa wieki później. Radosne i wspaniałe, jak brama pałacowa, uchylały już wejście zmysłowej śmiałości Renesansu, której spieszno było zająć miejsce w sztywnej architekturze chrześciańskiej: naga syrena, przymocowana do drzwi zakręconym ogonem, służyła za kołatkę.
Katedra, cała z białego, mlecznego kamienia, dobywanego w kopalniach, otaczających Toledo, wznosiła się jednym rzutem, począwszy od podstaw słupów aż do sklepień bez tritoriów, które przecięłyby arkady i obciążyły nawy położonymi wyżej łukami. Ten miękki kamień służył do dekoracyi architektonicznych, drugi, jeszcze miększy do budowy sklepień. Zewnętrzne skarpy i łuki przerzucone, lecące w przestrzeń, jak mosty, zrobione z twardego granitu, były dla świątyni tarczą, którą wieki pokryły złoconą patyną, a która podtrzymywała i osłaniała wytworność wnętrza.
Wewnątrz spotykamy próby wszystkich stylów, jakie kwitły na półwyspie. Drzwi najstarsze przedstawiały najprymitywniejszy i najtwardszy gotyk, ale drzwi Przebaczenia i Lwów były już budowane za czasów największego rozkwitu gotyku. Architektura arabska rozwinęła swoje wdzięczne łuki w triforiach, które biegną wzdłuż całej absydy za głównym ołtarzem: było to dzieło Cisnerosa, palącego księgi muzułmanów, ale wprowadzającego ich architekturę do kościoła Chrystusowego. Sztuka snycerska wykwitała na portalu klasztornym kapryśnymi arabeskami. Nawet barok znalazł tu swój wyraz w postaci słynnego przezrocza Tomégo, umieszczonego w sklepieniu absydy, celem jej oświetlenia.
Po południu Gabryel błądził po katedrze dopóki jej nie zamknięto. Lubił włóczyć się za wielkim ołtarzem, w najciemniejszem i najspokojniejszem miejscu całego kościoła. Drzemała tan większa część historyi Hiszpanii. W kaplicy królów, po drugiej stronie zamkniętych drzwi, których strzegli dwaj heroldowie kamienni z rękami opartemi na biodrach, królowie Kastylii spoczywali snem wiecznym w grobowcach, na których stały ich posągi w złotej zbroi, w postawie modlącej się, z mieczami ułożonymi na boku.
Seminarzysta zatrzymywał się chętnie przed kaplicą Santjago, by przez kratę patrzeć na trzy sklepione arkady. W głębi legendarny święty, ubrany w suknie pielgrzyma, z mieczem wzniesionym, tratował niewiernych kopytami swego konia. Wielkie konchy i czerwone tarcze, oparte na srebrnych księżycach zdobiły aż pod sklepienie biel murów. Ojciec Gabryela uważał kaplicę za swoją własność: była to kaplica Lunów. Wiele osób drwiło z tej paranteli, ale on święcie wierzył, że constabl Don Alvaro i Donna Juana Pimentel jego żona, złożeni w swych olbrzymich grobowcach, byli jego przodkami. Na czterech rogach grobowego kamienia żony, klęczało czterech mnichów z żółtego marmuru i przyglądało się szlachetnej damie, leżącej w pośrodku. Grobowca nieszczęsnego konstabla strzegło czterech rycerzów z Santjago, owiniętych w płaszcze zakonne. Czuwali oni nad szczątkami wielkiego mistrza, pochowanego z odciętą głową, w kamiennej trumnie z żebrowaniem gotyckiem. Gabryel przypominał sobie opowiadanie ojca o posągu Don Alvara. Ongi posąg ten był z bronzu. Kiedy odprawiano mszę w kaplicy, w chwili Ofiarowania ukryta maszynerya podnosiła go i stawiała na klęczki aż do skończenia ofiary. Jedni utrzymywali, że królowa — katoliczka[23], wymagała zniesienia tego efektu teatralnego, który niepokoił pobożnych; inni twierdzili, że zbuntowani żołnierze, wrogowie konstabla, połamali automat na drobne szczątki. Widziana na zewnątrz, kaplica Lunów ze swoiemi grubemi, zębatemi wieżami przypominała fortecę, oddzieloną od katedry. Chociaż rodzina i krewni Gabryela uważali tę kaplicę za swoją, on miał daleko więcej przywiązania do sąsiedniej, św. Ildefonsa, w której znajdował się grobowiec kardynała Albornoza. Z całej przeszłości katedry najwięcej pociągała go romantyczna postać tego prałata-wojownika, przyjaciela literatury i sztuki: Hiszpan z urodzenia, a Włoch ze zwycięstw. Kardynał spoczywał w bogatym grobie z marmuru, który lata powlokły szkliwem, nadały blask i słodki odcień bursztynu. Niewidzialna dłoń wieków, dotykając oblicza leżącej postaci, zniszczyła i przypłaszczyła nos, co nadało wojowniczemu arcybiskupowi wyraz mongolskiego okrucieństwa.
Cztery lwy czuwały nad śmiertelnymi szczątkami. Wszystko w tym człowieku było niezwykłe i awanturnicze, nawet śmierć. Ciało jego sprowadzono z Włoch do Hiszpanii. Wśród modlitw i śpiewów niosły je masy ludności, które przybiegały na miejsca pochodu pogrzebowego gorliwie, by uzyskać odpusty papieskie. Powrót zmarłego do ojczyzny trwał miesiące całe; dobry kardynał przebywał drogę powoli, z kościoła do kościoła, poprzedzany przez malowanego Chrystusa, który dziś jeszcze zdobi jego kaplicę. Idąc, rozpraszał na klęczące tłumy zapach zabalsamowanego ciała.
Dla Don Gila de Albornoz nie istniały rzeczy niemożliwe. Prałat ten był mieczem apostoła, który przyszedł na świat by nakazywać wiarę. Uciekając przed Don Pedrem Okrutnym, schronił się do Avinionu wraz z innymi sławniejszymi wygnańcami. Rezydowali tam wtedy papieże, wygnani przez lud, który, na głos trybuna swego Rienzi’ego zamarzył o odbudowaniu starożytnej respubliki konsulów. Ale Don Gil nie był to człowiek, któryby mógł się długo bawić na wesołym dworze prowansalskim. Pod kapą kapłana nosił kolczugę, jak prawdziwy arcybiskup toledański i, z braku Maurów, zapragnął zabijać heretyków. Pojechał do Włoch, by zorganizować i dowodzić wojskiem kościoła. Awanturnicy Europy i bandyci włoscy stworzyli jego armię; ogniem i mieczem niszczył wsie, rabował miasta w imię pana swojego pontyfikalnego władcy. I wkrótce wygnańcy z Awiniona mogli zająć nazad swój tron w Rzymie. Po wyprawach tych, które papieżom oddały połowę Włoch, kardynał bogaty, jak król, ufundował w Bolonii sławne „Collegium hiszpańskie”. Kiedy papież, wiedząc o jego grabieżach, kazał mu zdać rachunki, dumny Don Gil zawiózł do Rzymu wóz, naładowany kluczami:
— Są to klucze miast i zamków, które zdobyłem dla papiestwa — powiedział z pychą. — Oto moje rachunki.
Nieprzeparty urok, jaki mężowie wojny wywierali na charaktery słabe, pociągał Gabryela do kardynała Albornoza, tembardziej, że ta dzielność i duma duszy były udziałem sługi kościoła. Dlaczego w naszej epoce niewiary nie spotykamy takich ludzi, którzy mogliby być odnowicielami katolicyzmu?
Przechodząc wzdłuż i wszerz katedrę, Gabryel podziwiał kratę wielkiego ołtarza, cudowne dzieło Villalpando, z liśćmi ze starego złota, z czerniejącemi, poplamionemi kruszczem baryerami. Plamy te pozwalały mówić żebrakom i przewodnikom, że kraty były srebrne, ale panowie kanonicy kazali je przemalować na czarno, by je uchronię od drapieżności żołnierzy Napoleońskich. W głębi sanktuaryum lśniło oparcie wielkiego ołtarza, błyszczące ciepłym blaskiem starego złota: pod ażurowymi baldachimami masa postaci przedstawiała różne sceny pasyjne. Zdawało się, że między oparciem ołtarza i kratą, złoto strumieniami spływało wzdłuż murów, znacząc olśniewającemi liniami połączenia ciosanych kamieni. Pod zasłoną koronkowych łuków wznosiły się grobowce najstarszych królów Kastylii i wielkiego kardynała Mendoza.
Pomiędzy tabulaturami kolumn w cresteria[24] niema orkiestra gotyckich, z rozłożonemi skrzydłami aniołów, ubranych w sztywne dalmatyki, grała na lutniach, teorbanach i fletach. Między filarami stały posągi świętych biskupów tudzież różnych postaci historycznych i legendowych. Z jednej strony dobry altaqui[25] Abou-Walid dla swojej tolerancyi unieśmiertelniony w świątyni. Z drugiej — tajemniczy pasterz z las Navas, który wskazywał wyznawcom Chrystusa drogę, do zwycięstwa i potem znikł, jak posłannik Boga; była to nędzna postać chłopa o twarzy płaskiej, ubrana w ordynarny kaptur mnisi. Po lewej i po prawej stronie kraty, jako świadectwo minionej potęgi, wznosiły się dwie kazalnice z drogich marmurów i cyzelowanego bronzu.
Gabryel rzucił okiem na chór, podziwiając przecudne stale, gdzie siadali kanonicy i marzył z zachwytem, że kiedyś i on tam zasiądzie. Dalej ujrzał olbrzymi fresk świętego Krzysztofa, równie brzydki, jak imponujący: wyobrażał on, zajmując sobą całą ścianę, postać, która, pod względem ogromu, zdawała się być jedynym mieszkańcem, godnym katedry.
Kadeci akademii wojskowej zatrzymywali się przed tem malowidłem i z zajęciem oglądali olbrzyma o ciele różowem, niosącego małe Dzieciątko Jezus i podpierającego się na palmie, przypominającej miotłę. Wesoła młodzież bawiła się, mierząc szablą kostki świętego, żeby wyliczyć wiele takich długości mógł mieć szczęśliwy wielkolud. Ta bezceremonialność uczniów wojskowych raziła mocno uczniów duchownych.
Niekiedy Gabryel chodził do kaplicy mozarabskiej, słuchając bacznie starożytnej liturgii, zachowywanej jeszcze przez niektórych oficyantów, wiernych stróżów kultu katolickiego z wieków średnich. Na ścianach, w kolorach żywych przedstawiony był podbój Oranu przez sławnego kardynała Cisnerosa. Seminarzysta, słuchając monotonnego śpiewu księży mozarabskich, myślał o zatargach, jakie wynikły za czasów Alfonsa VI z powodu różnicy między liturgiką rzymską i toledańską, między kultem cudzoziemskim i narodowym. Wierni, by zakończyć te wieczne spory — „żądali sądu Boga”. Król wezwał rycerza z Rzymu, a Toledańczycy powierzyli obronę rytuału gotyckiego mieczowi Juana Ruiz, kasztelana z nad brzegów Pisuerga. Zwycięstwo padło na stronę liturgiki gotyckiej, która wykazała swoją wyższość wspaniałemi pchnięciami floretu; ale chociaż wola Boga objawiła się w sposób tak uderzający, rytuał rzymski powoli wszedł do kultu a liturgika mozarabska zachowała się jedynie w tej kaplicy, jako ciekawy zabytek przeszłości.
Wieczorem po skończonych nabożeństwach, kiedy zamykano katedrę, Gabryel udawał się do mieszkania dzwonnika. Mariano, syn tego ostatniego chłopiec w wieku seminarzysty, przez szacunek dla nauki przywiązał się do niego i wprowadzał go na najwyższe szczyty katedry. Otwierając kluczami drzwi sklepień, wchodzili do tych miejsc tajemniczych, gdzie tylko od czasu do czasu ukazywali się robotnicy.
Widziana z wysokości, katedra wydawała się brzydką i pospolitą. W pierwszych czasach istnienia, sklepienia jej nie były niczem nakryte, otaczała je jedynie powietrzna balustrada. Ale deszcze zniszczyły szczyty, grożąc zupełną ruiną; wtedy kapituła kazała zrobić świątyni dach z szarych dachówek, który nadał jej pozór jakiegoś magazynu lub olbrzymiego biura. Wierzchołki łuków, jakby zawstydzone, ukazywały się nad tym pospolitym dachem; skarpy zagłębiały się i ginęły między płaskiemi przybudówkami, opartemi o katedrę; wieżyczki wschodowe chowały się za pokrywą tych brzydkich dachówek.
Dwaj towarzysze, ślizgając się po zielonych od deszczów gzemsach, wchodzili na najwyższe krawędzie budowli. Nogi ich plątały się w dzikiej roślinności, której płodna natura kazała wyrastać w szparach między kamieniami. Za ich zbliżeniem, stada ptaków zrywały się z tych lasów w miniaturze. Wypukłości rzeźby służyły za schowanie dla gniazd. Każde wgłębienie w kamieniu było małem jeziorem, w którem gasił pragnienie ten skrzydlaty naród. Niekiedy na wierzchołkach łuków siadał wielki czarny ptak, w znieruchomieniu swojem wyglądający, jak dziwaczna ozdoba architektoniczna: był to kruk, który, wygładziwszy sobie dziobem pióra, potrafił godzinami całemi siedzieć na słońcu. Dla tych, którzy patrzyli z dołu, był on zaledwie wielkości muchy.
Sklepienia wprawiały Gabryela w osłupienie. Nikt nie mógł przypuszczać, że istniał taki świat na szczytach gmachu. Kiedy w wiele lat potem znalazł się pod dachami teatru, przypomniał sobie sklepienia katedralne. Dwaj przyjaciele kroczyli środkiem labiryntu ze spróchniałych belek, podtrzymujących dach, po wąskich ścieżynach, między białemi, pokrytemi kurzem, wypukłościami garbatego gruntu. W niektórych miejscach natrafiali na dziury, przez które było widać wnętrze kościoła z wysokości, sprowadzającej zawrót głowy: były one, jak okna strzelnic, przebite prostopadłe, jak gardziele studni, na których dnie przechodziły stworzenia ludzkie nie większe niż mrówki. Przez te otwory spuszczały się sznury wielkich żyrandolów i złocony łańcuch, na którym wisiał krucyfix na kracie wielkiego ołtarza. W cieniu widać było zębate i zardzewiałe koła olbrzymich wind, ich korby i sznury, a także przyrządy do tortur, porzucone tu w zapomnieniu. Była to skryta maszynerya wielkich widowisk religijnych, aparaty te służyły także do podnoszenia w wielkim tygodniu ogromnego baldachimu Monumenta[26].
Między belkami w promieniach słońca tańczyły atomy tego kurzu, który od wieków w grubych pokładach zbierał się pod sklepieniami. Stuletnia pajęczyna poruszała się na wietrze, jak wachlarze gazowe. Kroki ludzkie, rozlegające się w tych ciemnych kątach, wywoływały tłumne ucieczki, opanowanych dzikim strachem szczurów, chroniących się za porzuconemi tu tarcicami. W najmrocznieszych miejscach fruwały czarne ptaki które na noc przez otwory sklepień zlatywały do katedry. Oczy sów błyszczały w ciemnościach, jak świetne punkty. Nietoperze, przerażone światłem, w niepewnym locie muskały skrzydłami twarze intruzów.
Gabryel miał lat osiemnaście, kiedy stracił ojca. Stary ogrodnik umarł spokojnie, widząc wszystkich swoich na służbie klasztornej. Tradycya została zachowaną. Najstarszy syn, Tomasz, zajął miejsce ojca. Młodszy Estaban, który przez czas dłuższy był tylko dzieckiem chóru i pomocnikiem zakrystyana, zajął nareszcie miejsce uciszacza, dające wraz z drewnianą laską (vara de palo) siedem realów dziennie, przedmiot najśmielszych jego marzeń. Co do najmłodszego, Gabryela, starzec miał pewność, że kiedyś, jako ojciec kościoła, zasiądzie w niebiesiech po prawicy Wszechmogącego.
Młody człowiek nabył w seminaryum pewnej surowości klasztornej, która robi z księdza żołnierza, dbającego więcej o interesy kościoła, niż o uczucia rodzinne. Śmierć ojca nie bardzo go zasmuciła. Ważniejsze sprawy zajmowały wtedy umysł przyszłego dostojnika.




III.

Było to podczas wrześniowej rewolucyi. W katedrze i w seminaryum zapanowało wielkie wzburzenie umysłów. Od poranka do wieczora komentowano wszystkie nowiny, nadchodzące z Madrytu. Cortezy, ogłosiwszy się Konstytuantą, stali się tchnieniem piekieł, jak mawiały czarne sutanny, zakreślając koła, przy rozkładaniu dzienników. Jeśli duchowieństwo radowało się, czytając mowy Manteroli, cierpiało męki śmiertelne z powodu odezw rewolucyjnych, obalających całą przeszłość twardemi uderzeniami. Kasta duchowna zwracała oczy na Don Karlos’a, który zaczynał już wojnę w północnych prowincyach: „kiedy król gór baskijskich zejdzie na równiny Kastylii, zaradzi wszystkiemu“. Ale lata przeszły; Don Amadeo przyszedł, powrócił; w końcu ogłoszono Respublikę i święta sprawa nie posunęła się wcale. Niebo pozostawało głuche. Deputowany republikański, wypowiadając wojnę Bogu — wyzywał Boga, by go zmusił do milczenia... Bezbożność, nagradzana i trymfująca, rosła, rozlewając swą wymowę, jak wodę zatrutego źródła.
Gabryel żył w stanie wojowniczego uniesienia. Zapomniał o książkach, o przyszłości, nie myślał o odprawianiu mszy. Cóż znaczyło jego życie wobec kościoła w niebezpieczeństwie. Senna poezya wieków, która od kołyski owijała go zapachem starych kadzideł i róż okwitających, zaczynała więdnąć.
Czasami uczniowie seminaryum znikali, a na pytania ciekawych, nauczyciele odpowiadali, filuternie mrugając oczyma:
— Oni są tam z uczciwymi ludźmi. Nie mogli dłużej zachować zimnej krwi... Uderzenie do głowy, szaleństwa młodości.
I te szaleństwa młodości sprowadzały na ich usta uśmiech ojcowskiego zadowolenia.
Gabryel chciał jechać także. Myślał, że to jest koniec świata! W niektórych miastach tłumy rewolucyonistów opanowywały kościoły i znieważały je. Nie zabijano jeszcze wykonawców woli Pana, jak podczas innych rewolucyi; — ale księża nie mogli pokazać się na ulicy w sutannie, żeby nie ścigały ich szyderstwa goniącej gawiedzi. Wspomnienie arcybiskupów toledańskich, tych wojowniczych, bezlitosnych dla niewiernych, ojców kościoła, obudziło w seminarzyście chęć do awantur. Nigdy dotychczas nie opuścił Toleda, nie wyszedł z cienia jego katedry. Hiszpania wydała mu się tak wielką, jak reszta ziemi, i zaczęła go świerzbić chęć zobaczenia czegoś więcej, przekonania się zbliska o rzeczach nadzwyczajnych, któremi dotychczas zachwycał się tylko z książek.
Pewnego dnia ucałował rękę matki, nie przejmując się zbytnio drżeniem biednej, prawie ślepej staruszki; wypalił ostatniego papierosa w ogrodzie klasztornym w towarzystwie braci, nie objaśniwszy im wcale swoich zamiarów, i uciekł z Toleda w nocy ze szkaplerzem serca Jezusowego, przyszytym do podszewki kamizelki i z piękną jedwabną boiną[27] uszytą białemi rękoma panien w jednych z klasztorów miasta. Mariano, syn dzwonnika, poszedł z nim razem. Początkowo zaciągnęli się do oddziału partyzantów, przebiegającego okolice la Manche; lecz wkrótce udało im się dostać do Kastylii i Walencyi i tam na chwałę Boga i króla spełniać czyny chwalebniejsze, niż kradzenie mułów i zbieranie kontrybucyi wojennych.
Gabryel został mianowany oficerem ze względu na swoje wykształcenie i listy polecające księży z katedry. Młody człowiek przyzwyczaił się szybko do tego tułaczego, wolnego, nie objętego żadnemi prawami życia, do ciągłego niepokoju wojny. Jednakże sam przed sobą nie mógł zataić bolesnego rozczarowania, jakiem napełniło go poznanie tej armii wiary. Wyobrażał sobie, że, jak czasów wojen krzyżowych, znajdzie teraz żołnierzy, walczących dla ideału, zginających przed bitwą kolana, by błagać Boga o pomoc, a w nocy po żarliwych modłach śpiących czystym snem ascetów. Natomiast ujrzał niesforne bandy, niezdolne do fanatyzmu, rzucającego się ślepo na śmierć pewną, pragnące kosztem zniszczenia kraju przeciągnąć jaknajdłużej wojnę, która pozwalała im prowadzić leniwe, beztroskie życie włóczęgów; zuchwali żołnierze na widok wina, złota i kobiet rzucali się na zdobycz, jak wściekłe wilki, odtrącając dowódców, jeśli ci starali się ich powstrzymać.
Było to starożytne życie dzikich hord, ukazujące się nagle w pełni cywilizacyi; atawistyczny zwyczaj kradzenia chleba i żony z bronią w ręku; stary duch celtyberyjski tak skłonny do wojen domowych, przyjmujący dla zmartwychwstania pozory walki politycznej.
Byli tam tylko wiarusy, kochający wojnę dla wojny, szaleńcy, szukający fortuny, chłopi, którzy w swej biernej nieświadomości poszli do partidas[28], a tak samo zostaliby w swych domach, gdyby mieli innych doradców. Wszyscy odczuwali jednakie pragnienie nieodmawiania sobie niczego — nasycenia dzikiej bestyi, którą każdy z nich nosił w sobie. Po męczących, nieskończonych marszach przez pustynne równiny następowała hulatyka i szaleństwa niespodziewanych grabieży. Zajmowano wsie z krzykiem: „niech żyje religia“! Ale przy najmniejszych niepowodzeniach, ci rycerze wiary klęli, jak poganie, a ich wstrętne przekleństwa nie oszczędzały ani Boga, ani Dziewicy, ani najświętszych przedmiotów czci. Powoli Gabryel przyzwyczaił się do tego życia i przestał się gorszyć; dawne uprzedzenia seminarzysty znikły, zagłuszone twardą skorupą człowieka wojny.
Donna Blanca, bratowa króla, przesuwała się przed jego oczami, jak postać z romansu. W uniesieniu nerwowej księżniczki, pragnęła naśladować bohaterki Wandei. Dosiadłszy małego konia, z rewolwerem za pasem, z rozpuszczonemi pod białą boiną włosami, jechała na czele tych plemion uzbrojonych, wywołujących w głębi półwyspu życie i walki quasi przedhistoryczne. Latające poły jej amazonki były sztandarem batalionu żuawów, oddziału złożonego z awanturników francuskich, niemieckich i włoskich, którzy, wyrzuceni ze wszystkich wojsk świata, woleli iść za kobietą żądną sławy, niż zaciągnąć się do legionów cudzoziemskich w Algierze.
Zdobycie Cuenca, jedyne zwycięstwo kampanii, zostawiło w pamięci Gabryela głębokie ślady. Gromada ludzi w boinach, wdarłszy się na szaniec tak słaby, jak mur gliniany, rozlała się, niby wylew rzeki, po wszystkich uliczkach miasteczka. Wystrzały z okien nie były w stanie powstrzymać ich. Wszyscy mieli blade twarze, białe wargi i błyszczące oczy; wszystkim drżały ręce do mordu. Uniknięcie niebezpieczeństwa, pewność, że zostali nareszcie panami miasta, wprawiła tych ludzi w szał. Drzwi domów wypadały pod uderzeniami kolb. Uciekali przez nie przerażeni mieszkańcy, lecz padali natychmiast, nadziewani na piki; wewnątrz izb kobiety z rozpuszczonemi włosami wydzierały się z rąk szturmujących żołnierzy, drapiąc ich po twarzy i rozpacznie zaciskając swoje spódnice.
W instytucie widział Gabryel najgłupszych, łamiących w kawałki instrumenty gabinetu fizycznego. Wymyślali na wynalazki szatana, twierdząc, że służyły one bezbożnym do porozumiewania się z rządem Madrytu; i rozbijali na podłodze fuzyami, albo obcasami złocone kółka aparatów, tarcze i pierwsze modele przyrządów elektrycznych.
Wojna trwała dalej. Powstańcy, przepędzani z miejsca na miejsce, ze środka kraju zagnani do Katalonii, w końcu odrzuceni do granicy, musieli oddać broń celnikom francuskim. Wielu z nich, szczęśliwych, że mogą wreszcie powrócić pod swój dach, skorzystało z amnestyi. Mariano, syn dzwonnika był w ich liczbie. Nie mógł żyć w obcym kraju, przytem umarł ojciec jego; mógł więc mieć nadzieję, że bez trudu obejmie na wieży wolne miejsce po nieboszczyku. Miał w dodatku trzy lata ciężkiej służby dla Kościoła na wojnie; kulę, która rozerwała mu nogę. Był prawie męczennikiem chrześcijańskim.
Gabryel emigrował: „nosił epolety, nie mógł więc uznać uzurpatora“. Oświadczył to z arogancyą, nabytą w tej karykaturalnej armii, gdzie bosi oberwańcy z szablami u pasa, posełąjąc rozkazy, nazywali się „panami oficerami“.
Ale prawdziwa przyczyna, która niepozwolila powrócić Gabryelowi do Toledo, była to chęć nieprzeparta oddania się biegowi wypadków, żądza widzenia nowych krajów, poznania nowych obyczajów. Powrót do Katedry równał się — pozostaniu tam do końca życia i zapoznaniu raz na zawsze życia czynu; przytem, zakosztowawszy podczas wojny radości świata, nie miał siły wyrzec się ich tak prędko. Miał jeszcze dosyć czasu na skończenie studyów; kapłaństwo było pewną przystanią, do której zawsze powróci dość wcześnie.
W dodatku umarła jego matka, a jedyne wypadki, które wprowadziły jakąś zmianę w jednostajne życie klasztorne — były małżeństwo ogrodnika i zaręczyny Estabana z Pepą młodą dziewczyną, naturalnie z Claveriasu. Żenienie się z osobą obcą katedrze byłoby przeciwne wszystkim świętym tradycyom rodzinnym.
Przeszło rok przepędził Gabryel na leżach wojskowych emigrantów. Wykształcenie klasyczne i sympatya, jaką wzbudzała jego młodość, ułatwiały mu życie. Rozmawiał po łacinie z francuzkimi księżmi, lubiącymi słuchać opowieści młodego teologa o wojnie i uczącymi go przy tej sposobności języka swojego kraju. Ci duchowni przyjaciele dostarczyli mu także lekeyi języka hiszpańskiego w sferach bogatej burżuazyi, przychylnie usposobionej dla kościoła. Kiedy sakiewka jego opróżniała się, znajdował pomoc u starej przyjaciółki, hrabiny-legionistki, która zapraszała go do swego zamku i tam przedstawiała, otaczającym ją poważnym i pobożnym osobistościom, jak krzyżowca, powracającego z Palestyny.
Lecz paliło go pragnienie zobaczenia Paryża. Od czasu, jak zamieszkiwał Francye, idee jego dziwnie się zmieniły. Miał takie wrażenie, jakgdyby spadł na inną planetę. On, który dotychczas poznał tylko jednostajne życie seminaryum i koczowniczą egzystencyę dzikiej, bezsławnej wojny, był zdumiony tym postępem wytwornej cywilizacyi, kulturą i bogactwem ziemi francuskiej. Odtąd wspominał ze wstydem o nieświadomości Hiszpana, o tej chełpliwości kastylskiej, podtrzymywanej przez książki, które kazały mu wierzyć, że Hiszpanie są pierwszym narodem na świecie, najszlachetniejszym, najwaleczniejszym, podczas gdy inne narody, z woli Bożej, były tylko nędznem zbiorowiskiem heretyków, stworzonych wyłącznie po to, żeby odbierały wspaniałe nauczki za każdym razem, kiedy zechcą mierzyć się z narodem uprzywilejowanym, który je źle i pije mało, ale który posiada za to największych świętych i najsławniejszych przywódców chrześcianizmu.
Jak tylko Gabryel mógł dostatecznie porozumieć się po francusku i kiedy zebrał maleńką sumę potrzebną na wydatki podróży, udał się do Paryża. Jeden z księży, jego przyjaciel, znalazł mu miejsce korektora w księgarni religijnej, kolo Saint-Sulpice. W tym klerykalnym okręgu, którego pseudoklasztorne hotele są prawie wyłącznie zamieszkane przez księży i rodziny pobożne, utrzymujące sklepy z powerniksowanymi słodkimi wyobrażeniami świętych, nastąpił głęboki przewrót w umyśle byłego seminarzysty.
Saint-Sulpice ze swemi spokojnemi, cichemi ulicami, z czarno ubranemi dewotkami, obcierającemi się o mury placu, było dla niego tem, czem była dla apostoła droga do Damaszku. Katolicyzm francuzki, rozumujący, światły, szanujący postępy nauki, ogłuszył Gabryela. Dzika dewocya hiszpana nauczyła go pogardy dla nauk świeckich: podług niego istniała jedna prawdziwa wiedza — teologia; wszystkie inne były tylko zabawkami wiecznego dziecka, drzemiącego w każdym człowieku.
Znać Boga i rozmyślać nad nieskończonością Jego potęgi — oto jedyne zajęcie dostojne dla umysłu, wyższego człowieka.
Maszyny, odkrycia nauk pozytywnych, wszystko, co nie było w związku z boskością i z życiem przyszłem, było tylko drobiazgiem dla użytku bezrozumnych i niewiernych.
Robiąc korekty różnych dzieł religijnych, Gabryel był zdumiony szacunkiem, jaki nauka, tak pogardzana w Hiszpanii, wzbudzała w księżach francuskich o wiele wykształceńszych, niż kanonicy jego kraju.
Więcej jeszcze: zauważył pewien rodzaj niemocy i poniżenia, wiele razy przedstawiciele religii znajdowali się w obliczu nauki, bojaźń przed odtrąceniem, chęć podobania się, pragnienie pozyskania sympatyi przez pojednawcze rozwiązania, gdzie dogmat znalazłby miejsce w gwałtownym biegu ludzkości, w tym kołowrocie coraz to nowych odkryć. Uczeni księża zapisywali tomy całe, chcąc pogodzić i przystosować księgi Objawienia (gwałcąc je nawet trochę) do wyników wiedzy.
Kościół Hiszpanii, nieruchomy w swym hieratycznym majestacie, bojący się poruszyć jedną fałdą swego płaszcza, by nie strząsnąć pyłu wieków, ten kościół we Francyi działał, pragnął się odmłodzić, zrzucił na stronę tradycyonalne suknie i w rozpacznym wysiłku rozciągał swoje członki, by wdziać nowożytną zbroję nauki, wielką nieprzyjaciółkę dnia wczorajszego i wielką tryumfatorkę dnia dzisiejszego.
W Gabryelu rozpaliła się ta sama gorączka ciekawości, która, jako dziecko, trzymała go całemi godzinami pochylonym w bibliotece seminaryum nad oprawionymi w pargamin księgami. Chciał wdychać tajemniczy zapach tej znienawidzonej nauki, wzbudzającej taki niepokój w sługach Boga. Chciał wiedzieć dlaczego torturowano księgi święte, by wytłomaczyć tworzenie epok geologicznych, na które Bogu wystarczało tylko sześć dni; jakiego niebezpieczeństwa chciano uniknąć, stawiając boskość przed sądem nauki, by zdawała sprawę ze swych czynów, które chciano pogodzić z prawami wiedzy; skąd pochodziła ta bezwiedna bojaźń księży katolickich, która nie pozwalała im jasno i prosto potwierdzać cudów, ta potrzeba usprawiedliwiania ich niejasnemi dowodzeniami, żeby nikt nie mógł twierdzić, że realizm faktów nadprzyrodzonych nie może podlegać dyskusyi.
Po upływie kilku miesięcy Gabryel rzucił spokojne miejsce w księgarni religijnej. Sława humanisty doszła do jednego z wydawców Sorbony, drukującego dzieła klasyczne; tak więc przeszedł do quartier des Ecoles, żeby robić korekty łacińskie i greckie. Zarabiał dwanaście franków dziennie, o wiele więcej niż kanonicy Toledańscy, których uposażenie wydawało mu się niegdyś książęcem. Mieszkał w małym hoteliku studenckim niedaleko szkoły medycznej.
Gwałtowne dysputy zbierających się na wieczorne zebrania mieszkańców pensyonatu nauczyły Gabryela tyleż, co przeklęte dzieła naukowe. Towarzysze pożyczali mu książki, wskazywali autorów, których mógł studyować po wieczornych zajęciach w bibliotece św. Genowefy.
Przez dwa lata przeczytał niezliczoną liczbę tomów, co nie przeszkadzało mu od czasu do czasu brać udziału w różnych wycieczkach przyjaciół i wmieszać się wraz z nimi w wesołe studenckie życie. Powycierał łokcie swych rękawów na stołach piwiarni; Mimi Murger’a przeszła wiele razy przed jego oczyma mniej melancholijna, niż w dziele poety; miał swoje niedzielne idylle w podmiejskich laskach. Nie miał jednakże kochliwego temperamentu. Ciekawość, zapał do wiedzy górowała w nim nad zmysłowemi zachciankami. Po małych rozpustach wracał odświeżony do pracy i z większym zapałem oddawał się studyom. Historya, historya prawdziwa zniszczyła lwią część jego wierzeń. Katolicyzm przestał być w jego oczach jedyną religią; wszystkie religie przedstawiały mu się obecnie, jako instytucye społeczne, podległe tym samym przemianom, co człowiek, który był ich twórcą — miały pełną zapału, zdolną do najwyższych, ślepych ofiar młodość; dojrzałość, żądną zwycięstw i panowania i nieuniknioną starość z towarzyszącą jej powolną zgrzybiałością, której chory, czujący swój blizki koniec, wydziera się z energią rozpaczy.
Wiara w dogmat i w autorytet katolicyzmu rozwiała się w nim całkowicie. Tracąc wierzenia religijne, stracił w logicznem następstwie wiarę w monarchię, wiarę, która go rzuciła w szeregi gerillasów karlistowskich. Oceniał obecnie historyę swego kraju prawdziwie, bez uprzedzeń rasowych. Obcy historycy odkryli mu smutne dzieje Hiszpanii, która, młoda i pełna życia w płodnych wiekach średnich, została zatrzymana w swym rozwojowym pochodzie przez fanatyzm księży, inkwizytorów i przez obłęd niektórych królów, którzy, nie posiadając odpowiednich środków, chcieli wskrzesić państwo Cezarów, rujnując kraj dla szalonego przedsięwzięcia. Narody, które zerwały ze stolicą apostolską, odwróciwszy się na zawsze od Rzymu, były o wiele bogatsze, o wiele szczęśliwsze od tej Hiszpanii, która, jak żebraczka, drzemała przed furtą kościelną!
Z dawnych wierzeń, jako następstwo wychowania i wykształcenia, Gabryel zachował jedynie ideę Boga — Stworzyciela. W wielki kłopot wprawiała go niekiedy astronomia, której oddał się z dziecinnym prawie zapałem. Czar cudowności pociągał go do niej. Te nieskończone obszary, po których fruwały poprzednio legiony anielskie i które były drogą Dziewicy w jej wędrówkach na ziemię, zapełniły się nagle miliardami światów; i w miarę, jak udoskonalały się przyrządy, wymyślone przez ludzi, liczba światów powiększała się a przestrzenie przedłużały w bezkresy, sprawiające zawrót głowy. Gdzież w tym bezmiarze było miejsce Boga, który w sześć dni stworzył ziemię i ukarał za niewinny kaprys dwoje ludzi, wymodelowanych z gliny, przemienionej tchnieniem na ciało. Gdzie był Bóg, który powołał z nicości słońce i miliony gwiazd, tylko w chęci oświecenia naszej planety, nędznego pyłku we wszechświecie? Bóg Gabryela, obdarty z formy cielesnej, którą mu dała religia, stracił wszystkie swoje własności i rozpłynął się w naturze. Rozszerzając się, by zapełnić sobą olbrzymią przestrzeń, zlał się z nią w końcu, stał się tak subtelnym, tak nieuchwytnym dla rozumu, jak widmo.
Przyjaciele Gabryela dawali mu do czytania dzieła Darwina, Buchnera, Heckla; i tajemnica stworzenia, której nie mógł już tłomaczyć przez wszechpotęgę Boga, odsłoniła mu się nakoniec. Zrozumiał, że życie na naszej planecie rozwinęło się dzięki długim próbom, formom poronionym, organizmom tryumfującym, dzięki powolnej ewolucyi, szczęśliwej selekcyi, znalezieniu odpowiedniego środowiska — aż powstał człowiek, który przez najwyższy wysiłek swego mózgu wyszedł z bestyi ancestralnej i założył swoje panowanie na planecie. Od tego czasu nie pozostało w nim nic z pierwszego Credo. Sumienie jego było, jak równina, zniszczona przez huragan. Ostatnie wierzenie, które dotychczas ostało się wśród ruin, upadło także w gruzy. Gabryel wyrzekł się Boga, jako próżnego złudzenia, które stanęło między człowiekiem i naturą.
Ale ten świeży wyznawca wiedzy, obarczony zapasem nowych idei, był niezdolny do bezczynnego życia. Czuł potrzebę wierzenia w cośkolwiek, oddania młodzieńczego zapału na obronę jakiejś idei, wyładowania w czynie żarliwego prozelityzmu, który był główną cechą jego temperamentu. Pociągnęła go socyologia rewolucyjna. Początkowo wielki wpływ na jego umysł wywarły śmiałe dzieła Proudhon’a; podboju dokonało kilku „wojujących“ robotników tej samej drukarni, starych żołnierzy komuny, którzy, powróciwszy z wygnania i z galar Numei, wypowiedzieli na nowo rozpaczliwą walkę ustrojowi społecznemu z całą gwałtownością mszczących się za doznane krzywdy. Razem z nimi uczęszczał na zebrania anarchistów, słuchał przemówień Reclusa, ex-księcia Krapotkina; — wskazania przesyłane przez Michała Bakunina były dla niego Ewangielią przyszłości.
Znalazł nową religię i oddał się jej całkowicie, z całą żarliwością neofity. Ale słodycz charakteru i nienawiść, jaką wzbudzał w nim każdy gwałt od czasu trzech lat spędzonych z gerillasami, różniły go bardzo od nowych towarzyszy. Ci marzyli o krwawych hekatombach — przy pomocy dynamitu i sztyletu pragnęli przerazić społeczeństwo i narzucić mu siłą strachu nowe doktryny.
On wierzył w potęgę idei, w ewolucyę pokojową ludzkości.
Trzeba tylko pracować, jak pierwsi apostołowie chrześciańscy: mieć wiarę w przyszłość, ale czekać bez pośpiechu na wejście w życie idei, przywiązywać się tylko do pracy dnia dzisiejszego, nie troszcząc się, że dopiero po latach wielu zbierać będziemy plony.
Zapał prozelity kazał mu rzucić Paryż po upływie pięciu lat. Pragnął zobaczyć jaknajprędzej świat, poznać nędzę społeczną i siły, jakiemi rozporządzali wydziedziczeni dla dokonania wielkiej rewolucyi.
Nadto znudził mu się ciągły nadzór policyi francuskiej, wywołany bliskimi stosunkami ze studentami ruskimi z quartier latio, młodymi ludźmi o zimnych oczach i długich włosach, którzy próbowali zaszczepić na gruncie paryskim krwawy odwet nihilizmu.
W Londynie poznał się z młodą i chorowitą Angielką, która, płonąc tak, jak on, żarem propagandy rewolucyjnej, chodziła od rana do wieczora po pracowniach i fabrykach, rozdając broszury, przechowywane, w wiecznie zawieszonem na jej ramieniu, pudełku od kapeluszy. Łucya została wkrótce przyjaciółką i towarzyszką Gabryela. Kochali się bez uniesień, miłością miękką i cichą, więcej z powodu wspólności ideałów, niż pociągu zmysłów; miłością rewolucyonistów, których umysł tak całkowicie pochłaniała idea, że nie było w nim miejsca na inne upojenia.
Następnie Gabryel wraz z przyjaciółką udał się do Hollandyi, a później do Belgii; dłuższy czas przepędzili w Niemczech, gdzie zarabiali w najrozmaitszy sposób z dziwną łatwością, tak znamienną dla rewolucyonistów kosmopolitów, którzy przebiegają świat, nie mając ani grosza w kieszeni, nękani przez nędzę, upadający ze znużenia, ale którzy w chwili krytycznej zawsze znajdą rękę braterską, co ich podniesie i postawi na drodze.
Po ośmiu latach takiego istnienia Łucya umarła na suchoty. Byli wtedy we Włoszech. Gabryel, zostawszy sam, zrozumiał, jak wielką podporą była dlań dzielna przyjaciółka. Zapomniał o polityce, opłakując zmarłą. Miłość jego nie była tak szaloną, jak miłość większości młodych ludzi; ale Łucya była jego towarzyszką, jego siostrą; mieli jednakie gusty, jednakie dążenia; bieda, przenoszona wspólnie, zlała ich dwie wole w jedną. Przytem Gabryel czuł, że awanturnicze życie i ciągły niedostatek przedwcześnie go sterały. W wielu krajach Europy więziono go, jako podejrzanego o współudział w spiskach terrorystów; wiele razy poiicya znęcała się nad nim... Coraz trudniejsze stawało się przebywanie na kontynencie, gdyż we wszystkich stolicach szefowie bezpieczeństwa publicznego posiadali fotografie jego i jego współwyznawców. Był niebezpiecznym, tułającym się psem, wyganianymi zewsząd uderzeniami kija.
Zresztą Gabryel, mając u swego boku przez lat tyle przywiązaną żonę, której głos pieściwy wzmacniał go w chwilach smutku, nie był w stanie żyć teraz samotnie. Po śmierci Łucyi odosobnienie w kraju obcym wydało mu się nie do zniesienia. Obudziło się w nim nagle uczucie dla kraju rodzinnego. I nabrał ochoty powrócenia do tej zacofanej Hiszpanii, dla której miał tyle pogardy, a która obecnie wydała mu się ciekawą. Pomyślał o braciach, przyrośniętych, niby mech, do murów katedry, nie mających pojęcia o tem, co się dzieje na świecie. Pomyślał, że, tak dawno nie mając o nim żadnej wiadomości, mogli zatracić pamięć jego istnienia. Pewnego pięknego dnia wyjechał nagle do Barcelony. Zanim zaczął szukać pracy w tem mieście, chciał przepędzić kilka dni u rodziny. Wiedział z listów Estabana, że starszy brat jego, Tomasz, umarł, osierociwszy dziesięcioletniego syna, któremu pozwolono wraz z matką pozostać w klasztorze Górnym.
Wdowa zarabiała na życie, piorąc bieliznę kanoników. Wiedział również, że siedemnastoletnia córka Estabana, Sagrario, odznaczała się taką niezwykłą urodą, że ojciec i matka, pomimo skromnej pozycyi, jaką zajmowali, roili dla dziecka o świetnem małżeństwie. Byłby szczęśliwy, gdyby mógł zobaczyć brata, poznać bratowe, siostrzeńca i siostrzenicę. Ale w chwili, kiedy miał się udać w podróż, „towarzysze“ zażądali, by objął zarząd drukarni. Musiał więc zostać.
Towarzysze szanowali i podziwiali w nim przyjaciela wielkich „propagatorów idei”, człowieka, który przebiegł prawie całą Europę i którego uważano za jednego z najsławniejszych agitatorów. Nie było meetingu bez towarzysza Luna. Wrodzona wymowa, tak uznawana niegdyś przez profesorów, nabrała więcej swobody i blasku na zebraniach rewolucyjnych; upajała i wprawiała w zapał te gromady w łachmanach, zgłodniałe, nędzne, drżące na myśl o tem społeczeństwie przyszłości, opisywanem przez apostoła socjalizmu, o tem państwie niebiańskiem marzycieli wszystkich czasów, gdzie nie będzie ani własności, ani występków, ani przywilejów, gdzie praca będzie przyjemnością, a jedyną religią — sztuka i nauka.
Niektórzy srodzy rewolucyoniści uśmiechali się pobłażliwie, słysząc go, przeklinającego siłę, zalecającego słodycz i bierny opór. „Ideolog”* mówili — ale trzeba go słuchać, gdyż jest pożyteczny dla sprawy. Oni, ludzie czynu, bojownicy, potrafią bez próżnego gadania porzucić to wstrętne społeczeństwo, które nie chce usłyszeć głosu prawdy.
Kiedy bomby wybuchły na ulicach, Gabryela pierwszego zadziwiło to niepomału; ale i jego pierwszego też aresztowano z powodu popularności, jaką zdobył! Ach! te dwa lata, przepędzone w fortecy Montjuich! Otworzyły one w duszy Gabryela głęboką, nieuleczalną ranę, która krwawiła za każdem wspomnieniem. Wiele razy o nich pomyślał, wstrząsały nim dreszcze grozy.
Szał przerażenia ogarnął społeczeństwo, które, broniąc się, zaczęło tratować stopami prawa i godność ludzką. Barbarzyńska sprawiedliwość czasów minionych, zastosowująca wszędzie tylko gwałt, zmartwychwstała w pełni cywilizacyi. Przestano dowierzać nadto oświeconym, zanadto drażliwym sędziom, powołano do czynu zbirów, zalecając im wprowadzenie średniowiecznych tortur.
Nagle w ciszy nocnej oświecano podziemną celę Gabryela; ludzie w mundurach popychali go przed sobą po schodach do izby, gdzie czekali inni ludzie, uzbrojeni w olbrzymie pałki.
Młody, wygalonowany policyant głosem słodkim, z niedbałością zaczął go wypytywać o ostatnie zamachy. Gabryel nie wiedział nic, nic nie widział; być może, że terroryści byli jego towarzyszami, ale on, z oczyma wzniesionemi w górę, zapatrzony w szlachetne wizye przyszłości, nie zdawał sobie sprawy z gwałtu, który przygotowywano koło niego. Uporczywe zaprzeczenia irytowały dozorców; słodki głos kreola wybuchał gniewem; cała sfora z groźbami i przekleństwami rzucała się na niego. Zaczęło się polowanie na człowieka: uderzenia kijów spadały na całe jego ciało — na nogi, piersi, czaszkę; czasami, wciśnięty w kąt, rozpacznym skokiem rzucał się na przeciwną stronę, ale okrutne kije dosięgały go wszędzie, aż wreszcie kaci, zmęczeni tem bezpożytecznem znęcaniem się, wprowadzali go znów do celi, gdzie nawpół martwy, głodny i spragniony, leżał w zapomnieniu po kilka tygodni.
Gabryel przyjąłby z radością wieść o ostatniej katuszy. Wegetacya w ciasnej kamiennej klatce, w szponach cierpień fizycznych i okrucieństwa ludzkiego — nie była życiem przecie. Żołądek jego był osłabiony przez niedostatek; na sam widok kulek z otrębów i wstrętnej misy z zupą dostawał okropnych wymiotów. Nieruchome życie, brak powietrza, złe odżywianie — wszystko złożyło się na straszne wycieńczenie. Miał ciągłe ataki kaszlu, na piersiach czuł ciężar.
Wiadomości medyczne, które zdobył, chcąc wszystko poznać, nie pozwalały mu na żadne złudzenia: skończy tak, jak biedna Łucya.
Koło dwóch lat pozostawał w Montjuich z powodu sprawy z bombami, sprawy, w której nie brał najmniejszego udziału. A kiedy wreszcie sędziowie obwieścili mocno spóźniony wyrok — z więzienia poszedł na wygnanie do obcych krajów. Nie zadowolono się gromadnem rozstrzelaniem winnych — wygnano również gromadnie niewinnych.
Gabryel powrócił do Anglii. Ale klimat Londynu był zgubny dla wyniszczonego organizmu. Musiał powrócić na ląd stały, lecz tu życie stało się niemożliwe: gnany bez przerwy przez policyę, zatrzymywany z powodu najsłabszego podejrzenia i odprowadzany do granicy, wiódł w końcu XIX wieku życie koczującego nomada — a bieda i choroba czyniła je wprost nie do zniesienia. Zresztą był zwyciężony; odwaga opuściła go. W swem strapieniu przypomniał sobie o tych miejscach tak cichych, gdzie przeszły szczęśliwie lata jego dzieciństwa; przypomniał sobie braci, którzy go niegdyś tak bardzo kochali i postanowił potajemnie wrócić do Toledo, gdzie Claverias stanie się jego ostatniem schronieniem. Jego ostatniem pragnieniem było czekać tam na godzinę śmierci; przed progiem klasztoru zostawi bunty, które ściągnęły na niego nieubłaganą nienawiść społeczeństwa. Przestanie myśleć, przestanie mówić; zacznie wdychać, jak balsam usypiający, słodki, trochę mdły zapach starych kamieni.




IV.

Pierwszą osobą, którą Gabryel co dzień spotykał, wychodząc z klasztoru nieco po zachodzie słońca był Don Antolin, przezwany — Srebrną Laską.
Ksiądz ten był jakby gubernatorem katedry, ponieważ cała świecka służba klasztorna była od niego zależną, a wszystkie niewielkie roboty, wykonywane były pod jego kierownictwem. Na dole w katedrze on pilnował zakrystyanów i akolitów, żeby kanonicy i beneficianci nie mieli powodu uskarżać się na niedbałą służbę. Na górze w Claveriasie on był stróżem porządku i dobrych obyczajów. Jednem słowem dzięki kardynałowi — arcybiskupowi był dla tej małej ludności pewnym rodzajem urzędnika.
Don Antolin zajmował najlepsze mieszkanie Klasztoru Górnego. W dni świąt uroczystych, przybrany w kapę, szedł na czele kapituły, trzymając w ręku srebrną tej, co on sam, wysokości laskę, którą rytmicznie uderzał o dźwięczące płyty. Podczas wielkiej Mszy i nieszporów, krążył między nawami, by zapobiegać uchybieniom wiernych i nieuwadze służby kościelnej. O ósmej godzinie wieczór w zimie, a o dziewiątej w lecie, zamykał schody Klasztoru Górnego, a klucz chował do kieszeni. Takim sposobem ludność Claveriasu zostawała odciętą od miasta. Jeśli czasem ktoś z mieszkańców zachorował, trzeba było budzić Don Antolina, który raczył przekręceniem klucza w zamku powracać komunikacyę ze światem zewnętrznym.
Był to człowiek, zbliżający się do sześćdziesiątki — mały i suchy. Zaledwie przypruszone siwizną, włosy nosił krótko ostrzyżone; czoło równe, gładkie, jak z kości, szerokie, kanciaste, bez najmniejszej fałdki, świeciło wystające z pod czarnej jedwabnej czapeczki, którą nosił przez całą zimę. Długa twarz, również bez najmniejszej zmarszczki, miała wyraz dziwnej obojętności; wąska broda była ostro zakończona, jak lanca; jego oczy bez wyrazu patrzyły z zimną, niepokojącą uporczywością. Był on, według jego własnego wyrażenia, prostym żołnierzem kościoła, który, zostawszy ongi sierżantem, nie awansował więcej.
W epoce, kiedy Gabryel wszedł do seminaryum, Don Antolin, przepędziwszy całą młodość w zakrystyi Kościoła przymasowskiego, w którym debiutował jako monaguillo[29], został nakoniec księdzem. Ze względu na gorącą, równie bezwzględną, jak niewyrozumowaną wiarę, na niezachwianą podległość Kościołowi, panowie z seminaryum popchnęli go naprzód pomimo absolutnego braku wykształcenia. Było to dziecko ziemi, urodzone na wsi, między górami w okolicach Toleda. Dla niego Kościół prymasowski był, po Sw. Piotrze w Rzymie, pierwszem mieszkaniem Boga na ziemi, a nauki religijne wydały mu się promieniem boskiej mądrości, promieniem, który, prawdę mówiąc, oślepiał, ale on go czcił z głębokim szacunkiem człowieka, który nic nie rozumie.
Posiadał pobożną i głęboką nieświadomość tak bardzo dawniej cenioną w kościele. Gdyby Srebrna Laska żył za dobrych czasów katolicyzmu, byłby, poświęciwszy się życiu duchownemu, kanonizowany, lub pełniłby rolę inkwizytora.
Niestety przyszedł na świat w wieku nieszczęsnym, kiedy wiara chwiała się, a Kościół nie mógł imponować siłą. Musiał więc biedny Antolin prowadzić marną egzystencyę w zarządzie świątyni, jako pomocnik kanonika, wyznaczony do równomiernego rozkładania i szafowania pesatasami, wydzielanymi przez państwo Kościołowi prymasowskiemu. Zastanawiał się długo nad wydaniem każdej garści miedziaków, wyzuwając się ze wszystkiego, aby tylko święty dom, jak wielki ród zrujnowany, mógł utrzymać szlachetne pozory i ukryć swoją nędzę.
Kilkakrotnie obiecywano mu miejsce jałmużnika w żeńskim klasztorze; ale był on zanadto przywiązany do kościoła, zanadto kochał wielkiego samotnika. Pysznił się z zaufania, jakiem go obdarzali Jego Ekscelencja Arcybiskup, z przyjaźni kanoników i z narad, jakie odbywał wraz z szafarzem i skarbnikiem. Nie mógł się powstrzymać od gestu pogardliwej wyższości, kiedy, ubrany w kapę, ze srebrną laską w ręku, widział zbliżających się, uśmiechniętych i uniżonych wiejskich księży, którzy, w przejeździe przez Toledo, zwiedzali kościół.
Miał jednak zwykłe wady swego powołania. Dusił pieniądze w sekrecie z tem zimnem, bezlitośnem skąpstwem, spotykanem tak często u ludzi Kościoła. Zatłuszczona czapka, pochodziła od jakiegoś kanonika, który rzucił ją, uważając, że jest, już nie do użytku; zielonkawa sutanna była ongi własnością beneficienta, porzucona, jako rzecz niemożliwa do noszenia. W Claveriasie mówiono sobie pocichu o pieniądzach, zebranych przez Don Antolina, o oszczędnościach, o wypożyczaniach na procent; lubo pożyczki nie przewyższały nigdy dwóch lub trzech douros[30], udzielanych najbiedniejszym sługom świątyni; odbierał je wraz z procentem każdego miesiąca przy wypłacaniu pensy i przez szafarza.
Skąpstwo i lichwa łączyły się u niego z niesłychaną uczciwością. W rzeczach, tyczących interesów katedry, z zajadłością prześladował najmniejszą kradzież w zakrystyi, a rachunki w kapitule zdawał z taką drobiazgowością, że aż niecierpliwiło to skarbnika. Katedra była uboga, byłoby więc zbrodnią nie do darowania pozbawiać ją choćby jednego liarda. Sam także, jako dobry sługa boży, był biedny; myślał jednak, że miał zupełne prawo, aby wzrastały mu, uciułane kosztem wielu oszczędności i niedostatku, pieniądze.
Siostrzenica Marikita mieszkała wraz z nim. Brzydka, krostowata, o twarzy wąskiej, przyszła z gór, by pielęgnować wuja, o którego bogactwie i godności miano na wsi jaknajlepsze pojęcie. Na Claveriasie wyzyskiwała znaczenie Don Antolina, dręcząc wszystkie kobiety. Najcichsze utworzyły koło niej pewien rodzaj schlebiającego jej dworu. Ażeby uzyskać protekcyę zamiatały jej mieszkanie, gotowały za nią, gdy tymczasem ona, ubrana, jak zakonnica, tylko starannie uczesana (byłto jedyny zbytek, na który pozwalał Don Antolin) przechadzała się po galerjaeh klasztornych w nadziei spotkania jakiego wałęsającego się kadeta, lub przyciągnięcia spojrzeń cudzoziemców, zwiedzających wieżę i salę olbrzymów. Ta dziewczyna robiła słodkie oczy do wszystkich męzczyzn. Ona, taka cierpka i nieprzystępna dla kobiet, uśmiechała się do wszystkich kawalerów, mieszkających na Claveriasie. Tato był jej wielkim przyjacielem. Szukała go zawsze podczas nieobecności Don Antolina, znajdując wielką przyjemność w miłem zachowaniu się przyszłego toreadora. Chorowity Gabryel, wiecznie zajęty swemi myślami, nawet z mętną historją długich podróży po świecie, nie wzbudzał w niej zaufania. Natomiast rozmawiała uprzejmie nawet ze starym Estabanem, ponieważ był wdowcem. Jak utrzymywał Tato, widok spodni doprowadzał do szaleństwa biedną dziewczynę, mieszkającą w miejscu, gdzie nawet męzczyzni nosili suknie.
Don Antolin, który znał Gabryela jeszcze jako dziecko, nie przestał doń mówić po imieniu. Niewykształcony ksiądz nie zapomniał o świetnych zdolnościach seminarzysty i chociaż dzisiaj spotykał go, jako chorego, z litości przygarniętego przez Katedrę, biedaka, to tykanie zwierzchnika nie wykluczało pewnego zachwytu. Gabryel ze swej strony obawiał się Srebrnej-laski, i ponieważ znał jego fanatyzm i nietolerancyę dlatego ograniczał się prawie zawsze na słuchaniu, nie chcąc uronić jakiegoś kompromitującego wyrazu. Wiedział, że Don Antolin pierwszy wymagałby wydalenia intruza.
Kiedy ci dwaj ludzie spotykali się każdego ranka w klasztorze, Don Antolin zadawał Gabryelowi niezmiennie to samo pytanie:
— Jakże tam z tem zdrowiem?
Gabryel udawał optymistę. Wiedział, że nie było dla niego lekarstwa, ale istnienie spokojne, bez wzruszeń, ciągłe starania brata zatamowały postęp choroby; śmierć została chwilowo wstrzymana.
— Czuję się dobrze Don Antolinie... Jakże tam wczoraj poszło?
Srebrna-Laska zanurzył swoje brudne, kościste ręce w głębiach sutanny i wyciągnął stamtąd trzy notatniki — biały, czerwony i zielony. Przewracał kartki, liczył nawet te, które były wydarte. Jego palce obchodziły się z pełną szacunku pieszczotą z temi małemi książeczkami, jak gdyby więcej miały one łączności z kultem niż in-folia na chórze.
— Zły dzień Gabryelu. Podczas zimy mało podróżują. Dobrą porą jest wiosna, kiedy Anglicy przebywają przez Gibraltar. Jadą na święta do Sewilli, a stamtąd do Toledo zobaczyć naszą katedrę. Mieszkańcy Madrytu także decydują się wtedy tylko przyjeżdżać, kiedy czas jest piękny; wyciągają, klnąc, swoje susy, by zobaczyć olbrzymów i wielki dzwon. Co za rozkosz oddzierać wtedy bilety, Gabryelu! Pewnego dnia zebrałem osiemdziesiąt douros! Pamiętam! Było to podczas ostatnich świąt Bożego Ciała. Marykita musiała zeszywać kieszenie mojej sutanny — oberwały się one od ciężaru pesetas. Błogosławieństwo boskie!
Tu spojrzał ze smutkiem na notatniki, z których tak mało kartek oddzierał podczas zimy. Cała jego troska polegała na sprzedaniu jaknajwiększej ilości tych małych papierków, koniecznych do obejrzenia najbogatszych i najciekawszych rzeczy w różnych częściach świątyni. Było to zbawienie katedry — nowożytny sposób zaspakajania jej potrzeb. Był dumny, że jemu przypadła w udziale godność rozdawcy, że stał się niejako organem żywotnym kościoła.
— Widzisz te zielone bilety? — pytał Gabryela. Są najdroższe — każdy wart dwa pezsetas. Ale dają prawo do zwiedzenia najważniejszych rzeczy: skarbca, kaplicy Najświętszej Panny, l’Ochavo[31] i jej relikwii, największych w całym świecie. W innych katedrach tego nie zobaczą. A te bilety czerwone? Kosztują sześć realów i pozwalają obejrzeć zakrystye, szatnie, kaplice Don Alvara de Luna i kardynała Albornoza, salę kapitularną z portretami arcybiskupów, zawieszonych w rzędach. Cuda! Jakżeż nie włożyć ręki do kieszeni, by zobaczyć tyle pięknych rzeczy?
Potem, wskazując trzeci notatnik, dodał z pewną pogardą:
— Te białe są warte tylko dwa reale. Można za nie widzieć Olbrzymów i Dzwony. Sprzedaje się ich najwięcej ludowi, napływającemu w święta. Wyobraź sobie, że są żydzi, uważający to za zwykłą kradzież. Któregoś dnia przyszło tu trzech żołnierzy z akademii w towarzystwie kilku parditos[32], chcąc zobaczyć Olbrzymów; a ponieważ nie chciano ich wpuścić za dwa su, zrobili awanturę. Czyż oni sobie wyobrażają, że żądamy jałmużny. A wielu to odchodzi bezczeszcząc, jak jacy heretycy, katedrę? Rysują węglem na ścianie wschodów sprośne, wstrętne rzeczy. Co za czasy, Gabryelu, co za czasy!
Gabryel uśmiechał się bez słów, a Srebrna-Laska, zachęcony milczeniem, które wziął za potwierdzenie słów swoich, ciągnął dalej zwierzenia.
— Nie myśl, Gabryelu, że wziąłem się do tego mozolnego zajęcia, nie zmuszony koniecznością. Kardynał mi ufa, mam sympatyę kapituły, skarbnik ocenia usługi, jakie im oddaję. Dzięki moim bilecikom katedra może żyć i zachowywać pozornie dawną wielkość. Ale w istocie jesteśmy biedniejsi, niż szczury. Na szczęście są jeszcze okruchy dawnej potęgi. Jeśli wiatr lub grad stłucze szybę, mamy pod ręką zapasy z dawnych lat. Ach skoro pomyślę, że były czasy, kiedy kapituła utrzymywała swoim kosztem, w łonie katedry pracownie malarskie, szklarskie i inne, że można było zaczynać wielkie prace bez współudziału obcych robotników! Jeśli podrze się kapa, mamy jeszcze, żeby ją zreparować, kawałki cudownych materyi, zahartowanych wyobrażeniami świętych i kwiatami. Ale wszystko to w końcu się wyczerpie. Kiedy ostatni witraż zapasowy stłucze się, kiedy ostatni kawał materyi jedwabnej zużyje — co zrobimy wtedy? Trzeba będzie ozdabiać okna zwykłemi przezroczystemi szybkami, żeby wiatr i deszcz nie wpadał do świątyni. Katedra (Boże przebacz mi porównanie!) stanie się podobną, do oberży, a księża będą chwalili w niej Pana, w ubraniu wiejskiego proboszcza.
Mówiąc, Don Antolin uśmiechnął się ironicznie, jakgdyby przyszłość, którą malował, była absurdem, przeciwnym wszystkim prawom boskim.
— Jednakże — ciągnął dalej — nie można nam zarzucić marnotrawstwa, lub niedbalstwa w powiększaniu dochodów. Ogród, który od tak dawna był w pieczy twojej rodziny, obecnie po śmierci brata jest wydzierżawiony, ciotka Tomasa płaci dwadzieścia douros, żeby syn jej mógł go eksploatować. Nie jestto żadna łaska, a jednakże staruszka otrzymała ją, tylko dzięki temu, że jest przyjaciółką Jego Eminencyi. Ja upadam ze znużenia, jak galernik, biegając po kościele i klasztorze, żeby mieć oko na wszystko i uniemożliwić wszelkie oszustwa, młodzież tutejsza jest lekka i nie należy jej zbytnio ufać. Biegnę do Ochavo upewnić się, czy twój synowiec Tato zażądał biletów od zwiedzających — wiem, że nicpoń byłby zdolny wpuszczać ludzi za darmo, by wyciągnąć od nich większe napiwki. Następnie muszę wdrapać się na Claverias, czuwać nad szewcem, pokazującym Olbrzymy. Nikt mnie nie przerobi — żywa dusza nie wymknie się, nie zapłaciwszy. Od tak dawna nie odprawiałem mszy! W południe, kiedy zamykają katedrę, widzisz mnie, czytającego pośpiesznie brewiarz z oczyma utkwionemi w zegar, przygotowanego do zejścia w każdej chwili, skoro zaczną się schodzić cudzoziemcy, zwiedzający skarbiec. Nie jest to życie godne chrześcijanina; i jeśli Bóg nie policzy mi, że robię to wszystko na chwałę Jego Kościoła — myślę, że zgubię duszę.
Za każdym razem, kiedy Don Antolin zaczynał opowiadać o dochodach kościoła prymasowskiego stawał się niewyczerpany w wymowie.
— Ach! Gabryelu — dodawał tonem żałosnym. — Porównać to, czem byliśmy z tem, czem jesteśmy. Ty i większość tutejszych mieszkańców nie macie najsłabszego pojęcia czem była katedra. Bogata, jak królowie, a czasem nawet bogatsza. Od dziecka poznałeś lepiej, niż inni, historyę naszych sławnych arcybiskupów; ale nie wiesz jaki majątek zebrali dla Boga. Wy, uczeni, pogardzacie materyalną stroną rzeczy. Czy masz pojęcie, jakie donacye robili za życia królowie i książęta i jakie dziedzictwa przekazywali nam na wypadek śmierci? Jakimże sposobem możesz o tem wiedzieć? Ja znam te historye. Dowiadywałem się w warsztatach, szperałem w archiwach, w bibliotece. Każdy bierze swoje dobro tam, gdzie je znajduje. I chociaż często płakałem wraz ze skarbnikiem ze wściekłości, stwierdzając naszą nędzę, jednakże znajduję pociechę we wspomnieniu przeszłości. Tak, byliśmy bogaci, bardzo bogaci. Arcybiskup toledański mógł umieścić na swej mitrze jedną lub dwie korony; jeśli nie mówię trzy — to tylko przez wzgląd na Ojca Świętego...
— Najpierw akt darowizny Alfonsa VI, zrobiony natychmiast po odebraniu Toleda. Akt ten był sporządzony w pewnej pustelni; widziałem go na swoje grzeszne oczy: pargamin, zapisany gotykiem, stoi na czele przywilejów świętego kościoła prymasowskiego. Dobry ten król daje nam dziewięć dóbr, których nazwy mogę ci wyliczyć, kilkanaście młynów, wielką ilość winnic, różne nieruchomości i sklepy w mieście; kończy akt ze wspaniałomyślnością rycerza chrześcijańskiego: „które to rzeczy oddaję i przekazuję temu kościołowi i tobie arcybiskupie Bernardo, jako wolny i czysty dar, który nigdy ani za zabójstwo, ani za żadne przewinienie nie może być wam odjęty. Amen“.
— Nieco później Don Alfons VII daje nam ośm wsi, położonych po drugiej stronie Gwadalkwiwiru, masę piekarni, zamków, kopalnie soli w Belinchón, dziesięciny pieniędzy, które naturalnie zaczęto wybijać w Toledo, wszystko to, ażeby zaopatrzyć prebendystów...
— Potem Alfons VIII spuszcza na katedrę istny deszcz darowizn z folwarków, miast i wsi: Illescas z większą częścią Esquiviasu i z magazynem Talovera. Następnie wojowniczy prałat Don Rodrigo odbiera Maurom olbrzymie przestrzenie i katedra zdobywa księstwo i gubernatorstwo Cazorla z całą ludnością Baza, Niebla i Alcavaz.
— Zostawmy królów. Mógłbym także powiedzieć wiele o wielkich panach, darzących nas swymi względami. Don Lope de Haro, pan Biskanii, ne zadawalając się budowaniem katedry od drzwi notaryuszów aż do chóru, darowuje kościołowi dobra Alcubilete z młynami i zarybionymi stawami, oraz robi zapis, od którego odsetki służą na palenie na chórze po nabożeństwie nieszpornem świecy, zwanej „drogocenną“, stawianej na wielkim pulpicie, na orle z bronzu. Don Alfonso Tello de Meneses ofiarowuje cztery zamki nad brzegami Guadianny; a za ich przykładem inni panowie dają dziesięciny, pobór myta drogowego i nieskończoną ilość innych bogactw.
— Ach tak, Gabryelu, byliśmy potężni! Powierzchnia dyecezyi zajmowała więcej miejsca, niż niejedna prowincya; katedra posiadała majątki na lądzie, na morzu i w powietrzu, nasze dobra ciągnęły się od jednego do drugiego końca państwa, i nie było okolicy, w której by choć cośkolwiek nie należało do nas. Wszyscy okładali się podatkami na chwałę Boga, ku zadowoleniu i dobrobytowi jego sług. Wszystko płaciło dług kościołowi: chleb, pieczony w piecach; ryba, łowiona w sieci; zboże, mielone w młynie; pieniądz, wychodzący z mennicy; podróżny, udający się w drogę. Włościanie, nie płacący podatku, służyli wiernie królowi; by zbawić swoje dusze, oddawali nam dziesiąty snop, najpiękniejszy — tak, że w końcu śpichlerze kościoła były zaciasne na pomieszczenie takiej obfitości. Istniała wtedy prawdziwa wiara, a wiara jest podstawą życia. Bez wiary nie ma cnoty, nie ma uczciwości.

Około godziny ósmej schodził Don Luis, kapelmistrz w teatralnie udrapowanym płaszczu, w kapeluszu zsuniętym, jak aureola, na tył ogromnej głowy. W bezustannem podnieceniu nerwowem, w ciągiem zamyśleniu, nucił bez przerwy. Pytał zawsze z niepokojem, czy już dzwoniono na nabożeństwo ponieważ grożono mu karą za częste opóźnienia! Gabryel poczuł głęboką sympatyę do tego księdza z duszą artysty, zajmującego jedno z najniższych stanowisk w kościele prymasowskim; żył tu pogardzany, zajmując się o wiele więcej muzyka, niż dogmatem.
Pokój kapelmistrza był poddaszem nad mieszkaniem brata Gabryela, Cały majątek artysty znajdował się tam: łóżko żelazne, jeszcze ze seminaryum, fisharmonia, gipsowe popiersia Beethowena i Mozarta i cała góra nut — oprawionych partycyi, partycyi zbroszurowanych, luźnych kartek, góra tak wysoka, tak niedobrana, złożona bez zachowania praw równowagi, że często rozpadała się, a kartki biegły na cztery strony pokoju, jak wystraszone ptaki.
W zimowe popołudnia, po skończonem nabożeństwie, Don Luis i Gabryel chronili się na poddasze.
Deszcz tłukł o szyby, dnie były chmurne i smutne, a kapelmistrz przewracał kartki partycyi lub przebiegał palcami po klawiszach, rozmawiając ciągle z siedzącym na łóżku Gabryelem.
Muzyk rozgrzewał się, mówiąc o swoich umiłowaniach artystycznych. W środku jakiegoś pełnego zapału zdania milkł, nachylając się nad fisharmonią: tony napełniały pokój, schodziły ze schodów aż do klasztoru i rozlewały się po mm, jak odległe echo; potem urywał nagle najwięcej patetyczny pasaż i zaczynał na nowo rozmowę, jakby bojąc się stracić jej nić przewodnią.
Milczący Gabryel był jedynym słuchaczem spotykanym przez Don Luisa w katedrze, a przynajmniej jedynym człowiekiem, który go słuchał godzinami całemi, nie wyśmiewając się z niego i nie uważając za waryata. Rozmowa kończyła się zawsze zachwytami nad Beethowenem.
— Kochałem go całe życie — mówił kapelmistrz. — Wychowywał mnie brat hieronimita, który po zamknięciu klasztoru biegał po świecie, dając lekcye gry na wiolonczeli. Hieronimici byli największymi muzykami w kościele. Pewnie nie słyszałeś pan o tem, i ja również byłbym o tem nie wiedział gdyby nie ten święty człowiek, który mnie wziął pod swoją opiekę i był mi ojcem prawdziwym. Mówiono mi, że dawniej każdy zakon poświęcał się jakiejś specyalności; jedni, zdaje się, benedyktyni, robili przypiski w starych księgach, inni fabrykowali likiery, jeszcze inni budowali klatki dla ptaków. Hieronimici przez siedem lat studyowali muzykę, każdy na instrumencie, jaki sobie sam wybrał. Tylko dzięki im zachowało się w kościołach Hiszpanii troszeczkę — mówię — tylko troszeczkę smaku muzykalnego. Jakież orkiestry posiadali oni w swych kościołach! Co za uczta była dla pań iść w niedzielę popołudniu do mównicy, gdzie zbierali się ci dobrzy ojcowie, z których każdy był wirtuozem. W owych czasach nie było innych koncertów. Można sobie wyobrazić jakimi artystami stawali się ci ludzie, nie troszczący się o kąt do spania, odziani i syci, ożywieni tylko wielką miłością dla sztuki, która była dla nich w dodatku pobożnym obowiązkiem. To też, kiedy wygnano zakonników z klasztoru, heronimici nie ginęli z głodu, nie potrzebowali żebrać o mszę, lub żyć na łasce u rodzin pobożnych. By zarobić na chleb, mieli sztukę, sumiennie przestudyowaną, pozwalającą im na natychmiastowe zajęcie miejsc organistów łub kapelmistrzów. Kapituły wydzierały ich sobie. Niektórzy śmielsi, pragnąc zbliska zobaczyć ten świat muzyczny, z głębi klasztoru ukazujący się, jak raj fantastyczny, zaangażowali się do teatrów, podróżowali, szli aż do Włoch i tam robili szaleństwa; przemieniali się do tego stopnia, że napewno nie poznałby ich własny przeor.
— Jeden z nich był moim mistrzem. Co to był za człowiek! Był dobrym chrześcianinem, ale miłość do muzyki opanowała go do tego stopnia, że nie pozostało w nim prawie nic z dawnego mnicha. Kiedy objawiono mu, że klasztory mają być znów pootwierane, wzruszył obojętnie ramionami: nowa sonata zajęłaby go z pewnością więcej. Człowiek ten mówił słowami, które na zawsze wyryły się w mej pamięci.
— Pewnego razu, kiedy byłem jeszcze dzieckiem, zaprowadził mnie w Madrycie do swoich przyjaciół muzyków, którzy sami dla siebie wykonywali sławny Septuor. Czyś słyszał to najświeższe i, posiadające najwięcej wdzięku, dzieło Beethowena! Widzę jeszcze mego dobrego nauczyciela w chwili, kiedy wychodził z tej uczty, pochłonięty nią całkowicie, z głową spuszczoną; ciągnął mnie za rękę, ponieważ ledwo mogłem nadążyć za jego wielkimi krokami Kiedy wróciliśmy do domu, spojrzał na mnie przenikliwie i rzekł, jakgdybym był dorosłym człowiekiem: „Słuchaj Luisie i zapamiętaj sobie moje słowa: — istnieje tylko jeden Bóg, Pan nasz Jezus Chrystus i dwóch półbogów — Galileusz i Beethowen...”
Powiedziawszy to, Don Luis rzucał pełen miłosnej dewocyi wzrok na gipsowe popiersie, patrzące z kąta pokoju smutnemi oczami głuchych. Poczem dodawał:
— Nie znam Galileusza; wiem tylko, że był to genialny uczony. Jestem tylko muzykiem i niewiele znam się na nauce. Ale co do Beethowena mistrz mój miał pół-racyi: Beethowen jest Bogiem!
Tu muzyk wstał i w nerwowym niepokoju zaczął przebiegać wzdłuż i wszerz, zasłaną papierami, izdebkę.
— Jak ja ci zazdroszczę Gabryelu, żeś włóczył się po świecie i słyszał tyle pięknych rzeczy. Wczoraj nie zamknąłem przez całą noc oczu, tak nabiłem sobie głowę tem, coś mi mówił o swoim pobycie w Paryżu. Ach, te popołudnia niedzielne, te wspaniałe popołudnia, przepędzane na koncertach Lamoureux i Colonne, gdzie mogłeś się dowoli nasycać wspaniałą muzyką. A ja, nazawsze przyczepiony do tej katedry, z jedyną nadzieją dyrygowania złą mszą Rossiniego. Jedyną moją pociechą jest czytanie o muzyce i grywanie tych przepysznych dzieł, których w miastach tylu głupców słucha, ziewając. Mam tu w tej gromadzie nut dziewięć symfonii, napisanych przez nieporównanych mistrzów; mam swoje sonaty, swoją mszę; mam dzieła Haydn’a, Mozarta, Mendesohna; mam nawet Wagnera. Odczytuję je i wykonywam na fisharmonii o ile to jest możliwe. Niestety! to tak, jakby kto ślepcowi chciał wymownemi słowy odtworzyć rysunek i koloryt obrazu...
Kapelmistrz zachował z roku przeszłego wspomnienia wielkiego szczęścia. Kardynał — arcybiskup posłał go do Madrytu, by tam uczestniczył w sądzie konkursowym organistów.
— Był to najpiękniejszy tydzień w mojem życiu mówił do Gabryela, — Pewnego wieczora w ubraniu znajomego skrzypka, który grywał tu nieraz w katerze, byłem na Walkiryach na paradyzie w Realu[33]. Na drugi wieczór byłem na koncercie. Jakiż zachwyt! Grano Dziewiątą Symfonię tego głuchego, który nas słucha. Słyszałeś ją, wszak prawda? Jakież wrażenie zrobiła na tobie?
— Na mnie muzyka działa niesłychanie. Zamykam oczy i widzę nieznane pejzaże, dziwne postacie, i, co jest najciekawsze, że ilekroć słyszę te same utwory, wywołują one te same wizye. Mieszkańcy katedry uważają mnie za waryata, jeśli im to mówię... Ale pan jest artystą, więc się nie boję być wyśmianym... Niektóre tony muzyczne dają mi widok morza niebieskiego, bezbrzeżnego morza o srebrzących się falach. Nigdy nie widziałem morza. Inne znów pasaże stawiają mi przed oczy lasy, zamki, pastuchów i białe owieczki. Słuchając Szuberta, widzę zawsze kochanków, wzdychających pod cieniem lipy. Niektórzy muzycy francuscy zaludniają mą wyobraźnię majestetycznemi damami, przechadzającemi się między krzakami róż we fioletowych sukniach, zawsze we fioletowych... Czy i na pana muzyka działa w takiż sposób?
Anarchista odpowiedział gestem potwierdzającym. I jemu muzyka odkrywała światy o wiele piękniejsze, niż rzeczywistość.
— Chce pan wiedzieć co mówi Dziewiąta symfonia? — ciągnął dalej Don Luis. — Ach! to scherzo takie wdzięczne, z tem nadzwyczajnemi tremolo bębnów! Kiedy ich słucham, zdaje mi się, że Bóg i jego dwór wyszedł z nieba na przechadzkę, zostawiwszy małych aniołków panami w domu. Zapanowała zupełna swoboda! powszechny odpoczynek. Nie krępując się niczem, dziatwa niebieska skacze z chmury na chmurę, bawi się obrywaniem listków od kwiatów z wieńców, zapomnianych przez świętych. Jeden otwiera naczynie z deszczem, a ten spada na ziemię; inny przekręca klucz od grzmotów, których ryk straszliwy przerywa zabawę i zmusza małych tchórzów do ucieczki. A adagio? eco pan o niem myśli? Ja nie znam nic tak słodkiego, tak bosko czystego. Nigdy już istoty ludzkie nie będą w stanie w taki sposób wyrażać swych uczuć. Najsławniejsi kochankowie całego świata nie wykrzeszą z siebie równie miękkich, równie pieszczotliwych tonów. Słuchając adagio, widzę plafony z malowanemi al fresco postaciami mitologicznemi: widzę jasne ciała w rozkosznych przegięciach: Venus z Apollinem na różowych chmurach w złotym blasku poranka...
— Zaprawdę, — zawołał Gabryel, — to, co pan mówi, nie jest bardzo katolickie.
— Ale jest artystyczne, — odparł muzyk z prostotą. Mało zajmuję się religią: wierzę w to, w co mnie wierzyć nauczono; a nie moja to rzecz szukać na to dowodów. Oddaję się cały muzyce, o której mówią, że jest najczystszym zamanifestowaniem ideału, że jest „religią przyszłości“. Podoba mi się wszystko, co jest piękne i wierzę w to, jako w dzieło Boga.
Te popołudnia, spędzane w zakątku uśpionej katedry, ta duchowa wspólność, połączyła dwóch mężczyzn węzłami wciąż rosnącej przyjaźni. Muzyk rozprawiał, przewracał partycye lub grał na fisharmonii; rewolucyonista słuchał w milczeniu, przerywając tylko atakami kaszlu. Były to godziny słodkiego smutku, w których dusze ich przenikały się wzajemnie; jeden marzył o porzuceniu więzienia w katedrze, o wyrwaniu się w szeroki świat; drugi wrócił ze świata z organizmem zniszczonym, duszą skołataną, lubując się ponurym spokojem w cieniu tej wspaniałej ruiny i bojąc się najmnięjszem słowem zdradzić tajemnicę przeszłości.

Podczas nabożeństwa Gabryel przechadzał się po klasztorze. Wszyscy mężczyźni byli tu zebrani oprócz szewca, który pokazywał Olbrzymy. Kiedy już się zmęczył trajkotaniem kobiet, stojących przede drzwiami swych mieszkań, wchodził do pokoju dzwonnika, dawnego towarzysza broni, lub schodził do ogrodu przez sławne wchody Tenorio, a jeśli drzwi były otwarte — przez arkadę, łączącą Klasztor z arcybiskupstwem.
Wielką przyjemność sprawiało mu przebywanie wśród tych drzew, tak żywo przypominających całą rodzinę; przytem falowanie liści, poruszanych przez wietrzyk, dawało mu złudzenie swobodnego życia — życia na wsi.
W altanie, krytej czarnym szyfrem, obrośniętej bluszczem, gdzie niegdyś siadywał jego, napół sparaliżowany ze starości, ojciec, spotykał dzisiaj ciotkę Tomasę, która, robiąc bez przerwy skarpetki, pilnie śledziła pracę barczystego chłopca, wynajętego do robót w ogrodzie.
Ciotka Tomasa była najwięcej szanowaną osobistością na Claveriasie. Jej słowa miały tyleż wagi, co słowa Don Antolina. Srebrna Laska obawiał się jej z powodu potężnego poparcia, jakie miała ta skromna niewiasta. W epoce, kiedy ojciec Tomasy był zakrystyanem, między dziećmi chóru był młody chłopiec, siostrzeniec pewnego beneficenta, którego wuj w końcu oddał do seminaryum. Otóż ten chłopiec był obecnie księciem Kościoła, kardynałem — arcybiskupem Toledańskim. Tomasa i kardynał znali się od dziecka — bawili się razem w górnym klasztorze, pobili niejednokrotnie, wydzierając sobie jakiś obrazek, razem robili psoty żebrakom, siedzącym przed portalem Mollete. Dlatego też potężny Don Sebastyan, którego spojrzenie takim strachem napełniało kapitułę i księży dyecezyi, okazywał się wesołym, ufnym i prawie braterskim, kiedy od czasu do czasu przychodził odwiedzić starą Tomasę: była jedynem żyjącym wspomnieniem młodości. Dobra kobieta z głębokim szacunkiem całowała pierścień pastoralny; ale następnie zaczynała rozmowę z kardynałem, jak z krewnym i niewiele brakowało żeby mówiła mu po imieniu. Kardynał, otoczony zawsze strachem i pochlebstwem, czuł potrzebę posłuchania tej szczerej, trochę surowej w swej bezceremonialnej prostocie, mowy. Jak twierdzono w katedrze, Tomasa była jedyną osobą, która mogła otwarcie powiedzieć prawdę Jego Eminencyi. Mieszkańcy klasztoru byli połechtani w swej ambicyi, widząc arcybiskupa, ciągnącego swą czerwoną sutannę po żwirze ogrodowych alei i siadającego pod altanką, by pogawędzić jaką godzinę ze starą przyjaciółką, gdy tymczasem księża ze świty czekali na niego, stojąc u furty przed kratą.
Tomasa nie pyszniła się tem wcale. W jej oczach książę kościoła był tylko towarzyszem dzieciństwa, przyjacielem, któremu się w życiu powiodło. Dla niej był on poprostu Don Sebastyanem. Ale rodzina doskonałej kobiety umiała korzystać z tej przyjaźni; szczególniej zaś zięć, Azul de la Virgen — karaluch, jak mówiła Tomasa, umiejący robić pieniądze ze wszystkiego, nawet z przędzy pajęczej; nienasycony żebrak, wyzyskujący książęcą łaskę, znajdujący sposób zdobywania bez przerwy coraz to nowych przywilejów tak, że niższy kler i zakrystyanie nie śmieli nawet protestować.
Gabryelowi obcowanie z ciotką sprawiało wielką przyjemność. Ze wszystkich ludzi, urodzonych w klasztorze, ona jedna potrafiła usunąć się od wpływu katedry. Kochała ten kościół, jak kocha się dom ojczysty; ale ani święci z kaplicy, ani dygnitarze na chórze nie wzbudzali w niej wielkiego szacunku. Miała radosną wesołość starości spokojnej i zdrowej. Przez siedemdziesiąt lat życia nie wyrządziła nikomu żadnej krzywdy. Jej język był nieco swobodny i bezceremonialny, jak przystało na kobietę, która widziała wiele rzeczy, przestała też wierzyć w majestat ludzi i w cnotę nieprzezwyciężoną. Tłem jej charakteru była wielka wyrozumiałość i pobłażliwa litość dla wszelkiej słabości. Oburzała ją tylko, ukrywająca się chytrze, hipokryzya...
— To są tylko ludzie, Gabryelu — mówiła do swego siostrzeńca o tych panach z katedry. Don Sebastyan, jak wszyscy inni grzesznicy, mający wiele na sumieniu! Tłomaczę ich, rozumiem, bo nie mogą być przecież inni, niż są. Ale wiesz, chciało mi się nieraz śmiać, kiedy widziałam ludzi, klękających przed nimi. Wierzę w Najświętszą Pannę i w dobrego Boga. Ale w tych panów! Jeśli zna ich się tak, jak ja ich znam... W gruncie rzeczy jestto poprostu życie; i złe leży nie w samych błędach, ale w ukrywaniu ich w graniu komedyi, jak to robi mój łotrowaty zięć ten hipokryta, wysoki, jak dom, bije się w piersi, całuje posadzkę, jak jaki bigot, ale życzy mi śmierci, myśląc, że chowam pieniądze w komodzie, ale ograbia skarbonę Matki Boskiej, kradnie świece i skręca pieniądze na msze. Oddawna wyrzuciliby go za drzwi, żebym się do tego nie wtrąciła: muszę myśleć o swojej, ciągle chorej, córce i o biednych wnuczkach.
Odwiedzającego ją w ogrodzie Gabryela, witała zawsze jednakiemi słowami:
— Jak się masz, cieniu? Wyglądasz lepiej. Opierasz się. Brat twój swoją troskliwością postawi cię na nogi.
Poczem następowało nieuniknione porównanie między jej zdrową, jędrną starością i tą zrujnowaną młodością, uparcie broniącą się śmierci.
— Mam siedemdziesiąt lat i nie chorowałam ani razu odkąd przyszłam na świat. Latem i zimą o godzinie czwartej rano jestem na nogach: mam wszystkie zęby, jak wtedy, kiedy Don Sebastyan przychodził w swej czerwonej sukni, jako monaguillo wydzierać mi siłą część śniadania. W twojej rodzinie wszyscy byli wątli; twój ojciec, zanim dobiegł mego wieku był dotknięty reumatyzmem i skarżył się bez przerwy na wilgoć ogrodu. Ja spędzam w nim całe życie i jestem dotąd rzeźką. My Villalpandowie jesteśmy z żelaza: zapewne dlatego, że pochodzimy od sławnego Villalpando, który robił kratę głównego ołtarza, tabernaculum i sto innych cudowności. Musiał to być olbrzym, jeśli brać miarę z tego, z jaką łatwością zginał i modelował różne metale...
Złe zdrowie Gabryela budziło w Tomasie głęboką litość, co nie przeszkadzało ciotce wyciągać z tego powodu różne złośliwe wnioski.
— He, he! mój siostrzeńcze, wyobrażam sobie, jak musiałeś się bawić podczas swoich podróży. Wojna cię zgubiła. Gdyby nie ona zasiadłbyś dzisiaj w stallach na chórze i może przygotowywałbyś się do zostania Don Sebastyanem. Faktem jest, że w młodości swojej Don Sebastyan nie miał takiej reputacyi, jak ty w seminaryum i nigdy nie był takim cudem w nauce... Aleś ty widział świat, nabrałeś smaku do tych krajów, gdzie, jak opowiadają, bawią was kobiety, ubrane w kapelusze wielkie, jak parasole... Teraz masz wygląd brzydkiego koczkodana, ale kiedyś byłeś pięknym chłopcem: ja, twoja ciotka, mówię ci to. Coś u dyabła robił, żeby powrócić do nas w takim stanie? Zanadtoś żył gałganie... Twoja biedna matka przypuszczała, że zostaniesz świętym! Dziwnego świętego zesłał nam Pan Bóg. Nie przecz, nie rób miny świętoszka: kłamstwa irytują mnie... Tak, bawiłeś się i więcej, niż nakazywał rozum, kiedy zdrowie twoje tak na tem ucierpiało... Nie wiem, co mają w sobie ludzie Kościoła i jaki demon ich podnieca — ale kiedy chcą żyć, nie potrafią się nigdy zatrzymać...
Pewnego poranku Gabryel zadał staruszce pytanie, które oddawna miał na ustach. Chciał wiedzieć co stało się z jego siostrzenicą Sagrarią i co zaciężyło nad rodziną brata.
— Zgodzisz się ciotko, żeby mi to powiedzieć. Zdaje się, że tu wszyscy boją się mówić o tem. Nawet mój siostrzeniec, Tato, taki gaduła, tak dobrze obrabiający ludzi, milczy, jak inni, kiedy go o to pytam. Proszę cię, ciotko, powiedz mi co się tam stało?
Oblicze Tomasy zasępiło się:
— Wielkie nieszczęście, moje dziecko; rzecz niebywała na Claveriasie. Szaleństwa świata weszły do katedry i usłały sobie gniazdo w najcnotliwszym, w najstarszym, w najwięcej szanowanym domu Klasztoru. Wszyscy tu są dzielni ludzie, ale wy, Lunowie, byliście najlepsi, nie wyłączając Villalpandów, którzy idą zaraz po was... Oh, gdyby twoja matka mogła podnieść głowę. Gdyby żył twój ojciec! Najwięcej winy przypisuję Estabanowi, temu dobrodusznemu głupcowi, który przez wspólny tylu ojcom błąd, nie wierzył w niebezpieczeństwo, w nadziei, że dobrze umieścił sentymenty swej córki.
— Cóż tu nakoniec zaszło?
— To, że zakochał się w niej kadet z Akademii i że twój brat pozwolił galantowi starać się o nią. Tysiące razy zaklinałam Estabana: wiedz, że taki, jak ten młodzieniec, nie jest dla twojej córki. Sympatyczny, jowialny, wyglądający ślicznie w uniformie, był zawsze pierwszy do spełnienia jakiegoś szaleństwa. W dodatku był jedynakiem bogaczy i rodzice nie zostawiali nigdy jego sakiewki pustej. Co do biednej Sagrarii, zakochanej w kadecie na zabój — ta była dumną, przechadzając się w niedzielę na Zocodower lub Miradero ze swoją matką i tym chłopcem tak pięknym, że mogły jej go pozazdrościć panny najlepiej uposażone w mieście. W Toledo mówiono tylko o piękności twej bratanicy. W kollegium szlachcianek nazywano ją „zakrystyanką z katedry“. Ale ona, biedactwo, ona żyła tylko dla swego kadeta, pożerając go wielkiemi, niebieskiemi oczyma. Twój brat, głupiec, pozwolił młodemu człowiekowi wejść do domu, tak pochlebiał mu honor, uczyniony rodzinie. Wiesz Gabryelu, niektórzy Toledańczycy, zajmujący skromne stanowiska są ślepi, przyjmując umizgi kadetów do swych córek, jako zaszczyt. Przecież te miłostki rzadko kiedy kończą się małżeństwem. Prawie każdy z tych fanfaronów ma w swojej okolicy kuzynkę lub narzeczoną, z którą łączy się po skończeniu szkoły.
— Jakiż był koniec tej awantury?
— Kiedy kadet uzyskał stopień porucznika, rodzina wysłała go do Madrytu. Pożegnanie było tragiczne. Twój brat, gamoń i jego głupia żona (niech spoczywa w spokoju) płakali, jak cielęta. Co do młodych ludzi — ściskali sobie ręce, godzinami całemi patrząc sobie w oczy. Najspokojniej zachowywał się porucznik. Obiecywał przyjeżdżać co niedzielę, a pisać codzień. I rzeczywiście na początku robił to — ale później przechodziły tygodnie, a jego nie było widać; w końcu nie zobaczono go więcej. Zdawało się, że twoja biedna siostrzenica umrze z żalu; kolory znikły, a policzki nie miały już delikatnego puszku brzoskwini. Chowała się po kątach, płacząc, jak Magdalena. I pewnego pięknego dnia uciekła do Madrytu...
— Czy nie próbowano odszukać jej, przyprowadzić z powrotem?
— Brat twój stracił głowę. Biedny Estaban! Wieleż razy zastawaliśmy go w nocy w górnym klasztorze w koszuli, wyprostowanego, jak szyldwach, zapatrzonego w niebo szklannemi oczyma. Wszyscy na Claveriasie byli przez rok cały, jakby ogłuszeni katastrofą. Była to ogólna żałoba.
— Ale cóż nie miano żadnych wiadomości o Sagrarii? Nie dowiedziano się, co się z nią stało.
— Dowiedziano się z czasem wielu rzeczy. Mieszkali w Madrycie razem, jak mąż i żona; zaczęłam nawet wyrzucać sobie złe pojęcie o kadecie, przypuszczałam, że ten nicpoń, zostanie uczciwym człowiekiem i ożeni się z Sagrarią. Ale po upływie roku skończyło się wszystko. Miał jej dosyć. Rodzina obawiała się, żeby miłostka nie zaszkodziła przyszłości młodego człowieka. Udano się nawet o pomoc do policyi, która obowiązała się oszczędzić galantowi skarg i płaczów porzuconej dziewczyny... Od tej chwili niewiem nic pewnego. Od czasu do czasu usłyszałem coś od ludzi tutejszych, którzy ją spotykali w Madrycie. Widziano ją — ale lepiej było by, żeby jej nie widziano. Wstyd mówić, Gabryelu, hańba dla rodziny! Nieszczęśliwa została ostatnią z ostatnich. Mówiono mi, że była bardzo chora i myślę nawet, że jest nią ciągle. Wystaw sobie pięć lat takiego życia! I pomyśleć, że jestto córka mojej siostry!
Tomasa mówiła głosem wzruszonym.
— Co się tu potem stało, wiesz dobrze. Twoja biedna bratowa umarła nie wiadomo z jakiej choroby. Trwało to wszystko parę dni tylko. Może umarła ze wstydu, bo w ostatnich chwilach życia twierdziła, że była winna wszystkiemu...
— Ciotko, ty, która jesteś tak dobra, — zawołał Gabryel, — powinnaś była zająć się nieszczęśliwą. Trzeba było ją podnieść, ocalić, przyprowadzić tutaj.
— Ach, moje dziecko, do kogo to mówisz? Myślałam o tem tysiące razy podczas bezsennych nocy. Ale bałam się twego brata. Był dobry, jak chleb z masłem, ale z chwilą, kiedy zaczynano z nim mówić o Sagrarii, stawał się wściekłem zwierzęciem. Uważałby za świętokradztwo, żeby dziewczyna upadła mieszkała pod dachem kościoła prymasowskiego w mieszkaniu waszych rodziców. Przytem choć nie odezwie się słowem jednem, wiem, że boi się mówić w Claveriasie o skandalu, znanym tu przez wszystkich. Ale to jest najmniej ważne: nikt nie otworzy ust, jeśli ja się zajmę... Ale boję się twego brata.
— Pomogę ci ciotko! — zawołał z siłą Gabryel. Jeśli odnajdziemy Sagrarię, biorę na siebie Estabana... Ale kanonicy... ale kardynał? Czy nie będą się sprzeciwiali powrotowi biednej dziewczyny?
— Stara to już historya; pamięć o niej prawie się zatarła. Wreszcie możemy Sagrarię osadzić w klasztorze, gdzie będzie prowadziła życie spokojne, nie gorsząc nikogo.
— O, nie, moja ciotko! Lekarstwo byłoby zbyt okrutne. Nie mamy prawa ocalać nieszczęśliwej kosztem jej wolności.
— Masz racyę — odpowiedziała staruszka — zastanowiwszy się trochę. Obłóczyny nie zdadzą się na nie. Czyż może znaleźć gdzieindziej lepszy przykład, niż w swojej rodzinie — tu tylko może się nawrócić? Przyprowadzimy ją pod warunkiem, że okaże skruchę i zechce żyć uczciwie. Co do Don Sebastiana, bądź spokojny Gabryelu. Jeśli tylko uda nam się sprowadzić tu małą, wstrzyma się on od wszelkiej krytyki. I cóżby mógł powiedzieć? Należy okazać miłosierdzie bliźnim, a ci panowie są do tego więcej obowiązani, niż ktokolwiek bądź inny. Wiesz mi, Gabryelu, w gruncie rzeczy to są mężczyźni, tylko mężczyźni!




V.

Mieszkańcy klasztoru górnego przyjmowali uporczywem milczeniem wszelkie przycinki, odnoszące się do obecnego prałata. Weszło to w obyczaj na Claveriasie. — Gabryel zauważył to jeszcze za czasów swego dzieciństwa. Jeśli się mówiło o byłym arcybiskupie, można było rozpuszczać język; i ludzie ci przyzwyczajeni do obmawiania, wyciągali chętnie na światło dzienne wszystkie małe jego przywary: pogrzebany prałat przestawał być niebezpiecznym, a nicowanie nieboszczyka mogło być poczytane, jako pochwała żyjącego następcy i jego ulubieńców. Ale kiedy wymawiano imię panującej Eminencyi, wszyscy milkli nagle, podnosząc rękę do czapki, jakgdyby Książe Kościoła mógł ich widzieć, z sąsiadującego z klasztorem, pałacu.
Najśmielsi ograniczali się do opowiadania o kłótniach kanoników, do wyliczania tych, którzy kłaniali się sobie na chórze i tych, którzy, wymawiając słowa pisma świętego, patrzyli na siebie, jak wściekłe psy, gotowe do kąsania. Opowiadano również z zachwytem o polemice, jaką skarbnik prowadził z doktoratem od trzech lat na szpaltach dziennika w Madrycie, w kwestyi czy potop był powszechny czy też częściowy, zbijając się wzajemnie w artykułach, drukowanych raz na cztery miesiące.
Gabryel potrafił wytworzyć sobie na Claveriasie przyjaciół. Ci poszukiwali go, cieszyli się z jego obecności. Wywierał on na swoje otoczenie wpływ, jaki mają, nawet nic nie mówiąc, ludzie stworzeni na prowodyrów. Wieczorem zbierano się u dzwonnnika, ale jeśli dopisywała pogoda, a spotkanie miało miejsce na świeżem powietrzu, w galeryi leżącej nad drzwiami „Przebaczenia“. Poranki spędzano u szewca. Był to człowiek mały, żólty i chorowity z wieczną migreną, którą leczył, obwijając głowę mokremi chustkami, że wyglądał jak w turbnie.
Szewc był najbiedniejszym ze wszystkich mieszkanców Claveriasu. Nie miał żadnego zajęcia w kościele; pokazywał Olbrzymy bez wynagrodzenia, w nadziei otrzymania pierwszego wolnego miejsca; uważał się i tak za szczęśliwego, że kapituła pozwalała mu bezpłatnie mieszkać w klasztorze, a to ze względu na żonę, która była córką jednego ze starych sług kościoła. Nieznośny smród klajstru i skór moczonych, zmięszany z zaduchem nędzy, zanieczyszczał tę dziurę. Nieszczęsna płodnosć powiększała jeszcze biedę; jego wątła, ciągle narzekająca żona z wielkiemi żółtawemi oczyma, miała co rok nowego dzieciaka u obwisłych piersi, kiedy starsze czołgały się po ziemi zgłodniałe skrofuliczne z olbrzymiemi głowami, cienkiemi szyjami i krostowatemi twarzami.
Pracował dla sklepów w mieście, z czego miał bardzo małe zyski. Prawie o świcie młotek jego zaczynał dźwięczeć w ciszy klasztornej. To jedyne zamanifestowanie w klasztorze pracy świeckiej przyciągało do jego nudnego mieszkania wszystkich próżniaków. Mariano, Tato, stróż kościelny, byli to ludzie, których Gabryel najczęściej tam spotykał; siedzieli na zapadniętych krzesłach tak nizkich, że mogli rękoma dotykać zakurzonej posadzki z czerwonych cegiełek.
Dzwonnik musiał często powracać na wieżę do swego zwykłego zajęcia. Wtedy miejsce jego zajmował kalkancista od organów, lub urzędnicy zakrystyi, których przyciągały mowy Gabryela. Przychodzono litylko dlatego, żeby go słuchać. Rewolucyonista wolałby milczeć; ale przyjaciele jego, ciekawi, jak wszyscy ludzie, odcięci od świata, nalegali, żeby im opowiadał o swoich podróżach: a kiedy opisywał piękność Paryża, wielkość Londynu, otwierali szeroko oczy, jak dzieci, oczarowane baśnią fantastyczną.
Szewc z głową pochyloną, nie przerywając pracy, słuchał uważnie opowieści o tych cudach. Kiedy Gabryel kończył, wszyscy jednogłośnie oświadczali — te miasta są piękniejsze od Madrytu... słyszycie — piękniejsze od Madrytu. Nawet żona szewca, stojąc w kącie, zapomniała o swej chorowitej progeniturze, słuchając z zachwytem Gabryela; i wtem jucznem bydlęciu, skazanem na nędzę, budził się instynkt córy Ewy i blady uśmiech zacierał na chwilę wyraz ciągłego smutku, kiedy towarzysz opisywał przepyszne toalety, w których pokazywały się wielkie damy krajów cudzoziemskich.
Wobec tych ewokacyi oddalonego świata, którego nie zobaczą nigdy, wszyscy słudzy kościelni czuli, jak umysł ich zaskorupiały i obojętny, jak kamienie murów, zaczął się poruszać. Przepych nowożytnej cywilizacyi przejął ich więcej, niż wspaniałości raju, opisywane przez kaznodziejów. W tej atmosferze ostrej i zapylonej, w wyobraźni ich powstawały miasta fantastyczne i zadawali nieskończoną ilość pytań naiwnych o obyczajach, a nawet o pożywieniu tych narodów, jakgdyby chodziło o stworzenia z innej planety.




Po południu, kiedy szewc pozostawał sam, Gabryel, znużony jednostajną ciszą Claveriasu, schodził do Katedry.
Estaban w swoim wełnianym płaszczu, w białym golilia[34], z laską policyanta pełnił swą służbę w transepcie, nie pozwalając ciekawym chodzić między chórem i wielkim ołtarzem.
Dwie blachy ze starego złota, zapisane gotykiem, przyczepione do filarów, groziły klątwą każdemu, kto ośmieli się głośno mówić lub robić jakieś znaki. Przedwieczna ta groźba nie onieśmielała nielicznych pobożnych, uczęszczających ze zwyczaju na nieszpory, gdyż bez przerwy rozmawiali za kolumnami ze służbą kościelną. Światło, przechodząc przez witraże, kładło na posadzce pstrociznę barw; czerwono-zieleni księża ukazywali się na tym płomiennym dywanie. W głębi chóru kanonicy sami dla siebie śpiewali w ponurej samotni świątyni. Drzwi, zamykane za spóźniającymi się księżmi, uderzały głośno, jak wystrzały armatnie. Na górze, od czasu do czasu przerywając śpiew, odzywała się leniwa, nosowa muzyka organów, grających jakby tylko z obowiązku, przez żal, że pracują w tym ciemnym, pustym gmachu.
Gabryel, przychodząc do katedry, spotykał swego siostrzeńca Perrero, który sprowadzał sam dzieci chóru i niższych urzędem księży, zajętych w sekretaryacie kapituły.
Figle Tato rozweselały Gabryela; chłopak włóczył się po katedrze z całą swobodą, bez najmniejszego szacunku, jak człowiek, który się w niej urodził i czuje się najzupełniej u siebie w domu. Wejście psa między nawy napełniało go radością.
— Zobacz wuju, jak się z nim obejdę.
I, wyciągając róg swej kurtki, przybliżał się do psa, to bujając się, to skacząc, jak toreador. Zwierzę, pamiętające go oddawna, pragnęło uciec przez najbliższe drzwi, ale Tato zagradzał mu przejście i, niby goniąc, wpychał napowrót między nawy; biegał za nim z kaplicy do kaplicy, zwalczając, jak byka, aż w końcu, wciśniętego w kąt, zaczynał kopać; rozpaczliwe wycie biednego zwierzęcia przeszkadzało śpiewającym kanonikom, a Tato śmiał się z radości; ale zato za kratą koło chóru nieszczęsny Estaban patrzył nań wymownemi oczyma i groził mu laską.
Po licznych sprawkach w tym guście, siostrzeniec wracał do wuja; rozmowa ich toczyła się prawie zawsze o różnych awanturach w katedrze. W przeciwieństwie do innych mieszkańców, którzy bojąc się denuncyacyi przed kardynałami i kanonikami, zachowywali głębokie milczenie, Tato opowiadał każdemu, kto tylko chciał słuchać, wszystkie plotki i potwarze, jakie w swej złośliwej ciekawości zdołał zebrać w sąsiedztwie. Mogło go co najwyżej spotkać za to wyrzucenie za drzwi, ale perspektywa takiego wypadku nie przerażała go bynajmniej: nie krępowałyby go żadne więzy — porzuciłby kościół dla plaza de toros.
Perrero znał na palcach wszystkie awantury kościoła Prymasowskiego. — Co kanonicy mówili w zakrystyi przeciwko arcybiskupowi, co arcybiskup mówił w swoim pałacu przeciwko kanonikom. Cierpkie żale i głuche intrygi tych skwaśniałych bezżeńców, którzy nie zapomnieli czasów, kiedy kapituła wybierała prałatów; gniewy książąt kościoła, pragnących nakazać duchowieństwu bierne poddanie się, oburzających się na najmniejszy opór, jak na przestępstwo kryminalne — wszystko to wiedział dokładnie i opowiadał z malowniczymi drobiazgami.
Z największem zamiłowaniem opisywał kronikę skandaliczną. Znał domy, w których prebendyści spędzali wieczory po wyjściu z nabożeństwa; wiedział imiona dam i zakonnic, które rurkowały im komże; słyszał o okropnej rywalizacyi kobiet, którym sutanny pozawracały głowy, o ich staraniach, aby wzajemnie wyrugować się z łask kanoników przez pranie dla nich batystów.
Z chwilą, kiedy kanonicy opuszczali chór, pokazywał Gabryelowi grupę młodych, starannie wygolonych księży, o niebieskawych, świeżych policzkach, w jedwabnych pelerynach, wydzielających mocny zapach piżma. Byli to eleganci kapituły, robiący częste wycieczki do Madrytu, gdzie spowiadali swe protektorki — stare markizy, które wpływami swymi zyskiwały dla nich stalle na chórze. Zatrzymywali się na chwilę przed drzwiami Mollete, kokieteryjnie układając fałdy swych płaszczów przed wyjściem na ulicę.
— Idą do swych przyjaciółek — drwił Tato. — Hola! zrobić miejsce dla Don-Juana Tenorio!
Kiedy już zeszedł ostatni kanonik, Perrero zabierał się do obrabiania kardynała.
— Jest w tych dniach w zabijającym humorze. W pałacu wszyscy drżą ze strachu. Sławna fistuła przyprawia go o szaleństwo.
— Czyż to prawda, że ją ma?
— Napewno. Spytaj się ciotki Tomasy. Mówią nawet, że obdarza staruszkę taką sympatyą przez wdzięczność za przygotowanie mu maści, jakoby robionej rękami aniołów. W gruncie rzeczy arcybiskup jest dzielnym człowiekiem, ale, kiedy ból go schwyci, cały pałac, cała dyecezya drży — najlepiej unikać go wtedy. Widziałem go w sukniach pontyfikalnych, z mitrą na głowie, patrzącego wokoło tak wściekłym wzrokiem, że zdawało się, iż ada chwila rzuci pastorał i spoliczkuje nas. Zdaje się, że ciotka miała racyę mówiąc, czy on czasem nie pił?!
— Czyż naprawdę upija się, jak mówią w kapitule?
— Nie upija się: trzeba każdemu oddać sprawiedliwość. Wypije jeden kieliszek, potem drugi, czasami trzeci, jeśli chce zrobić grzeczność przyjacielowi, przychodzącemu w odwiedziny. Przyzwyczajenie, pozostałe z pobytu w Andaluzyi, gdzie był biskupem... Wino jest w najlepszym gatunku, po pięćdziesiąt douros arrobe[35]: syrop ogrzewający i wzmacniający żołądek. Tylko z chwilą, kiedy ten syrop znajdzie się w kiszkach Jego Eminencyi, nieszczęsny cierpi, jak potępieniec. Jestto tak, jak mówi ciotka Tomasa: lekarze naprawiają, a on znów się psuje przez to rajskie wino. Nie myśl wuju, że jestto byle kto; pominąwszy jego przykry charakter, trzeba przyznać, że kardynał jest człowiekiem. Zaręczam ci, że ta biało-różowa, za mała do tego olbrzymiego ciała, głowa nie jest bynajmniej pusta. Jestto zuch z zawsze wysoko podniesionem czołem, nie udający hipokryty. Widać zaraz, że był w młodości żołnierzem. Nie boi się niczego, nie gorszy niczem, nie wznosi rąk ku niebu. Lubię go. Nie przypomina niczem swego poprzednika, „wodzianki“, który umiał się tylko modlić, drżąc przed każdym kanonikiem On nie. — Niech no kto w kapitule ośmieli się podnieść głowę! Byłby w stanie wpaść na chór podczas nieszporów i, bijąc pastorałem, kazać opuścić miejsca. Już najmniej od dwóch miesięcy nie schodził do katedry i kanonicy nie widzieli go. Rozgniewała go tak delegacya, posłana przez nich do pałacu z żądaniem różnych reform. Żądania zaczęto od słów „Eminencyo, kapituła życzy sobie”. Don Sebastian przerwał ze wściekłością: „Kapituła nie może sobie nic życzyć! Kapituła nie ma rozumu”. I, obracając się do nich plecami, zostawił, ogłuszonych wybuchem. I miał racyę, traktując ich w ten sposób: — dlaczego ci panowie wtykają swój nos w jego życie prywatne i zajmują się podobnymi drobiazgami. Czyż on wtrąca się do nich? Czyż wymawia niektóre grzeszki, otrąbione po całem Toledo?
— Cóż kanonicy mają przeciwko kardynałowi?
— Wyrzucają mu sprowadzenie do pałacu Donny Visitation.
— Któż to jest ta Donna Visitation?
— Jakto nie znasz jej jeszcze? Na mieście i w katedrze mówią tylko o niej. Jestto siostrzenica Jego Eminencyi. Kiedy zaczyna go dręczyć przeklęta choroba, krzyczy, wyje, prawie gryzie; ale wystarcza wejście Donny Visitation, żeby zrobił się słodki, jak jagnię — przestaje jęczeć, cierpi w spokoju: Jedno jej dobre słowo napełnia go radością. Tak, kocha ją bardzo.
— Czyż jest jego?... — zapytał zaintrygowany Gabryel.
— Właśnie tak. Czyż może być co innego? Wychowywała się od dziecka w „Kolegium Szlachcianek“; ale jak tylko Don Sebastian przybył do Toledo, sprowadził ją natychmiast do pałacu... Coprawda nie ma o co robić tyle zachodu: duża, blada, chuda dziewczyna; całą jej ozdobą są ładne oczy i ładne włosy. Mówią, że śpiewa, gra na fortepianie, czyta wiele książek, że umie wszystko, czego uczą w kolegiach ludzi bogatych. Prócz tego posiada talent tumanienia naszego arcybiskupa.
— Być może nie jest tem, o co ją posądzasz.
— Cóż znowu! Twierdzi tak cała kapituła, a najpoważniejsi kanonicy od pierwszego do ostatniego wierzą temu. Przeczą ulubieńcy Jego Eminencyi, szpiedzy, donoszący mu o wszystkich awanturach w katedrze, ale przeczą tak miękko, że mogą tylko utwierdzić nas w naszem przekonaniu. Don Sebastian oburza się i wybucha gniewem, ilekroć gadanina dojdzie jego uszu.
Perrero umilkł, podrapał się, po czaszce, jakby wahając się powiedzieć coś bardzo ważnego.
— Czem jest Donna Visitation dla kardynała, wiem wreszcie dobrze. Mam dowody, wuju. Wiem z dobrych źródeł, jak oni żyją. Jeden z domowników widział ich wielokrotnie całujących się. Chociaż... źle mówię; ona jego obejmuje, a Don Sebastian przyjmuje z anielską radością pieszczoty tej kotki... Biedak! już jest za stary!
Tu Tato zakończył swe zwierzenia jakimś sprośnym żartem.




Od czasu do czasu, Gabryel spotykał Don Luisa niedaleko wielkiego fresku św. Krzysztofa. Znajdowały się tam małe drzwi, prowadzące po spiralnych wschodkach do archiwum muzycznego. Prawie zawsze kapelmistrz trzymał pod pachą jakiś gruby, zakurzony tom, który pokazywał Gabryelowi.
— Niosę to do klasztoru — mówił. — Chcę uczcić cię czemś, co warte jest zachodu.
I dwaj przyjaciele wszczynali rozmowę o muzyce. Don Luis, wskazując oczyma małe drzwiczki, wołał:
— Ach, rozpływa mi się serce na myśl o tych archiwach! Za każdym razem, kiedy stąd wychodzę, jestem upojony. Barbarzyńcy przeszli tamtędy. Wszystkie tomy mają karty powygryzane, po wydzierane we wszystkich miejscach, gdzie była malowana litera, winieta lub wdzięczny jaki ornament. Zapomniano o starej muzyce. Panowie kanonicy nie lubią jej, nie rozumieją; żałowaliby wydania kilku pesetas na usłyszenie jej w święta uroczyste. Wykręcają się kawałkami Rossiniego! Co do organów, chodzi im tylko o to, żeby grać na nich jaknajwolniej. Muzyka wydaje im się tem więcej religijną im jest powolniejszą, nawet gdyby organistę napadła fantazya — zagrania wolno kontredansa.
Niewiele brakowało, żeby oczy artysty nie zabłysły łzami.
— Wiesz Gabryelu, że w tych archiwach są utwory pierwszorzędnej wartości, zasługujące na życie tak długie, jak sztuka sama. My, hiszpanie nie wiele znaczymy w muzyce świeckiej, ale niech mi pan wierzy, że to, cośmy zrobili w muzyce religijnej, nie jest bynajmniej do pogardzenia; — jeśli wogóle istnieje muzyka świecka i religijna, bo co się mnie tyczy, wątpię w to mocno. Podług mnie jest tylko muzyka i mądrym będzie ten, kto potrafi oznaczyć granicę, gdzie kończy się świecka, a zaczyna religijna. Jestto kwestya, którą roztrząsała krytyka od XVI do XVIII wieku, naturalnie nie rozwiązawszy jej. Od czasu do czasu Rzym wydawał bullę z tego powodu, ale te nic nie uczyły, ponieważ Ojciec święty nie był w stanie powiedzieć jasno — to jest religijne, a to jest świeckie.
— Za tym murem śpią, zniszczone, pokryte grubym całunem kurzu, najwięksi muzycy naszego kraju. I lepiej dla nich, że śpią i nie słyszą, co u nas dzisiaj śpiewają na chórze!.. Jest tam Cristobal Morales, który był ongi kapelmistrzem w tej katedrze; trzysta to już lat temu, a dwadzieścia, jak Palestrina zreformował muzykę. W Rzymie Cristobal dzielił sławę tego znakomitego mistrza; jego portret jest w Watykanie, a jego Lamentations, jego Psalmy, jego Magnificat, leżą tu od wieków w zapomnieniu. — Jest tam Victoria, drugi z tej samej epoki, przezwany przez zawistnych „małpą Palestriny”, ponieważ brali za naśladownictwo dzieła, pisane po długim pobycie muzyka w Rzymie; ale Victoria nietylko, że nie jest plagiatorem włocha, ale w wielu rzeczach przewyższa go. — Jest tam Rivera, toledańczyk, o którym dziś już nikt nie pamięta, a jednak w archiwach naszych pozostał po nim cały tom mszy; jest jeszcze Romero d’Avila, najlepszy znawca śpiewu mozarabskiego i Ramos z Pareja, ten muzyk XV wieku, ogłaszający w Bolonii swój De musica tractatus, gdzie, obalając przestarzały system Guido Arezzo’a, odkrywa „temperament dźwięków“; następnie mamy tu mnicha Urena, dodającego nutę si do gam, i Javier Garcia, który w wieku ostatnim, reformuje muzykę i (niech Bóg mu to przebaczy), zwracając ku włoszczyżnie, rzuca na drogę, z której dotychczas zejść nie może.
Mamy także Nebra, organistę Carlosa III, kompozytora, który na cały wiek przed Wagnerem używał dyssonansów w muzyce. Kiedy pisał swoje Requiem na pogrzeb Donny Barbary de Braganza, przeczuwał zdziwienie, z jakim wykonawcy — muzycy i śpiewacy przyjmą jego rewolucyjną muzykę, ponieważ na marginesach każdej części pisał: „proszę wziąć pod uwagę, że część ta jest napisana bez błędu“. Litanie jego zdobyły taką sławę, że zabroniono kopiować je pod groźbą wyklęcia. Groźba zbyteczna; do niedawna wyklętoby muzyka, któryby się ośmielił przypomnieć je sobie... Ach, Gabryelu, nasze archiwum jest panteonem wielkich łudzi, ale Panteonem, w którym nikt nie zmartwychwstaje!
I mówił dalej, zniżając głos: Kościół nigdy nie kochał muzyki. Żeby ją rozumieć, żeby ją odczuć, trzeba być koniecznie artystą. Czy wiesz, pan, że ci panowie, którym płacą, by śpiewali na chórze, nie mają najmniejszych kwalifikacyi muzycznych. Kiedy widzę cię, Gabryelu, jak uśmiechasz się wobec rzeczy religijnych, zgaduję to, czego nie chcesz powiedzieć i przyznaję ci racyę. Zajmowała mię historya muzyki kościelnej, śledziłem krok za krokiem krzyżową drogę, którą ta nieszczęsna sztuka wlokła się przez wieki całe. Słyszałeś pan pewnie niejednokrotnie, że muzyka religijna jest stworzona przez kościół: kłamstwo, — muzyka religijna nie istnieje.
Don Luis i Gabryel rozmawiali tak długo, przechadzając się po pustych, cichych nawach. W kościele było już tylko paru posługaczy przededrzwiami zakrystyi i dwie kobiety, klęczące przed kratą głównego ołtarza. W katedrze rozlewał się zmierzch wieczorów zimowych; pierwsze nietoperze zlatywały ze sklepień, krążąc między słupami kolumn.
— Nie, muzyka religijna nie istnieje, a co do muzyki kościelnej, ta jest w stanie kompletnej anarchii. Christianizm, tworząc się, jako religia, nie wynalazł nawet najgorszej sztuki układania kompozycyi śpiewu; wziął poprostu od żydów ich pieśni, przejął nawet sposób ich wypowiadania: była to muzyka barbarzyńska, pierwotna, która rozdzierała by nam uszy, gdybyśmy ją dziś słyszeli. Zdaleka od Palestyny, w miejscach, gdzie było nie już żydów pierwsi poeci chrześciańscy św. Ambroży, Predencyusz i inni łatali nowe hymny i psalmy albo ze znanych kawałków, będących w modzie w świecie rzymskim, albo z muzyki greckiej. Wyrazy „muzyka grecka“ dają nam złudzenie pięknych rzeczy — nieprawdaż? Grecy mają tyle przepięknych dzieł w sztukach plastycznych i w poezyi, że wszystko, co nosi ich nazwę, otoczone jest aureolą doskonałości. A jednak ta muzyka grecka była poprostu rzempoleniem. Różne sztuki, różnie się rozwinęły w życiu ludzkości; podczas, kiedy rzeźba ze swym Fidiaszem doszła do apogeum, malarstwo zachowało pewną surowość, co można zauważyć w zabytkach Pompei. Ponieważ grecy nie potrafili stworzyć systemu pisania nut dość pełnego, by wyrazić i ustalić wszystkie zasady muzyki — każdy naród, składający ich państwo miał swoją modę w muzyce, gdzie prawie wszystko zostawiano wolnej woli wykonawcy. Niemożliwość dokładnego wyrażenia na papyrusie tego, co śpiewały głosy i instrumenty, była niezwalczoną przeszkody dla postępu.
Gabryel potwierdzał skinieniem głowy dowodzenia kapelmistrza.
Oto czem była pierwotna muzyka chrześcian, podejmował znów Don Luis. Z początku, przekazywane litylko przez tradycyę, podawane z ust do ust, śpiewy kościelne psuły się i paczyły. Każdy kościół wykonywał je podług swojej modły, w muzyce religijnej panował chaos. Mistycy marzyli o jedności w sztuce sztywnej, hieratycznej; w VI wieku, święty Grzegorz wydał swój Antyfonarz — zbieraninę wszystkich melodyi liturgicznych, oczyszczonych według zasad kompilatora. Była to mieszanina dwóch elementów: rzymskiego — poważnego i surowego i greckiego, przeładowanego ozdobami wschodniemi, przypominającemi nasze malaguena[36]. Nuty wyrażano za pomocą liter; były tam mody frygijska, lidyjska i inne — zawikłane zlanie muzyki greckiej, wykonane z wielkim ruchem, z dodatkami, westchnieniami i ciszą. Zbiór ten nie doszedł do nas w całości ku wielkiemu zmartwieniu szperaczy; ale jeśli mamy sądzić po urywkach, które pozostały, muzyka ta, wykonana dziś, nie będzie nic a nic mniej religijną, niż to, co się teraz dzieje — byłby to śpiew podobny do śpiewu Maurów, Chińczyków, lub greków schizmatyków, zachowujących dawną liturgię...
Harfa była wówczas instrumentem kościelnym. Trwało to do X-go wieku, w którym wynaleziono organy, instrument gruby, barbarzyński, poruszany za pomocą uderzeń pięści i powietrza, zamkniętego we wzdętych skórzanych workach.
— Guido Arezzo ustalił skalę muzyczną, biorąc za podstawę zbiór św. Grzegorza — to wystarczyło by przypisano temu benedyktynowi wynalezienie pięciolinii. Posługiwał się on jeszcze literami, jako nutami; rozmieścił je tylko w dwóch rzędach a dla odróżnienia rysował je w trzech kolorach. Trudności istniały w dalszym ciągu. Potrzeba było dziesięciu lat, by nauczono się jako tako muzyki, w dodatku śpiewacy różnych miast nie byli w stanie jednakowo dobrze nut odczytywać.
— Świętego Bernarda sztywnego i surowego, jak jego epoka, raził ten śpiew, jako za mało poważny. Człowiek ten był odszczepieńcem sztuki. Chciał żeby kościoły były nagie bez wszelkich ozdób architektonicznych, a co do muzyki — najpowolniejsza wydała mu się najlepszą. Był on ojcem pełnego śpiewu (cantus-plenus).
— Lecz już chrześcianie XIII wieku uważali sam śpiew za zbyt nudny. W tych czasach katedry były miejscami rozrywek, teatrem, środowiskiem działalności społecznej; chodzono tam trochę po to, by się modlić, ale głównie po to, by się rozerwać, żeby zapomnieć o wojnach, gwałtach i okropieństwach świata zewnętrznego. Muzyka popularna weszła tam znowu, tam zaintonowano modne naówczas śpiewki — prawie zawsze śpiewki birbanckie. Naród cały brał udział w koncertach tego rodzaju, a ponieważ każdy śpiewał podług swojego głosu i sposobem, jaki mu najwięcej przypadał do gustu — koncerty te dały, jako wynik, pierwszą próbę śpiewu zbiorowego. Religia stała się radosną i demokratyczną — taką, jaką ty pragniesz ją widzieć, Gabryelu; i nie istniała wówczas inkwizycya, nie podejrzewano nikogo o herezyę, nie niepokojono dusz ludzkich fanatyzmem i strachem. Pospolite dęte i rżnięte instrumenty, którymi zabawiali się robotnicy w miastach, a chłopi podczas żniw, wprowadzano do kościoła i organom towarzyszy gra na skrzypcach, trąbkach, rogach, fletach, gitarach i teorbanach, W całej prawie Europie litylko liturgię śpiewano bez akompaniamentu, ale wierni pogardzali tem, jako niezrozumiałem i przeplatali aryami popularnemi. Podczas wielkich świąt śpiewano hymny na nutę znanych melodyi jak np.: piosnka żołnierza, Morenieo pocałuj mię, nie wiem co mi dolega, pani miej litość nademną, biada temu, kto się ożenił i innych w tym samym stylu.
— Pyta się pan, czy Rzym nie protestował? Nie, ponieważ Kościół nasz nie posiadał nigdy zasad artystycznych. Nie stworzył, jak inne religie, ani architektury, należącej całkowicie do niego, ani rzeźby wyłącznie chrześciańskiej, a tem mniej muzyki. Przystosowywał sobie wszystko połowicznie; z pospolitą łatwością przyjmował i przywłaszczał wszystko, co nie było jego dziełem — tylko dziełem postępu ludzkiego. Styl greko-rzymski, bizantyjski, gotycki, Renesans, wszystkie weszły do jego budownictwa, ale sztuka chrześciańska, czysta i oryginalna nie istnieje i nie istniała nigdy.
Palestrinie poruczono zreformowanie muzyki kościelnej. Papież skłaniał się wówczas do zachowania li tylko samego śpiewu (cantus plenus), a nawet do pozbawienia się go, jeśliby okazała się tego potrzeba. Msza papieża Marcelego i kilka innych melodyi było rezultatem tego postanowienia; nie posunęło to jednak bynajmniej sprawy. W celu oczyszczenia muzyki kościelnej, trzeba było, żeby inicyatyw a wielkiego ruchu muzycznego wyszła ze świata świeckiego — ruch ten zaczął włoch Monteverde, francuz Rameau, Niemcy Sebastian Bach i Haendel. Jakaż to cudna była epoka, Gabryelu! I jacy ludzie nastąpili po niej: Gluck, Haydn, Méhul, Boieldieu a nad wszystkimi nasz boski Beethowen!
Kapelmistrz umilkł na chwilę, jakgdyby imię ideału zapieczętowało mu usta pobożnem milczeniem. Po chwili dodał:
— Cały ten lodozwał sztuki przeszedł przez kościół, który, swoim zwyczajem, wybrał z niego to, co przypadało mu do gustu. W każdej strefie kult katolicki przyswajał muzykę, pozostającą w najlepszej harmonii z jego tradycyami. W Hiszpanii, począwszy od Palestriny, karmiono nas utworami komponowanymi na modłę włoską; muzyka niemiecka i francuska nie doszła do nas. Początkowo uprawialiśmy fugę i kontrapunkt, ale po Stabat-Mater Rossiniego nabraliśmy takiego wstrętu do muzyki teatralnej, że nie chcieliśmy jej więcej protegować.
— W Hiszpanii muzyka religijna i opera włoska szły ręka w rękę, — o czem naturalnie nie mają pojęcia panowie kanonicy. Oburzyliby się, gdyby podczas mszy zagrano im kawałek Beethowena, ponieważ uważają go za autora świeckiego, ale słuchają z ekstazą mistyczną urywków, które obiegły niegdyś wszystkie sceny włoskie.
— Zapyta pan o cantus plenus. Usłał on sobie gniazdo w naszej katedrze i przechował się w niej wieki całe. Toledo zebrało wszystko, co stworzył on najlepszego; z foliałów naszego archiwum muzycznego wyszły śpiewy liturgiczne wszystkich kościołów Hiszpanii i Ameryki. — Biedny śpiew! Od tak dawna został już pogrzebiony. Widziałeś Gabryelu — ani na jutrznię, ani na nieszpory nikt nie przychodzi go słuchać. Wierni nie znają liturgii, przestali ją oceniać, zapomnieli o niej; za to pociągają ich nowenny, tridunny, ćwiczenia extra-liturgiczne. Stary katolicyzm hiszpański zdrowy, uczciwy i poważny, wzrosły na mocnym gruncie, ustąpił miejsca katolicyzmowi lichemu, starającemu się przywabić publiczność przez ładne śpiewy w pospolitym języku. Jezuici ze zwykłym sobie sprytem odgadli, że należało dać kultowi przynętę światową, połączyć operetkę z liturgią; i oto dlaczego ich złocone kościoły, wysłane dywanami, kwitnące, jak buduary, są zawsze przepełnione, podczas kiedy w starych katedrach huczy pustka, jak w grobach. Nie obwieszczali wielkim głosem potrzeby reformy, ale zaprowadzili ją w praktyce, znosząc w śpiewie używanie łaciny, nie przypadającej do smaku tłumom, i zamieniając tekst liturgiczny przez różne romanse i ckliwą poezyę. Było to abdykacyą kościoła, przyznaniem się do niemocy. Obecnie tylko Tantum ergo śpiewają po łacinie: zupełnie, jak w świątyni protestanckiej. — Ale chodźmy Gabryelu zamykają.
Dzwonnik biegał już po nawach, poruszając pękiem kluczy i wystraszając ich brzękiem coraz to liczniejsze rzesze nietoperzy. Dwie dewotki znikły. W katedrze pozostał tylko kapelmistrz i Gabryel. Stróże nocni, poprzedzani przez doga, udawali się na posterunek, na którym pozostawali zamknięci do przyszłego poranku.




Pewnego popołudnia, kiedy Gabryel wchodził do klasztoru, przy kracie ogrodu zatrzymała go Tomasa.
— Wiesz, mam nowiny. Zdaje się, że znalazłam miejsce, w którem ukrywa się biedna Sagraria. Musisz mi pomódz — trzeba uzyskać od twego brata przyjęcie jej do domu. Nie mogę ci powiedzieć nic więcej ale jest bardzo możliwe, że, w przeciągu czterech dni najdalej, zobaczysz ją którego ranka w katedrze.
I rzeczywiście w kilka dni później o zmierzchu, ogrodniczka, pociągnąwszy go za rękaw, zaprowadziła bez żadnych wyjaśnień przed postać kobiecą, opartą o jeden ze słupów, otaczających ogród.
Kobieta ta stała, skupiona w sobie, owinięta w wypłowiałą pelerynę, w przydeptanych bucikach, z chustką nasuniętą prawie na same oczy.
— Oto ona — rzekła Tomasa.
Gabryel nie domyśliłby się nigdy, że to była jego siostrzenica. Z listów Estabana stworzył sobie obraz dziewczyny młodej, pełnej wdzięku o różowe] cerze i śmiejących się ustach; miał zaś przed sobą twarz zwiędłą, kościstą, z wystającymi policzkami, z wpadniętymi oczami, rzadkiemi brwiami, napiętnowaną cierpieniem i zmęczeniem.
— Przywitaj się z twym stryjem, Gabryelem, moje dziecko — powiedziała staruszka. Pomimo głupstw które robił, jest to anioł boży. Jemu zawdzięczasz, żem cię tu przyprowadziła.
I Tomasa chciała popchnąć Sagrarię w stronę stryja. Lecz nieszczęśliwa kobieta odwróciła głowę, wtuliła ją jeszcze bardziej w ramiona i odstąpiła, jakby nie mogąc znieść spojrzenia nikogo z członków swej rodziny; twarz ukryła w róg swego płaszcza, by powstrzymać napływające łzy.
— Wejdźmy do domu, ciotko — poradził Gabryel. — To biedne stworzenie nie czuje się tu dobrze.
Na wschody klasztoru przepuścili Sagrarię przed sobą. Wchodziła z twarzą wciąż ukrytą, nie widząc przed sobą nic; lecz nogi jej bezwiednie znajdowały stopnie.
— Przybyłyśmy z Madrytu rano — objaśniała ogrodniczka, wchodząc. — Kazałam jej zaczekać do tej godziny w zajeździe, gdyż nie chciałam, żeby weszła tu przed wieczorem.
— Najlepsza to chwila: Ęstaban jest na chórze, a ty możesz swobodnie urządzić całą sprawę. — Przepędziłam tam trzy dni! Ach, moje dziecko, czego nie widziałam! W jakiem piekle przebywało to biedactwo! I mówią, że jesteśmy chrześcianie? Prędzej szatany. Na szczęście mam znajomych w Madrycie: księża, którzy byli niegdyś w naszej katedrze przypomnieli sobie Tomasę. Musiałam użyć całego ich poparcia, włożyć w dodatku sporo pieniędzy by wyciągnąć nieszczęsną ze szponów dyabła...
Klasztor górny był pusty. Przededrzwiami ojcowskiego mieszkania Sagraria, nagle, wyrwała się z odrętwienia: rzuciła się w tył i zaczęła płakać, jakgdyby wielkie niebezpieczeństwo czekało ją w tym domu.
— Wejdźżeż — nalegała Tomasa. — Jesteś tu u siebie. Musiałaś prędzej czy później powrócić.
I siłą zmusiła ją do przestąpienia progu. W przedsionku łkania Sagrarii ustały. Toczyła błędnemi oczyma na wszystkie strony, jakby dziwiąc się, że aż tu przyszła. Spojrzenia jej badały ze zdumieniem przedmioty, które niespodziewanie znajdowała na dawnem miejscu, jakgdyby czas zatrzymał się w biegu. Rzeczywiście nie zmieniło się nic w tym małym świecie, stworzonym w cieniu katedry — zmieniła się tylko ona — wyjechała w pełnym rozkwicie młodości — powraca stara, zniszczona i chora.
Nastała długa cisza.
— Twój pokój pozostał taki, jakim go zostawiłaś, Sagrario — odezwał się w końcu ze słodyczą Gabryel. Wejdź tam i czekaj aż cię zawołam. Uspokój się, nie płacz. Zaufaj mi. Nie znasz mię wcale, ale ciotka powiedziała ci prawdopodobnie, jak twój los mnie obchodzi. Ojciec twój nadejdzie wkrótce, ukryj się i zachowaj się cicho. Pamiętaj, nie wychodź, póki cię nie zawołam.
Kiedy pozostali sami, ogrodniczka i jej siostrzeniec usłyszeli poprzez zamknięte drzwi stłumione łkania młodej kobiety, która, osunąwszy się na łóżko, napróżno usiłowała łzy powstrzymać.
— Biedactwo! — rzekła ze współczuciem, sama bliska płaczu, Tomasa.
— Jestto dobra dziewczyna, szczerze żałująca za grzechy. Gdyby ojciec był ją zabrał w chwili, kiedy opuścił ją ten gałgan kadet, nie zaznałaby tyle poniżenia i nędzy. A jej zdrowie? Myślę Gabryelu, że ma się ona gorzej, niż ty. Ach ci mężczyźni z ich honorem i innemi tego rodzaju błazeństwami. Prawdziwy honor — to miłosierdzie i litość dla bliźniego, to nie — wyrządzanie krzywdy nikomu. Powiedziałam to któregoś dnia memu miłemu zięciowi. Ten pan rozgniewał się, kiedy mu oświadczyłam, że jadę do Madrytu, ażeby małą odszukać; mówił, że z chwilą, kiedy wejdzie tu Sagraria, uczciwi ludzie nawet nie będą mogli odetchnąć świeżem powietrzem w klasztorze — on przynajmniej nie pozwoli swojej córce wyjść za próg mieszkania. A on, filut, stale kradnie wosk Najświętszej Pannie i przywłaszcza sobie pieniądze dewotek za msze, które się nigdy nie odprawiają.
Po krótkiej przerwie spytała:
— Czy mam zawołać Estabana?
— Zawołaj go, ciotko.
— Dobrze, przyślę ci go, ale co do mnie nie chcę być świadkiem waszej rozmowy. Znasz mnie i znasz swego brata: albo zacznę beczeć, albo spoliczkuję go za upór. Samemu łatwiej ci go będzie przekonać.
Gabryel przesiedział w niepewności pół godziny, patrząc przez okna na pusty klasztor. Katedra była jeszcze więcej ponura, niż zazwyczaj — żadne dziecko nie bawiło się w Claveriasie. Nareszcie ukazał się Estaban.
— Co ci jest, Gabryelu? Ciotka mówiła mi, że chcesz widzieć się ze mną. Mam nadzieję, że nie jest ci gorzej?
— Nie. Proszę cię usiądź. Muszę z tobą pomówić. — Vara de Palo siadł, patrząc na brata niespokojnem okiem. Przestraszała go poważna twarz jego. Przytem Gabryel, jakgdyby pragnąc zebrać myśli, milczał czas jakiś.
— Mówżeż. Powiedz mi zaraz o co chodzi. Przerażasz mnie.
— Bracie mój — zaczął chory, tonem poważnym — wiesz, jak od czasu powrotu szanowałem, ciążącą na twem życiu, tajemnicę. Powiedziałeś mi: „córka moja umarła“ i zaznaczyłeś, że nie chcesz nic o niej słyszeć. Czyż do tej pory nie starałem się sumiennie żadnem przypomnieniem nie rozkrwawiać rany twego serca?
— Tak. Ale czegóż chcesz teraz. Dlaczego zaczynasz mówić dzisiaj o rzeczach, które sprawiają mi tyle bólu?
— Nie rób tak ponurej miny, Estabanie; wysłuchaj mnie ze spokojem i nie opieraj się w swoich przesądach. Bądź mężczyzną i zgódź się na postępowanie według wskazówek rozsądnych. Mamy wierzenia odmienne. Nie chodzi mi o wierzenia religijne, zostawmy je na stronie; mówię tylko o zasadach społecznych. Ty, wierzysz, że rodzina jest dziełem Boga, że źródło jej jest nadprzyrodzone. Ja wierzę, że jest ona instytucyą ludzką, powstałą z potrzeb gatunku. Ty osobnika, który się wymyka z pod praw rodziny i opuszcza swoje stanowiło skazujesz, bezwzględnie; ja współczuję jego słabości i odpuszczam winę. Niejednakowo też rozumiemy honor. Ty masz honor kastylski, honor barbarzyński, więcej okrutny i więcej żałobny, niż sama hańba. To honor teatralny, którego odruchy nie pochodzą z serca, który stosuje się tylko do tego, co świat powie, do imponowania wspaniałością i szlachetnością raczej innym, niż samemu sobie. Dla wiarołomnej żony śmierć, zabójstwo, zemstę; dla zbiegłej córki — pogardę i zapomnienie. Taką jest wasza ewangelia! Ja mam inną. — Dla żony, gwałcącej swe obowiązki — pogardę i zapomnienie; dla córki — kość kości, a krew krwi naszej — pobłażliwość, pomoc, słodycz, pieszczotę, ażeby skłonić ją do powrotu... Tak, Estabanie, wierzenia nasze dzielą nas; wieki całe wznoszą się między nami. Ale jesteś moim bratem, kochasz mnie i ja cię kocham; wiesz, że pragnę twego dobra; wiesz, że kochałem naszych biednych rodziców, tak jak i ty ich kochałeś. A więc w imię tego wszystkiego oświadczam ci, że podobne położenie dłużej trwać nie może, że nie powinieneś żyć dłużej w zatwardziałości, z tem, co nazywasz swoją godnością, nieczuły na wspomnienie córki. Ty, tak dobry, ty, który mnie przygarnąłeś w najcięższej chwili życia mego, czyż możesz spać spokojnie, czyż snów twoich nie mąci mysi o dziecku? Alboż wiesz, czy ono nie umiera z głodu wtedy, kiedy ty się pożywiasz? Czyż wiesz, że nie leży w szpitalu, kiedy ty korzystasz z domu, w którym mieszkali nasi rodzice.
— Wszystkie twoje wysiłki, Gabryelu, są próżne — odpowiedział Estaban z ponurym wyrazem twarzy. — Nie uzyskasz odemnie nic. Nie mów mi więcej o tem stworzeniu, za wiele przez nie cierpiałem; złamała całe moje istnienie. Czyś pomyślał o tem, że rodzina Lunów przez wieki cale świeciła przykładem cnoty, była przedmiotem szacunku całego świata — nawet arcybiskupów. I nagle spadliśmy na sam dół, wystawiono nas na pośmiewisko. Ach, jak strasznie cierpiałem. Wiele razy, zamknięty w tem mieszkaniu, płakałem ze wściekłości myśląc o żonie, tej nieszczęśliwej, która umarła, ze wstydu. Biedna, zeszła z tego świata, ażeby nie widzieć mego żalu i nie znosić dłużej pogardy ludzkiej. Chcesz, żebym o tęm wszystkiem zapomniał? A wreszcie cokolwiek powiesz, Gabryelu, honor jest honorem. Nie zniósłbym, żeby myślano o nas: „Lunowie są to ludzie bez wstydu“. I mieliby racyę, gdybym przyjął pod swój dach upadłą dziewczynę. Dlatego też błagam cię, w imię naszej wzajemnej miłości, Die nalegaj bracie: zrobisz mi wielką przykrość, a nie uzyskasz tego, czego pragniesz.
— Jednakże — podjął znów Gabryel — wasza religia uczy, że dzieci są darem Boga. Jakież więc macie prawo odtrącać je i wyklinać, kiedy zrobią wam przykrość. Nie, Estabanie! Miłość ojcowska powinna być silniejsza, niż przesądy społeczne. Przecież to nasze dzieci odradzają nas przez wieki całe; nasze dzieci unieśmiertelniają nas. Niezajmowanie się temi istotami, które są naszem dziełem, odmawianie im pomocy w zmartwieniu, jest pewnego rodzaju samobójstwem.
— Nie przekonasz mnie! — krzyknął Esteban gwałtownie. — Nie chcę! nie chcę!
— A więc pozwól sobie powiedzieć, że postępowanie twoje jest podłe! Jeśli jesteś tak wrażliwy na honor, na ten niemądry honor, którego obraza zmywa się krwią, dlaczegożeś nie odszukał łupieżcy, który ukradł ci córkę? Dlaczegoś go nie zabił, jak ojciec ze starego melodramatu? Jesteś człowiekiem spokojnym, nie uczyłeś się sztuki zabijania bliźnich, a ten osobnik umie obchodzić się z bronią. Z drugiej strony, jeślibyś, opierając się na tem, co nazywasz swojem prawem, szukał zemsty nie w prawidłowym pojedynku, jego potężna rodzina wściekałaby się na ciebie. Tak węc wyrzekłeś się odwetu tylko przez instynkt samozachowawczy, z bojaźni przed galerami. Oszczędzasz zbrodniarza, a potępiasz ofiarę. Tak, powtarzam ci, to jest nikczemne,
Vara de Palo, z uporem potrząsając głową, wołał:
— Nie przekonasz mnie, nie przekonasz mnie! Ona mnie opuściła i ja ją opuszczę!
— Gdyby opuściła cię, otrzymawszy błogosławieństwo księdza przed ołtarzem, byłbyś zadowolony, przyjąłbyś ją otwartemi rękami za każdym razem, kiedy zechciałaby cię widzieć. Ale opuściła cię, by być nikczemnie oszukaną, żeby wpaść w nędzę i hańbę. Czyż nieszczęśliwa nie zasługuje podług ciebie na większe współczucie, niż szczęśliwa. Zastanów się, Estabanie, jakim sposobem upadła ta biedna dziewczyna. Czegoś ją nauczył? Czyś przygotował ją do obrony wobec niegodziwości mężczyzn? Twoja żona i ty, dawaliście jej przykład nadzwyczajnego szacunku dla bogactwa i dla urodzenia, kiedyście upoważnili tego żółtodzioba do przychodzenia do was, kiedy z dumą przyjmowaliście względy, jakimi otaczał waszą córkę. Czyż można dziwić się dziewczynie, która pokochała go, wierząc, że znalazła uosobienie wszystkich ludzkich doskonałości. Później, kiedy przyszły nieuniknione następstw a nierówności socyalnych, nie była w stanie wyrzec się swej miłości: jest to jedna z tych natur wspaniałych, które buntują się przeciw tyranii przesądów kosztem wszystkich poniżeń. Ostatecznie upadła zwyciężona. Czyjaż w tem wina? Przedewszystkiem wasza, boście jej nie uprzedzili; wasza, bo, oślepieni ambicyą, pozwoliliście jej marzyć nad brzegiem przepaści. Nieszczęsna zapłaciła za drogo za swoją nieostrożność i wasze zaślepienie: upadła. Trzeba ją podnieść. I ty pierwszy, Estabanie, winieneś zacząć to dzieło sprawiedliwości.
Estaban, siedząc ciągle z głową pochyloną, zaprzeczał ruchami.
— Bracie mój rzekł wtedy Gabryel z powagą ponieważ upierasz się w swej odmowie, pozostaje mi powiedzieć ci jedno jeszcze: odchodzę od ciebie. Każdy ma swoje skrupuły. Ty boisz się obmowy świata; ja boję się własnego sumienia. Byłbym złodziejem, gdybym jadł twój chleb wtedy, kiedy twoja córka jest głodna, gdybym dbał o swoje zdrowie wtedy, kiedy ona, być może, więcej chora odemnie, nie znajduje ręki pomocnej. Jeśli ona się wraca tu, jestem w domu jej ojca intruzem, zabierającym pieczołowitość i dobrobyt, jej należny. Bracie mój, każdy ma swoją moralność: ty twoją dostałeś w spadku — ja moją stworzyłem sam dla siebie i chociaż ma ona mniejsze wymagania jest jednam bardziej surową. W imię tej moralności mówię: „Estabanie, weź swoją córkę, albo ja cię opuszczę“. Tak, wrócę do świata, który zacznie mnie znów prześladować, jak wściekłe zwierzę; powrócę do szpitala lub więzienia; pójdę umierać, jak pies w rowie przy drodze. Nie wiem co się ze mną stanie, wiem tylko, że dzisiaj odchodzę.
Estaban wstał z gestem, pełnym rozpaczy.
— Czy zwaryowałeś, Gabryelu! Chcesz mnie porzucić i mówisz to tak spokojnie? Ależ twoja obecność w moim domu po tylu nieszczęściach stała się jedyną radością mego życia. Przyzwyczaiłem się do twego widoku, muszę cię pielęgnować — jesteś całą moją rodziną. Przed twym powrotem nie myślałem już o niczem, żyłem bez nadziei; teraz marzyłem, że uzdrowię cię i dodam sił. Nie, nie, ty nie odejdziesz! Jeśli mnie opuścisz, pozostanie mi tylko śmierć.
— Uspokój się, Estabanie. Rozmawiajmy, jak mężczyźni, bez krzyków i płaczów. Patrz, zachowałem zupełnie zimną krew. A więc powtarzam ci, jeśli nie ustąpisz na moją prośbę, porzucam cię natychmiast.
— Gdzież ona jest, że bronisz tak gorąco jej sprawy? Widziałeś ją? Rozmawiałeś z nią? Czy jest w Toledo?...
Kiedy biedny ojciec zadawał te wszystkie pytania, oczy jego napełniły się łzami. Gabryel zrozumiał, że ponury upór tego człowieka łamał się, uważał, że nastąpiła najstosowniejsza chwila do zakończenia sprawy. Nagle otworzył na rozścież drzwi pokoju, w którym ukryta była Sagraria.
— Wyjdź — powiedział. — Proś o przebaczenie ojca.
Vara da Palo, widząc na środku pokoju klęczącą kobietę, zda się, został porażony zdumieniem. Następnie oczy utkwił w Gabryelu, jakgdyby pytając, co to za jedna? Była tak zmieniona, że nie poznał jej wcale.
Sagraria jęczała: — Przebacz, przebacz!...
Smutny głos córki obudził w sercu ojca czule wspomnienia i bezwiedne współczucie a wobec po drobnej ruiny ludzkiej, człowiek nie miał już odwagi być dłużej bezlitosnym.
— Dobrze — wymówił przygnębiony. — Zabierzesz ją Gabryelu! Niech się stanie twoja wola! Pozostanie tu, ponieważ żądasz tego... Ale nie chcę jej widzieć! Ty będziesz z nią razem. Odejdę... ja...

KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ.




  1. Ratusz.
  2. Naczynie blaszane do wody dla żołnierzy. Żartobliwa nazwa dachu wieży.
  3. Gigantones, — olbrzymie manekiny podczas świąt uroczystych wystawione dla rozbawienia ludności.
  4. Los Axeribanos
  5. Mollete — miękki chleb. Drzwi zawdzięczają swą nazwę zwyczajowi, o którym później pomówimy.
  6. Plateresso — roboty jubilerskie. Nazywają tak pewien rodzaj architektury, gdzie fantastyczne ornamenty doprowadzono do doskonałości.
  7. Arcybiskup Don Pedro Tenorio, który w wieku XIV zbudował kościół i kaplicę San Bias, gdzie znajduje się jego grobowiec.
  8. Fanega — miara, zawierająca około 55 litrów.
  9. Drewniana laska — vara de palo jest symbolem robiących ciszę niższych urzędników katedry. Ich czynność zasadza się na uciszaniu tłumów podczas nabożeństwa. Stąd dochodzi ta nazwa. Rózga, laska stała się ich przydomkiem.
  10. Wielki dzwon, ufundowany 1753 roku. Waży on 17,800 kilo.
  11. Nazywają cigarralami ogrody, znajdujące się w okolicach Toledo po drugiej stronie Tagu, gdzie hodują wyborowe morele.
  12. Od clave albo Have — klucz. Starożytny wyraz claverias miał zdaje się podobne znaczenie do biura, gdzie załatwiano interesy kościelne.
  13. Bieg młodych byków.
  14. Jeden z najsłynniejszych toreadorów nazywał się „Tato“.
  15. Od perro — Pies. Ten, który wygania psy z kościoła.
  16. Peseta odpowiada (frankowi).
  17. „Pożądany“ Ferdynand VII.
  18. Los Negros — liberali z czasów świętego Związku. Absolutyści z partyi przeciwnej nosili nazwę Białych.
  19. Górzysta i sucha okolica, położona w tej części Walencyi, która przytyka do Aragonii i Katalonii. W wiekach średnich, to „wielkie mistrzostwo“ było w zależności od wielkich mistrzów orderu Montesa. Tam zaczęły zbierać się bandy karlistowskie i tam operował Don Ramón Cabrera, podczas pierwszej wojny cywilnej.
  20. Wiadomo, że król angielski, Henryk VIII, dopiero chcąc się ożenić z Anną Boleyn, porzucił katolicyzm.
  21. Reconquista — odebranie przez chrześcian krajów, zabranych przez Maurów.
  22. Dowódca wojenny.
  23. Izabella kastylska.
  24. Wgłębienie dekoracyjne, które na pewnej wysokości zajmuje miejsce między przerwami kolumn naokoło sanktuaryum.
  25. Dr. prawa u Mahometan. W chwili, kiedy arcybiskup Bernardo, gwałcąc umowę Alfonsa VI, nielegalnie odebrał maurom wielki meczet w Toledo, alfaqui Abau-Walid odradzał swym współwyznawcom robienie krwawego powstania w celu dochodzenia swych praw. Następnie kiedy Alfons VI, dowiedziawszy się o zerwaniu słowa królewskiego, w przeciągu trzech dni powrócił z głębi Kastylii do Toleda, chcąc zabić arcybiskupa i królowę, wyszedł naprzeciwko króla, by go uspokoić, twierdząc, że pokój w kraju więcej jest wart niż odzyskanie budynku i w końcu w imieniu Maurów, ofiar niedotrzymania umowy, zdjął z króla zobowiązanie jego.
  26. Monumento jestto rodzaj obszernej kaplicy w formie grobowca, którą stawiają na wielki tydzień za chórem naprzeciwko drzwi Przebaczenia. Zbudowana na początku XIX wieku, zrobiona jest z drzewa malowanego na jaspis. Nad nią wznosi się wspaniały jedwabny baldachim, haftowany w złote gwiazdy. Do tabernaculum wchodzi się po trzydziestu stopniach wschodów. Całość jest ozdobiona siedemnastu posągami, imitującymi alabaster.
  27. beret, noszony przez karlistów.
  28. Partyzanci.
  29. Mały mnich — dziecko chóru.
  30. Douro ma wartość 5 franków.
  31. Dosłownie — ośmiokąt, sąsiadująca z zakrystyą kaplica z ciemnego marmuru, zawierająca relikwie.
  32. Ludzie ubrani bronzowo — wieśniacy.
  33. Teatro-Reale — Wielka Opera w Madrycie.
  34. Kołnierz, noszony przez duchownych.
  35. Miara
  36. arya miejscowego tańca w prowincyi malaga.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Vicente Blasco Ibáñez i tłumacza: anonimowy.