Kawaler de Chanlay/Rozdział XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kawaler de Chanlay |
Wydawca | Nakładem „Dziennika Polskiego“ |
Data wyd. | 1910 |
Druk | Piller-Neumann |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Une Fille du Régent |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dubois, rozstawszy się z Gastonem, podziwiał, nie poraź pierwszy, ten cudowny zbieg okoliczności, który mu raz jeszcze oddał w ręce losy Regenta i Francyi. Przechodząc przez salę, zobaczył Czujnego, rozmawiającego z panem Tapin, i skinął na niego. Czujnemu to powierzono uwiezienie prawdziwego kapitana; zakneblowany i skrępowany, został umieszczony w jednej z baszt w Vincennes, żeby nie przeszkadzał wybiegom policyi. W owych czasach praktykowany był system takiego usuwania niewygodnych figur, bardzo ułatwiający położenie ministrów.
Zaspokojony co do tego ważnego punktu, Dubois odszedł głęboko zamyślony. Dopiero połowa zadania została dokonana, i to łatwiejsza połowa; teraz należało skłonić Regenta, ażeby wmieszał się czynnie do akcyi, i to na polu, którego nienawidził: na polu zasadzek i podstępów.
Książę był w pracowni, zajęty nie sprawami państwa, lecz artystyczną pracą, bo wykończaniem akwafortowej płyty, przygotowanej przez Humberta, nadwornego chemika, który przy drugim stole balsamował ibisa, sposobem używanym przez starożytnych Egipcyan. Jednocześnie sekretarz czytał listy, pisane kluczem, zrozumiałym jedynie dla samego Regenta.
Nagle otworzyły się drzwi, ku wielkiemu zadziwieniu księcia, dla którego pracownia była nietykalnem schronieniem, i służący donośnym głosem oznajmił kapitana La Jonquiére.
Regent odwrócił się.
— La Jonquiére? — zapytał. — Co takiego?
Humbert i sekretarz spojrzeli na siebie zdumieni, że ktoś obcy tak śmiało wchodzi do ich przybytku. W tej samej chwili głowa podobna do głowy kuny wsunęła się przez uchylone drzwi. Regent zrazu nie poznał pana Dubois, tak dobrze był przebrany; ale zdradził go nos tak śpiczasty, że drugiego podobnego nie było w całej Francyi. Na twarz księcia, w miejsce zadziwienia, wystąpił wyraz rozśmieszenia.
— To ty księże? — zapytał Regent, wybuchając śmiechem. — Cóż to znaczy, ta nowa maskarada?
— Znaczy to, że zmieniam skórę. Z lisa przemieniłem się w lwa! A teraz, panie chemiku, i ty, panie sekretarzu, zróbcie mi tę przyjemność i idźcie gdzieindziej wypychać swojego ptaka i czytać listy.
— Dlaczego? — zapytał książę.
— Bo potrzebuję rozmówić się z Waszą Królewską Wysokością o sprawach bardzo ważnych, ale naprzód wyprawcie ztąd, Mości książę, chemika i sekretarza.
— Koniecznie?
— Koniecznie.
Regent skinął na Humberta i sekretarza.
Obaj wstali i wyszli.
— A teraz — zaczął książę — mów, czego żądasz?
— Chcę Waszej Książęcej Wysokości przedstawić młodego człowieka, przybyłego z Bretanii, którego mi specyalnie polecono. Śliczny chłopiec!
— Jak się nazywa?
— Kawaler Gaston de Chanlay.
— De Chanlay... — odrzekł Regent, przypominając coś sobie. — To nazwisko nie jest mi obce.
— Doprawdy?
— Tak, słyszałem je kiedyś, ale nie mogę sobie przypomnieć, w jakich okolicznościach.
Pocóż on przyjechał do Paryża, ten młodzieniec?
— Nie chcę Waszej Królewskiej Wysokości pozbawiać przyjemnej niespodzianki; on sam opowie za chwilę, poco przyjechał.
— Jakto? mnie opowie?
— Tak, a raczej opowie Jego Dostojności księciu d’Olivarés, którego rolę odegra Wasza Książęca Wysokość. Mój protegowany jest bardzo przezornym spiskowcem, i dużo trudu kosztowało mnie zbadanie tej sprawy za pomocą mojej policyi. Dano mu w Paryżu adres niejakiego kapitana La Jonquieére, który miał go przedstawić Jego Dostojności księciu d’Olivarés. Wasza Królewska Wysokość rozumie mnie, teraz?
— Ani trochę, wyznam szczerze.
— Ja odegrałem rolę kapitana La Jonąuiére; ale nie mogę być naraz kapitanem i księciem d’Olivarés.
— Więc zachowałeś tę rolę...
— Dla Was, Mości książę.
— Dziękuję! Żądasz, ażebym pod cudzem imieniem zdobywał tajemnice...
— Swoich wrogów — dokończył Dubois. — Sądzę też, że nie ubliży Waszej Królewskiej Wysokości przybranie nazwiska księcia d’Olivarés, po tych innych, któremi się posługiwałeś!
— Mój drogi, nie mam nic przeciwko przebraniu, jeżeli mogę zabawić się w ten sposób, ale jeżeli, jak zwykle, ustąpię ci i zrobię co zechcesz, cóż z tego wyniknie?
— To, że uwierzysz, Mości książę, iż nie jestem waryatem, i pozwolisz czuwać nad sobą, jeżeli sam nie chcesz się pilnować!
I Dubois, obawiając się, żeby Regent nie zmienił postanowienia, skłonił się i wyszedł.
Zaledwie pięć minut upłynęło od jego wyjścia, gdy wszedł do przedsionka pałacu kuryer dworski i oddał paziowi list, który paź zaniósł natychmiast księciu. Książę, spojrzawszy na adres, wykrzyknął z zadziwienia.
— Pani Desroches! Cóż tam nowego zaszło!...
Rozerwał pieczątkę i zaczął czytać:
„Młoda osoba, powierzona mojej opiece, nie jest tu bezpieczna, mojem zdaniem.“
— Ba! — zawołał Regent zdumiony i czytał dalej.
„Pobyt w mieście, którego się Wasza Królewska Wysokość obawiał, lepszy byłby, niż to osamotnienie, i nie czuję się na siłach osłonić od niebezpieczeństwa, tak, jakbym chciała, osobę powierzoną mojej opiece.“
— Co znowu! — szepnął regent. — Jakieś niespodziewane powikłania...
„Jakiś młody człowiek, który wczoraj pisał do panny Heleny na chwilę przed przybyciem Waszej Królewskiej Wysokości, dziś rano przyszedł do naszego pawilonu; chciałam go odprawić, lecz panna Helena nakazała mi tak stanowczo wyjść z pokoju, że w jej roziskrzonych oczach, w jej ruchu królewskim ujrzałam wierne Twoje odbicie, Mości książę.“
— Tak, tak! — szepnął Regent, uśmiechając się mimowoli — nieodrodna moja córka!
I zamyślił się.
— Kto może być ten młody człowiek? Jakiś fanfaronik, który się z nią zapoznał w klasztorze! Żeby mi choć jego nazwisko napisała pani Desroches!
Zabrał się do czytania dalej.
„Sądzę, że ten młody człowiek i panna znają się od dawna: starałam się podsłuchać ich rozmowę i pomimo podwójnych drzwi zamkniętych, usłyszałam jego głos podniesiony gdy wymawiał: „Widywać się z tobą, jak dawniej.“ Niech więc Wasza Królewska Wysokość przyjdzie mi z pomocą w tem niebezpieczeństwie, wydając rozkaz wyraźny na piśmie, którym mogłabym się zasłonić przed gniewem panny Heleny.“
— Do dyabła! — szepnął Regent. — To utrudnia położenie. Już miłość! tak wcześnie! Ale to chyba być nie może: to jakaś pomyłka z strony Desroches, przyzwyczajonej do intryg dworskich i dręczonej nieraz przewrotnością innych dziewcząt. Ale co ona tam jeszcze dodała na końcu?
P. S. Zebrałam wiadomości w hotelu. Młody człowiek przyjechał wczoraj wieczorem o siódmej, na trzy kwadranse przed przybyciem panny Heleny; przyjechał tą samą drogą co ona, z Bretanii. Podróżuje pod nazwiskiem de Livry.“
— Ho! ho! — zawołał Regent. — To gorsze, to już plan z góry ułożony. Do licha! Dopierożby się śmiał Dubois, gdybym mu to opowiedział: jakżeby wydrwiwał moje złudzenia co do niewinności dziewcząt, wychowywanych zdala od Paryża! Miejmy jednak nadzieję, że pomimo swojej policyi ten błazen nie dowie się o tem... Hej! paziu! Paź, który przyniósł list, wszedł na zawołanie.
Książę napisał z pośpiechem kilka wyrazów.
— Kuryer, który przyjechał z Rambouillet? — zapytał.
— Czeka na odpowiedź, Wasza Królewska Wysokość — odrzekł paź.
— Oddaj mu list i niech jedzie zaraz.
W chwilę potem rozległ się na dziedzińcu pałacowym tentent kopyt kuryerskiego konia.
Prawie w tym samym czasie Dubois wyprawił kuryera do pana Montarau, do Nantes.
Pan de Montarau był to dawny gubernator Bretanii.
Po napisaniu i wyekspedyowaniu listu, Regent, idąc za radą wiernego Dubois, przywdział strój czarny aksamitny, a szerokim koronkowym żabotem zakrył dół twarzy, żeby go przypadkiem nie poznał młody człowiek, który musiał niejednokrotnie widzieć liczne jego portrety. Spotkanie miało się odbyć w domku na przedmieściu Saint-Germain, zajętym przez jedne z kochanek księcia, której kazał ustąpić na ten czas. Był tam między dwoma bocznemi skrzydłami osobny pawilon, otoczony drzewami, z ciężkiemi firankami u drzwi i okien. Tam to przyjechał Regent karetą, około piątej, o zmierzchu.
Tymczasem Gaston, siedząc w pokoju hotelowym, przeglądał bibliotekę kapitana, chcąc sobie utworzyć pojęcie o jego charakterze, gdy Tapin wprowadził do jego pokoju jakiegoś człowieka i cofnął się natychmiast. Człowiek ów oznajmił Gastonowi, że kapitan La Jonquiére, nie mogąc przyjść sam, przysyła po niego. Gaston zażądał dowodów. Nieznajomy pokazał list kapitana, napisany tem samem pismem i w tych samych wyrazach co pierwszy, potem połowę cekina. Gaston poznawszy, że to ten sam oczekiwany poseł, nie robił dalszych trudności.
Wsiedli obaj do zamkniętej karety. Gaston widział, że przejeżdżali przez rzekę i jechali nadbrzeżnemi ulicami, a potem, wjechawszy w ulicę du Bac, nie widział już nic, bo po chwili powóz zatrzymał się w dziedzińcu jakiegoś pałacyku. Tu Gaston i towarzysz jego wysiedli i weszli po czterech schodach do przedsionka, a ztamtąd do szerokiego korytarza, obiegającego obszerną komnatę, jedyną w pawilonie. Gaston obejrzał się za przewodnikiem, ale przewodnik znikł już bez śladu.
Serce Gastona biło gwałtownie: miał stanąć przed przedstawicielem króla, wobec którego on sam miał przedstawiać Francyę; miał prowadzić układy z Hiszpanią i proponować jej wspólną wojnę przeciwko własnemu krajowi.
Odezwał się dzwonek. Na jego dźwięk zadrżał Gaston. Spojrzał w lustro, był blady jak śmierć; oparł się o mur, bo kolana uginały się pod nim. Drzwi otworzyły się i Gaston zobaczył kapitana La Jonquiére, który rzekł do niego:
— Chodźmy, kawalerze! Czekają na nas.
Gaston, zebrawszy odwagę, ruszył pewnym krokiem po grubych dywanach, tłumiących wszelki odgłos. Zdawało mu się, że jest cieniem, który się ma stawić przed drugim cieniem.
W głębi, milczący i nieruchomy, siedział w fotelu, tyłem do drzwi, jakiś człowiek: widać tylko było jego nogi, założone jedna na drugą. Światło jedynej świecy, stojącej w złożonym lichtarzu, a przysłoniętej zasłonką, oświetlało tylko dolną część jego ciała, głowa i ramiona pogrążone były w cieniu. Gastonowi rysy jego wydały się wybitnemi, wyraz twarzy szlachetnym. Znał on się na ludziach dobrego rodu i poznał zaraz, że to człowiek innego gatunku, niż kapitan.
— To przynajmniej orzeł — pomyślał. — Tamten to kruk, a raczej jastrząb.
Nieznajomy, oddawszy ukłon Gastonowi, który mu się skłonił w milczeniu, przyglądał mu się z uwagą, potem podniósł się i oparł o kominek.
— Oto jest właśnie ten młody człowiek, o którym mówiłem Waszej Dostojności — przemówił La Jonąuiere. — Pan Gaston de Chanlay.
— Pan przybywa z Bretanii? — zagadnął książę zimno.
— Tak, Wasza Dostojność. Proszę mi przebaczyć: pan kapitan La Jonquiére wymienił moje nazwisko, ale nie miałem jeszcze zaszczytu usłyszeć nazwiska Waszej Dostojności. Nie chciałbym być niegrzecznym, lecz to nie ja mówię: przemawia przezemnie kraj, który mnie przysłał.
— Masz pan słuszność! odrzekł z żywością La Jonquiére, wydobywając z teki leżącej na stole duży papier z pieczęcią króla hiszpańskiego. — Oto nazwisko — dodał.
— Książę d’Olivaées — przeczytał Gaston.
Potem, zwracając się do księcia i nie widząc rumieńca, jaki go oblał, złożył mu głęboki ukłon.
— A teraz — zaczął nieznajomy — spodziewam się, że będziesz pan mówił bez wahania.
— Sądziłem, że najpierw będę słuchał — odrzekł Gaston trzymając się wciąż odpornie.
— W rozmowie każdy mówi z kolei — nie zapominaj pan o tem.
— Wasza Dostojność czyni mi wielki zaszczyt: dam więc dowód zaufania.
— Słucham.
— Bretania...
— A raczej malkontenci bretańscy — przerwał nieznajomy z uśmiechem, pomimo ostrzegających znaków Dubois.
— Niezadowoleni są tak liczni, że można ich uważać za przedstawicieli całego kraju — odrzekł Gaston. — Mogę jednak zmienić wyrażenie. Otóż ci niezadowoleni przysłali mnie tu, ażeby z ust Waszej Dostojności dowiedzieć się, jakie jest zdanie Hiszpanii o tej sprawie?
— Najpierw dowiedzmy się, co myśli o tem Bretania — zaczął Regent.
— Wasza Dostojność! Hiszpania może na nas liczyć; ma nasze słowo, a uczciwość bretońska znana jest światu.
— Ale do czegóż się zobowiązujecie?
— Do dania pomocy szlachcie francuzkiej.
— A czy wy nie jesteście Francuzi?
— Wasza Dostojność! jesteśmy Bretończycy. Bretania, przyłączona do Francyi na zasadzie traktatów, może się uważać za uwolnioną od chwili, gdy Francya przestała szanować jej prawa, zawarowane tym traktatem.
— Dobrze zatem: powiadasz pan, że szlachta bretońska gotowa jest pomagać szlachcie francuzkiej; a czego żąda szlachta francuzka?
— W razie śmierci króla, chce wprowadzić na tron Francyi króla hiszpańskiego, jako jedynego, prawowitego dziedzica tronu Ludwika XIV.
— Mówicie o tem, jak gdyby król umarł, a jednakże król żyje — zarzucił Regent.
— Delfin, książę Burgundyi, księżna Burgundyi i ich dzieci, wszyscy zeszli ze świata w sposób zagadkowy...
Regent zbladł z gniewu, a Dubois zakaszlał.
— Więc rachują na śmierć króla? — zapytał książę.
— Ogólnie, Wasza Dostojność, przewidują ją — odrzekł Gaston.
— Więc to tłumaczy, dlaczego król hiszpański, pomimo zrzeczenia się swoich praw, ma nadzieję wstąpić na tron francuzki; wszakże tak, panie? Sądzę jednak, że pomiędzy stronnikami Regencyi znalazły opór?
Mniemany Hiszpan mimowoli położył nacisk na tych słowach.
— To też przewidziano i tę możliwość — odpowiedział Gaston.
— A! — odezwał się Dubois — przewidziano i to! Słusznie, bardzo słusznie! Mówiłem Waszej Dostojności, że Bretończycy, to ludzie nieocenieni. Mów pan dalej, mów.
Pomimo tej zachęty Gaston milczał.
— No i cóż? — zagadnął książę, zaciekawiony mimowoli. — Mów pan, słuchamy.
— To nie moja tajemnica, Wasza Dostojność — odrzekł Gaston.
— Więc chyba pańscy przywódcy nie mają do mnie zaufania?
— Nie, ale mają zaufanie do ciebie jedynie, Mości książę.
— Słyszysz, kapitanie? — zwrócił się książę do Dubois. — Bądź łaskaw zostawić nas samych.
— Dobrze! — odrzekł Dubois i wyszedł, skłoniwszy się obu mężczyznom.
— Jesteśmy sami — zaczął Regent, gdy Dubois zamknął drzwi za sobą. Rozumiesz pan, jak przypuszczam, moją ciekawość.
— Tak, bo Wasza Dostojność musi się dziwić, że dotąd nie nadeszło z Hiszpanii pismo, które Wasza Dostojność ma doręczyć kardynałowi Alberoni. Wyjaśnię powód tego opóźnienia. Poseł, który miał przywieźć pismo, zachorował i nie mógł wyjechać z Madrytu; wtedy ofiarował się na jego miejsce baron de Valef...
— Ten sam, który zaledwie zdołał się wymknąć szpiegom pana Dubois. A wiesz pan, że potrzeba wielkiej odwagi, żeby nawiązywać dzieło w połowie przerwane!
— Teraz zajmijmy się pismem z Madrytu, które mam doręczyć Waszej Dostojności.
— Masz pan słuszność.
Regent wziął list, ale w chwili, gdy go miał rozpieczętować, ujrzawszy na adresie nazwisko księcia d’Olivarés, położył go na stole nie otworzywszy.
— I cóż, Wasza Dostojność?... — zapytał Chanlay, nie rozumiejąc, o co chodzi.
— Pan zapewne wiesz, co jest w tym liście? — zagadnął Regent.
— Może nie co do słowa, ale wiem przynajmniej, co miało być.
— Więc powiedz pan; radbym sprawdzić, o ile jesteś wtajemniczony w zamiary hiszpańskiego gabinetu.
— Po pozbyciu się Regenta — zaczął Gaston, nie zauważywszy, że słuchacz drgnął przy tych słowach — książę du Maine zostanie mianowany tymczasowo na jego miejsce.
Książę au Maine zerwie natychmiast traktat poczwórnego przymierza, podpisany przez tego nędznika Dubois...
— Bardzo żałuję — przerwał Regent — że nie ma tu kapitana La Jonquiére. Ucieszyłby się, słysząc pańskie słowa. Mów pan dalej!
— Rzuci się pretendenta z flotą na brzegi Anglii, a Prusy, Szwecyę i Rosyę na Hollanpdyę. Cesarstwo skorzysta z wojny, żeby odebrać Neapol i Sycylię, do których ma prawo. Wielkie księstwo Toskańskie, zagrożone bezkrólewiem, skutkiem wygaśnięcia linii Medyceuszów przypadnie w udziale młodszemu synowi króla hiszpańskiego. Niderlandy katolickie zostaną przyłączone do Francyi. Sardynię otrzyma książę Sabaudyi, Comachio papież. Francya będzie duszą związku Południa przeciwko Północy, a jeżeliby Jego Królewska Mość, Ludwik XV, umarł, król Filip V będzie królem połowy świata...
— Tak, znam to wszystko — powiedział Regent. — Jestto plan Cellemara, przerobiony nanowo. Ale w tem, coś mi pan powiedział, jest jedna rzecz, której nie rozumiem.
— Co takiego, Mości książę? — zapytał Gaston.
— „Po pozbyciu się Regenta“ w jaki sposób zamierzacie panowie pozbyć się go?
— Według dawnego planu, jak wiadomo Waszej Dostojności, miał on zostać porwany i przewieziony do warowni w Saragossie lub w Toledo.
— Tak, i plan nie udał się, dzięki czujności księcia.
— Plan był niewykonalny: wieźć takiego więźnia przez całą długość Francyi, czyż to podobne do wykonania?
— Było to istotnie trudne — odrzekł książę — i dziwiłem się, że podobny plan został powzięty. Dowiaduję się też z zadowoleniem, że co do tego punktu zaszła zmiana.
— Tak, bo przecież można przekupić straże, można uciec z więzienia, wydobyć się z twierdzy; można powrócić do Francyi, odzyskać władzę i skazać na poćwiertowanie tych, którzy dokonali porwania.
— To, co pan mówisz, jest zupełnie słuszne.
— Gdy tymczasem usuwając Regenta...
— Zapobiega się jego powrotowi. Z grobu się nie powraca... czy to pan chciałeś powiedzieć?
— Tak jest, Wasza Dostojność — odrzekł drżącym głosem Gaston.
— Teraz rozumiem powód pańskiego przyjazdu do Paryża; przyjechałeś, żeby usunąć Regenta?
— Tak jest, Wasza Dostojność.
— Zabić go?
— Tak jest, Wasza Dostojność.
— I to pan, z własnej woli, podjąłeś się tego krwawego zadania? — nalegał Regent, wpatrując się badawczo w młodego człowieka...
— Nie, Wasza Dostojność. Nigdy z własnej woli nie podjąłbym się zabójstwa.
— A więc któż cię do tego zmusił?
— Fatalność!
— Wytłómacz mi to, co mówisz.
— Jest nas pięciu szlachty bretońskiej, należących do sprzysiężenia i stanowiących osobny komitet; otóż mamy taki układ, że wszystko, co ma się czynić w naszym komitecie, rozstrzyga się większością głosów.
— Rozumiem, i ta większość postanowiła zamordować Regenta.
— Tak jest. Mości książę. Czterech było za zamordowaniem, jeden przeciwko.
— A który? — zapytał książę.
— Choćbym miał stracić zaufanie Waszej Dostojności, muszę wyznać, że tym jednym byłem ja.
— Więc jak się to stało, że podjąłeś się wykonania tego, czemu byłeś przeciwny?
— Postanowienie było, że los wyznaczy wykonawcę.
— I los?...
— Padł na mnie.
— Czemuż nie usunąłeś się od tego?
— Głosowanie było tajemne, nikt nie wiedział, za czem dałem głos; zostałbym więc posądzony o tchórzostwo.
— I przyjechałeś do Paryża?
— Właśnie w tym celu.
— Licząc na moją pomoc?
— Że jako nieprzyjaciel Regenta, Wasza Dostojność zechce mi dopomódz w wykonaniu przedsięwzięcia, które nietylko sprzyja widokom Hiszpanii, ale naszych przyjaciół wybawi z Bastylii.
— A jeżeli zamiar nie uda się?
— Każda rzecz ma swoją dobrą i złą stronę. Jeżeli się nie uda zostać zbawcą kraju, będzie się miało zaszczyt ponieść męczeństwo za dobrą sprawę.
— Ale czyś się pan zastanowił, że ułatwiając ci dostanie się do Regenta, staję się twoim wspólnikiem?
— Przeraża to Waszą Dostojność?
— Naturalnie, bo gdybyś pan został uwięziony.
— Więc cóż?
— Za pomocą tortur wydobytoby z ciebie nazwiska tych, którzy...
Gaston przerwał księciu.
— Jesteś cudzoziemcem, Mości książę, i nie możesz wiedzieć, co to jest szlachcic francuzki, więc przebaczam ci tę zniewagę!
— Można być zatem pewnym, że dochowasz milczenia? Zastanowię się nad tem wszystkiem, co mi powiedziałeś — rzekł Regent. — Jednak na twojem miejscu...
— Na mojem miejscu?...
— Zaniechałbym tego zamiaru.
— Wolałbym, żebym nigdy nie był się do tego mieszał, wyznaję szczerze, bo od chwili, gdym się w to wplątał, wielka zmiana zaszła w mojem życiu. Ale skoro już wszedłem, muszę wytrwać do końca.
— A gdybym ci odmówił pomocy?
— Komitet bretoński przewidział i to — odrzekł z uśmiechem Gaston.
— I cóż postanowił?
— Obejść się bez tej pomocy.
— Więc twoje postanowienie?
— Jest nieodwołalne.
— Powiedziałem wszystko, co uważałem za potrzebne powiedzieć — zaczął Regent — ale ponieważ chcesz koniecznie, rób, jak ci się podoba.
— Zdaje mi się, że Wasza Dostojność pragnie się wycofać? — zagadnął Gaston.
— Czy masz jeszcze coś więcej do powiedzenia?
— Dziś nie, ale jutro, pojutrze...
— Masz przecież kapitana: uwiadomiony przez niego przyjmę cię, ilekroć zażądasz.
— Wasza Dostojność! — przemówił Gaston stanowczo. — Żadnych pośredników w tym rodzaju! Wasza Dostojność i ja, pomimo różnicy zasług i stanowiska, jesteśmy równi wobec rusztowania, które nam zagraża. Niech mi więc wolno będzie porozumiewać się z tobą, Mości książę, ilekroć będę potrzebował.
Regent zastanowił się.
— Dobrze — odpowiedział po chwili — Pisz do mnie pod adresem: „pana Andrzeja,“ na poste restante, oznacz godzinę, jaka ci będzie dogodna, a stawię się tutaj.
— Na pocztę mam pisać?
— Tak! będzie to trzygodzinna zwłoka, nic więcej. Moi ludzie są przy nadejściu każdej poczty i przynoszą mi listy.
— Łatwo to mówić Waszej Dostojności — powiedział, śmiejąc się, Gaston. — Ale ja nawet tego nie wiem, gdzie jestem, nie wiem nazwiska ulicy, ani numeru; przywieziono mnie tu po ciemku, jakżebym mógł trafić. Żądałeś odemnie, Mości książę, czasu do namysłu; zostawiam ci czas do jutra, do jedenastej; o tej godzinie przyślij po mnie. Musimy starannie obmyślić wszystkie szczegóły planu, żeby go uchronić od rozbicia.
— Zgoda! — zawołał Regent. — Jutro więc o jedenastej zgłosi się ktoś do ciebie, kto cię tu przyprowadzi, i rozmówimy się ostatecznie.
— Wasza Dostojność pozwoli się pożegnać — rzekł Gaston, kłaniając się. Regent oddał ukłon.
W przedpokoju Gaston zastał przewodnika, który go przywiózł. Zauważył tylko, że w powrotnej drodze przeprowadzono go przez ogród i że wyszedł innem wyjściem, niż wszedł. Powóz czekał na niego i uniósł go szybko na ulicę Bourdonnais.