Kawaler de Chanlay/Rozdział XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kawaler de Chanlay |
Wydawca | Nakładem „Dziennika Polskiego“ |
Data wyd. | 1910 |
Druk | Piller-Neumann |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Une Fille du Régent |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Poseł hiszpański zrobił wielkie wrażenie na Gastonie: miał minę wyniosła, i wspaniałą, znać w nim było wielkiego pana. Przeleciało mu przytem przez myśl dziwaczne przypomnienie: pomiędzy tą twarzą i błyszczącemi oczyma a słodkiem wejrzeniem i niewinną twarzą Heleny było pewne podobieństwo, niewyraźne i bezładne, jak wspomnienie snu.
W chwili, gdy Gaston miał iść spać, rozległ się tentent kopyt końskich w ulicy, potem ożywiona rozmowa przy drzwiach oberży, lecz po chwili drzwi się zamknęły, wszystko ucichło, a Gaston usnął snem dwudziestopięcioletniego chłopca, pomimo, że był zakochany i należał do spisku.
Przyjezdnym o tak późnej porze był wieśniak z Rambouillet, któremu jakaś młoda i ładna osoba dała dwa dukaty za odwiezienie listu do pana Gastona de Chanlay na ulicy Bourdonnais, w oberży pod godłem Muid-d’Amour.
Tapin odebrał list, obejrzał go i powąchał, potem odwiązawszy fartuch, powierzył opiekę nad zajazdem swojemu kuchcikowi i popędził, jak mógł najprędzej, do pana Dubois na ulicę du Bac.
— O! o! — wykrzyknął Dubois. — List! Zobaczmy, co to takiego.
Odpieczętował list ze zręcznością, wynikającą z długiej wprawy, i po przeczytaniu wpadł w radość niepomierną.
— Doskonale! zawołał. — Wszystko idzie według życzenia. Dajmy wolność dzieciom, ale trzymajmy cugle, żeby niemi kierować według potrzeby.
Potem zapieczętował list i zwrócił się do posłańca.
— Oddaj ten list.
— Kiedy? — zapytał Tapin.
— Zaraz — odrzekł Dubois. — Albo nie, lepiej jutro rano.
O szóstej Gaston był już na nogach. Pan Tapin, jak tylko usłyszał, że gość się porusza, wszedł i oddał list. Gaston, poznawszy pismo, zbladł i zaczerwienił się — ale w miarę czytania bladł coraz bardziej. Tapin udawał, że sprząta, i śledził go z pod oka. List zawierał ważną nowinę:
„Mój drogi, godzę się na twoje zdanie; być może, że miałeś słuszność; w każdym razie obawiam się... Powóz zajechał, pani Desroches zmusza mnie do wyjazdu; chciałam się oprzeć, zamknięto mnie w pokoju. Na szczęście, jakiś wieśniak przejeżdżał, dałam mu dwa dukaty i przyrzekł mi doręczyć ci ten list. Za dwie godziny wyjeżdżamy do Paryża. Po przyjeździe postaram się przesłać ci mój adres, choćbym miała wyskoczyć przez okno... Bądź spokojny: ta, która cię kocha, pozostanie godną ciebie.
— Więc się nie pomyliłem! — zawołał Gaston, po skończeniu listu. — O ósmej pisała, więc musiała już przyjechać do Paryża. Panie Bourguignon! Dlaczego nie oddano listu zaraz?
— Wielmożny Pan spał, czekaliśmy, aż się obudzi — odrzekł z wielkiem ugrzecznieniem Tapin.
Nie można było nic na to odpowiedzieć zresztą. Gaston zastanowił się, że zbytecznem uniesieniem może ściągnąć na siebie podejrzenie; powściągnął więc gniew, tylko postanowił oczekiwać na rogatkach Heleny, która prawdopodobnie nie dojechała jeszcze do Paryża.
Ubrał się z pośpiechem, przypasał szpadę i powiedział do pana Tapin:
— Jeżeliby kapitan La Jonquiére przyszedł po mnie, proszę mu powiedzieć, że powrócę o dziesiątej.
Gaston spocony, dobiegł do rogatki; nie znalazł ani jednej dorożki i musiał przebyć całą drogę pieszo. Podczas gdy czeka na Helenę, która już o drugiej w nocy przejechała rogatkę, zobaczmy, co się dzieje gdzieindziej.
Regent, otrzymawszy list od pani Desroches, wyprawił natychmiast odpowiedź; uważał, że naglącą było rzeczą usunąć Helenę od zamachów pana de Livry.
Kto to mógł być, ten młody człowiek? Dubois jedynie mógł się o tem dowiedzieć, więc jak tylko pojawił się około piątej, żeby zawieść księcia na ulicę du Bac, książę zapytał:
— Dubois! kto jest pan de Livry z Nantes?
Dubois podrapał się w nos.
— Livry? Livry? — powtórzył.
— Tak, Livry.
— Któżby go tam znał! To żadne nazwisko. Trzebaby sprowadzić pana d’Hozier.
— Głupcze!
— Mości książę — odrzekł Dubois — nie znam się na genealogiach szlacheckich. Jestem mieszczuch.
— Dość tych głupstw.
— Do dyabła! To coś ważnego, jak widzę, ten Livry! Może trzeba znowu kogoś z rodziny wydać zamąż? W takim razie postaramy się o piękny rodowód...
— Ruszaj do dyabła! A po drodze przyślij mi pana Nocé.
Dubois uśmiechnął się, jak mógł najuprzejmiej, i wyszedł. W dziesięć minut potem Nocé wszedł do pokoju. Był to człowiek czterdziestoletni, bardzo dystyngowany, wysoki, szczupły, zimny, sprytny i szyderski — jeden z najulubieńszych i najwierniejszych towarzyszów Regenta.
— Wasza Królewska Wysokość raczył mnie wezwać? — zapytał Nocé.
— Tak. Pożycz mi swego domu na przedmieściu Świętego Antoniego.
— Dla jakiejś świętoszki?
— Tak, Nocé, dla świętoszki. Ale najściślejsza tajemnica.
— Najściślejsza!
— Oddaj mi zaraz klucze.
— Tylko dojadę do siebie, ja za kwadrans Wasza Królewska Wysokość dostanie je do rąk.
— Dobrze. Proszę cię tylko: żadnych zasadzek; żadnych podglądań.
— Mości książę! wyjeżdżam na polowanie, i powrócę dopiero na wezwanie Waszej Królewskiej Wysokości...
— Dzielny z ciebie przyjaciel... Bywaj zdrów! Do jutra.
Zapewniwszy sobie przyzwoity dom do umieszczenia Heleny. Regent napisał drugi list do pani Desroches i wyprawił po nią karetę z rozkazem przywiezienia Heleny, której dozorczyni miała przeczytać list, lecz bez pokazywania go jej. W liście było, co następuje:
„Moja droga córko! Rozmyśliłem się i postanowiłem sprowadzić cię do siebie. Proszę cię, przyjedź z panią Desroches, nie tracąc ani chwili. Po przybyciu do Paryża zastaniesz odemnie wiadomości.
Helena, po przeczytaniu tego listu przez panią Desroches, zaczęła się opierać, prosić, płakać, ale wszystko to nie pomogło i musiała uledz. Wtedy-to skorzystała z chwili samotności i, napisawszy list do Gastona, wyprawiła go przez przejezdnego wieśniaka. Potem wyjechała, opuszczając z żalem to miejsce, gdzie znalazła ojca i mogła widzieć się z ukochanym.
Gaston doszedł do rogatki o świcie. W żadnym z przejeżdżających powozów nie było Heleny. Było coraz zimniej i nadzieja opuszczała serce młodzieńca: postanowił więc wrócić do hotelu, spodziewając się drugiego listu. Gdy przechodził przez ogród Tuilleryjski, biła ósma.
W tej samej chwili Dubois wchodził do sypialni Regenta, z teką pod pachą, z miną tryumfującą.
— Ah! to ty? — zawołał Regent, ujrzawszy ministra. — Co to za papiery?
Książę, pomimo wczorajszej rozmowy, a może właśnie skutkiem tej rozmowy, czuł sympatyę dla Gastona.
— Nic ważnego — odrzekł Dubois. — Nasamprzód protokół rozmowy pomiędzy panem kawalerem Gastonem de Chanlay a Jego Dostojnością księciem d’Olivarés.
— Podsłuchiwałeś więc? — zawołał Regent.
— Na Boga, Mości książę! A cóż innego miałem do roboty?
— I słyszałeś...
— Wszystko! I cóż Wasza Dostojność sądzi o Jego Królewskiej katolickiej Mości?
— Sądzę, że rozporządzają królem bez jego wiedzy.
— A kardynał Alberoni?
— Plany jego, to mrzonka i rozwieją się jak dym.
— A nasz komitet bretoński, czy to także mrzonka? — pytał Dubois.
— Nie mogę zaprzeczyć, że istnieje rzeczywiście — odparł książę.
— A sztylet naszego spiskowca, czy także mrzonka?
— Bynajmniej i przyznam nawet, że dobrze siedzi w rękojeści. Ale czy wiesz — dodał Regent zadumany — że to dzielna natura, ten Chanlay.
— Dobrze! Tego tylko brakowało, żebyś się rozmiłował w tym chłopcu, Mości książę! Znam Waszą królewską Wysokość i wiem do czego jest zdolny! Ale na razie dajmy temu pokój i zajmijmy się tem, co najpilniejsze. Mości książę! proszę cię o dwa podpisy...
— Co mam podpisać? — zapytał Regent.
— Nominacyę kapitana na majora.
— Kapitana La Jonquiére?
— O! nie... Tego błazna każemy powiesić, gdy nam nie będzie potrzebny; ale teraz trzeba go jeszcze oszczędzać.
— A ten kapitan, kto on jest?
— Wasza Dostojność spotkał go przed tygodniem na ulicy Saint-Honoré, w pewnym domu...
— Co ty gadasz?
— Widzę, że będę musiał dopomódz Waszej Królewskiej Wysokości, która ma tak krótką pamięć!
— Mów, błaźnie!
— Wyszedłeś Mości książę tydzień temu w nocy, przebrany za muszkietera, w towarzystwie panów de Nocé i de Simiane.
— Co dalej?
— Wasza Dostojność jadł wieczerzę w tym domu. Wówczas to jakiś oficer, przez pomyłkę zapewne, zaczął dobijać się do drzwi tak gwałtownie, że książę wyszedł i złajał natrętnika, który go nadszedł tak nie w porę. Natrętnik, niecierpliwej natury, wziął się do szpady, a Jego Dostojność, który nigdy nie unika awantur, wyciągnął też swoją i stawił czoło oficerowi.
— Jakiż był koniec? — zapytał Regent.
— Że książę dostał lekkie draśnięcie w ramię, a jego przeciwnik w piersi.
— Mam nadzieję, że rana nie jest niebezpieczna? — zapytał żywo Regent.
— Nie: ostrze ześlizgnęło się po żebrach.
— Tem lepiej!
— Ale to jeszcze nie koniec. Zdaje się, że Wasza Dostojność miał jakąś niechęć do tego oficera?
— Ja? nie widziałem go nigdy. Mów wyraźniej.
— Dowiadywałem się: ten oficer był już od ośmiu lat kapitanem, gdy po objęciu władzy przez Waszą Królewską Wysokość został zdegradowany.
— Jeżeli tak, to musiał zasłużyć na tę karę.
— Był to jeden z najdzielniejszych oficerów.
— Musiał dopuścić się jakiejś podłości.
— To najuczciwszy człowiek w świecie.
— Więc należy wynagrodzić mu tę krzywdę.
— Właśnie w tym celu żądam podpisu.
— Dawaj, Dubois! I ty czasem miewasz dobre chwile.
Szatański uśmiech przebiegł po obliczu pana Dubois, który wydobywał w tej chwili drugi papier Regent zaniepokoił się.
— A to co, ten drugi papier? — zapytał.
— Wasza Królewska Wysokość — przemówił uroczyście Dubois. — Po wynagrodzeniu niesprawiedliwości, trzeba z kolei wymierzyć sprawiedliwość.
— Rozkaz uwięzienia Gastona de Chanlay i zamknięcia go w Bastylii! — zawołał Regent. — Ah! rozumiem teraz, dlaczego chciałeś mnie przynęcić dobrym uczynkiem! Zaczekaj nad tem trzeba się zastanowić...
— Mości książę! — zawołał, ożywiając się Dubois — kiedy się ma w ręku rządy państwa, należy przedewszystkiem rządzić!
— Zdaje mi się jednak, że ja jestem panem!
— Tak, Mości książę, masz prawo nagradzać, ale pod warunkiem, że nie cofniesz się przed wymierzeniem kary. Jakaż będzie nagroda dla zasłużonych, jeżeli nie będziemy karali winnych?...
— Więc jeżeli tak — przerwał Regent, z niecierpliwością — nie trzeba było ułatwić rozmowy pomiędzy mną a tym młodzieńcem, i nie trzeba mi było dawać sposobności do poznania jego zalet; lepiej było pozostawić mnie w przypuszczeniu, że to pospolity awanturnik!
— Tak, a teraz, dlatego, że się przedstawił Waszej Królewskiej Wysokości w oświetleniu romantycznem, artystyczna twoja wyobraźnia zapala się. Do stu dyabłów, Mości książę! Baw się chemią z Humbertem, rysunkami z Andranem, muzyką z La Farem, miłostkami ze wszystkiemi kobietami, ale ze mną zajmuj się polityką!
— Mój Boże! — zawołał Regent. — Czyż moje życie, otoczone szpiegami, obrzucane potwarzą, warte jest, by go bronić?!
— Ależ nie idzie tu tylko o obronę życia, Mości książę! W razie twojej śmierci to nie człowiek zginie, lecz padnie filar podtrzymujący całą budowę i cała praca tych ciężkich czterech lat obrócona zostanie wniwecz. W Anglii kawaler de Saint Georges rozpocznie szalone zamachy pretendenta; Prusy, Szwecya i Rosya rozszarpią Hollandyę; austryacki dwugłowy orzeł wyciągnie szpony po Wenecyę i Medyolan; Francya nie będzie potężnem mocarstwem, lecz wasalką Filipa V.
— Więc żądasz koniecznie? — zawołał Regent, biorąc do ręki pióro.
— Niech Wasza Dostojność zaczeka chwilę — odpowiedział Dubois. — Niech nikt nie powie, że w sprawie tak ważnej ustąpiłeś pod moim wpływem, Mości książę! Powiedziałem, co uważałem za konieczne; teraz zostawiam cię samego, uczyń co zechcesz... Za kwadrans powrócę...
Dubois skłonił się i wyszedł.
Pozostawszy sam, książę zamyślił się głęboko. Czuł mimowolny pociąg do tego młodzieńca, którego sztylet godził w jego pierś, nienawidził go chwilami, to znowu usprawiedliwiał go, czuł powstającą w swem sercu mocną miłość niemal dla niego. Jednocześnie czuł, że gdyby nie Dubois, nie byłby zdolny obronić swego życia — trzymał pióro w ręku — rozkaz uwięzienia Gastona leżał na stole i pociągał go...
— Tak — myślał — Dubois ma słuszność. Życie moje, które każde chwili wystawiam na niebezpieczeństwo, nie do mnie należy. Wczoraj jeszcze matka mówiła mi toż samo. Kto wie, coby się stało w razie mojej śmierci? Tak, jak po śmierci Henryka IV! Tak! Tak! Dubois ma, słuszność! Powinnienem oddać tego młodzieńca w ręce sędziów: oni go sądzić będą, nie ja. A zresztą — dodał z uśmiechem — przecież pozostaje mi prawo ułaskawienia...
Uspokojony przypomnieniem tego królewskiego przywileju, który wykonywał w imieniu Ludwika XV, podpisał z pośpiechem i, zadzwoniwszy na służącego, poszedł się ubierać.
W dziesięć minut po jego wyjściu drzwi otworzyły się zcicha. Dubois wsunął ostrożnie swą lisią głowę, zobaczył, że w pokoju nie ma nikogo, podszedł do stołu i rzuciwszy okiem na papier, uśmiechnął się z tryumfem na widok podpisu Regenta. Złożył we czworo rozkaz uwięzienia, włożył go do kieszeni, i wyszedł rozpromieniony.
Gdy Gaston powrócił od rogatki i wszedł do swego pokoju w oberży, zobaczył stojącego przy piecu kapitana La Jonquiére i popijającego hiszpańskie wino, którego butelka, świeżo otworzona, stała na stole.
— Kawalerze — zaczął kapitan, który czytał w sercu młodzieńca tak, jakby było szklane — jest tu list do ciebie.
— Z Bretanii? — zapytał Gaston ze drżeniem.
— Nie, z Paryża. Ładne, kobiece pismo.
— Gdzie jest ten list? — wybuchnął Gaston.
— Zapytaj gospodarza. Miał go w ręku, gdym wchodził.
— Dawaj list! dawaj! — krzyknął Gaston, wpadając do ogólnej sali.
— Czego pan sobie życzy? — zapytał ze zwykłą uprzejmością Tapin.
— Listu!
— Jakiego listu?
— Tego, który przyszedł dla mnie.
— Ah! prawda! Zapomniałem...
Wydobył list z kieszeni i podał go Gastonowi.
— Biedaczysko! — myślał mniemany kapitan. — I tacy głupcy chcą spiskować! Chcą się zajmować razem polityką i miłością! Zresztą. lepiej to dla nas, którzy się nie kochamy...
Gaston wszedł uradowany, odczytując list Heleny.
„Przedmieście Świętego-Antoniego, dom biały, otoczony topolami; numeru nie mogłam dojrzeć, lecz jest to trzydziesty pierwszy, albo trzydziesty drugi, dom po lewej stronie od wjazdu, licząc od zamku z wieżami, który wygląda na więzienie.“
— O! — szepnął Gaston — znajdę z łatwością ten zamek: to Bastylia.
Powiedział to tak głośno, że Dubois usłyszał.
— Nie wątpię, że go znajdziesz! — pomyślał Dubois. — Choćbym ja sam miał ci służyć za przewodnika!
Gaston spojrzał na zegarek: brakowało jeszcze dwóch godzin do odwiedzin przy ulicy du Bac; wziął kapelusz i zabierał się do wyjścia.
— Gdzie to idziemy? — zagadnął Dubois.
— Interes nie cierpiący zwłoki.
— A to spotkanie, naznaczone na jedenastą?
— Nie ma jeszcze dziewiątej. Wrócę na czas.
— Nie potrzebujesz mnie pan?
— Nie, dziękuję. Ale, czy zastanę pana za powrotem?
— Nie wiem; może i ja będę musiał pójść do jakiej pięknej damy, która się o mnie niepokoi. Ale o oznaczonej godzinie zastaniesz tu pan tego samego człowieka, co wczoraj z powozem.
Gaston pożegnał się z pośpiechem. Na rogu ulicy wsiadł do dorożki i kazał się zawieść na ulicę Świętego Antoniego. Przed dwudziestym domem wysiadł, kazał dorożce jechać za sobą, a sam szedł pieszo, rozglądając się po lewej stronie ulicy. Doszedł do muru, za którym widać było wysokie topole. Nie wątpił, że to ten sam dom, w którym umieszczono Helenę. Kazał więc dorożce zatrzymać się, sam zaś szedł wzdłuż muru, ciągnącego się z boku domu, a podszedłszy jak mógł najbliżej do jednego z otwartych okien i przyłożywszy ręce do ust, wydał okrzyk podobny do krzyku puszczyka.
Helena zadrżała: poznała ona ten głos, który odzywał się zawsze w zaroślach, otaczających klasztor; zdawało jej się, że lada chwila podpłynie pod jej okno łódź torująca sobie drogę przez rosnące gęsto trzciny i wodne lilie. Poskoczyła do okna i zobaczyła pod murem Gastona. Skinęli na siebie: Helena pobiegła do drzwi i zadzwoniła tak gwałtownie, że nietylko pani Desroches, ale panna służąca i lokaj przybiegli na ten odgłos.
— Otwórzcie drzwi od ulicy — rzekła rozkazującym tonem Helena. — Czeka tam ktoś, kto przyszedł mnie odwiedzić.
— Stój! — zawołała pani Desroches do służącego. — Zobaczę sama, kto to.
— To rzecz zupełnie zbyteczna. Powiedziałam przecież, że wiem, kto to jest, i że czekałam na niego.
— Ale jednak, gdyby to był ktoś, kogo pani nie powinna widzieć... — odrzekła ochmistrzyni, usiłując stawić opór.
— Nie jestem już w klasztorze, pani, a jeszcze nie jestem wwiezieniu — odpowiedziała Helena. — Mogę więc przyjmować, kogo chcę.
— Jednak chciałabym wiedzieć, kto to taki?
— Mogę pani powiedzieć: ten sam młody człowiek, który mnie odwiedzał w Rambouillet.
— Pan de Livry?
— Pan de Livry.
— Otrzymałam wyraźny rozkaz, ażeby nie wpuszczać tu tego młodego człowieka.
— A ja rozkazuję natychmiast go tu wprowadzić!
— Pani dopuszcza się nieposłuszeństwa względem ojca — zrobiła uwagę pani Desroches z uszanowaniem, choć rozgniewana.
— Ojciec nic tu nie ma do czynienia, a tem mniej pani!
Słowa te, wyrzeczone z królewską dumą, zgnębiły panią Desroches; cofnęła się milcząca i nieruchoma, tak samo, jak służba, obecna przy tej scenie.
— I cóż? — zapytała Helena. — Rozkazałam otworzyć drzwi: czy nikt nie spełni mojego rozkazu?
Nikt się nie poruszył: służba czekała rozkazu pani Desroches. Helena uśmiechnęła się wzgardliwie, a nie chcąc narażać swojej powagi wobec służby, zrobiła ruch tak rozkazujący, że pani Desroches usunęła się od drzwi, które zasłaniała, i zostawiła jej wolne przejście.
Helena zeszła na dół powoli, spokojna i, dumna, a za nią pani Desroches, zdumiona taką stanowczością dziewczęcia, które zaledwie od dwóch tygodni opuściło mury klasztorne.
— Istna królowa! — szepnęła panna służąca.
Helena przeszła przez dziedziniec i kazała otworzyć drzwi; na progu stał Gaston.
— Chodź pan! — zawołała Helena.
Gaston wszedł. Drzwi zamknęły się, a oni weszli razem do pokojów na parterze.
— Wezwałaś mnie, Heleno, i przybyłem na wezwanie — przemówił Gaston. — Czy masz jakie powody do obawy? Czy jakie niebezpieczeństwo ci grozi?
— Rozejrzyj się sam i osądź — odpowiedziała Helena.
Był to ten sam apartament, do którego Dubois wprowadził był Regenta, chcąc mu pokazać naocznie zachowanie się syna: śliczny buduar, sąsiadujący z salą jadalnią, do której prowadziło nietylko dwoje drzwi, ale i owalny otwór, zasłonięty rzadkiemi krzewami, pokrytemi wonnym kwiatem. Buduar wybity był niebieskim atłasem w róże i liście srebrne; nad drzwiami wisiały obrazy Andrana, przedstawiające historyę Wenus, a trzymane w tonie tak słodkim i tak zmysłowym, że trudno było pomylić się co do tego, jakie właściwie jest przeznaczenie buduaru.
Gaston przypatrywał się obrazom, blednąc i czerwieniąc się z gniewu i oburzenia. Przeszedł potem do sali jadalnej, w której panował ten sam styl erotyczny i zmysłowy. Ztamtąd zeszli do ogrodu, ozdobionego posągami i grupami z marmuru, przedstawiającemi sceny i postacie tchnące zmysłowością.
Wracając, spotkali panią Desroches, która ani na chwilę nie spuściła ich z oczu, lecz podnosząc ręce do góry z miną zrozpaczoną, zawołała mimowolnie:
— Mój Boże! co na to powie książę!
Na te słowa wybuchła burza, zbierająca się w piersiach Gastona.
— Książę! — zawołał. — Słyszałaś, Heleno? O! Miałaś słuszne powody do obawy! Jesteśmy w domu jednego z tych wielkich panów, którzy nie cofają się przed haniebnymi czynami, byleby zdobyć chwilę rozkoszy... Nie daj się dłużej utrzymywać w błędzie, Heleno! Miałem słuszność, lękając się niebezpieczeństwa w Rambouillet; tu zaś jeszcze więcej go się lękam!
— Mój Boże! — zawołała Helena. — Gdyby ten człowiek miał się tu zjawić! gdyby za pomocą swej służby chciał nas zatrzymać tu przemocą!
— Nie lękaj się, Heleno, przecież jestem przy tobie!
— O Boże! Wyrzec się tej słodkiej myśli, że się ma ojca, opiekuna, przyjaciela!
— I to w chwili, gdy zostaniesz sama jedna na świecie! — zawołał Gaston, zdradzając mimowolnie część swojej tajemnicy.
— Co mówisz, Gastonie? Co znaczą te złowróżbne słowa?
— Nic... Nic... — poprawił się młodzieniec. — Wymknęło mi się słowo bez znaczenia, do czego nie należy przywiązywać wagi.
— Gastonie! ukrywasz coś przedemną, jeżeli w chwili, gdy mam stracić ojca, mówisz o opuszczeniu mnie!
— Heleno! nie opuszczę cię, dopóki będę żył!
— Więc widocznie życie twoje jest w niebezpieczeństwie i obawiasz się, że śmierć twoja mnie uczyni sierotą! Gastonie, nie jesteś już takim, jak dawniej! Masz na myśli jakieś sprawy ważniejsze, niż miłość dla mnie...
— Nie, nie, Heleno! przysięgam ci... Czyż to mało, że cię widzę w takiem miejscu, samotną i bez opieki, a nie mam możności obronienia cię! W Bretanii miałbym na moje rozkazy dwustu chłopów i legion przyjaciół, tu — nie mam nikogo!
— Czy o to tylko ci idzie, Gastonie?
— A czy to mało?
— Tak, to rzecz małej wagi, bo w tej chwili porzucimy ten dom!
Gaston zbladł, Helena zaś spuściła oczy i kładąc rękę w zimne i drżące dłonie kochanka, wyrzekła:
— Wobec tych wszystkich ludzi i tej kobiety zaprzedanej, która tu knuje zdradę przeciw mnie, wyjdziemy razem, Gastonie! Jestem odtąd dla świata twoją żoną, chcę nią być!
Oczy Gastona zajaśniały radością, lecz po chwili twarz jego sposępniała. Pół roku temu oddałby był chętnie życie w zamian za szlachetne poświęcenie się Heleny, gdy dziś...
— Heleno! — rzekł głosem złamanym. — Oddawna już byłbym ci uczynił tę samą propozycyę, którą ty mnie uczyniłaś. Ale w takiej chwili, jak obecna, powinienem ci powiedzieć wszystko. Nie pomyliłaś się. Dziś lub jutro może się zdarzyć coś strasznego. Mogę ci powiedzieć tyle tylko, Heleno, że jeżeli mi się powiedzie, będę mógł dać ci świetne i wysokie stanowisko; jeśli zaś nie uda się to, co zamierzam, czeka mnie śmierć, ucieczka, wygnanie, może i nędza. Czy mnie kochasz tak bardzo Heleno, że gotowa jesteś narazić się na to wszystko?
— Gotowa jestem, Gastonie. Powiedz, gdzie idziesz, a pójdę za tobą!
— Twoja ufność nie zostanie zawiedzioną, Heleno! Nie zawiodę cię do mojego mieszkania, lecz do kogoś, kto się tobą zaopiekuje i w mojej nieobecności zastąpi ci ojca, którego odnalazłaś, a teraz po raz drugi straciłaś.
— Któż to jest, Gastonie? To nie nieufność, ale ciekawość tylko — powiedziała Helena, uśmiechając się z wdziękiem.
— Ktoś, kto mi nie może nic odmówić, którego życie związane jest z mojem, i który uważać będzie, że bardzo mało wymagam, jeżeli żądam, jako zapłaty, tylko twojego bezpieczeństwa i spokoju!
— Znowu tajemnica, Gastonie!
— Ostatnia to już tajemnica, Heleno! Od tej chwili całe moje życie będzie dla ciebie jasnem.
— Dziękuję ci, Gastonie!
— A teraz jestem już na twoje rozkazy, Heleno!
— Chodźmy!
Helena wzięła pod rękę Gastona i weszła do salonu, gdzie siedziała pani Desroches, oburzona i zajęta pisaniem listu, którego treść i przeznaczenie łatwo odgadnąć.
— Wielki Boże! — zawołała. — Co pani robi? Gdzie pani idzie?
— Gdzie idę? Wyjeżdżam. Co robię? Uciekam z domu, gdzie moja cześć jest w niebezpieczeństwie!
— Co! — krzyknęła ochmistrzyni, zrywając się z krzesła, jakby wysadzona miną. — Pani wyjeżdża z kochankiem?
— Mylisz się pani — odpowiedziała Helena z godnością. — To nie kochanek, to mój mąż!
Pani Desroches opadły z przerażenia kościste ręce.
— A jeżeli — mówiła dalej Helena — jeżeli ten, kto mnie tu sprowadził, zechce się widzieć ze mną, proszę mu powiedzieć, że chociaż wychowana na prowincyi w klasztorze, domyśliłam się zasadzki, że uciekam i że, choćby mnie odnalazł, zastanie przy mnie opiekuna i obrońcę.
— Nie wyjdziesz ztąd pani! — krzyknęła pani Desroches — choćby mi przyszło użyć siły!
— Spróbój pani! — odpowiedziała Helena z miną i tonem królowej.
— Picard! Couturier! Blanchot! — zawołała pani Desroches.
Wpadło trzech służących.
— Zabiję każdego, kto mi zastąpi drogę! — powiedział zimno Gaston, wydobywając szpadę.
— Co za szalona głowa! — zawołała pani Desroches. — O! tu można zaraz poznać krew panien de Chartres i de Valois!
Gaston i Helena usłyszeli jej słowa, lecz nie zrozumieli znaczenia.
— Chodźmy! — powiedziała Helena. — A pani nie zapomnij powtórzyć wiernie co do słowa tego, co ci mówiłam!
I trzymając się ramienia Gastona, rozkazała otworzyć drzwi od ulicy. Odźwierny nie śmiał się opierać i Gaston wyprowadził Helenę, wsadził ją do czekającej dorożki, a widząc, że służba zabiera się iść za nim, zwrócił się do napastników i powiedział głośno:
— Jeżeli który z was posunie się choćby jeden krok, zawezwę policyi na pomoc i rozgłoszę tę całą sprawę!
Desroches, sądząc, że Gaston zna tajemnicę, przelękła się, by nie wymienił głównych bohaterów i cofnęła się coprędzej do domu, a za nią cała służba. Dorożkarz ruszył galopem.