Kawaler de Chanlay/Rozdział XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Kawaler de Chanlay
Wydawca Nakładem „Dziennika Polskiego“
Data wyd. 1910
Druk Piller-Neumann
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Une Fille du Régent
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.
Podejście.

Po nocnej rozmowie z panem Dubois, Tapin dowiedziawszy się o nazwisku kapitana La Jonquiére, przekazał je Czujnemu, który z kolei podał je wszystkim naczelnikom tajnych oddziałów, a ci zabrali się do poszukiwań podejrzanej osobistości, i zaczęli od przetrząśnięcia wszystkich dwuznacznych miejsc w Paryżu.
Wszyscy zabrali się do roboty, ale i tym razem Tapin — badź to dzięki swej zręczności, bądź dzięki swemu szczęściu — po dwóch godzinach szalonego uganiania się, odnalazł na ulicy Bourdonnais, w oberży pod godłem Muid-d’Amour, sławnego kapitana La Jonquiére, tę zmorę, mącącą spokój czcigodnego Dubois. Gospodarz, wziąwszy pana Tapin za starego urzędnika, odpowiedział na jego pytania uprzejmie i uwiadomił go, że kapitan, powróciwszy dobrze po północy, śpi jeszcze — co jest naturalnem, gdyż była zaledwie szósta.
Tapin miał już to, czego żądał; poszedł natychmiast do Palais-Royal, spotkał się tam z panem Dubois, wychodzącym od Regenta i rozpromienionym myślą o kardynalskim kapeluszu. Ten tylko dobry humor był przyczyną, że nie porozpędzał całej brygady swych szpiegów, którzy zwieźli do Fortl’Eveque kilku fałszywych kapitanów La Jonquiére i ludzi, których nazwiska brzmiały mniej lub więcej podobnie. Było już dziesięciu aresztowanych, co stało się powodem, że Dubois, pomimo dobrego humoru, klął i łajał dla zwyczaju — lecz kiedy usłyszał raport pana Tapin, potarł sobie nos z całej siły, co stanowiło dobry znak.
— Więc wyszukałeś prawdziwego kapitana La Jonquiére? — zapytał.
— Najniezawodniej prawdziwego.
— I nazywa się on doprawdy La Jonquiére?
— Bez żadnej wątpliwości.
— A cóż robi?
— Czeka na coś, nudzi się i pije.
— A czy płaci? — zagadnął Dubois, przywiązując widocznie wagę do tego pytania.
— Płaci, Wasza Dostojność.
— Bardzo dobrze, Tapin. Popisałeś się.
Dubois polecił wypłacić panu Tapin dziesięć dukatów, wydał mu nowe rozkazy, kazał się ubrać co prędzej i poszedł pieszo na ulicę Bourdonnais. Kilku tajnych ajentów, przebranych w mundury gwardzistów, szło przed nim i za nim, pojedynczo dla niepoznaki.
Oberża pod godłem Muid-d’Amour była napół zajazdem, napół szynkownią: goście jedli, pili i nocowali. Pokoje mieszkalne były na górze, sale szynkowniane na dole. W najobszerniejszej sali siedział otyły człowiek, z czerwoną twarzą, i łajał dziewczynkę czternastoletnią, bladą i wątłą. Był to właściciel zajazdu i jego jedyna córka, mająca w przyszłości odziedziczyć handel i oberżę, i wprawiająca się w gospodarstwo, pod kierunkiem ojca.
W sali było jeszcze pusto, lecz jednocześnie z uderzeniem godziny pierwszej wszedł żołnierz gwardyi i zatrzymawszy się na progu mruknął:
— Ulica Bourdonnais, zajazd Muid-d’Amour, w głównej sali stół na lewo: usiąść i czekać.
I pogwizdując wojskową piosneczkę, zacny stróż bezpieczeństwa publicznego zasiadł na wskazanem miejscu. Za chwilę wszedł drugi żołnierz w takim samym mundurze, tak samo przystanął na progu, wyszeptał parę słów i po chwilowem zawahaniu się, zasiadł obok pierwszego. Obaj żołnierze przypatrywali się sobie i zawołali jednocześnie:
— A! a!
— To ty, Chwytam! — wykrzyknął jeden.
— To ty, Porywam! — dodał drugi.
— Po co tu przyszedłeś?
— Z rozkazu.
— I czekasz?
— Na kogoś, kto ma nadejść.
— Z hasłem?
— Tak.
— A wtedy?
— Mam go słuchać tak, jak samego pana Tapin.
— Tak samo i ja; dostałem tez pistola na przepicie.
— I ja również.
— Więc pijmy!
Podniesiona pięść spadła na stół, a gospodarz, który w gościach poznał odrazu dobrych klientów, stał już w pogotowiu.
— Wina! — zawołał jeden z żołnierzy.
Za chwilę gospodarz przyniósł odkorkowaną butelkę, poczem oddalił się i pozostawił żołnierzy samych.
— Ale musisz wiedzieć coś więcej oprócz tego, coś mi powiedział? — zapytał jeden z żołnierzy.
— Wiem, że tu chodzi o jakiegoś kapitana — odrzekł drugi.
— Właśnie; ale do aresztowania go dadzą nam chyba pomoc?
— Zapewne: dwóch na jednego, to zamało.
— Zapominasz o tym, który przyniesie hasło.
— Może i to nie wystarczyć... Zdaje mi się, że słyszę jakąś wrzawę.
— Ktoś schodzi ze schodów.
Żołnierze nie pomylili się istotnie: schody znajdujące się w rogu sali, zatrzeszczały jak pod wielkim jakimś ciężarem, a jednocześnie zjawił się w sali oficer, którym był kapitan La Jonquiére. Miał on wzrostu pięć stóp i dwa cale, był dość otyły, dość żywy, spojrzenie miał bystre. Zdawało się, że przewąchuje szpiegów pod mundurem gwardzistów, bo odwrócił się do nich tyłem, a potem przemówił do gospodarza:
— Miałem ochotę zjeść tutaj obiad, ale dostałem zaproszenie pod Galoubet de Paphos. Może tu nadejść pewien młody człowiek, po sto pistolów, które miałem mu dziś wypłacić; jeżeli przyjdzie, powiedzcie mu, żeby zaczekał, że powrócę za godzinę.
— Dobrze, kapitanie — odrzekł gospodarz.
— Wina! — zawołał jeden z żołnierzy.
— No! no! — mruknął kapitan, spoglądając od niechcenia na pijących — to żołnierze, którzy nie znają należnego uszanowania dla szlif oficerskich.
A zwracając się do gospodarza, zawołał:
— Podaj-że wino tym panom, kiedy im tak pilno.
— Ah! jeżeli pan kapitan pozwoli — zawołał jeden z żołnierzy, zrywając się.
— Naturalnie, że pozwalam! — powiedział La Jonquiére, uśmiechając się z przymusem, bo miał ochotę wybić tych durniów, których twarze nie podobały mu się. Przezorność jednak nakazywała spokój; skierował się więc ku wyjściu.
— Ale pan kapitan nie powiedział mi nazwiska tego pana, który ma nadejść odezwał się gospodarz.
La Jonquiére zawahał się i spojrzał w stronę żołnierzy, których zachowanie widocznie go jednak uspokoiło, gdyż rzekł następnie:
— Pan Gaston de Chanlay.
I wyszedł, rozglądając się w około na ulicy, jak gdyby badał niebo, ale w rzeczywistości badał on drzwi domów i rogi ulic.
Zaledwie uszedł sto kroków w ulicy Saint-Honoré, do której się skierował, nadszedł Dubois do oberży. Minął po drodze kapitana, ale ponieważ nie widział nigdy tej znakomitości, więc go nie poznał. Stanął tedy na progu oberży, zadowolony i pewny siebie, przyodziany w strój kupca z prowincyi: popielate ubranie, bronzową kurtę, karbowane pończochy i wytarty kapelusz.
Jednym rzutem oka Dubois obejrzał pijących w kącie żołnierzy i kręcącego się po salt gospodarza.
— Panie! — zagadnął on nieśmiało — czy tu mieszka kapitan La Jonquiere? Chciałbym się z nim widzieć.
— Właśnie wyszedł przed chwilą; musiałeś się pan z nim minąć.
— Do dyabła! wyszedł? — zapytał Dubois, zdradzając mimowoli niezadowolenie lecz natychmiast przywołał na twarz uprzejmy uśmiech.
— Nie ma nawet pięciu minut, jak wyszedł — powtórzył gospodarz.
— Ale pewnie powróci? — zapytał Dubois.
— Za godzinę.
— Czy mogę na niego zaczekać?
— Naturalnie, bylebyś pan wypił cośkolwiek przez ten czas.
— Daj mi pan wisien w spirytusie — powiedział Dubois.
— Wino zwykle pijam przy jedzeniu.
Gospodarz podał z pośpiechem kieliszek z wiśniami, a Dubois zaczął rozgryzać wiśnię, nie mogąc, pomimo całego panowania nad sobą, powstrzymać się od srogiego skrzywienia.
— A gdzie mieszka kapitan? — zapytał w trakcie tego dla podtrzymania rozmowy.
— To są drzwi jego pokoju — wskazał gospodarz. — Wolał zająć pokój na dole.
— Rozumiem — mruknął Dubois. — Okna wychodzą na ulicę.
— A drzwi na ulicę Deux Boules.
— A! są i drugie drzwi, wychodzące wprost na ulicę! To bardzo wygodne. A hałas z tej sali nie przeszkadza mu?
— Ma drugi pokój na górze. Czasem sypia tu, a czasami tam.
W tej chwili jeden z żołnierzy zażądał wina i gospodarz poskoczył do piwnicy. Dubois przeprowadził go oczami i zwracając się do żołnierzy, odezwał się:
— Dziękuję wam!
— O co idzie? — zapytali żołnierze.
— Francya i Regent — odrzekł Dubois.
— Hasło! — zawołali obaj, zrywając się.
— Wejdźcie do tego pokoju — powiedział Dubois, wskazując im pokój kapitana — otwórzcie drzwi, które wychodzą na ulicę, i ukryjcie się za firankami, pod stołem, w szafie, gdzie wam się spodoba! Jeżeli, wchodząc, zobaczę choć kawałek ucha którego z was, odejmę mu pensyę na pół roku!
Żołnierze wychylili do dna kieliszki i weszli z pośpiechem do wskazanego pokoju, a Dubois, zobaczywszy, że zapomnieli o zapłacie, położył na stole sztukę dwunasto-susową, potem otworzył okno na ulicę i powiedział do dorożkarza, stojącego przed domem:
— Czujny! podjedź do drzwi od ulicy Deux-Boules i powiedz panu Tapin, żeby wszedł, kiedy mu dam znak, bębniąc w szybę!
Zamknął okno, a w tejże chwili rozległ się turkot odjeżdżającego powozu. Czas już był, bo gospodarz powracał. Odrazu spostrzegł nieobecność żołnierzy.
— A to co! — zawołał. — Gdzie się podzieli moi ludzie?
— Sierżant ich wywołał.
— Ale odeszli, nie zapłaciwszy! — wrzasnął gospodarz.
— Bynajmniej. Zostawili pieniądze na stole. Dwanaście susów.
— Do dyabła! — skrzywił się gospodarz. — Sprzedaję wino Orleańskie po osiem susów butelka.
— Uważali widocznie — odrzekł Dubois — że jako wojskowym, należy im się rabat.
— Zresztą — dodał gospodarz — na tego rodzaju straty trzeba być przygotowanym w naszem rzemiośle.
— Ale z kapitanem La Jonquiére nie potrzebujesz pan obawiać się podobnych niespodzianek, nieprawadź? — zapytał Dubois.
— O nie! to jest istna perła! Płaci gotówką i nie targuje się.
— Cieszy mnie to, że się dowiaduję o punktualności kapitana w płaceniu — powiedział Dubois.
— Czy pan przyszedł do niego po pieniądze? — zagadnął gospodarz. — Mówił mi właśnie, że ktoś tu ma przyjść do niego po sto pistolów.
— Przeciwnie — objaśnił Dubois. — Ja mu przyniosłem pięćdziesiąt dukatów.
— Pięćdziesiąt dukatów! tam do licha! — zawołał gospodarz. — Ładny pieniądz! Musiałem się przesłyszeć; może, zamiast płacić, miał dostać pieniądze. Czy pan przypadkiem nie nazywa się Gaston de Chanlay?
— Gaston de Chanlay! — wykrzyknął Dubois, nie mogąc ukryć radości. — Kapitan oczekuje pana de Chanlay?
— Tak mi przynajmniej sam mówił — odrzekł gospodarz, zdziwiony trochę zapałem gościa. — Czy to może pan jesteś tym panem?
— Nie; nazywam się poprostu Moutonnet, nic więcej. Mam sklep z suknem przy ulicy Saint-Germain-en-Laye.
— I masz pan oddać kapitanowi pięćdziesiąt dukatów?
— Tak, mój panie — potwierdził Dubois, wypijając sumiennie sok z wisien po zjedzeniu owocu. — Przeglądając księgi rachunkowe ojca, dowiedziałem się, że winien on był pięćdziesiąt dukatów ojcu kapitana La Jonquiére. Rozpocząłem poszukiwania i nie uspokoiłem się, dopóki nie odnalazłem syna.
— Ale wie pan, panie Moutonnet — zawołał zachwycony gospodarz — że mało jest takich, jak pan, dłużników?
— Tacy my już jesteśmy wszyscy, Moutonnetowie, z ojca na syna. Ale przepraszam cię bardzo, panie gospodarzu — zawołał Dubois, śledzący bokiem drzwi od ulicy, przed któremi zamajaczył cień, podobny do postaci kapitana — przepraszam, że ci zajmuję czas opowiadaniem o moich interesach, a tymczasem nadchodzi nowy gość.
— A! to właśnie kapitan, na którego pan czeka.
— Kapitan La Jonquiére? — zapytał Dubois.
— On sam. Panie kapitanie! Czekają tu na pana.
Kapitan nie pozbył się swoich podejrzeń: na ulicy zauważył dużo nieznajomych osobistości, których miny wydawały mu się złowróżbnemi, wracał więc zaniepokojony. Rzucił też badawcze spojrzenie na stół, przy którym zostawił był pijących żołnierzy; ich nieobecność uspokoiła go trochę, zato widok nowego przybysza mocno go zaniepokoił. Niemniej skłonił mu się grzecznie, a jednocześnie zwrócił się do gospodarza i zapytał, czy nie przyszedł znajomy, którego oczekuje?
— Przyszedł tylko ten pan — odpowiedział gospodarz — ale nic pan kapitan nie straci na zamianie. Tamten miał przyjść po sto pistolów, a ten przynosi pięćdziesiąt dukatów.
La Jonquiére, zadziwiony, spojrzał na pana Dubois, a zdumiał się jeszcze więcej, wysłuchawszy opowiadania przybysza, i wzruszony szlachetnością człowieka, który go szukał po całym świecie poto, by mu oddać dług — kazał podać butelkę hiszpańskiego wina i zaprosił gościa do swojego pokoju. Dubois podszedł do okna, by zabrać kapelusz, położony na krześle, i podczas rozmowy kapitana z gospodarzem, zabębnił palcami w szybę. W tej samej chwili kapitan odwrócił się.
— Ale może będę panu przeszkadzał w jego pokoju? — zapytał Dubois z wyrazem swobody i rozweselenia.
— Bynajmniej, bynajmniej! — odpowiedział kapitan.
La Jonquiére wszedł naprzód, ale przed nim wszedł gospodarz, a przed gospodarzem butelki. Dubois, idąc na końcu, miał czas dać znak panu Tapin, który w towarzystwie dwóch ludzi pojawił się w sali, poczem, jako człowiek dobrze wychowany, wszedł do pokoju kapitana i zamknął drzwi za sobą.
Dwaj towarzysze pana Tapin poszli prosto do okien i pozasuwali firanki w sali, a Tapin stanął pod drzwiami pokoju kapitana w ten sposób, żeby przy otwieraniu nie być widzianym. Gospodarz powrócił po chwili, podawszy wino, za które otrzymał zaraz pieniądze od kapitana. Chciał zapisać to w księgach i schować pieniądze do szuflady, ale zaledwie przestąpił próg i zamknął drzwi, Tapin zaczajony pod drzwiami zatkał mu usta chustką, zesunął szlafmycę na twarz, do samej brody, i porwawszy jak piórko, uniósł do dorożki, stojącej pod drzwiami zajazdu. W tejże chwili jeden z agentów porwał dziewczynkę, córkę gospodarza, bijącą jaja, a drugi zarzucił obrus na głowę kuchcikowi, zajętemu przy kominie, i obwinąwszy go szczelnie wyniósł do dorożki, która, eksportowana przez obu agentów, ruszyła z więźniami do Saint-Lazare szybkim kłusem, niezwyczajnym u dorożkarskich koni.
Tapin otworzył szafę w murze, wydobył z niej szlafmycę, białą kurtkę i fartuch, potem świsnął na jednego ze swoich ludzi, chodzącego przed oberżą, który w mgnieniu oka przeistoczył się w szynkarza. W tejże chwili w pokoju kapitana rozległ się wielki hałas, jakby upadającego stołu, i tłukących się butelek i szklanek, następnie odgłos bójki, klątw, brzęk szpady, padającej na posadzkę — a potem nastąpiła cisza.
W minutę potem turkot oddalającej się dorożki wstrząsnął szybami w oknach.
Tapin, nadsłuchujący z niepokojem i gotów wpaść do pokoju z nożem w ręku, wyprostował się rozjaśniony.
— Dobrze! udało się!... — szepnął.
— Czas już był na to wielki, bo nowy gość nadchodzi — oznajmił pomocnik.
Rzeczywiście otworzyły się drzwi od ulicy i wszedł młody człowiek, z miną pańską, ubrany w płaszcz niebieski, osypany śniegiem.
— Czy to tu zajazd pod Muid-d’Amour? — zapytał, zwracając się do pana Tapin.
— Tak jest, panie.
— Tu mieszka kapitan La Jonquiére?
— Tutaj.
— Czy jest w domu?
— Wrócił właśnie przed chwilą.
— Więc proszę uwiadomić go, że przyszedł kawaler Gaston de Chanlay.
Tapin skłonił się, podsunął gościowi krzesło i wszedł do pokoju kapitana. Po upływie kilku minut powrócił, pozostawiając drzwi otwarte.
— Pan kapitan La Jonquiére — powiedział — gotów jest przyjąć pana de Chanlay.
Gaston wszedł do pokoju, urządzonego na sposób wojskowy; w pokoju był ten, którego gospodarz nazwał kapitanem La Jonquiére. Nie będąc nawet biegłym znawcą fizyognomii, Gaston spostrzegł, że ten człowiek ma minę marną. Małego wzrostu, chudy, z nosem pokrytym czerwonemi wyrzutami, w mundurze wytartym, niezgrabnym, a mimo to wyraźnie cisnącym go i niewygodnym, ze szpadą niewiele mniejszą od siebie: takim przedstawił się Gastonowi ten kapitan, dla którego margrabia de Pontcalec i inni spiskowi zalecali mu jak największe względy.
— Ten człowiek jest brzydki i ma minę zakrystyana — pomyślał Gaston, poczem głośno zapytał:
— Czy mam zaszczyt mówić z kapitanem La Jonquiére?
— Z nim samym — odrzekł Dubis, przebrany za kapitana, a skłoniwszy się, dodał: — Wszak to pan Gaston de Chanlay, jeśli się nie mylę?
— Tak jest, panie — powiedział Gaston.
— Masz pan potrzebne dowody? — zapytał mniemany kapitan.
— Oto połowa cekina.
— A tu jest druga.
Złożono dwie połowy: pasowały do siebie zupełnie.
— A teraz — przemówił Gaston — złóżmy papiery.
Wydobył z kieszeni kawałek papieru dziwacznego kształtu, na którym było wypisane nazwisko kapitana La Jonquiére. Dubois wydobył taki sam kawałek papieru z nazwiskiem Gastona de Chanlayi złożono oba kawałki; wycięcia wchodziły jedno w drugie.
— Doskonale! — zawołał Gaston. — Teraz kolej na pugilares.
Pugilaresy Gastona i mniemanego kapitana zostały porównane; były one zupełnie jednakowe. Dubois zabrał to wszystko kapitanowi, a dzięki dyabelskiej przebiegłości i instynktowi, odgadł resztę i potrafił zużytkować.
— A teraz?... — zapytał Gaston.
— Teraz możemy porozmawiać o interesach — odparł Dubois. — Czy to chciałeś pan powiedzieć, kawalerze?
— Właśnie: ale czy jesteśmy tu bezpieczni?
— Jak w głębi pustyni.
— Siadajmy więc i rozmówmy się.
— Jak najchętniej, kawalerze.
Usiedli przy stole, na którym była butelka Xeresu i dwa kieliszki. Dubois napełnił jeden kieliszek, lecz kiedy zabierał się do nalewania drugiego, Gaston nakrył go ręką na znak, że pić nie będzie.
— Do dyabła! — pomyślał Dubois — zły znak! Jest on szczupły i wstrzemięźliwy. Cezar nie dowierzał takim ludziom: takimi też byli Brutus i Kassyusz.
— Kapitanie — zaczął po chwili milczenia Gaston, znasz niewątpliwie moją przeszłość i wiesz, że wychował mnie brat, mający osobiste powody do nienawidzenia Regenta. Odziedziczyłem po nim tę nienawiść, i dlatego też, gdy przed trzema laty utworzyło się sprzysiężenie w Bretanii, przystąpiłem do niego. Teraz sprzysiężeni z Bretanii wybrali mnie, ażebym się porozumiał ze spiskowcami w Paryżu, żebym otrzymał rozkazy od barona de Valef, który powrócił z Hiszpanii, żebym je powtórzył księciu d’Olivarés, pełnomocnikowi Jego Królewskiej-Katolickiej Mości w Paryżu, i porozumiał się z nim co do jego przyzwolenia.
— A co ma w tem wszystkiem do roboty kapitan La Jonquiére? — zapytał Dubois, jakby powątpiewał o tożsamości Gastona.
— Ma mnie przedstawić księciu. Przyjechałem dwie godziny temu, widziałem się z panem de Valef, a teraz przedstawiłem się panu. Wiesz pan już o mnie wszystko.
Dubois słuchał z mimiką aktora, a gdy Gaston skończył, rzekł, podając mu dłoń:
— Wiem, kawalerze, i proszę, abyś odtąd rozporządzał mną, jak swoim sługą.
— Moje żądanie ograniczy się do jednego, kapitanie odparł Gaston — a mianowicie do prośby o przedstawienie mnie księciu, któremu jedynie mogę powiedzieć różne szczegóły i oddać papiery otrzymane od pana de Valef.
— Choćby jeszcze dziś! — powiedział Dubois po namyśle. — Za godzinę, jeśli pan zechcesz, za dziesięć minut, jeśli koniecznie potrzeba.
— Im prędzej tem lepiej.
— Posłuchaj mnie pan! — poprawił się Dubois. — Zapędziłem się, mówiąc, że przedstawię cię za godzinę Jego Dostojności, bo w Paryżu nie można nigdy nic liczyć na pewno; może książę nie wie o pańskiem przybyciu, możemy nie zastać go w pałacu.
— Rozumiem, i będę cierpliwy.
— A może mi co przeszkodzi powrócić po pana? — mówił dalej Dubois.
— Co takiego?
— Co takiego? Do licha! kawalerze, łatwo poznać, że jesteś poraź pierwszy w Paryżu.
— Dlaczego?
— Bo w Paryżu jest trojaka policya, każda odrębna, a działająca zgodnie tylko wtedy, kiedy idzie o dręczenie uczciwych ludzi, pragnących zmiany obecnego porządku, dla zastąpienia go czemś innem: 1-a policya Regenta, niegroźna wcale; 2-a policya pana Voyer d’Argenson, ten miewa swoje dnie, bywa czasami w złym humorze; 3-a policya pana Dubois. To znowu co innego; pan Dubois jest wielki...
— Wielki nędznik! — przerwał Gaston. — Wiem o tem.
Dubois skłonił się z szyderskim uśmiechem.
— Więc, ażeby uniknąć wszystkich trzech?
— Trzeba być bardzo przezornym, kawalerze!
— Zatem daj mi pewne wskazówki, kapitanie, bo zdaje mi się, że wiesz więcej odemnie.
— Przedewszystkiem nie należy nam mieszkać w jednym hotelu.
— Do dyabła; — odparł Gaston, przypomniawszy sobie, że ten adres dał Helenie. — To mi nie na rękę; mam powody skłaniające mnie do pozostania tutaj.
— Mniejsza o to, kawalerze; w takim razie ja się przeprowadzę. Weź pan jeden z moich pokoi, albo ten albo na górze.
— Wolałbym ten.
— Masz słuszność: na dole okno wychodzi na ulicę, ukryte drzwiczki na drugą. Widzę, że jesteś sprytny i że można będzie coś z ciebie zrobić.
— Wracajmy do rzeczy, kapitanie.
— Słusznie. Co to ja mówiłem?
— Mówiłeś, że może ci co przeszkodzi do zabrania mnie.
— Tak, ale w razie, gdybym sam nie przyszedł, uważaj pan dobrze i nie idź z tym, kto przyjdzie, dopóki nie sprawdzisz, że to napewno mój posłaniec.
— Powiedz mi więc, kapitanie, po czem mam go poznać?
— Powinien mieć list odemnie.
— Nie znam pańskiego pisma.
— Prawda, dam panu próbkę.
Dubois usiadł przy stole i napisał parę wierszy.

„Panie kawalerze!

„Udaj się z całem zaufaniem tam, gdzie cię zaprowadzi oddawca tego listu, który ma ci wskazać miejsce spotkania z księciem d’Olivarés i z kapitanem La Jonquiére.
— Gdyby kto przyszedł w mojem imieniem — powiedział Dubois, wręczając Gastonowi list — odda ci taki sam bilet.
— Czy to będzie wystarczające?
— Nigdy zanadto ostrożności; oprócz listu pokaże ci połowę cekina, a u drzwi domu, do którego cię zaprowadzi, zażądaj trzeciego znaku.
— Mianowicie?
— Papieru z nazwiskiem.
— Dobrze — odrzekł Gaston. — Przy takich środkach ostrożności sam dyabeł nam nie da rady. Cóż teraz mam czynić?
— Czekać. Nie masz pan zamiaru wyjść na miasto dzisiaj?
— Nie!
— Więc siedź sobie cicho w hotelu, gdzie niczego ci nie zabraknie. Polecę cię gospodarzowi.
— Dziękuję.
— Mój drogi panie Champagne — przemówił mniemany kapitan, otwierając drzwi — pan de Chanlay zajmie mój pokój. Polecam go twoim względom, jak siebie samego.
A zamykając drzwi, dodał półgłosem:
— Panie Tapin, ten chłopiec jest nieoceniony. Nie trać go ani na chwilę z oczu, ty, ani twoi ludzie; zostawiam go pod waszą strażą i odpowiedzialnością.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.