Komedjanci/Część II/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Komedjanci |
Wydawca | Wydawnictwo M. Arcta |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część II Cała powieść |
Indeks stron |
W okolicy Denderowa, przy małym parafjalnym kościółku w Smolewie, na samej granicy Polesia, mieszkał sławny z surowej cnoty, pobożności i chrześcijańskiego poświęcenia się pleban, ksiądz Warel. Niemłody to już był człowiek, zestarzał w boju ze światem, w praktyce cnót religijnych i społecznych, doradca nieszczęśliwych, lekarz ubogich, opiekun sierot, słowem, kapłan w całem znaczeniu tego wyrazu. Cnotę zasadniczą, na której spoczywają wszystkie inne, poświęcenie się, podniósł do najwyższego stopnia; dla Boga i ludzi zapomniał zupełnie o sobie. Poważny i smutny, jeśliby go co wewnątrz dręczyło, nielitościwy dla siebie, niezmordowany w pracy i jej wyszukiwaniu ksiądz Warel żył tylko ofiarą. Dziś, gdy duchowni często więcej są dla świata niż dla Boga i bliźnich; gdy stara pierwszych chrześcijan wiara a cnota stała się niedoścignionym ideałem; gdy zepsucie kazi czasem tych nawet, co, na świeczniku stojąc, przykładem drugim przyświecać powinni, ksiądz Warel był zjawiskiem niepospolitem.
Rzadcy są zawsze ludzie, co jak on, w sprawie z sobą samymi, w niczem nie pobłażają, nic przez pół nie robią, rzucając się przeciw ofiarom, cierpieniu, boleściom z gorącą żądzą, z zapałem, który niewielu pojmuje i ocenia. Wśród naszego zimnego, obojętnego społeczeństwa jakże zdumiewać musiał?!
Pochodził on ze szlacheckiej rodziny oddalonego kątka dawnej Polski i nikt nie wiedział powodów, dla których oblókł suknię duchowną; żywot jego tylko wnosić kazał, że prawdziwe wiodło go ku niej powołanie. Od dwudziestu już lat spełniał on obowiązki naprzód wikarego, potem plebana w Smolewie, a nikt powiedzieć nań nie mógł, żeby w czemkolwiek uchybił nawet największym wymaganiom swoich parafjan. Probostwo to było jednem z najuboższych, a razem najludniejszych: lasy bowiem, otaczające Smolew, kryły w sobie chaty tysiąca przeszło głów szlachty i budników katolików, należących do księdza Warela; z bogatszych dworów ledwie kilka przypisanych tu było.
Drewniany, pochyły, stary ten domek Boży, podpierany i przystrajany wedle możności, czarniawą wieżyczką swoją z maleńkim dzwonkiem wznosił się nad stare lipy, ocieniające cmentarz i plebanję. Dom proboszcza równie był pochylony, równie stary, wypaczony, wklęsły w ziemię, i raczej miał pozór ubogiej chaty, niż księżego mieszkania. Ksiądz Warel mieścił się w dwóch izdebkach mizernych, z których jedna, pokaźniejsza, przeznaczona była na przyjmowanie przybywających parafjan, druga wyłącznie służyła jemu. Tu łóżeczko zakonne, prosty tapczan, pokryty cienkim siennikiem, sosnowa półka z kilku książkami, krucyfiks, flaszeczki i słoiki z pijawkami i różnem lekarstwem, stojące na starem biurku bez zamknięcia, na skrzynce i stoliku, całe stanowiły bogactwo i przybór. Pierwsza izba czysta, ale wcale niestrojna, miała kilka starych krzeseł, kanapkę pokrytą drelichem, stół tylko i zegar w szafce dębowej.
W tem więcej niż skromnem mieszkaniu rzadkim był gościem gospodarz; cały oddany swym dziatkom, jak ich nazywał, dni a często i noce spędzał na posłudze około duszy i ciała. Gdy nie było koni, szedł pieszo w lasy pocieszać, leczyć, spowiadać, katechizować wyrostków, przygotowywać umierających. Rzadko zastać go było można w domu, chyba gdy nabożeństwo tego wymagało, bo ksiądz Warel z równą gorliwością, niezmordowany, spełniał obowiązki kapłana u ołtarza i poza kościołem. Nigdzie z większem poświęceniem, wiarą, zapałem nie obchodzono wielkich uroczystości i pamiątek kościelnych; nigdzie lud nie śpiewał goręcej starych naszych pieśni pobożnych; nigdzie się nie modlił tak żywo a serdecznie przy strasznej ofierze. Jaśniało oblicze księdza, gdy spełniał tajemnice święte, zdawał się szczęśliwy, uniesiony, promienisty zapałem; lecz, odstąpiwszy od ołtarza, często wpadał w zwykły sobie smutek i zamyślenie, które zdawały się być właściwym stanem jego duszy. Twarz księdza Warela malowała to dziwne usposobienie: wyschła, zżółkła, wyniszczona, przypominała dawnych ascetów, a płomień oczu, łagodny razem i posępny, okazywał wewnątrz głębokie cierpienie i walkę, których wiara i modlitwa uspokoić nie mogła. Rysy jego twarzy były piękne, postawa poważna, włos siwiejący już skroń okrywał; czynne życie wyrobiło w nim, mimo chudości niezmiernej, siłę potężną. Nic go, zdaje się, nie kosztowało znosić głód, słotę, zimno, pragnienie, bezsenność; jakgdyby duchem pobożności i ofiary podnosił się nad zwykłe warunki życia ludzkiego, nigdy się niczem pożyć nie dawał, zawsze był gotów do pracy, nie potrzebując spoczynku. Chwile wytchnienia spędzał na gorącej modlitwie: długie godziny widywano go leżącego krzyżem u ołtarza; późno w noc zastawali go ludzie modlącego się ze łzami w swojej izdebce; a gdy ubogi zapukał nad ranem, wzywając go o mil kilka do łoża chorego, na pogrzeb, zrywał się rzeźwy, zawsze gotowy na posługi, a nie słyszał nikt, by się na znużenie poskarżył. Prawdziwy sługa Chrystusów, dla braci wszystko, co miał, oddawał; miał niewiele, ale w ręku dobroczynnego drobny pieniążek, chleb suchy wielu nakarmić mogą. Więcej też on czynił, mając mało, niż wielu bogatych, bo oddawał wszystko i świadczył sercem razem i dłonią.
Z dziwną nieopatrznością a spuszczaniem się na wolę Boga nie zasposabiał nigdy swej śpiżarni ani domu, często nie było prawie co jeść; naówczas z radością szedł do drzwi sąsiedniego wieśniaka i prosił go w imię Boże o chleba kawałek, a każdy mu dawał ochotnie, z rozczuleniem, wiedząc, że jutro we dwójnasób u niego odbierze, chlebem i słowem.
Pomimo płochości naszego wieku i społeczeństwa, które rade śmieje się z tego, czego pojąć nie może, nikt nie ośmielił się jednak szydzić z tego człowieka, panującego wszystkim swoją prostotą ewangeliczną. Dla niego możny i ubogi, znaczący i nikczemny człowieczek, ostatni żebrak zupełnie byli równi; szanował ich jako ludzi, obrazy Boże, i bez ogródki mówił każdemu prawdę ojcowską, życzliwą, ale całą, a często przykrą. Słodziły ją tylko poczciwe usta, podając łagodnie jak lekarstwo na chorobę. Znając wysokość swego powołania, nie uniżał się przed nikim pomazaniec Boży, ale nikogo też nie obraził dumą, bo był nadewszystko pokorny. Godziła się w nim doskonale powaga kapłana z uniżeniem grzesznika chrześcijanina. Obelgi znosił bez gniewu, z uśmiechem, z jakąś radością niemal; nieprzyjaciół nie miał, a chwilowo na siebie zawziętych upamiętywał i rozbrajał często jednem słowem. Wielki to był i święty człowiek...
Czemuż na tem czole, opromienionem wiarą, tak często zjawiał się smutek? Czemu w tych oczach, płonących miłością Bożą i ludzi, tak często wytryskała łza i płomień boleści? Czemu płakał samotny i szedł na modlitwę chmurny, posępny jak winowajca, jak żołnierz do boju, na który nie czuje się dość zbrojnym?
Któż zna głębię duszy ludzkiej? Kto zajrzał na dno tajemnicze serca i rozplątał myśli człowiecze? Bóg jeden widzi jasno ten dziwny kłębek nici, w których złoto i zgrzebno się miesza.
Do księdza Warela postanowił się udać Wacław z tajemnicą swoją, o radę i kierunek go prosząc; znał go oddawna i szanował, wiedział, że nikt szlachetniej, nikt rozważniej naprowadzić go nie potrafi na drogę prawą. Czuł on, że i poczciwego serca, i wyższego umysłu potrzeba było, coby mu wskazał ścieżkę, jaką należało iść dalej, dopominając się imienia, przyszłości, majątku i upokarzając dumnego człowieka.
Przybywszy do plebanji, nie zastał Wacław księdza Warela, który — swoim zwyczajem — na budkach opowiadał i katechizował dzieci; stara gospodyni uprzejmie go prosiła, żeby na proboszcza zaczekał.
Usiadł więc na ławce od ogrodu, napół zgniłej i poprzedników jeszcze proboszcza pamiętającej, tu, w zadumaniu i bolesnych myślach zatapiając się do wieczora: tyle zamiarów, tyle chęci walczyło w sercu jego! Już słońce zniżało się ku zachodowi i za czarną kryło się chmurę, gdy w ganku dał się słyszeć znany głos gospodyni staruszki i proboszcza:
— A co, moja Doroto, jest tam co zjeść? — mówił ksiądz Warel — dobrym kawałek zrobił piechotą; należy mi się strawa.
— Jest trochę barszczu i kasza — odpowiedziała starucha.
— Specjały, — odparł ksiądz — a dziś sobota, dzień Najświętszej Panny; dosyć mi będzie jednego: daj, wasani, trochę barszczu.
— Ale tu ktoś czeka na jegomości.
— O! dawno? a któż to taki?
— Od południa, jakiś młody człowiek, ubrany porządnie, ale przyjechał prostym wozem.
— A dałażeś mu jeść?
— Nie chciał nic, siadł sobie w ogródku; czegoś smutny, widzi mi się, jakby zapłakany.
— No, to schowajże sobie barszcz, jejmościuniu, — rzekł ksiądz Warel — bo tu pilniejszy interes.
— Ależ jegomość pewnie dziś nic nie jadł?
— Owszem, owszem, chleba kawał i ogórka całego, będzie czas na wszystko; pilniejszy interes bliźniego, niż brzucha.
To mówiąc, pośpieszył proboszcz do izby, złożył brewjarz, co go nigdy nie odstępował, na stoliku i spotkał z roztwartemi rękoma Wacława, którego kochał.
— A! to ty, moje dziecko! — rzekł. — Jakże mi się masz? No! zdrów widzę, dzięki Bogu, i myślę, pobożny, jakeś był. Oj! wiara, to wielki skarb, nie traćcie jej, nie traćcie; ciężko ją potem odzyskać, a bez niej żyć ciężej jeszcze. I cóż mi powiesz, kochanku? Siadaj.
— Mój ojcze, — rzekł zkolei Wacław — to, z czem do was przybyłem, rzecz jest bardzo wielkiej wagi dla mnie; przyszedłem po radę i w niemałej sprawie.
— Dobrze! dobrze! Zawsze to ślicznie, gdy młody starego i sługi Bożego się radzi, a nie spuszcza całkiem na siebie. Bóg ci zapłać, siadaj, serce, i mów.
— Możemy mówić niepodsłuchiwani?
— Śmiało, sami jesteśmy; słucham cię, moje dziecko.
To mówiąc, ksiądz Warel, jakby do rady wzywał Boga także, począł pocichu odmawiać modlitewkę, wzniósł oczy w niebo i usiadł, biorąc rękę Wacława, który rozpoczął opowiadanie od historji biednej swej matki.
Proboszcz słuchał jej poważny, niekiedy łza zakręciła mu się w oku, czasem spojrzał na Wacława, jakby uczucia jego badał; wkońcu gdy i papiery przejrzał, i ukończyły się te smutne dzieje, zamilkł i głęboko się zadumał.
— Radź mi, ojcze, radź proszę, co mam począć? — spytał niespokojny Wacław.
— Czekajno, serce, tu się trzeba wprzód pomodlić do Ducha Świętego, — odparł ksiądz — do Ducha dobrej rady. Rzecz straszna, smutna, trudna; jutro rano odprawię na tę intencję mszę do Ducha Świętego, pomodlim się oba, a potem pomówimy; zostań u mnie, przenocuj, wszak ci i tak niepilno, boś podobno, jak widzę, Dębickich opuścił.
— Wytrwać mi u nich było trudno.
— Szkoda, bo uczciwego człowieka jak ty przewodnictwo i dzieciom, i starymby się przydało. Jedna pobożna dusza w domu wiele czyni dobrego. Dziś ci nic radzić nie chcę, jutro, co mi Bóg natchnie, to ci powiem. A teraz możebyś co i zjadł, — dodał, uśmiechając się — tylko cię uprzedzam, że słudzy Chrystusowi więcej żyją słowem Jego świętem, niżeli inną karmią; u mnie ubogo, do czarnego chleba może nie jesteś przywykły. Ha! cóż robić, gdybyś i przepościł trochę ze mną, nic to nie szkodzi ani ciału, ani duszy. Dziś się z postu śmieją, a wielka to prawda przecie, że: ujmij ciału obroku, a dusza będzie syta. Wielcy święci nasi na pustyni podsycali się wstrzemięźliwością i umartwieniem. Doroto, dawaj już barszcz i kaszę z grzybami, podzielim się z gościem, co Bóg dał.
To mówiąc, zasiadł ksiądz Warel przed ubogim stołem, a Wacław przy nim, ale ledwie łyżek kilka wziął do ust, gdy wszedł budnik zapłakany, na miłość Boga prosząc o pomoc dla ojca, który, z barci spadłszy, połamał ręce i nogi i konał w boleściach. Nie myśląc już o jadle, chwycił proboszcz swoje flaszki i narzędzia lekarskie, zakasał poły starej sutanny i, pożegnawszy do jutra Wacława, ruszył z kawałkiem chleba w ręku.
Nierychło w nocy powrócił, a gość widział go jeszcze długo leżącego na modlitwie.
Nazajutrz rano odprawiła się msza o Duchu Świętym; nikogo nie było w wiejskim kościółku prócz kilku żebraków. Ksiądz Warel odszedł od ołtarza rozjaśniony, przejęty i, ucałowawszy Wacława, rzekł do niego, wróciwszy na probostwo:
— Jedź, serce moje, do hrabiego, powiedz mu o odkryciu otwarcie, bez srogich wymówek, z gotowością przebaczenia, z braterską litością względem występnego. Bóg może zamknięte serce jego dotknąć, nie będziemy potrzebowali zapewne sprawiedliwości ludzkiej, o którą ze zgorszeniem dobijaćby się musiało. Zresztą, czyliż ci tak bardzo trzeba grosza i mienia pilno a koniecznie, żebyś obłąkanego chciał dla niej gubić, żebyś brata ojca twojego, krew własną, dał na wstyd, pohańbienie u ludzi? Czyż nie lepiej mu przebaczyć, a jeśli cię odepchnie, zostawić go sumieniu i Bogu. Od pięknego uczynku rozpocząłbyś życie i Bóg teżby ci błogosławił. Przy mszy świętej słyszeć musiałeś za każdem niemal słowem przykazanie miłości i przebaczenia.
— Lecz pamięć ojca, cierpienie matki, maż to wszystko pozostać niepomszczone?
— Nie mów, serce moje, o zemście, bo jej chrześcijanin znać nie powinien i bez grzechu wyrazu tego wymówić nie może. Bóg jedynym mścicielem, my nie powinniśmy się uzuchwalać aż do zastępowania Go. Zemsta zawsze jest zła i występna. Matce twej Bóg już nagrodzić musiał w przyszłem życiu, co tu ucierpiała; dla niej modlitwa twoja jest najpiękniejszą ofiarą. Zresztą, także to długie życie nasze, byśmy je na zemstę i krzywdę braci obracali, kiedy nam dano tę chwilę na udoskonalenie nasze i zbliżenie się do nieba?
Mówił tak długo i Wacław uczuł się do żywego dotknięty, poruszony, podniesiony; widział się wyższym swego ciemiężcy, spokojniejszym, szczęśliwszym. Pełen tych pięknych uczuć chrześcijańskich, wyjechał z probostwa tym samym wozem wieśniaka, z myślę, iż ubóstwo jego piękniejsze jest niż dostatki stryja, kosztem czoła, spokoju i kłamstwa zdobywane tak mozolnie. Podsycając w sobie to uczucie całą drogę, pełen jednak wzruszenia i smutku, przybył nareszcie do Denderowa.
Z jak nową myślą spojrzał teraz na to miejsce, uświęcone matki łzami, ojca wspomnieniem! Gdyby nie nauka księdza Warela, z jakąż żądzą chciwą zemsty byłby się dopomniał o krzywdy swoje! Ale wyrazy kapłana były hamulcem wybuchu jego, podnieciły pragnienie wspaniałomyślnego przebaczenia.
Jak zawsze, zastał hrabiego w wytwornym stroju rannym, z twarzą wypogodzoną, dumną, pańską, wśród stosu papierów, marzącego o swem państwie, o obrotach, o nowych scenach dramatu, którym było czynne jego życie.
Wchodzącego Wacława powitał uśmiechem, wcale się nie domyślając, jak innym dziś przychodził dawny wychowaniec, sierota, ażeby go słuchać liczby z przeszłości; jak strasznym głosem miał się odezwać do niego: „Kainie, gdzie jest Abel, brat twój?“
Pozorny spokój, wyryty na bladem czole hrabiego, wyższość, z jaką dumny postąpił czynić wymówki Wacławowi, smutnie przejęły sierotę.
— A waćpan tu znowu? czy już od Dębickich? — spytał Dendera.
— Tak jest, od Dębickich.
— Tylkoż nie myśl mi waćpan wisieć na karku, — rzekł z nieukontentowaniem hrabia — dość już tego, dość, czas pracować i myśleć o sobie; młodość droga...
Zbity tą śmiałą mową stryja, który się wcale jeszcze nie domyślał odkrycia strasznych tajemnic, Wacław nie wiedział, od czego począć, westchnął, Wspomniał na matkę i, obracając się dokoła, zapytał:
— Jesteśmy sami?
Zaledwie to wyrzekł, hrabia pobladł, zmieszał się i jakby już przeczuwał, że musi zmienić rolę, że nadeszła, jak piorun, niespodziana godzina kary i upokorzenia, wybełkotał z niezręcznie udaną przytomnością:
— Cóż to jest?
— Mamy pomówić o rzeczy ważnej, — rzekł zimno Wacław — rzeczy, której, sądzę, nie powinni słuchać tylko my i Bóg.
Dendera, jeszcze bardziej słowy i tonem przerażony, zagryzł usta, obejrzał się, postąpił do drugiego pokoju i w milczeniu chmurnem czekał zapytania, widocznie opanowany strachem. Wacławowi usta drżały, w głowie się zawracało; położenie jego dziwnie się zmieniało: pokorny dotąd sierota, stawał jako sędzia; uszanowanie, do którego przywykł i nowe wymaganie stanowiska, do jakiego miał prawo, bój w nim staczały tajemny.
— Panie, — rzekł po chwili łagodnie — pozwól się spytać: nie miałeś brata?
Hrabia, który jeszcze łudził się, że strach paniczny przejdzie niczem, usłyszawszy to, zadrżał, cofnął się, obłąkanym wzrokiem potoczył i upadł na kanapę milczący, oczy wlepione trzymając w Wacława.
Twarz jego wyrażała takie przerażenie, pomieszanie i przestrach, jakgdyby istotnie głos Boży zgóry go zapytał: „Kainie, coś uczynił z Ablem, bratem twoim?“ Ale po chwili nawykłość długa do udawania, pewność, jaką czas go obdarzył, że tajemnica wydać się nie może, dodały mu sił nieco: podniósł się i, mierząc od stóp do głowy stojącego przed sobą Wacława, spytał, zbójeckie prawie rzucając nań wejrzenie:
— Dlaczego ty mnie o to pytasz?
— Wiesz pan o tem, — odpowiedział Wacław — bo ja jestem synem brata twego! Brata, którego zagarnąłeś majątek, któregoś wdowę odepchnął, nie dając jej ani tego, do czego miała prawo za życia, ani mogiły po śmierci, ani pociechy przy skonaniu, ani dziecku jej imienia, które mu należy...
Hrabia, blady jak ściana, porwał się znowu z konwulsyjnem drżeniem.
— Szalbierzu! — krzyknął. — Kto ci te myśli podrzucił?... To oszukaństwo, to spisek na mnie haniebny! Sierota, dziecię jakiejś włóczęgi, podnosisz się na swego dobroczyńcę, kąsasz rękę, która ci chleb dała!
— Nie jestem szalbierzem — rzekł Wacław, usiłując utrzymać się chłodnym i rozważnym — ani ty, panie, dobroczyńcą moim; kim i czem jestem, mam na to niezbite dowody i świadków; jeśli z dobrej woli zaprzeczysz mi pan mojego stanowiska na świecie, imienia rodziców, dojdę go w inny sposób.
— Dowody! A jakież możesz mieć dowody? — spytał z iskrzącemi oczyma Dendera.
— Twoje własne przekonanie, twoje pomieszanie, twój przestrach jest najpierwszym, — odparł Wacław śmielej — widziałeś inne, czytałeś list ojca mego krwią jego zbryzgany; miałeś w ręku papiery, aleś je nieopatrzny rzucił, odepchnął, żeby przywłaszczony majątek brata zatrzymać. Trzymajże go, — dodał Wacław — bom nie o niego przyszedł się upomnieć, ale o imię, o cześć matki, o spokój ojca w grobie... To wydarłeś i powrócić musisz!
— Jakto? Ty mi śmiesz prawa dyktować! — wrzasnął hrabia w gniewie.
— Nie ja: twe własne powinno to uczynić sumienie.
— To są bajki, fałsze, niegodziwe i podłe szalbierstwa! — zawołał Dendera. — A ty...
— Ja zapewne — przerwał Wacław — jestem w oczach twych, jak matka moja nieszczęśliwa, niepotrzebnym tylko natrętem, ale nie umrę, jak ona, na pasiece bez księdza i lekarza w ostatniej nędzy; Bóg na to nie pozwoli!
To mówiąc, odwrócił się i chciał już odejść, gdy hrabia schwycił go za rękę; usta mu się trzęsły, oczy stały obłąkane, pierś buchała niepokojem występku.
— Co poczniesz, niewdzięczniku? — spytał.
— Niewdzięczny nie jestem, bom tu wpierw przyszedł, gdy mogłem gdzie indziej pójść pierwej: pocznę, co Bóg mi wskaże.
— Czego chcesz ode mnie, prześladowco mój i dzieci moich?
— Chcę sprawiedliwości, imienia mego, własności mojej.
Hrabia stanął, utopił oczy w podłogę, zamyślił się.
— Nie, nie! to być nie może! — zawołał — to hańba; lepiej śmierć!
I rozśmiał się szydersko.
— Idź precz!
Lecz, nim Wacław do drzwi doszedł, odwołał go znowu.
— Czego chcesz? — spytał — chcesz majątku?
— Chcę imienia.
— Imienia! — rozśmiał się znowu Dendera z boleścią. — Chcesz imienia splamionego zbrodnią, którą mi dowodzisz, choć nie dowiedziesz.
— Chcę imienia, które mi się należy.
— Chcesz majątku?
— Części mojego ojca.
— Wyrzeczesz się imienia, zapomnisz wszystkiego?
— Więc nie jestem przecie szalbierzem. — zawołał, podchwytując Wacław — ani matka moja włóczęgą!
Hrabia uczuł się zmieszanym, zamilkł, mierząc go okiem nieufnem.
— Godzę się jak z napastnikiem — rzekł wykrętnie. — Prawda czy fałsz znajdzie złośliwych, co ją głosić będą; odbierzesz mi dobre imię, mnie i dzieciom potrzebne: wolę się okupić.
— Ja nie chcę jałmużny, — odparł Wacław, podnosząc głowę — ja chcę mojej własności.
— I będziesz jej dochodził, sromocąc ten dom, który cię od dziecka wychował?
— Wychował! — rozśmiał się zkolei Wacław — syna brata, jak sierotę! z litości, w upokorzeniu, służebnictwie, ogołoconego z imienia, ze związków krwi drogich, podwójną zbrodnią uczynionego podrzutkiem...
Wzrokiem wzgardy i litości razem zmierzył Wacław hrabiego; wspomnienie matki nieszczęśliwej wzburzało go, potrzebował całej mocy duszy, by powstrzymać w sobie wybuchy gniewu, zemsty, ale słowa księdza Warela przychodziły mu na pamięć i tamowały go.
Wybiegł z pokoju hrabiego, zostawiając go ciężkim myślom niepewności, postrachom, a sam wpół nieprzytomny popędził do ogrodu. Tu kilka ledwie robił kroków, spotkał Cesię, która, zdumiona widokiem jego, krzyknęła, cofnęła się i, śmiejąc zaraz, zawołała:
— A! to pan Wacław!
Ale podnosząc oczy, gdy się ich wejrzenia spotkały, gdy cały niepokój duszy Wacława, jego krwawy smutek i wzruszenie głębokie dotknęły Cesię, śmiech zamarł na jej ustach, z litością kobiecą postąpiła żywo, zapytując:
— Co ci to jest? co to się stało, panie Wacławie?
— Nic, pani, — odparł biedny muzyk, dłonią odgarniając z czoła włosy potem boleści oblane — nic, nic.
— Paneś mnie przeraził, jego twarz tak strasznie zmieniona!
— Jestem trochę chory...
— Powróciłeś więc do nas?
— Nie, pani, tylko na chwilę — i westchnął. — Wszak na wesele jeszcze nie czas! — uśmiechnął się boleśnie.
— Wesele! A prawda! Zapraszałam pana; ale z tą twarzą upiora, z tem wejrzeniem zbójcy, dziękuję! Przestraszyłbyś mi pan gości i dzień mój jasny zasmucił.
— Byłżeby to dzień tak jasny? — zapytał smutnie Wacław.
— Dlaczegoż nie? — odparła żywo Cesia. — Dzień, który mojego ulubionego do nóg mych na wieki przywiąże. Pan nie wiesz, jak on mnie kocha! Niema jak ludzie tego co on wieku: umieją się przywiązać bałwochwalczo, służyć jak niewolnicy, słuchać jak dzieci...
— Panibyś chciała tylko niewolników, chwalców i posłusznych?
— Tak, bo lubię rozkazywać i królować! — zawołała dumnie. — Ale pan idziesz ze swą tajemnicą jak chmura z burzą: smutny, dziki; powiedzże mi, co to jest? Straciłeś miejsce? Wszak ojciec pewnie ci nie odmówi ani dachu, ani stołu, ani pobytu u nas...
— O! ja o nie nie proszę!
— Już tak dumny! — rozśmiała się Cesia, ruszając ramionami. — Skądże ta pycha?
Wacław zamilkł. Dziwaczna myśl przeszła mu przez głowę w tej chwili; kochał lub zdawało mu się, że kochał Cesię, mógł położyć hrabiemu za warunek pozwolenie połączenia się z nią; dyspensę z Rzymu łatwo było wyrobić: cóż, kiedy coraz wyraźniej malowała mu się chłodną i płochą. Postanowił zajrzeć śmielej w głąb nieodgadnionego jej serca i po chwili się odezwał:
— Dlaczegożbym nie mógł być dumny? Każdy ma swoją dumę: wy panowie dumę panów, żebrak dumę ubóstwa, sierota dumę opieki Bożej nad sobą. Tak, — rzekł — jestem dumny, przyznaję się.
— Cóż to za zmiana w panu Wacławie — ofuknęła Cesia prawie obrażona tonem odpowiedzi. — Nigdym go jeszcze tak mówiącego nie słyszała.
— Nigdym też silniej nie był wzruszony! — odpowiedział.
— Cóż pana tak porusza? odprawa od Dębickich? — rzekła szydersko.
— Nie, — odparł Wacław — porusza mnie widok młodej, pięknej istoty, która dla oklasków i trochy świecideł sprzedaje się starcowi...
— Cha, cha! a to wybuch osobliwszy! Boże! co się to panu stało, panie Wacławie! może wody?
Wacław spojrzał zimno i, usuwając się, dodał:
— Pani nigdy wody nie zażądasz, bo nigdy się nie poruszysz, zawsześ jednostajnie zimna i obojętna jak kamień.
— Dziwna to rzecz, że sobie pan pozwalasz czynić podobne postrzeżenia.
— Dlaczegożbym nie miał powiedzieć, co myślę?
— Dlatego, że zbyt daleko stoim jedno od drugiego — zawołała obrażona Cesia. — Nie spodziewałam się od pana podobnej niewczesnej szczerości.
Wacławowi dziki uśmiech przebiegł po ustach, zdjął kapelusz, ukłonił się.
— Żegnam — rzekł — panią marszałkową Farurej.
— Żegnam waćpana, mości muzyku!
W oczach Cesi jaśniał gniew i obrażona duma, w jego błyskała litość; nie uszło jednak hrabiance, że coś dziwnego zmienić musiało ich położenie wzajemne, i jakiś niepokój nią owładnął. Miała w sercu trochę uczucia dla niego, ono było najpierwsze i przebijało się przez późniejsze wrażenia. Zmieszana spojrzała za nim, chcąc go odwołać, ale Wacław już był daleko; rozżarzony wchodził do pokoju, w którym hrabia sparty na ręku dumał, chwytając się jak tonący najdzikszych pomysłów i najniepodobniejszych obrony środków.
— Czekam jeszcze na odpowiedź stryja! — rzekł młody człowiek.
Hrabia powstał.
— Nie chcę wstydu, obmowy, zgorszenia, procesów, wolę nad to ofiary największe, — odezwał się ze stłumionym gniewem — przystaję na wszystko: powinieneś mnie oszczędzić, i dzieci, i ich... Powiem przed ludźmi, że dziś dopiero dowiedziałem się, przekonałem, kim jesteś, przyznam cię synem brata... Cesia może być żoną twoją, jej posag twoim działem...
— Panna Cecylja nie może być żoną moją, — odparł Wacław — zbyt jesteśmy blisko pokrewieństwem, a zbyt daleko obojętnością: wróć mi pan imię, o resztę się ułożym...
— Dajesz mi więc słowo, że we mnie nie będziesz widział nieprzyjaciela, ale stryja, że przeszłość przebaczysz, że ludziom nie dasz powodu obwiniać mnie za ciebie?
— Niech Bóg sądzi przewinienia — rzekł Wacław uradowany, że się wszystko kończy — i przebaczy, jak ja ci przebaczam... Matka moja w niebie za uznanie dziecka wymodli cię od kary.
Hrabia, jakby mu ciężar potężny spadł z serca, porwał, chwycił go za rękę i, wiodąc go za sobą, rzekł szybko:
— Chodź więc ze mną, chodź ze mną.
W milczeniu dziwnem przeszli ten dziedziniec, na który właśnie wygnanką, żebraczką, przychodziła matka Wacława prosić napróżno litości u brata; wstąpili na schody, otworzyły się drzwi salonu.
Tu już zgromadzeni byli: hrabina, Cesia, Sylwan i nieodstępny codziennie marszałek Farurej; kilka osób obcych, ściągnionych interesami, powiększały towarzystwo, jakby naumyślnie los ich na świadków przywołał.
Z nieudanem wzruszeniem hrabia do środka przeprowadził Wacława, którego twarz posępny smutek i niejaka okrywała duma.
— Miałem brata, — odezwał się pompatycznie Dendera — sądziłem, będąc w błędzie, że zginął bezpotomnie; dziś odbieram dowody, że pozostawił syna po sobie, oto jest syn jego, a wasz brat, — obrócił się do Cesi i Sylwana — mój synowiec Wacław Dendera. Dziwny zbieg okoliczności ani mi o egzystencji jego wprzód wiedzieć, ani uznać nie dozwolił. Wychowałem sierotę, Pan Bóg mi dał w nim krewnego.
To mówiąc, z doskonale faryzeuszowskiem przejęciem ucałował młodzieńca, którego pierś na ten uścisk judaszowski się wzdrygnęła.
Przytomni, zdumieni, osłupieli... obcy tylko pośpieszyli powinszować i unosić się nad wysoką wspaniałomyślnością hrabiego, który ze wzruszeniem, przechodzącem już jego siły, upadł raczej niż usiadł na bliskie krzesło.
Cesia, blada jak cień, pierwsza przyszła do Wacława i, nie wiedząc, jak go powitać, co mu powiedzieć, tylko rękę podała.
Sylwan niespokojny, bo zaraz porachował, ile go ten brat kosztować będzie, przybliżył się i uścisnął dość niechętnie; hrabina pobiegła męża rozpytać, co się stało, ale mina jego posępna, wzrok szklany, usta drżące i niemota odepchnęły ją od niego.
Całe towarzystwo, jakby sparaliżowane tem osobliwszem zdarzeniem, rozpękło się na kilka części; obcym pilno już było odjechać, żeby roznieść nowinę po sąsiedztwie, a domowi czekali na to równie niecierpliwie, żeby się od hrabiego dowiedzieć czegoś więcej. Zadumana Cesia obojętnie i zimno przyjmowała nadskakujące grzeczności Farureja, który, ujrzawszy się zbytecznym, wkrótce pod jakimś pozorem umknął z Denderowa. Wacław pocichu także wysunął się z salonu, siadł na biedny wóz swój i wrócił do księdza Warela oznajmić mu skutek swego kroku i prosić o radę co do dalszego postępowania.
Gdy się to dzieje, hrabia, którego siły wyczerpały się kilku bliskiemi sobie uderzeniami niespodzianemi (bo kilka dni temu odebrał był też wiadomość, że matka żony wyszła zamąż), milczący zwlókł się z kanapy i w łóżko położył.
Całe jego postępowanie z Wacławem nacechowane było piętnem słabości charakteru, szczęściem zasłaniającej go teraz od większych występków i wstydu. Zaparłszy się bratowej i jej dziecka, obawiał się powiększać zbrodni tej zabójstwem: ograniczył się tylko wywłaszczeniem i nieumiejętnem zakryciem pochodzenia dziecięcia. Dziś do walki, procesu, boju zabrakło mu także siły; ugięty przestrachem, wolał na wszystko pozwolić, niż wieść z nim upokarzającą sprawę. Duma i dbałość o opinję uratowały go na ten raz od ostatecznego upadku, ale myśl oddania połowy nadwerężonego majątku, co przy spłaceniu długów byłoby go zubożyło doreszty, doznane w tych czasach straty i przeciwności tak silnie go dotknęły, że, gorączką miotany, o mało nie postradał życia.
Straszliwych symptomatów choroba rozwijała się z szybkością niesłychaną. Rozesłano po lekarzy; a hrabina u łoża chorego przyszła z francuskim romansem w ręku grać rolę rozpaczającej małżonki.
Cesia po odjeździe Farureja i Wacława, zatopiona w czarnych myślach, siedziała w krześle nieruchoma, jakby w nią piorun uderzył: najdziwaczniejsze obrazy, domysły, zamiary snuły się po młodej głowie. W pierwszej chwili nic nie powiedziała Wacławowi, szukała tylko jego wejrzenia, ale go spotkać nie mogła; później usiłowała się zbliżyć, widocznie od niej unikał. Teraz łza spłynęła z jej oczu, łza gorzka upokorzenia, przez którą już patrzała nadzieja świetniejszych losów. Tak rozpieszczone dziecię, gdy je lekka spotka przykrość, myśli o zabawkach, by się co najprędzej rozerwać, znieść jej nie umiejąc. Wypadek niespodziany dnia tego najżywiej obszedł Cesię; widziała dziś podobnem, co wczoraj wydawało jej się poczwarną śmiesznością: serce jej biło, odradzała się miłość; z drugiej strony uśmiechało się bogactwo, znaczenie, uśmiechał się los królowej wszechwładnej. Stała między dwojgiem szczęścia, nie umiejąc wybrać jeszcze, pochylając się sercem na stronę Wacława, głową ku bogatemu starcowi. A że żyła raczej głową niżeli sercem, bo uczucia jej brakło lub nierozwinione spało jeszcze w głębi piersi, łatwo wyrachować, kogo czekało zwycięstwo.
Hrabina po mężu cierpiała podobno najwięcej; jej wstręt do Wacława pomnożył się jeszcze i wzmógł, ale go ukryła starannie, jak wszystko, co czuła, taić była zwykła. Uśmiechem powitała krewnego, nie dała po sobie poznać boleści i otuliła się powagą i smutkiem.
Sylwan widocznie był tem mnóstwem po sobie następujących wypadków niepomyślnych przejęty głęboko i chmura smutku nad czołem jego zawisła; a zwykła mu samowolność i lekceważenie wszystkich, które każde rozdrażnienie powiększało, niezmiernie się w nim wzmogły. Szedł zamyślony, gniewny, dumny, z brwią namarszczoną do swoich pokojów, nie racząc nawet spojrzeć na matkę i ojca, ani się do siostry odezwać, ani swych myśli z kimkolwiek podzielić. Dumał tylko o upadku majątku, znaczenia, nadziei swoich, z rozpaczą, na którą nie widział ratunku. Przywykły uważać los za sługę słuchającego skinienia, gniewał się, że mu wydzierał to, co, jak sądził, słusznie, koniecznie mu należało. Jedyną zbawczą deską w jego głowie było ożenienie; na niem gruntował rachuby przyszłości, zbogacenia nowego i podniesienia się: nie wątpił bowiem, że na pierwsze jego wejrzenie, na wyciągnienie ręki, rzucą się ku niemu tłumami dziedziczki miljonów.
Znalazłszy sobie tę pociechę i postanowiwszy udać się zaraz gdzie w obcą stronę (gdyż okolica nie była godna młodego hrabiego), uspokojony nieco, zapalił cygaro i położył się na kanapie z wice-hrabią Bragellone Dumasa.
W domu znowu zabierało się na nieporządek i rozprzężenie; popłoch, poprzedzający zwykle chwilę upadku, wszędzie czuć się dawał. Choroba hrabiego, uznanie synowca, uspokojonych czasowo, znowu poruszyły wierzycieli, sług i przyjaciół domu.