Królowa Margot (Dumas, 1892)/Tom I/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Królowa Margot |
Wydawca | Józef Śliwowski |
Data wyd. | 1892 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Reine Margot |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Bezwątpienia czytelnik przypomina sobie szlachcica de La Mole, o którym mowa była w poprzedzającym rozdziale i którego z niecierpliwością oczekiwał król Nawarry.
Młodzieniec ten, jak to zapowiedział admirał, przybył do Paryża bramą Śgo-Marcela, przy schyłku dnia 24 sierpnia 1572 roku.
Rzucając okiem pogardy na liczne domy zajezdne, które wskazywały znaki rozmaitych kształtów i kolorów, po prawej i po lewej stronie wiszące, dojechał na zmordowanym koniu do środka miasta, minął plac Maubert, Petit-pont, most Notre-Dame, bulwary, i zatrzymał się dopiero na ulicy de Bresec, nazwanej potem ulicą de l’Arbre-Sec.
Wspaniała blacha żelazna, skrzypiąc na zawiasach przy towarzyszeniu dzwonów, zwróciła jego uwagę.
Spojrzał więc na lewo, zatrzymał się i przeczytał wyrazy: — „Pod piękną gwiazdą”, umieszczone, pod widokiem najbardziej nęcącym zgłodniałego przechodnia: na ciemnem tle blachy piekł się ptak, poniżej zaś stał człowiek w czerwonym płaszczu, wyciągając do tego nowego rodzaju gwiazdy, ręce i pieniądze.
— To musi być dobra oberża — pomyślał sobie szlachcic — a gospodarz bezwątpienia jest miłym człowiekiem. Słyszałem, że ulica de l’Arbre-Sec znajduje się w dzielnicy Luwru, jeżeli więc zakład nie jest gorszy od znaku, spodziewani się, że będzie mi tu bardzo dobrze.
Podczas, kiedy przybysz rozmyślał, co ma uczynić, nowa osoba, która wjechała na ulicę de l’Arbre-Sec, lecz od strony przeciwnej, to jest przez ulicę Saint Honoré, zatrzymała się, z zadziwieniem przyglądając się znakowi oberży: „Pod piękną gwiazdą”.
Ten, którego już znamy przynajmniej z nazwiska, siedział na białym koniu hiszpańskim, w czarnym kaftanie, ozdobionym agatami. Miał na sobie płaszcz z aksamitu ciemno-fioletowego, buty czarne, szpadę z cyzelowana stalową rękojeścią i takiż sztylet.
Był to człowiek, około dwudziestu pięciu lat mieć mogący, twarzy ściągłej, oczów niebieskich, wąsów pięknych, białych połyskujących zębów, które jakby oświecały jego twarz, skoro uśmiechał się, uśmiechem łagodnym i smutnym.
Drugi podróżny stanowił z pierwszym zupełną sprzeczność.
Z pod zawiniętych skrzydeł kapelusza dawały się widzieć gęste, kędzierzawe, rudawe włosy. Szare jego oczy, przy najmniejszem wewnętrznem wzruszeniu, błyskały takim ogniem, że wydawały się wtedy czarnemi.
Cera twarzy była różową, usta zdobił was płowy, i dziwnej piękności zęby. Jednem słowem był to przystojny, wysoki i barczysty młodzieniec.
Od godziny zaglądając do wszystkich okien, pod pozorem wynajdywania znajomego sobie szyldu, zwracał na siebie uwagę kobiet.
Co się tyczy mężczyzn, ci gotowi byli śmiać się z jego wązkiego płaszcza i butów jakiegoś kształtu odwiecznego, lecz śmiech ten kończył się wkrótce łagodnym »Niech was Bóg strzeże!« skoro spotrzegali jego twarz, przybierającą w jednej chwili kilka odmiennych wyrazów, wyjąwszy zakłopotania, które zwykle cechuje oblicze znajdującego się w stolicy prowincyonalisty.
On pierwszy zwrócił się do drugiego szlachcica, patrzącego również jak i on, na oberżę „Pod piękną gwiazdą.”
— Czy daleko ztąd do Luwru?... — zapytał akcentem góralskim, który dał w nim poznać Piemontczyka.
— W każdym razie, zdaje mi się, że pan masz ze mną gust jednakowy, co mi bardzo pochlebia.
— Tak jest, panie — odpowiedział drugi akcentem prowensalskim, nie mniej uderzającym, niż akcent piemoncki jego towarzysza — ta oberża jest w istocie blizko Luwru. Zresztą, nie wiem, czy będę miał szczęście być jednego z panem zdania. Co do mnie, ja się jeszcze waham.
— Jakto?... więc się pan jeszcze nie namyśliłeś?... Jednakże dom ten ma dosyć ponętną postać. Musisz pan przynajmniej przyznać, że szyld jest wcale niezły.
— Bezwątpienia, lecz właśnie to samo zmusza mnie powątpiewać o rzeczywistości. Paryż, jak słyszałem, pełen jest filutów, i szyld tak może oszukiwać, jak i co innego.
— O!... — odpowiedział Piemontczyk — oszukaństwa wcale się nie obawiam, bo jeżeli go spodarz poda mi kapłona, gorzej upieczonego niż na zamku, sam wetknę go na rożen i dopiekę. Wejdźmy, panie.
— Zmuszasz pan i mnie abym zdecydował się, — rzekł, śmiejąc się, Prowensalczyk — bądź pan łaskaw wejść pierwszy.
— O!... na honor, nie uczynię tego, jestem tylko pański najuniżeńszy sługa, hrabia Anibal de Coconnas.
— Ja zaś jestem hrabia Józef Bonifacy de Lerac de La Mole, do usług pańskich.
— W takim razie weźmy się pod ręce i wejdźmy razem.
Skutkiem tej ceremonii było to, że młodzi ludzie zsiedli z koni, podali cugle mastalerzowi, wzięli się pod ręce i udali do oberży, na której progu stał gospodarz.
Lecz, wbrew zwyczajowi tego rodzaju ludzi, szanowny właściciel nie zwrócił na nich żadnej uwagi i nic przestawał rozmawiać z wysokim, chudym człowiekiem, owiniętym w szary płaszcz, jak sowa w pióra.
Obadwaj podróżni zbliżyli się do rozmawiających; hrabi de Coconnas nie podobało się, że gospodarz tak małą zwraca uwagę na niego i jego towarzysza, szarpnął go więc za rękaw.
Oberżysta podskoczył i pożegnał tego, z którym rozmawiał, słowami:
— Do widzenia. Za godzinę oczekuję cię.
— I cóż, hultaju — zapytał Coconnas — czyż nie widzisz, że mamy do ciebie interes?...
— A!... wybaczcie, panowie — odpowiedział gospodarz — nie spostrzegłem.
— Eh!... do kroćset dyabłów!... trzeba było nas spostrzedz, teraz zaś, kiedy już nas widzisz, zechciej mówić: „panie hrabio”, zamiast poprostu: „panie”.
La Mole stał w tyle, pozwalając wygadać się swemu towarzyszowi, który przyjął ten obowiązek na siebie.
Jednak z jego brwi nachmurzonych łatwo można było poznać, że gotów jest pośpieszyć na pomoc, skoro nadejdzie pora działania.
— Czegóż pan hrabia żądasz?... — zapytał gospodarz, zupełnie spokojnym głosem.
— Ot tak,., to lepiej, nieprawdaż?... — powiedział Coconnas, zwracając się do La Mola, który skinął głową na znak potwierdzenia.
— Ja i pan hrabia, zwabieni twoim szyldem, żądamy od ciebie kolacyi i pokoju do przenocowania.
— Panowie — odpowiedział gospodarz — jestem w rozpaczy; mam tylko jeden pokój, który nie wiem, czy się panom spodoba.
— Tem lepiej — rzekł La Mole — pójdziemy dokąd indziej.
— Nie, nie — powiedział Coconnas. — Ja pozostaję; koń mój bardzo zmordowany. Biorę więc pokój, kiedy pan nie chcesz.
— A to co innego — odpowiedział gospodarz flegmatycznie. — Jeśli pan zostaniesz sam, nigdzie nic będę go mógł pomieścić.
— Do kroćset dyabłów — zawołał Coconnas — a to, na honor, zabawna kreatura; dopiero co dwóch mu było za dużo, a teraz jednego znowu mu za mało!... No, jakżeż, bultaju, nic przyjmiesz nas?...
— Kiedy panowie, w ten sposób zaczynacie postępować, odpowiem szczerze.
— No!... odpowiadaj, tylko prędko.
— A więc wołałbym nie mieć honoru zostawienia u siebie panów.
— Dlaczego?... — zapytał Cuconnas, zbladłszy z gniewu.
— Dlatego, że panowie nie macie lokajów, i jeśli panom oddam pokój gościnny, zostaną mi próżne dwie stancyjki, dla służących przeznaczone, które, nie wiem, kto będzie chciał w takim razie zająć.
— Wiesz pan co — rzekł Coconnas, obracając się do La Mola — mam wielką ochotę dać dobrą nauczkę, temu zuchwalcowi. Co pan na to mówisz?...
— Dla czegóż nie?... — odpowiedział La Mole, również jak Coconnas, gotując się do wygrzmocenia oberżysty.
Pomimo tych pogróżek, które wcale na żart nie zakrawały, nie widać było żadnego przestrachu na twarzy gospodarza; cofnąwszy się w tył o krok, ażeby być na własnym gruncie, odezwał się z przekąsem.
— Zaraz widać, że panowie przybywają z prowincyi. W Paryżu minęła już moda bicia oberżystów, jeśli nie chcą wynająć swoich stancyj. Teraz biją tylko znakomitych panów a nie mieszczan, i jeżeli panowie będziecie za głośno krzyczeli, zawołam sąsiadów, a wtenczas wy sami zostaniecie pobici. Spodziewam się, że to nie bardzo będzie pochlebnem dla was, panowie szlachta.
— Ależ on sobie drwinki z nas stroi — zawołał Coconnas rozjątrzony.
— Grzegorzu, daj mi moją rusznicę — rzekł oberżysta do swego służącego tonem, jakim by powiedział: Podaj krzesła panom.
— Niech żyje Papież!.. — wrzasnął Coconnas, obnażywszy swą szpadę — rozgrzyj się, panie do La Mole.
— Nie, bądź pan łaskaw uwolnić mnie od tego. Kolacya nam ostygnie, gdy się będziemy rozgrzewali.
— Jak więc pan sądzisz?... — zawołał Coconnas.
— Ja sądzę, że oberżysta ma słuszność, tylko nie umie przyjmować podróżnych, a nadewszystko szlachty. Zamiast nam po grubijańsku odpowiadać: „Nie przyjmę panów”, należało mu grzecznie powiedzieć: „Raczcie panowie wejść”, a na rachunku umieścić: „za pokój dla panów tyle, za pokój dla lokajów, tyle;” gdyż powinien był spodziewać się, że, jeśli nie mamy lokajów, możemy ich sobie wynająć.
To powiedziawszy, La Mole lekko odepchnął gospodarza, wyciągającego rękę po rusznicę, i wpuścił swego towarzysza do oberży, sam zaś wszedł za nim.
— Ja jednak — rzekł Coconnas — nie mam chęci włożyć szpady do pochwy, nie spróbowawszy, czy lepiej kole, niż rożen tego hultaja.
— Cierpliwości, kochany towarzyszu — powiedział La Mole — cierpliwości! Wszystkie oberże napełnione są szlachtą, przybywającą do Paryża na wesele, lub też z powodu blizkiej wojny z Flandryą; nie znajdziemy więc innego mieszkania. Wreszcie, może to już. taki zwyczaj w Paryżu przyjmowania podróżnych.
— A! jakżeś cierpliwy, panie de La Mole — odrzekł Coconnas, pokręcając ze złości rude wąsy i przerażając gospodarza wzrokiem, — Jednakże, słuchaj łajdaku: strzeż się, bo jeśli jedzenie będzie złe, pościel twarda, wino mniej niż trzy lata mające, a usługa niezręczna...
— Dobrze, dobrze, mój panie — przerwał gospodarz ostrząc, nóż na rzemieniu — bądź pan spokojny; przecież pan jesteś w Paryżu.
Potem, pochyliwszy głowę, mruknął:
— Musi to być hugonot; gdyż zdrajcy ci stali się bardzo zuchwałymi, od czasu małżeństwa ich Bearneńczyka z panną Margot.
Po chwili, z uśmiechem, na którego widok zadrżeliby jego goście, dodał:
— E! e! byłoby to śmiesznem, gdyby mi tu wpadli teraz w ręce hugonoci... i gdyby...
— Jakżeż! będzie tam kolacya?... — kwaśno zapytał Coconnas, przerywając monolog swego gospodarza.
— Tak pan rozkażesz?... — odpowiedział tenże, uradowany bezwątpienia ową ostatnią myślą.
— Chcę, ażeby wszystko było jak najprędzej — odrzekł Coconnas.
Następnie, zwracając się do La Mola rzekł:
— Dopóki nam nie przygotują pokoju, powiedz mi, panie hrabio, jak pan uważasz, czy Paryż wesołe miasto?...
— Na honor, nie — odpowiedział La Mole-zdaje mi się, że wszystkie osoby, które tylko spotkałem, mają jakąś nieprzyjemną i odrażającą, postać. Lecz może, paryżanie boją, się burzy. Patrz pan, jak niebo jest czarne, a przytem jak powietrze ciężkie.
— Zdaje mi się, hrabio, że szukasz Luwru?..
— I pan także, panie de Coconnas.
— A więc!.. jeżeli pan chcesz, pójdziemy szukać go razem.
— Hm!... czy to czasem nie będzie już zapóźno?... — zapytał La Mole.
— Czy późno, czy nie, muszę wyjść. Rozkazano mi przyjechać jak najprędzej do Paryża i bezzwłocznie po przybyciu, przedstawić się księciu Gwizyuszowi.
Gospodarz, usłyszawszy nazwisko księcia Gwizyusza, zbliżył się i zaczął bacznie uważać.
— A!, patrz pan, ten łajdak nas podsłuchuje — rzekł Coconnas, który, jako Piemontczyk, był bardzo zawzięty i nie mógł przebaczyć właścicielowi oberży, jego niegrzecznego obejścia.
— Tak, przysłuchuję się — powiedział ten że, przykładając rękę do czapki — lecz dlatego, ażeby w czem panom dopomódz. Słysząc bowiem wymówione nazwisko wielkiego księcia Gwizyusza, zaraz przybiegłem. Powiedzcie, panowie, czem wam mogę służyć?...
— Aha!.. a to jakieś czarodziejskie nazwisko, gdyż z grubiana stałeś się uniżonym sługą. Jakże się nazywasz?...
— La Hurière — odpowiedział, kłaniając się, gospodarz.
— Cóż to, panie La Hurière, sądzisz, że moja ręka lżejsza od ręki księcia Gwizyusza, która ma wyłączne prawo robienia cię tak grzecznym?...
— Mie, panie hrabio — odpowiedział La Hurière — lecz ona jest nieco krótsza. Wreszcie, muszę panu oświadczyć — dodał — że ten wielki Henryk jest bożyszczem dla nas niektórych paryżan.
— Który Henryk?... — zapytał La Mole.
— Zdaje mi się, że tylko jest jeden — odpowiedział oberżysta.
— Któryż więc?... — Henryk Gwizyusz.
— Wybacz, mój przyjacielu, lecz jest jeszcze i drugi, o którym nie radzę ci mówić nic złego; jest to Henryk król Nawarry, nie licząc Henryka Kondeusza, który także ma swoje zalety.
— Tych nie znam — odpowiedział gospodarz.
— Lecz ja ich znam — rzekł La Mole — i ponieważ przyjechałem do Henryka, króla Nawarry, proszę cię, ażebyś go w mojej obecności nie obmawiał.
Gospodarz, nie odpowiedziawszy nic La Molowi, dotknął się zlekka swojej czapki i, uniżenie spoglądając na hrabiego de Coconnasa, powiedział:
— Więc pan będziesz mówił z wielkim księciem Gwizyuszem?... Pan jesteś bardzo szczęśliwy; i pan przyjechałeś jedynie na?...
— Na co?... — zapytał Coconnas.
— Na uroczystość — odpowiedział gospodarz z dziwnym uśmiechem.
— Powiedz na uroczystości; gdyż Paryż, jak słyszałem, opływa w nie; przynajmniej o niczem nie mówią tylko o balach, biesiadach, karuzelach. He!... bardzo się bawią w Paryżu?...
— Dotąd jeszcze nie bardzo; lecz, sądzę, że będą się bawili.
— Jednak zaślubiny Jego królewskiej mości króla Nawarry ściągają mnóstwo osób do Paryża — powiedział La Mole.
— Mnóstwo hugonotów — odrzekł z ofuknieniem La Hurière; lecz, nagle poprawiając się, dodał: Ah! przebaczcie panowie, jesteście może protestantami.
— Ja, protestantem?... — zawołał Coconnas — jestem katolikiem, również dobrym, jak nasz Ojciec Święty.
La Hurière zwrócił się następnie do hrabiego de La Mole, jakby z zapytaniem; lecz La Mole, czy nie zrozumiał jego spojrzenia, czy też osądził, że lepiej będzie na nie nie odpowiadać — dość, że milczał.
— Jeżeli, panie La Hurière, wcale nie znasz Jego królewskiej mości króla Nawarry, może znasz pana admirała. Słyszałem, że on w łaskach jest u dworu, i ponieważ wspomniano mu już o mnie, chciałabym więc dowiedzieć się gdzie też mieszka.
— Mieszkał przy ulicy de Béthisy, oto tutaj na prawo — odpowiedział gospodarz z wewnętrzną radością, która jednak odbiła się na jego twarzy.
— Jakto, mieszkał!... — zapytał La Mole — czy się przeprowadził?
— Tak, lecz na tamten świat.
— Co to znaczy?... — wrzasnęli razem La Mole i Coconnas — admirał wyprowadził się na tamten świat!
— Jakto! panie de Coconnas — mówił gospodarz ze złośliwym uśmiechem — pan należysz do stronnictwa księcia Gwizyusza i nic o tem nie wiesz?
— Czego nie wiem?
— Że onegdajszego dnia, gdy admirał przechodził ulicą Saint-Germain-l’Auxerrois, koło domu kanonika Pierre-Pille, wystrzelono do niego z rusznicy.
— I zabito go!... — krzyknął La Mole.
— Nie, wystrzał strzaskał mu tylko ramie i urwał dwa palce, lecz spodziewają się, że kule były zatrute.
— Jakto, nędzniku!... — zawołał La Mole — spodziewają się!...
— Chciałem powiedzieć, że domyślają się — odparł gospodarz — nie kłóćmy się o jeden wyraz; omyliłem się.
I La Hurière, obróciwszy się tyłem do La Mola, z szyderczym grymasem pokazał język hrabiemu de Coconnas, znacząco na niego spojrzawszy.
— Czy być może?... — zapytał Coconnas, promieniejąc z radości.
— Czy być może!... — szepnął La Mole w bolesnem osłupieniu.
— Tak, jak już miałem honor panom powiedzieć — odrzekł gospodarz.
— W takim razie — rzekł La Mole idę do Luwru, nie tracąc ani chwili. Nie wiem tylko, czy znajdę tam króla Henryka?...
— Bezwątpienia, wszakże tam mieszka.
— I ja idę do Luwru — powiedział Coconnas. — Czy zastanę tam księcia Gwizyusza?,..
— Zapewne, gdyż przed chwilą widziałem go, przechodzącego tędy ze swoją szlachtą.
— A więc pójdźmy, panie de Coconnas — rzekł La Mole.
— Służę panu — powiedział Coconnas.
— A kolacya, panowie?... — zapytał La Hurière.
— A!.. ja może będę wieczerzał u króla Nawarry — powiedział La Mole.
— A ja u księcia Gwizyusza — dodał Coconnas.
— Ja zaś — rzekł gospodarz, odprowadzając wzrokiem swych gości, którzy udali się w stronę Luwru — pójdę wyczyścić szyszak, przygotować rusznicę i wyostrzyć halabardę. Niewiadomo bowiem, co się może wydarzyć.