Królowa Margot (Dumas, 1892)/Tom I/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Królowa Margot |
Wydawca | Józef Śliwowski |
Data wyd. | 1892 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Reine Margot |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Następne dni upłynęły na uroczystościach, balach i turniejach.
Nieustanne zabawy — zawróciły głowy nawet naj zacieklejszym hugonotom.
Widziano ojca Cotton, obiadującego i hulającego z baronem de Courtaumer; księcia Gwizyusza, płynącego na Sekwanie łódką z księciem Kondeuszem.
Król, pogrążony w melancholii, która go często napadała, nie mógł się obejść bez swego szwagra Henryka.
Wreszcie królowa-matka tak była wesołą, zajętą haftowaniem i różnemi zabawkami, że nawet nie pomyślała o potrzebie udania się na spoczynek.
Hugonoci, zniewieściawszy cokolwiek w tej nowej Kapuj; zaczęli nosić jedwabne kaftany, pokazywać publicznie swoje herby i wyprawiać pod balkonami sławnych piękności serenady, naśladując w tem katolików.
Wszędzie widać było przewagę religii reformowanej, mniemano nawet, że cały dwór przejdzie na wiarę protestancką.
Sam admirał, chociaż mający tyle doświadczenia, był również tego mniemania, i tak dalece nabił sobie głowę tą myślą, że pewnego razu, podczas dwugodzinnej przechadzki, zapomniał piórka od zębów, którem zwykł był się bawić od godziny drugiej, to jest, od czasu odejścia od stołu, aż do godziny ósmej wieczorem, o której siadał do kolacyi.
Tego samego wieczora, w którym admirał tak dalece się zapomniał, król Karol IX-ty zaprosił do siebie na wieczerzę, Henryka Nawąrrskiego i księcia Gwizyusza.
Król, wstawszy od stołu, przeszedł z nimi do swego pokoju, i zaczął im opowiadać dowcipne urządzenie własnego pomysłu samołówki na wilki; nagle przerwał:
— A cóż?... Czy admirał nie przyjdzie dzisiaj?... kto go widział, i kto mi może cokolwiek o nim powiedzieć?...
— Ja — odrzekł król Nawarry. — Jeżeli Wasza królewska mość troszczysz się o jego zdrowie, mogę go zupełnie w tym względzie uspokoić; widziałem bowiem admirała dziś rano o szóstej, wieczorem zaś o godzinie siódmej.
— Ha!... ha!.. — rzekł król, a oczy jego niespokojne spoczęły z przenikliwą ciekawością na szwagrze — ranny z ciebie ptaszek, Henryczku, jak na młodego męża.
— Tak, Najjaśniejszy panie — odpowiedział Bearneńczyk — chciałem się tylko dowiedzieć od wszystko-wiedzącego admirała, czy szlachcice, na których oczekuję, są już w drodze.
— Jeszcze szlachta!... w dzień twojego ślubu było ich ośmiuset, a co dzień przybywają nowi; zanosi się na jakiś napad — odrzekł Karol IX-ty, śmiejąc się.
Książę Gwizyusz z marszczył brwi.
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział Bearneńczyk — mówią o wojnie z Flandryą, i ja zbieram wokoło siebie wszystkich swoich ziomków, którzy, jak sądzę, mogą być użytecznymi Waszej królewskiej mości.
Książę Gwizyusz, przypomniawszy sobie mniemany projekt, o którym Henryk wspominał żonie w dzień swoich zaślubin, podwoił uwagę.
— Bobrze, dobrze — odrzekł król, ze zwykłym uśmiechem fałszywym — im więcej ich będzie, tem dla nas będzie przyjemniej. Zbieraj więc ich, zbieraj, Henryku. Lecz cóż to za jedni ci, panowie?.. spodziewam się, że ludzie odważni.
— Nie wiem, czy moja szlachta warta twojej, Najjaśniejszy panie, lub księcia Andegaweńskiego i księcia Gwizyusza, lecz ja ją znam, i jestem przekonany, że jej członkowie uczynią wszystko, co będzie w ich mocy.
— Jak wielu ich spodziewasz się?...
— Dziesięciu, a najwyżej dwunastu.
— Jakże się nazywają?...
— Wistocie nie pamiętam; wyjąwszy tylko jednego, którego przedstawiał mi Teligny, jako skończonego człowieka; nazwisko jego de La Mole; o drugich...
— De La Mole?... czy to czasem nie Lerac de La Mole, Prowensalczyk?... — zapytał król, posiadający obszerne wiadomości w genealogii.
— Właśnie ten sam; widzisz więc, Najjaśniejszy panie, że szukani ludzi aż w Prowancyi.
— Ja zaś — rzekł z szyderczym uśmiechem książę Gwizyusz — szukani ich jeszcze dalej, aniżeli Jego królewska mość król Nawarry; wynajduję bowiem wiernych katolików w Piemoncie.
— Czy katolicy, czy hugonoci — przerwał król — wszystko mi jedno; idzie mi o to, ażeby byli odważnymi. Król wyrzekł te słowa z tak obojętnym wyrazem twarzy, że nawet książę Gwizyusz zadziwił się.
— Wasza królewska mość zajmuje się naszymi Fiamandczykami — rzekł wchodząc admirał, któremu Karol IX-ty przed kilku dniami pozwolił wchodzić, bez opowiadania się.
— A!... otóż mój ojciec admirał — rzekł Karol IX-ty — tylko cośmy zaczęli mówić o wojnie i odważnych, a on tuż; zawsze to natura ciągnie wilka do lasu; mój szwagier Henryk i brat Gwizyusz, oczekują posiłków dla swej armii. O tem właśnie mowa.
— Posiłki te już nadciągają — odpowiedział admirał.
— Czyś pan odebrał jakie wiadomości?... — zapytał Bearneńczyk.
— Tak, mój synu, a szczególniej o panu de La Mole; wczoraj był on w Orleanie, jutro więc a najdalej pojutrze, przybędzie do Paryża.
— Niech dyabli wezmą!... nie wiedziałem, że pan admirał jest czarnoksiężnikiem, kiedy wie, co się dzieje o trzydzieści lub czterdzieści mil od Paryża. Co do mnie, chciałbym wiedzieć z podobną pewnością, co się stało lub stanie pod murami Orleanu.
Nie wzruszył bynajmniej Colignyego ten ostry pocisk księcia Gwizyusza, który go widocznie wymierzył, dla przypomnienia mu śmierci Franciszka Gwizyusza, swego ojca, zabitego pod Orleanem, przez niejakiego Poltrot de Méré, z namowy, jak mniemano, admirała.
— Zawsze jestem czarnoksiężnikiem — odparł zimno i poważnie admirał — ile razy chcę
dokładnie dowiedzieć się o tem, co się tyczy spraw moich, lub mego króla. Mój goniec przybył z Orleanu przed godziną i, dzięki poczcie, odbył przez jeden dzień trzydzieści dwie mile. Pando La Mole, który jedzie na własnym koniu, robi tylko dziesięć mil dziennie, przybędzie więc dopiero dwudziestego czwartego. Otóż i cała magia.
— Wybornie, mój ojcze!... — zawołał Karol IX-ty. — Pokaż tym młokosom, że nie tylko wiek, lecz i mądrość ubieliła twe włosy; niech oni sobie mówią o turniejach, miłostkach, a my pomówmy o wojnie; dobrzy doradcy są podporą królów. Idźcie, panowie, muszę się rozmówić z admirałem.
Obaj młodzieńcy wyszli; najprzód król Nawarry, a za nim książę Gwizyusz, lecz za drzwiami, ozięble nawzajem się ukłoniwszy, każdy poszedł w swoję stronę.
Coligny śledził ich oczyma z jakąś niespokojnośmą; gdyż skoro tylko zobaczył razem tych dwóch ludzi, wzajemną nienawiścią pałających, obawiał się zawsze jakiego smutnego wypadku.
Karol IX-ty zrozumiał jego myśl, zbliżył się do niego i, wziąwszy go za rękę, powiedział:
— Bądź spokojny, mój ojcze, wszak na to tu jestem, ażeby utrzymać każdego w posłuszeństwie i w granicach przyzwoitości. Jestem prawdziwym królem od czasu, jak moja matka nie jest już królową; ona zaś przestała być nią, skoro tylko Coligny został moim ojcem.
— O!... Najjaśniejszy panie!... królowa Katarzyna...
— Swarliwa kobieta. Z nią niepodobna żyć w spokoju. Jej katolicy włoscy są jakby wściekli, wszystko tylko niszczą; ja zaś przeciwnie, nie tylko chcę wszystkich uśmierzyć, lecz i ustalić władzę protestantów. Reszta jest bardzo rozwiązłą, mój ojcze, i gorszy mnie swemi miłostkami i rozpustą. Czyż mam ci wyznać otwarcie?... — mówił dalej Karol IX-ty podwajając, swoję szczerość — nie dowierzam nikomu z otaczających mnie, wyjąwszy nowym mym przyjaciołom. Pycha Tavannesa podejrzana. Vieille-Ville lubi tylko dobre wino i gotów mnie zdradzić za beczkę dobrej małmazyi. Montmorency myśli tylko o polowaniu, i przepędza czas miedzy swemi psami i sokołami. Hrabia de Retz jest Hiszpanem, książęta Gwizyusze Lotaryńczykami. Zdaje mi się, co Boże odpuść, że w całej Francyi prawdziwymi Francuzami są: ja, mój szwagier Henryk, i ty. Lecz ja jestem przykuty do tronu i nie mogę dowodzić wojskiem. Jest to już wiele, jeśli mi wolno polować w Saint-Germain i Rambouillet. Mój szwagier Henryk, jest jeszcze zbyt młodym, i mało ma doświadczenia. Wreszcie, zdaje mi się, że zupełnie się przejął charakterem swego ojca Antoniego, którego pociągnęły do zguby kobiety. Tylko ty, mój ojcze, jesteś odważny jak Juliusz Cezar, a mądry jak Plato. Ja sam nie wiem, co mi robić wypada: czy cię zostawić moim doradzcą, czy też posłać jako dowódzcę armii?... Lecz jeżeli będziesz doradzcą, któż będzie dowódzcą?... Jeżeli będziesz dowódzcą, któż będzie znowu doradzcą?...
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział Coligny — trzeba pierwej zwyciężyć; rada znajdzie się po zwycięztwie.
— Więc takie twe zdacie, mój ojcze?... zgoda. W poniedziałek udasz się do Flandryi, a ja do Amboise.
— Wasza królewska mość opuszczasz Paryż?
— Tak. Ciągły zgiełk i uroczystości już mnie znudziły. Nie jestem stworzony na człowieka czynnego, lecz na marzyciela. Urodziłem się nie na króla, lecz na poetę. Dopóki będziesz na wojnie, będziesz zarazem kierował sprawami państwa, i oby tylko matka moja nie wmieszała się do tego, wszystko pójdzie dobrze. Uwiadomiłem już Ronsard’a, żeby przybył do Amboise, a tam obaj, zdala od światowego zgiełku, od ludzi, w cieniu olbrzymich drzew, przy miłym szmerze strumyków, będziem rozstrzygali kwestye religijne. Oto posłuchaj moich wierszy, które napisałem dziś rano, zapraszając go do siebie.
Coligny uśmiechnął się.
Karol IX-ty powiódł ręką po zżółkłem i gładkiem jak słoniowa kość czole, i przeciągłym tonem zadeklamował wiersze.
— Wybornie, Najjaśniejszy panie — zawołał Coligny — chociaż znam się lepiej na wojnie, jak na poezyi, zdaje mi się jednak, że wiersze te są lepsze od najpiękniejszych poezyj Ronsard’a, Dorat’a i nawet Michała de l’Hospital, kanclerza Francyi.
— A! mój ojcze — zawołał Karol IX-ty — oby to było prawdą! Powiem ci otwarcie, że tytuł poety najwięcej ma dla mnie powabu i przekładam go nad wszystko w świecie; wyraziłem to właśnie w wierszach, kilka dni temu do Ronsard’a pisanych.
I teraz muszę odpowiedzieć na nowy wiersz, przysłany mi przez mego ulubionego wielkiego poetę. Dlatego też, nie mogę udzielić ci teraz wszystkich papierów wyjaśniających kwestye, które mnie poróżniły z Filipem II-im. Oprócz tego znajduje się tam jeszcze jakiś plan bitwy, przez moich ministrów ułożony. Wyszukam to wszystko i jutro rano ci wręczę.
— O której godzinie, Najjaśniejszy panie?
— O dziewiątej; lecz jeżeli przypadkiem będę pracował w gabinecie... nie zważaj na to: wejdź i weź wszystkie papiery, które znajdziesz zamknięte w czerwonej tece, na tym oto stole; kolor jej jest zbyt rażący, ażebyś się miał omylić; teraz idę pisać do Ronsard’a.
— Do widzenia, Najjaśniejszy panie.
— Do widzenia, mój ojcze.
— Najjaśniejszy panie, pozwól mi ucałować swoję rękę?
— Co mówisz, ucałować moję rękę? w objęciach moich, przy mem sercu, tam twoje miejsce. Zbliż się, zbliż, stary wojowniku.
I Karol IX-ty przyciągnąwszy do siebie admirała de Coligny, z uszanowaniem schylonego, dotknął ustami jego posiwiałej głowy.
Admirał wyszedł, ocierając spadającą łzę.
Karol IX-ty, dopóty za nim spoglądał, dopóki go nic stracił z oczów, i tak długo przysłuchiwał się, aż zupełnie ucichł jego ciężki chód; potem, jak zazwyczaj, pochyliwszy na piersi swą głowę, udał się wolnym krokiem do zbrojowni.
Gabinet ten był najulubieńszym pokojem króla; tutaj uczył się fechtować od Pompée’go a poezyi od Ronsard’a.
Tutaj zgromadził on mnóstwo odpornej i zaczepnej broni w najlepszym gatunku.
Wszystkie ściany były pokryte siekierami, tarczami, dzidami, halabardami, pistoletami i muszkietami; dnia nawet dzisiejszego, przyniósł mu słynny puszkarz przepyszną rusznicę.
Karol IX-ty wszedł więc, jakieśmy już wyżej powiedzieli, do tego gabinetu, i, zamknąwszy główne drzwi, podniósł kobierzec zakrywający mały korytarzyk.
Korytarzyk ten prowadził do pokoju, w którym młoda kobieta, klęcząc przed modlitewnikiem, odmawiała pacierze.
Król szedł tak cicho, dywan bowiem tłumił odgłos jego kroków, że można go było wziąć za jakie widmo.
Klęcząca kobieta, nic nie widząc ani słysząc, nie przestawała się modlić.
Król zatrzymał się chwilę, z zamyśleniem się jej przypatrując.
Była to kobieta trzydzieści cztery, lub trzydzieści pięć lat mieć mogąca.
Świeża jej piękność nabierała jeszcze większego blasku, przez ubiór wieśniaczki z okolic Caux.
Miała ona na głowie wysoki czepek, bardzo modny strój na dworze francuzkim, za panowania Izabelli Bawarskiej; czerwony jej stanik był cały zahaftowany złotem, jak teraz noszą wieśniaczki z Nettuno i Sora.
Pokój, który od dwudziestu lat zajmowała, przytykał do sypialni króla, i przedstawiał dziwną mieszaninę wykwintności z sielską prostotą.
Rzekłbyś, że pałac odbił się w chatce, a chatka w pałacu.
W pokoju tym było coś pośredniego miedzy skromnością wiejskiego mieszkania, a zbytkownością buduaru jakiej znakomitej damy.
W rzeczy samej, modlitewnik, przed którym klęczała, zrobiony był z dębowego drzewa, cudowną ozdobiony rzeźbią i pokryty aksamitem, złotemi frenzlami obszytym; gdy tymczasem Biblia (kobieta ta była protestantką), z której się modliła, była z liczby tych starych, prawie podartych książek, które nawet w najbiedniejszych domach można napotkać.
Reszta przedmiotów była w podobnym stosunku, jak modlitewnik i biblia.
— Magdaleno!... — rzekł król.
Kobieta, klęcząca, usłyszawszy znajomy głos, z uśmiechem podniosła głowę; potem wstając, powiedziała:
— A! to ty mój synu.
— Tak, mamko; przyjdź do mnie.
Karol IX-ty spuścił portierę i wszedłszy do swego gabinetu, usiadł na poręczy fotelu.
Mamka weszła.
— Czego chcesz odemnie, Karolku?... — zapytała.
— Zbliż się i odpowiadaj jak najciszej.
Mamka zbliżyła się z poufałością, pochodzącą z tej czułości macierzyńskiej, jaką okazuje kobieta wykarmionemu przez siebie dziecku.
— Już jestem — powiedziała — mów, czego chcesz?
— Czy człowiek, którego kazałem zawołać, jest już tu?
— Od pół godziny.
Karol wstał, zbliżył się do okna, popatrzył, czy kto nie podgląda, przyłożył do drzwi ucho, dla przekonania się, czy kto nie podsłuchuje, otrząsnął kurz ze swej zbroi, pogłaskał ogromnego charta, krok w krok za nim chodzącego, nareszcie zatrzymawszy się przy mamce, rzekł:
— Dobrze, każ mu wejść.
Mamka wyszła, król zaś oparł się o stół, na którym leżało mnóstwo rozmaitego rodzaju broni.
W tej chwili uchyliła się znowu portiera i weszła osoba, na którą król oczekiwał.
Byłto człowiek, około czterdziestu lat mający, szarych, fałszywych oczu, nosa zakrzywionego na podobieństwo dziobu sowy, i wystających na policzkach kości; wchodząc, starał się przybrać na twarzy wyraz szacunku, zamiast którego pokazywał się tylko obłudny uśmiech na zbladłych ze strachu ustach.
Karol lekko wyciągnął po za siebie rękę i, oparłszy ją na gałce od pistoletu nowego wynalazku, z którego wystrzał następował nie za pomocą lontu, lecz od zetknięcia krzemienia ze stalowem kółkiem, spoglądał na przybyłego swoim zamglonym wzrokiem, gwiżdżąc przy tem jednę z ulubionych łowieckich piosnek.
Po kilku chwilach, podczas których twarz nieznajomego coraz hardziej się zmieniała, król powiedział:
— Nazywasz się Franciszek de Louviers Maurevel?
— Tak jest, Najjaśniejszy panie.
— Jesteś dowódzcą minierów?
— Tak, Najjaśniejszy panie.
— Chciałem cię widzieć.
Maurevel skłonił się.
— Wiesz — mówił Karol z przyciskiem — że kocham zarówno wszystkich moich poddanych.
— Wiem — wybąkał Maurevel — że Wasza królewska mość jest ojcem swego narodu.
— I że hugonoci również, jak i katolicy są memi dziećmi.
Maurevel zaniemiał; tylko dreszcz, przebiegający po ciele jego, nie uszedł przenikliwego wzroku króla, pomimo że przybyły był prawie ukryty w ciemności.
— Więc ci to nieprzyjemność sprawiło — mówił dalej król — prowadziłeś przecież zaciętą wojnę z hugonotami.
Maurevel padł na kolana.
— Najjaśniejszy panie — wyjąknął — chciej wiedzieć...
— Już wiem — rzekł Karol IX-ty, coraz bardziej przenikając Maurevela swemi oczami, które ze szklanych stały się prawie płomienistemi — wiem, że chciałeś zabić w Moncontour pana admirała, wiem, że ci się to nie udało i że przeszedłeś do armii księcia Andegaweńskiego, naszego brata; nakoniec wiem i to, żeś po drugi raz przeszedł na stronę książąt i wpisałeś się do oddziału pana de Mouy dc Saint-Phale?
— O! Najjaśniejszy panie.
— Odważnego szlachcica z Pikardii — nie przestawał mówić król.
— Najjaśniejszy panie — zawołał Maurevel — nie dobijaj mnie!
— Był to zacny oficer — mówił ciągle Karol IX-ty, na którego twarzy malował się wyraz prawie zwierzęcego okrucieństwa — przyjął cię, jak syna, dał ci mieszkanie, odzież i jedzenie.
Maurevel ciężko westchnął.
— Nazywałeś go, zdaje mi się, swoim ojcem — mówił król bez litości — i czuła przyjaźń łączyła cię z młodym de Mouy, jego synem.
Maurevel, klęcząc ciągle, coraz bardziej się przechyla], jakby przygniatany wyrazami Karola IX-go, który, stojąc niewzruszenie i obojętnie, podobny był do posągu tylko z ustami, obdarzonymi życiem.
— Ale!... — odpowiedział król — książę Gwizyusz przyrzekł ci dziesięć tysięcy talarów za zabicie admirała.
Strwożony morderca czołem uderzył o podłogę.
— Co się tyczy pana de Mony, twojego dobrego ojca, pojechałeś z nim razu pewnego na rozpoznanie miejsca do Clevreux! Jadąc, upuścił bicz, zeszedł więc z konia, ażeby go podjąć. Byłeś z nim sam; wyjąłeś pistolet z olstrów, i gdy on się schylił, zastrzeliłeś go; skoro już wydał ostatnie tchnienie, uciekłeś na koniu, którego ci darował. Nieprawdaż, że tak było?
Ponieważ zaś Maurevel nie odpowiadał ani słowa na to oskarżenie, dokładne we wszystkich szczegółach, król więc zaczął znowu gwizdać piosnkę łowiecką na tę samą nutę co i poprzednio.
— Czy wiesz, morderco — — powiedział po chwili — że mam wielką ochotę kazać cię powiesić?
— O! Najjaśniejszy panie — zawołał Maurevel.
— Młody de Mony prosił mię o to jeszcze wczoraj, i ja prawdziwie nie wiedziałem, co mu na to odpowiedzieć, gdyż jego prośbie niema nic do zarzucenia.
Maurevel złożył ręce.
— Tem bardziej zasługuje ona na uwagę, gdyż, jak sam mówisz, jestem ojcem swojego narodu, i że teraz kiedy się pogodziłem z hugonotami, są oni dla mnie takiemiż jak i katolicy dziećmi.
— Najjaśniejszy panie — rzekł Maurevel, zupełnie zgnębiony — życie moje w twoim ręku; rób z niem, co ci się podoba.
— Prawdę mówisz; nie dałbym za niego ani grosza.
— Lecz czy niema już środka, dla odkupienia mej zbrodni?... — zapytał morderca.
— Nie wiem... Z tem wszystkiem będąc na lwem miejscu, co, dzięki Bogu, nie jest...
— Cóż więc? gdyby Wasza królewska mość był na mojem miejscu — szepnął Maurevel, nie spuszczając oczu z ust Karola.
— Sądzę, że wywinąłbym się z tego — rzekł król.
Maurevel podniósł się na jedno kolano, i, oparłszy się ręką o podłogę, bacznie spoglądał na Karola, chcąc się przekonać, czy z niego nie żartuje.
— Wprawdzie kocham bardzo młodego de Mony’a — mówił dalej król — lecz również lubię mego brata Gwizyusza, i gdyby jeden z nich prosił mnie o życie dla człowieka, którego śmierci domagałby się drugi, przyznaję, że byłbym w wielkim kłopocie. Jednak, ze względu na politykę i na religię, powinienbym przenieść żądanie mego brata Gwizyusza, gdyż de Mouy chociaż jest walecznym oficerem, w porównaniu z księciem Lotaryńskim jest mało znaczącą figurą.
Podczas tej mowy, Maurevel zwolna wyprostował się, jak człowiek, powracający do życia.
— Ważną więc byłoby dla ciebie rzeczą, iżbyś w swojem położeniu teraz niej szem, starał się pozyskać względy mego brata Gwizyusza; przypominam sobie właśnie, co mi on wczoraj opowiadał.
Maurevel zbliżył się na krok.
— Wystaw sobie, Najjaśniejszy panie — mówił mi książę Gwizyusz — że co rano o dziesiątej godzinie, przechodzi ulicą Saint-Germain-l’Auxerrois, powracając z Luwru, mój śmiertelny nieprzyjaciel; widzę go zawsze przez kratę w oknie dolnego piętra; okno to jest w pokoju dawnego niego nauczyciela, kanonika Pierre-Pille. Codziennie widzę przechodzącego obok mnie mego nieprzyjaciela i codziennie wzywam szatana, ażeby go wtrącił w otchłanie piekielne. Powiedz więc, panie Maurevel — mówił dalej Karol — czy czasem nie zechcesz być tym szatanem; może sprawisz tem przyjemność memu bratu Gwizyuszowi.
Maurevel odzyskał swój piekielny uśmiech a jego blade jeszcze ze strachu usta wymówiły następne wyrazy:
— Lecz, Najjaśniejszy panie, ja nie mam władzy nad piekłem.
— Jednakżeś wtrącił tam, jeśli się nie mylę, odważnego de Mouy’a. Gotów jesteś powiedzieć, że to za pomocą pistoletu... Ale! ale! masz jeszcze ten pistolet?
— Wybacz, Najjaśniejszy panie — odparł zbójca prawie już uspokojony — z rusznicy strzelam jeszcze lepiej, niż z pistoletu.
— O!... — rzekł Karol IX-ty — czy pistolet, czy rusznica, wszystko to jedno, a mój brat Gwizyusz, przekonany jestem, nie będzie przemyśliwał nad wyborem środków.
— Lecz — powiedział Manrevel — ja potrzebuję broni, na której mógłbym polegać: spuścić może trzeba będzie strzelać z daleka.
— Mam tu dziesięć rusznic — odrzekł Karol — strzelam z każdej do złotego talara, w odległości stu pięćdziesięciu kroków. Sprobój której.
— O!.. z największą przyjemnością, Najjaśniejszy panie — zawołał Maurevel, idąc w stronę, gdzie stała rusznica, przyniesiona Karolowi właśnie tegoż samego dnia.
— Nie, tej nie bierz — powiedział król — tę zatrzymuje sobie. Wyprawię w tych dniach wielkie polowanie, na którem, spodziewam się, że mi się ta rusznica przyda; wybierz więc inną.
Maurevel zdjął pierwszą lepszą rusznicę ze ściany.
— Teraz, Najjaśniejszy panie, racz wskazać mi tego nieprzyjaciela — zapytał morderca.
— Alboż ja go znam?... — odpowiedział Karol IX-ty, gnębiąc Maurevela spojrzeniem pełnem wzgardy.
— A więc zapytani się księcia Gwizyusza — wyjąkał Maurevel.
Król wzruszył ramionami i odpowiedział:
— Nie pytaj się, Gwizyusz i tak nic ci nie powie. Czyż się odpowiada na podobne pytania?.. Kto niechce, ażeby go powieszono, powinien się sam domyśleć.
— Lecz wreszcie, poczem mogę go poznać?..
— Mówię ci, że co rano o godzinie dziesiątej, przechodzi przed oknami kanonika.
— Lecz przed temi oknami przechodzi wielu. Niech Wasza królewska mość raczy mi wskazać cokolwiek, po czembym go mógł poznać?...
— O!.. to bardzo łatwo. Jutro, naprzykład, będzie niósł pod pachą tekę z czerwonego safianu.
— Wskazówka ta jest dla mnie dostateczną, Najjaśniejszy panie.
— Czy masz ciągle tego szybkiego konia, którego ci de Mony darował?...
— Mam nawet prawdziwego arabskiego, Najjaśniejszy panie.
— O!... ja się o ciebie nie troszczę; ale może ci nie zaszkodzi wiedzieć, że w klasztorze z tylu znajduje się brama.
— Dziękuję Waszej królewskiej mości: teraz módlcie się za mnie do Boga.
— Co?... do kroćset dyablów!.. raczej do szatana; bo jego tylko pomoc, może cię uratować od stryczka.
— Do widzenia, Najjaśniejszy panie.
— Bądź zdrów. Ale!., ale... zaczekaj, panie Maurevel; gdyby z jakichkolwiek bądź powodów, zaczęto o tobie mówić w dniu jutrzejszym przed rodziną dziesiątą, lub wspomniano później, pamiętaj, że w Luwrze są rozmaite kryjówki...
I Karol IX-ty zaczął pogwizdywać spokojniej i donośniej, niż zwykle, ulubioną piosnkę.