Królowa Margot (Dumas, 1892)/Tom I/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Królowa Margot |
Wydawca | Józef Śliwowski |
Data wyd. | 1892 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Reine Margot |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Książę Gwizyusz, odprowadziwszy swoje bratowę, księżnę de Nevers, na ulicę du Chaume, do pałacu, wprost ulicy de Brac położonego, powierzył ją staraniom kobiet, a sam udał się do swego pokoju, ażeby zmienić ubiór.
Włożył na siebie płaszcz nocny i uzbroił się krótkim, ostrym sztyletem, który powszechnie znano pod nazwiskiem „uczciwości szlacheckiej” (uno foi de gentilhomme) i już zwykle przy nim nie noszono szpady.
Lecz, biorąc go ze stołu, spostrzegł pomiędzy ostrzem i pochwą, tkwiącą małą karteczkę.
Niezwłocznie ją rozwinął i przeczytał następujące wyrazy:
„Spodziewam się, że książę Gwizyusz nie wróci już tej nocy do Luwru, lub jeżeli to uczyni, nie zapomni przynajmniej włożyć koszulki żelaznej i przypisać ostrej szpady.”
— Ho!... ho!... — zawołał książę, zwracając się do swego kamerdynera — znalazłem tu, panie Robin, jakieś szczególne ostrzeżenie. Powiedz mi, kto tu był podczas mojej niebytności?...
— Był tu pewien pan.
— Co za jeden?...
— Pan du Gast.
— Tak, tak!.. prawda, pismo wydawało mi się znanem. Czy tylko wiesz z pewnością, że tu był du Gast?.. widziałeś go?...
— Nawet z nim mówiłem.
— A więc dobrze; usłucham jego rady. Podaj mi koszulkę żelazną i szpadę.
Kamerdyner, przyzwyczajony już do podobnych zmian ubioru swego pana, przyniósł natychmiast żądane przedmioty.
Książę przywdział koszulkę, której ogniwka stalowe były tak giętkie i tak ściśle z sobą spojone, że miały raczej podobieństwo do jakiejś cienkie tkaniny, niż do pancerza bezpieczeństwa; potem włożył kurtkę, spodnie i srebrem naszywany kaftan koloru szarego, swego najulubieńszego.
Nakoniec, wdziawszy huty z cholewami, dochodzącemi za kolana i wziąwszy na głowy czarny aksamitną, bez piór i drogich kamieni czapeczkę, owinął się w płaszcz ciemnego koloru, zatknął za pas sztylet i, oddawszy szpadę paziowi, jedynemu obrońcy, któremu kazał za sobą postępować, udał się do Luwru.
Kiedy wychodził z domu, pierwsza godzina wybiła na wieży Saint-Germain-l’Auxerrois.
Chociaż było już nader późno, a ulice w owym czasie były nie bardzo bezpieczne, awanturniczy nasz książę nie doznał jednak żadnego przypadku.
Zdrów i cały zbliżył się do starego, olbrzymiego Luwru; we wszystkich oknach światła już pogaszono; sam tylko pałac wznosił się groźnie, pośród nocy i milczenia.
Przed zamkiem królewskim ciągnęła się głęboka fossa; na nią wychodziła większa część okien pokojów, zajętych przez książąt, w pałacu mieszkających.
Mieszkanie Małgorzaty położone było na pierwszem piętrze.
Lecz piętro to, bardzo dostępne, gdyby nie było rowu, w skutek tej przeszkody, wznosiło się nad ziemią o trzydzieści blizko stóp, tak że ani złodziej ani kochanek dostać się tam bez szwanku nie mogli, co jednakże nie przeszkodziło księciu Gwizyuszowi zejść odważnie do fosy.
W tejże chwili w otwieranem oknie dał się słyszeć szelest. Chociaż okno to opatrzone było kratą żelazną, jednakże jakaś ręka wyjęła z niej poprzednio wyłamany drążek i spuściła tym otworem sznurek jedwabny.
— Czy to ty, Gillonno?... — zapytał książę cichym głosem.
— Tak — odpowiedział jeszcze ciszej kobiecy głos.
— A Małgorzata?
— Oczekuje na Waszą książęcą mość.
Po tych słowach, książę dał znak swojemu paziowi, który natychmiast wydobył z pod płaszcza małą drabinkę sznurową i jeden jej koniec przywiązał do spuszczonego sznura.
Gillonna, pociągnąwszy drabinkę do siebie, mocno ją przy wiązała; wtedy książę, poprawiwszy szpady, zaczął odbywać przeprawę, która jak zwykle udała się szczęśliwie.
Po jego wejściu, pręt wyjęty powrócił na swe właściwe miejsce, okno się zamknęło, a paź przekopany, że książę szczęśliwie dostał się do Luwru, owinął się w płaszcz i położył w fosie na murawie, w cieniu, rzuconym od ściany.
Noc była ciemna; z przepełnionych elektrycznością obłoków, spadały czasami wielkie i ciepłe krople deszczu.
Książę Gwizyusz postępował za swoją przewodniczką, córką Jakóba de Matignon, marszałka Francyi, i najzaufańszą powiernicą Małgorzaty, nic dla niej nie mającej skrytego.
Mówiono nawet, że w liczbie tajemnic, jej prawej wierności powierzonych, niektóre były tak okropne, że ją zniewalały do milczenia o innych.
Żadne światło nie gorzało ani w pokojach, ani na korytarzach; kiedy niekiedy tylko blada błyskawica oświecała na chwilę ciemne pokoje niebieskawem światłem.
Książę, prowadzony za rękę przez swoję przewodniczkę, szedł ciągle dalej, aż nareszcie zbliżył się do krętych, w murze urządzonych schodów, wiodących przez drzwi ukryte do przedpokoju mieszkania Małgorzaty.
Przedpokój ten, podobnie jak salo balowo, korytarze i schody, w głębokiej pogrążony był ciemności.
W nim to zatrzymała się Giilonna.
— Czy Wasza książęca mość przyniosłeś z sobą przedmiot żądany przez królowę?... — spytała cichym głosem.
— Przyniosłem — odpowiedział książę Gwizyusz — lecz sam muszę go oddać królowej.
— Zbliż się więc, nie tracąc ani chwili!... dał się słyszeć pośród ciemności glos, na który książę zadrżał, poznał bowiem w nim głos Małgorzaty.
W tej samej właśnie chwili podniosła się portiera aksamitna, fioletowa, złotemi liliami ozdobiona i książę w ciemności poznał królowe, z niecierpliwością na niego oczekującą.
— Otóż jestem — powiedział książę i szybko wszedł za portierę, która opadła za nim natychmiast.
Teraz przyszła kolej na Małgorzatę, aby przewodniczyć księciu w pokoju, dobrze mu jednakże znanym; Gillonna, pozostawszy we drzwiach, uspokoiła królowę, przyłożywszy palec do ust.
Małgorzata, pojmując niby niespokojność księcia, zaprowadziła go do swojej sypialni, w której, zatrzymawszy się, rzekła.
— Cóż! czy jesteś książę zadowolony?
— Zadowolony?... — powtórzył tenże — a z czegóż? powiedz mi, pani?
— Z mojego postępku, który przekonywa — odparła Małgorzata trochę ironicznym tonem — że należę do człowieka, który pierwszej nocy po ślubie tak mało o mnie myśli, że nawet nie przyszedł podziękować mi za honor, jaki mu wyświadczyłam, przyjmując go za małżonka.
— O! uspokój się pani — smutnie powiedział książę — on przyjdzie, jeżeli to jest twojem życzeniem.
— I ty to mówisz, Henryku — zawołała Małgorzata — ty, który najlepiej znasz odwrotną, stronę tego, coś powiedział! Gdyby to było mojem życzeniem, czyżbym cię prosiła, ażebyś przyszedł do Luwru?
— Prosiłaś mnie, Małgorzato, ażebym przyszedł do Luwru; chcesz zapewne zniszczyć jedyny ślad naszej przeszłości, która nietylko pozostała w mojem sercu, lecz i w tej srebrnej szkatułce, którą z sobą przynoszę.
— Powiem ci, Henryku — odparła Małgorzata, wlepiwszy w niego swój wzrok — że wyglądasz w tej chwili na studenta, nie na księcia. Ja mam się wyrzec mojej miłości ku tobie! stłumić płomień, który, może być, zgaśnie, lecz jego odblask nigdy! Nie, nie, mój książę! Możesz zachować sobie listy twojej Małgorzaty i od niej otrzymaną szkatułkę. Z wszystkich listów, w szkatułce tej znajdujących się, chce ona tylko mieć jeden; a to dla tego, że on jej, również jak i tobie, grozi niebezpieczeństwem.
— Wszystkie należą do ciebie — odpowiedział książę — wybieraj więc ten, który chcesz zniszczyć.
Małgorzata szybko zaczęła przetrząsać otwartą szkatułkę i drżącą ręką przejrzała kolejno kilkanaście listów, spoglądając tylko na adresy; nakoniec spojrzała na księcia i, pokryta bladością, rzekła:
— Książe! listu, którego szukam, niema tutaj. Może go zgubiłeś przypadkiem? Spodziewam się, żeś go przecież nie oddał....
— Którego to pani szukasz listu?
— Tego, w którym ci radziłam, ażebyś się natychmiast ożenił.
— Dla uniewinnienia twego wiarołomstwa.
Małgorzata wzruszyła ramionami.
— Nie, lecz dla ocalenia twego życia. Jest to ten sam list, w którym ci pisałam, że król, spostrzegłszy naszą miłość i moje usiłowania w celu zerwania twego przyszłego związku z Infantką Portugalską, wezwał do siebie swego brata, d’Angoulême, i rzekł mu, wskazując dwie szpady: „Jedną z tych szpad musisz zabić dziś wieczorem Henryka Gwizyusza; w przeciwnym razie, sam cię jutro drugą zabiję. Gdzież więc jest ten list?
— Oto jest — odpowiedział książę, dostając go z zanadrza.
Małgorzata wyrwała mu prawie z rąk list, z chciwością go otworzyła i, przekonawszy się, że był to ten sam, którego żądała, wydała okrzyk radości i zbliżyła papier do świecy.
Papier zapalił się i po chwili pozostał tylko popiół.
Lecz Małgorzata, jakby się obawiając, ażeby i w popiele nie szukano śladów jej nierozsądnego zwierzenia, zdeptała go nogami.
Książę Gwizyusz śledził oczyma swą kochankę, podczas tej całej gorączkowej czynności.
— A więc, Małgorzato — zapytał po chwili — jesteś już teraz zadowoloną?
— Zupełnie; brat twój wybaczy mi twoją miłość, skoro zaślubiłeś księżnę de Porcian, lecz nie przebaczyłby mi nigdy odkrycia tajemnicy z której się tobie zwierzyłam.
— To prawda — mówił, książę Gwizyusz — w tenczas kochałaś mnie.
— I teraz kocham cię, Henryku, bardziej niż kiedykolwiek.
— Ty, pani?
— Tak ja; nigdy bowiem nie potrzebowałam tak szczerego i poświęcającego się przyjaciela, jak teraz. Ja, królowa bez tronu... żona bez męża...
Młody książę smutnie potrząsnął głową.
— Powiadam ci, mój mąż nietylko mnie nie kocha, lecz nienawidzi, nawet mną pogardza; wreszcie obecność twoja w pokoju, w którym on powinien się znajdować, najlepiej powinna cię przekonywać o jego nienawiści i pogardzie dla mnie.
— Jeszcze niezbyt późno; być może, że król Nawarry nie odesłał swoich dworzan... lecz zaręczam ci, że przyjdzie.
— A ja ci mówię — zawołała Małgorzata z wzrastającem rozdrażnieniem — mówię, że nie przyjdzie.
— Pani!... — powiedziała Gillonna, otwierając drzwi i podnosząc portierę. — Król Nawarry wychodzi ze swoich pokoi.
— A co? czyż nie mówiłem, że przyjdzie!... — zawołał książę Gwizyusz.
— Henryku — odezwała się Małgorzata lękliwie i, porywając księcia za rękę — przekonasz się teraz, czy można wierzyć mojemu słowu. Wejdź do tego gabinetu.
— Nie, pozwól mi lepiej uciec, jeśli jeszcze czas; wiedz bowiem, że za najpierwszą oznaką miłości z jego strony, wyjdę z gabinetu; a wtedy biada mu!
— Czyś oszalał? wejdź, wejdź, mówię ci; ja za wszystko odpowiadam.
Po tych słowach książę wszedł do gabinetu.
Zaledwie drzwi za nim się zamknęły, król Nawarry stanął we drzwiach, uśmiechając się.
Towarzyszyło mu dwóch paziów, niosących w dwóch kandelabrach ośm z różowego wosku świec.
Małgorzata pokryła swoje pomieszanie, oddając mu głęboki ukłon.
— Cóż to, pani jeszcze nie śpisz?... — zapytał król, a na twarzy jego malowała się radość i szczerość.
— Czy na mnie pani oczekiwałaś?
— Nie — odpowiedziała Małgorzata — wszak Wasza królewska mość jeszcze wczoraj mi oświadczyłeś, że nasze małżeństwo jest tylko politycznym związkiem i że nie mam żadnych innych obowiązków względem niego.
— Niech i tak będzie; z tem wszystkiem to nie przeszkadza nam do wzajemnego porozumienia.
— Gillono, zamknij drzwi i zostaw nas samych.
Małgorzata powstała i wyciągnęła rękę, jakby rozkazując paziom, ażeby nie wychodzili.
— Może każesz pani zawołać swoje kobiety?... — zapytał król.
— Zgadzam się i na to, chociaż przyznaję, że wołałbym być sam na sam.
Powiedziawszy to, król zbliżył się do gabinetu.
— Nie!... — zawołała Małgorzata, zastępując mu drogę — nie, niema potrzeby, jestem gotowa wysłuchać Waszą królewską mość.
Bearneńczyk wiedział już czego chciał rzucił bystre i przejmujące spojrzenie ku gabinetowi, jakby przez zasłaniającą go portierę chciał przeniknąć głęboką ciemność, w nim panującą.
Potem zwróciwszy wzrok na piękną i z przestrachu bladą żonę, rzekł zupełnie spokojnym głosem:
— A więc porozmawiajmy chwilkę.
— Jak się podoba Waszej królewskiej mości — odpowiedziała młoda kobieta drżącym głosem, siadając na krześle, które mąż jej wskazał.
Bearneńczyk usiadł obok niej.
— Niech sobie ludzie mówią, co chcą — powiedział Henryk — jednak ja nasze małżeństwo uważam za dobre. Ja do pani, a pani do mnie należysz.
— Lecz... — przerwała przestraszona Małgorzata.
— Dlatego też — mówił dalej król, jakby nie zważając na pomieszanie Małgorzaty — powinniśmy postępować względem siebie, jak dobrzy sprzymierzeńcy, związek bowiem nasz zaprzysięgliśmy dzisiaj przed Bogiem. Czyż nieprawda?
— Bezwątpienia.
— Znam, pani, twoją przenikliwość; znam przepaści, dwór otaczające, i chociaż jestem młody i nic złego nikomu nie uczyniłem, licznych mam jednak nieprzyjaciół... Powiedz mi pani, jak mam zaliczyć tę, która nosi moje nazwisko i przysięgła mi wierność na stopniach ołtarza?
— Panie, czyż możesz myśleć...
— Ja nic nie myślę; spodziewam się tylko i chcę się przekonać, czy moja nadzieja jest nieomylną. Wiadomo już, że nasze małżeństwo jest albo pozorem, albo też pułapką.
Małgorzata zadrżała; zapewne ta myśl i jej się nasunęła.
— Cóż więc z tego dwojga — mówił dalej Henryk Nawarski.
— Król, książę d’Alençon, książę Andegaweński nienawidzą mnie; Katarzyna de Médicis podobnież.
— O! panie, co mówisz?
— Mówię prawdę — odparł król — i życzyłbym sobie, ażeby mnie kto podsłuchał; mnie mają bowiem, że się nie domyślam zabójstwa pana de Mony i otrucia mojej matki.
— O! panie — spokojnie i z uśmiechem odpowiedziała Małgorzata — wiesz przecie, że jesteśmy sami.
— Dlatego też właśnie jestem tak otwartym; ośmielę się nawet powiedzieć pani, że nie oszukają mnie ani Francuskiego ani Lotaryńskiego dworu pochlebstwa.
— Najjaśniejszy panie — zawołała Małgorzata.
— Cóż takiego, moja przyjaciółko?... — zapytał Henryk z uśmiechem.
— Obce powiedzieć, że podobne rozmowy są bardzo niebezpieczne.
— Lecz nie wtenczas, kiedy jesteśmy sami — rzekł król — mówiłem więc, że...
Małgorzata siedziała jak na szpilkach; chciałaby zatrzymać na ustach króla, każdy, przez niego wymówiony wyraz; lecz Henryk prowadził dalej swą mowę z pozorną dobrodusznością:
— Mówiłem więc, że mi grożą: król, książę d’Alençon, książę Andegaweński, książę Gwizyusz, książę de Mayenne, kardynał Lotaryński, słowem, grożą mi ze wszystkich stron; pani wiesz, że to się przeczuwa jakoś instynktem. Wszystkie te groźby przemienią się zapewne w prawdziwy napad, od którego twoja, pani, pomoc, może mnie jedynie zasłonić; gdyż wszyscy, co mnie nienawidzą, ciebie kochają.
— Mnie?... — zapytała Małgorzata.
— Tak, ciebie — odparł Henryk z wybornie udaną szczerością — tak, kocha cię król Karol, kocha (wyraz ten dobitniej wymówił) książę d’Alençon, kocha królowa Katarzyna, kocha cię wreszcie książę Gwizyusz.
— Najjaśniejszy panie!... — wyjąkała Małgorzata.
— I cóż dziwnego, że cię wszyscy kochają? Ci, których wymieniłem, są twoimi braćmi, lub też rodzicami, których kochać nakazuje nam sam Bóg.
— Lecz do czego to wszystko zmierza?... — zapytała zgnębiona Małgorzata.
— Do tego, co już powiedziałem, że jeżeli będziesz... nie mówię już moim przyjacielem, ale moim sprzymierzeńcem, mogę tryumfować; w przeciwnym razie, zginę nieochybnie.
— O! nieprzyjacielem nigdy — zawołała Małgorzata.
— Lecz też i przyjacielem nigdy?...
— Być może.
— A moim sprzymierzeńcem?
— Będę nim.
I Małgorzata, odwróciwszy się, podała rękę królowi.
Henryk, wziąwszy podam} sobie rękę, grzecznie ją pocałował, i, nie wypuszczając jej, więcej raczej w chęci śledzenia żony, aniżeli z czułości, powiedział:
— Dobrze więc, wierzę ci pani i za sprzymierzeńca przyjmuję. Pożeniono nas, chociażeśmy się nie znali i nie czuliśmy ku sobie żadnego przywiązania, pożeniono nas, nie pytając nawet, czy się oboje na to zgadzamy. Jako mąż i żona, nie mamy nic więc sobie do wyrzucenia. Widzisz pani, że uprzedzam twoje życzenia, i stwierdzam dzisiaj to, co mówiłem wczoraj. Polityczny jednak związek zawarliśmy z dobrej woli i bez żadnego przymusu. Zawieramy go, jak dwoje uczciwych serc, które nawzajem wspomagać się winny. Nieprawdaż?
— Tak jest — odpowiedziała Małgorzata, usiłując uwolnić swoję rękę.
— Dlatego też — mówił dalej Bearneńczyk, nie spuszczając oczu ze drzwi gabinetu — w dowód szczerości naszego związku i zupełnego zaufania, opowiem pani po szczególe plan, przezemnie ułożony, za pomocą którego spodziewam się zwalczyć wszystkich swych nieprzyjaciół.
— Panie — wyszeptała Małgorzata, zwracając również oczy na drzwi gabinetu.
Bearneńczyk, spostrzegłszy, że wybieg udał mu się, mimowolnie się uśmiechnął.
— Oto, co zamierzam uczynić — mówił Henryk, jakby nie zważając na pomieszanie młodej kobiety — chcę...
— Panie!... — zawołała Małgorzata, nagle wstawszy i schwyciwszy króla za rękę — dozwól mi odpocząć; jestem wzruszona... gorąco mi... duszno...
Rzeczywiście, Małgorzata była blada i drżała; zdawało się, że upadnie na dywan.
Henryk poszedł do okna, mającego widok na rzekę, i otworzył je.
Małgorzata udała się za nim.
— Cicho! cicho! Najjaśniejszy panie! zlituj się!... — powiedziała królowa słabym głosem.
— Dlaczegóż?... — zapytał Bearneńczyk uśmiechnąwszy się — przecież mówiłaś mi pani, że jesteśmy sami.
— Tak; lecz czy Wasza królewska mość nie wiesz — że za pomocą tuby, przez sufit lub przez mur przeprowadzonej, można wszystko — słyszeć?
— Prawda, prawda — żywo i jak najciszej odpowiedział Bearneńczyk. — Nie kochasz mnie wprawdzie, lecz jesteś kobietą, uczciwą.
— Co chcesz przez to powiedzieć, panie?
— To, że gdybyś chciała mnie zdradzić, nie byłabyś mi przerywała, gdyż sam zdradziłbym się. Wstrzymałaś mnie; wiem teraz, że się tu ktoś ukrywa, że jesteś niewierną, żoną, lecz wiernym sprzymierzeńcem; zresztą mogę cię zapewnić — dodał Bearneńczyk, uśmiechając się — że wierność polityczna potrzebniejszą mi jest, niż małżeńska.
— Najjaśniejszy panie — wyjąkała pomieszana Małgorzata.
— Bobrze, dobrze, pomówimy o tem później skoro się lepiej poznamy — powiedział zcicha Henryk.
Potem, podnosząc głos, zapytał:
— Czy pani już lepiej?
— Już, Najjaśniejszy panie — odpowiedziała Małgorzata.
— W takim razie, nie będę pani dłużej nudził. Powinienem jej tylko oświadczyć swój szacunek i przyjaźń. Racz więc pani przyjąć to uczucia, gdyż je ofiaruję z dobrego serca. Teraz zaś życzę spokojnej nocy.
Małgorzata rzuciła na męża wejrzenie, pełne wdzięczności, i podając mu rękę, powiedziała:
— Zgadzam się zupełnie.
— Czy na szczery i uczciwy związek polityczny?... — zapytał Henryk.
— Tak jest.
Bearneńczyk poszedł do drzwi, przyciągając ku sobie Małgorzatę, jakby oczarowaną jego spojrzeniem.
A gdy portiera opadła już pomiędzy nimi i sypialnią, rzekł prędkim i cichym głosem:
— Dziękuję ci, Małgorzato! Jesteś godną córą Francyi. Odchodzę zupełnie spokojny. Szczera przyjaźń zastąpi brak miłości. Rachuję na ciebie, równie jak i ty z swej strony na mnie liczyć możesz. Zegnam panią.
I Henryk pocałował żonę w rękę, z lekka ją uścisnąwszy; potem powolnym krokiem wracał do siebie, rozmawiając w korytarzu z samym sobą:
— Kto tu u dyabła może być u niej? Król, czy książę Andegaweński? książę d’Alençon, czy książę Gwizyusz? brat, czy kochanek? a może też jedno i drugie? W istocie, jestem prawie zły, że oznaczyłem baronowej schadzkę; lecz dałem słowo, a Dariola czeka... trzeba więc iść. Obawiam się tylko, czy nie będzie jej przykro, że idę do niej, wstępując pierwej do sypialni mojej żony, lecz do kata! Margot, jak ją nazywa Karol IX-ty, jest stworzenie godne kochania.
Zajęty temi myślami, król Nawarry niepewnym krokiem wszedł na schody, wiodące do pokojów pani de Sauve.
Małgorzata nie spuszczała z niego oczu, dopóki nie zniknął; potem weszła do swego pokoju.
Wchodząc, spostrzegła stojącego we drzwiach gabinetu księcia; na widok jego, uczuła odzywające się zgryzoty sumienia.
Książe był posępny; na twarzy jego malowało się głębokie zamyślenie.
— Małgorzata jest dzisiaj neutralną — powiedział — za tydzień będzie nieprzyjacielem.
— A! podsłuchiwałeś więc?... — zapytała Małgorzata.
— Cóż miałem innego robić?
— I uważasz, że nie postąpiłam tak, jak przystoi na królowę Nawarry?
— Nie, lecz nie tak, jak powinna była postąpić kochanka księcia Gwizyusza.
— Mogę nie kochać swego męża — odpowiedziała królowa — lecz nikt nie może wymagać odemnie, ażebym go zdradzała. Powiedz mi sumiennie, czybyś wydał tajemnice księżnej de Porcian, twojej żony?
— Przestańmy lepiej — rzekł książę, potrząsając głową. — Widzę, że już mnie nie kochasz tak, jak wtenczas, kiedyś mi opowiadała o spisku, uknutym przez króla, przeciwko mnie i moim sprzymierzeńcom.
— Król był wtenczas silnym, a ty byłeś słabym. Teraz Henryk jest słaby, a tyś znowu silnym. Widzisz więc, że nie zmieniłam swej roli.
— Tylko na jednej scenie dwie role odgrywasz.
— Sądzę, że nabyłam do tego prawa, ocalając ci życie.
— Dobrze, pani: gdy kochankowie rozłączają się, zwracają sobie ofiarowane podarki, nawzajem więc ocalę ci pani życie, a wtedy... skwitujemy się.
Mówiąc te słowa, książę skłonił się i wyszedł.
Tym razem nie zatrzymała go.
W przedpokoju książę zastał Gillonnę, która go odprowadziła do zakratowanego okna.
Zeszedłszy do fosy, znalazł w niej pazia, z którym powrócił do pałacu Gwizyuszów.
Tymczasem zadumana Małgorzata usiadła przy oknie.
Cóż to za noc okropna!... pierwsza po ślubie!... — mówiła do siebie w zamyśleniu.
— ucieka odemnie, a kochanek opuszcza!
W tej chwili, z drugiej strony fosy, przechodził z Tour de Bois ku młynowi de la Monnaie jakiś uczeń i, podparłszy się pod boki, śpiewał:
Gdy nasze łączą się losy,
Gdy kocham nie dla pozoru,
Milczysz, jak mniszka z klasztoru.
O nie bądź dla mnie tak srogą,
Bo pomnij, moja niebogo,
Że pójdziesz i ty w kraj cieni,
A wtedy twój wdzięk się zmieni:
Różowe usteczka zbledną
Czar będzie martwotą jedną,
I wyprę się w piekle czy w niebie,
Żem kiedyś ukocha! tu ciebie.
Więc serce mi swoje daj,