Latarnia czarnoxięzka/I/Tom I/Rozdział V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Latarnia czarnoxięzka |
Podtytuł | Obrazy naszych czasów |
Wydawca | S. Orgelbrand |
Data wyd. | 1843 |
Druk | M. Chmielewski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tom I |
Indeks stron |
MARSZAŁKÓWNIE I WIELU INNYCH.
Na równinie, błyszczącéj teraz złotemi ścierniami, na których się resztą trawy pasły merynosy, ostawiony kilkudziesiąt kołkami, do których miały być poprzywiązywane drzewka, stał murowany pałac państwa Marszałkowstwa Słomińskich. Byli to także sąsiedzi Augusta — Jch dom jak zaraz widzicie, samém położeniem różnił się wielce, od domu Hrabiów. Z najwyższą niezręcznością, obrano miejsce na niego, w pośrodku trzech łanów, na pustém wzgórzu, gdzie kołki tylko reprezentowały drzewka. Nie daleko na lewo, widać było gaj dębowy, stare drzewa, staw, łąkę, i każdy się pytał, czemu nie tam postawiono dom.
Na to Marszałek odpowiadał, zawsze jednostajnie, z miną przekonywającą, że inaczej być nie mogło.
— To sam środek łanów.
Dom więc stał, jakem wam powiedział, na wysokiém pustém wzgórzu; facjatę jego zdobiły cztéry grube kolumny, niesłychanych proporcij i kształtu. Pomalowany był żółto, okiennice zielono, dach czerwono, pompa przed nim jaśniała wszystkiemi kolorami tęczy. — Na prawo były officyny, jak sam dom żółte — daléj podobnież żółty szpichlerz, żółta stodoła, żółta opodal gorzelnia i mnóstwo rzeczy żółtych, stały w lewo, frontami, bokami, ukosem do domu zwanego pałacem, z powodu cztérech kolumn i salki na piętrze. — Opasywał dom mur z wazonami na słupach garncarskiéj roboty, z wysoką bramą, dźwigającą herb i cyfrę P. S. Miało to minę jakby brama stanowiła Post Scriptum pałacu.
Niezapomniano jednak o cyfrze, i na frontonie pałacowym, od ogrodu — Uważcie co za skromność! cyfrę umieszczono od strony ogrodu — To prawda, że od dziedzińca, nie było gdzie jej przypiąć. Ogród był niechybnie angielski i o tém wiedzieli od dawna sąsiedzi od pana Marszałka z ust jego własnych; a zatém omylić się i składać niewiadomością nie mogli. — Wart ten pomnik sztuki, szczegółowego opisu.
Zajmował on — zawsze wedle słów Marszałka samego, a zatém niewątpliwie tak było — kawałek najpiękniéjszy łanu, gdzie wedle słów jego, mogło by się użąć, kilkaset kóp pszenicy. — No, a cóż począć, kiedy trzeba angielskiego ogrodu, kiedy go koniecznie potrzeba? Na tym tedy łanie, na którym niewiem jak szczęśliwym trafem znajdował się parów zarosły tarniną i głogiem, zarysowano ogród angielski. Trzeba było widziéć, jaki to był piękny ogród na planie rysowanym przez założyciela. Fraszka Sofijówka, która jak wiécie jest także tylko pięknym parowem. Zaraz pod domem ogromne dwa zasadzono klomby. Wyższe kołki oznaczały wyższe drzewa, mniejsze, krzewy i drobniéjsze plantacje — Widok był przepyszny — kilkadziesiąt tysięcy kołków, w różnego kształtu powtykanych klomby! — kończyły klomby kwiaty, których w téj chwili już nie było, gdzie niegdzie tylko jesienne astry i asterki, schylały głowy i wspaniały wołyński krzak ostu, bujał obok jakby żartując z tych przychodniów, co nieumiały rosnąć na naszéj ziemi.
Między klombami był gazon — Na nim rosły żółte łodygi dziewanny, polny czosnek i inne tym podobne trawy — Wśród trawnika, kręciły się żwirem wysypane scieszki, połamane, pozwijane na prawo na lewo i jednomyślnie wiodące do parowu. W parowie były cuda! Tarnina i głogi okrywały jego boki, był mostek na suchém rzucony, była pieczara z egipskiemi kolumnami, altana i t. d. Bo któż to godnie i dostatecznie opisze? potrzebaby na to Trembeckiego i tysiąca dukatów Potockich. —
Widok z ogrodu, godzien ogrodu samego. Oko ślizgało się, po niezmierzonych łanach JW. Marszałka, na których końcu spotykało siniejące gaje, czerniejące wały i t. d. Pełno było rozmaitości w tym widoku i ta rozmaitość jeszcze urozmaicała się co rok.— Z jednéj naprzykład strony, zieliniła się ozimina, bez końca; majowa pszenica, sinawe żyto — z drugiej żółciały ściernie, z trzeciej czerniała świéżo poorana ziębla.
Wyznajcie, że widok był cudowny.
— Takiego widoku drugiego niéma na Wołyniu, mówił Marszałek i miał słuszność. Zapomnieliśmy nawet w opisaniu o stértach, które nie mało wdzięku łanom dodawały. Nic poetyczniéj i naiwniéj pięknego, nad stértę żytnią lub pszenną. Zdaleka i po zmroku, uwodzi cię miną pałacu, stodoły, obory — prześliczne! prześliczne!
W takiém to roskoszném położeniu stał ów pałac z cztérma kolossalnemi kolumnami i kilkunastu oknami wrząd, z markizą cératową od ogrodu i t. d.
Wejdźmyż do środka.
Sień zdobiły wazony, godne ogrodu — mówię wazony, nie krzewy i rośliny, bo najwidoczniejsze w istocie, były zielone prześliczne wazony, w których tylko dla formy schły agapantusy, kaktus szerokoliści, laury i profuzja geraniów, teraz przezwanych pelargonjami, hortensii, róż i t. d. Kilku służących w zielonéj liberii, kwitło zwyczajnie pomiędzy wazonami; a rumiane ich nosy nieustępowały świéżością barwy, najpiękniéjszym różom. Na prawo był gabinet Marszałka w środku którego stał stół papiérów pełen. Cybuchy zajmowały jeden kąt, drugi kufer skórą obity, na sofie spoczywała w pokrowcu kosztowna na kanwie ręką Marszałkównéj, wystudjowana poduszka. Na ścianach kilka obrazów w ramach złocistych, wyobrażały one ciemności jak powszechnie utrzymywano i bardzo doskonale, bo na nich nic prócz ciemności widać nie było. Mylę się, na największym biała długa ręka, z jednym palcem wzniesionym do góry wystawała. Marszałek opowiadał że to był Chrystus, przez Carlo Dolce; nabyty na wagę złota.
Na górze znajdował się salon.
Rozpaczam żebym wam mógł godnie ten salon opisać. Co w nim było i czego w nim nie było. Naprzód meble mahoniowe od Testorego z Dubna, fortepian krzemieniecki cały mahoniowy, pokryty kapą zieloną, jak koń wierzchowy, dwie serwantki oryginalnego kształtu, ubrane w kwiaty robione i cukrowe świątynie. Na kominie przepyszna lampa, przed kominem ekran roboty Marszałkownéj wyobrażający wieniec z chrustu. Na podłodze rozesłany był dywan angielski przepyszny, za któren jak Marszałek powiadał, zapłacił nielicząc komory pięćdziesiąt dukatów. Zapomniałem o zégarze z fontanną, kilku figurkami i muzyką. — Grał on (przy gościach) dwa walce Straussa i Cavatiny dwie Donizettego. Marszałek dopomagał mu, i przypominał, podpowiadał nucąc bardzo przyjemnie. Na stoliku reprezentował Albumy — Magazyn powszechny, Musée des familles, Napoleon Bobrowicza i kilka jeszcze xiążek tego rodzaju. Na każdéj sofie znajdowała się poduszka szyta ręką panny Marszałkownéj, pokryta starannie. W pośrodku salonu wisiał tak zwany pająk w pokrowcu białym muślinowym wyglądający jak narzeczona idąca do ślubu. Na ścianach obrazy i sztychy — Sztychy wyobrażały historją nieszczęsnego Tipo-Saiba, którą opowiadał gościom JW. Marszałek, z niewydanemi dotąd szczegółami. Obrazy reprezentowały po większéj części ciemności także, jak w pokoju Marszałka. Na jednym tylko widać było nogę, którą z powodu widocznych na niéj nagniotków z talentem odrysowanych i śmiało kolorowanych, uważano w sąsiedztwie za jedno z dzieł najpiękniejszych Rubensa. Portret JW. Marszałka w mundurze haftowanym z dwóma orderami, z zwitkiem papiérów w ręku, i JW. Marszałkowéj w szalu tyftykowym, piórach i brylantach, zajmowały niepoślednie tutaj miejsca. Sam Marszałek zwracał uwagę gości, na talent z jakim malarz wyobraził krzyże na jego piersiach i szal na ramionach pani Marszałkowéj. Szal osobliwie, prawdziwy tyftykowy, zbliżał się wielce do pięknéj cyraty wykończeniem, i z tego zapewne powodu, wyobrażał doskonale tyftyk.
Obok salonu był pokój sypialny państwa, z paradném podwójném łożem mahoniowém, na którém oni nie sypiali nigdy. Tu była wspaniała toaleta saméj pani, okryta muślinem, klęcznik z xiążkami do nabożeństwa, dwa bukiety z robionych kwiatów pod kloszami i inne cuda natury i sztuki. Na ścianie Ś. Cecylja patronka jéjmości, grała na organie. Malowidło to, dzieło początkującego, nie było nawet do smaku Marszałkowi, który się znał na tém. Cóż kiedy sama pani, miała słabość do swoiéj malowanéj patronki.
Daléj jeszcze był pokój panny Marszałkównéj, przybytek niewinności, i wdzięków. O niewinności nic tu powiedziéć niemożem — co się tycze wdzięków, tych sporo nasypała na nią hojną dłonią natura. Marszałkówna miała lat — jak zwyczajnie, dla gości osiémnaście, dla ojca i matki dwadzieścia i cztéry. Była blondynka, jasno blondynka, pulchna, szeroka, z oczyma porcellanowo-niebieskiemi, rękoma wytoczonemi (wprawdzie trochę za grubo — ale od przybytku głowa nie boli; powiada przysłowie) — noskiem silnie zadartym, ząbki białemi, kilką tysiącami drobniutkich piegów na twarzy i innemi jeszcze wdziękami niezliczonemi. — Hrabia Alfred powiadał o niéj Qu’elle fait toujours tapisserie. W istocie pracowita ta istota, nie odchodziła od krosienek i nierzucała włóczék, chyba dla fortepianu, lub xiążki.
Miała ona guwernantkę, angielkę, dla tego, że miała guwernantkę angielkę hrabianka, a Marszałek córki swéj jedynaczki, upośledzać niedostatkiem guwernantki nie chciał. — To jednak nie ciągnęło za sobą konsekwencij żadnych, Miss Jenny, rodzona młodsza siostra Miss Fanny, na jednym statku parowym na stały ląd przybyła z nią, pomagała tylko Marszałkównie w wybiéraniu włóczek. Były z sobą w przyjaźni, a dla ułatwienia rozmowy, angielka nauczyła się trochę po polsku, bo polka niepotrafiła ani trochę nauczyć się po angielsku. Zatrudnieniem Marszałkównéj było: szyć poduszki i ekrany, których ilość niezmierną w rok produkowała, tak że konsumentów nawet nie starczyło i oddawano je po części kościołom, po części chowano w zapasie na głodne lata; grać dwie uwertury na fortepianie, pięć walców i kilka mazurków; i czytać romanse, których spełna nie rozumiała, tego tylko jasno z nich dorozumiéwając się, że mąż i kochanek — czynią dwóch, i w jednéj osobie się nie mieszczą; że kochanie jest rzeczą piękną, zabawną i użyteczną, że panna jest najpiękniéjszym kwiatem na trawniku towarzystwa ludzkiego.
Aleśmy całkiem zapomnieli o Marszałku, o wielkim Marszałku. — Słuchajcież, Słuchajcie!
Marszałek, którego oto widzicie zatopionego w głębokich myślach, nad rejestrem gorzelnianym, z cybuchem w ręku, w pantoflach i szlafroku, Marszałek ten, jak go widzicie, małym, tłustym, brzydkim, z okrągłą twarzą, szeroką gębą, nizkiém czołem, wyłysiałém ciemieniem, wiszącym podbródkiem i t. d. Marszałek ten jak go widzicie, jest dziełem rąk swoich. Tak, on to sam wié i pocichu na samym końcu przyjaciołom powiada. Był on synem ubogiego ślachcica i nie jedynakiem nawet, bo młodszych braci, trzech jeszcze zostało, w stanie szczęśliwéj, złotéj mierności, on tylko jeden się zbogacił. A jak?
Był długo plenipotentem — nic lepszego jak być długo u bogatego plenipotentem, człowiek tak się przejmuje fortuną, że niewiedziéć jak potém nagle staje się bogatym. Z plenipotenta był possessorem, z possessora urzędnikiem sądu powiatowego, niekiedy jeszcze trudnił się i interessami, nareście kupił jeden majątek zadłużony tanio, rozprawił się z wierzycielami po sądach, wyszedł obronną ręką; kupił majątek drugi, wygrał trzeci i tak stał się panem jakeśmy to już widzieli z pałacu; któren natychmiast postawił. Żonaty od dawna, na starość doczekał się pociechy z córki, wyszywającéj, jakeśmy także widzieli, niezliczoną ilość poduszek i ekranów. Marszałek był to człowiek jak mówią z głową, sam nawet to o sobie powiadał, a kiedy sam powiadał, tém samém już wątpić nie można. Był człowiek z gustem, człowiek uniwersalny, znał się doskonale na gospodarstwie, na interessach, nawet na obrazach, których przedmioty odgadywał i tłumaczył z nieporównaną łatwością, znał się na muzyce, znał się wreście, co najważniéjsza, na ludziach. Miał téż skutkiem tylu znajomości ton doktoralny, pedagogiczny, zawsze wszystkich uczył, objaśniał i poprawiał, wszystkim radził. Swoją rolę pana grał doskonale przy gościach.
Co się tyczé Marszałkowéj, któréj exystencij śladów, przechadzając się po pałacu odkryć niemogliśmy nigdzie, i domyślać się tylko wypadało jéj po córce, — co się tyczé Marszałkowéj, była to zacna niewiasta, stworzona na żonę dla uczonego Marszałka, potulna, posłuszna, wierząca w nieomylność męża jak w kabałę, słuchająca go jak wyroczni. Niebyła jednak bez własnych i niemałych dodatnich przymiotów, a te składały się z wielkiéj i głębokiéj znajomości spiżarni, i kuchni. W domu, przed gośćmi i publiką, była niczém, niczém w interessach, niczém w wychowaniu jedynéj córki; ale za to wszystkiém w spiżarni i kuchni. Niekiedy, ale to rzadko w wielkich dniach gali, sam Marszałek dyktował obiady; i wtedy nawet spuszczał się jeszcze w wyborze leguminy na panią Marszałkowę.
Pomimo swojego upodobania w zajęciach domem, pomimo wyłącznego gustu do spiżarni i kuchni, Marszałkowa, umiała reprezentować, kiedy tego było potrzeba. Nikt od niéj wspanialéj, godniéj, poważniéj, niesiedział na kanapie przy gościach, nikt z większą przytomnością umysłu, nieprowadził rozmowy, nikt lepiéj niepotrafił utrzymać powagi nienaruszonéj.— To, wyznajmy szczérze, winna była niemniéj mężowi, jak wrodzonym swym talentom. Marszałek sam jéj wychowaniem, że tak powiém do salonu, zajmował się.
On to ją wyuczył siedziéć, poważnie się uśmiéchać, kłaniać, kiwać głową, gdy na co odpowiedziéć trudno było, odchrząkiwać dla przerwania długiego milczenia i mnóstwo tych tajemnic bez których żadna pani, niepotrafi być dobrą gospodynią domu.
Marszałek rad był z dzieła swojego i utrzymywał, że żona jego, gdy się ubierze w szal tyftykowy i brylanty, nie ustąpi żadnéj hrabinie, w siedzeniu na kanapie i odchrząkiwaniu. W tém miał najzupełniéjszą słuszność.
Teraz gdyśmy dali poznać czytelnikom dom Marszałkowstwa, wprowadźmy ich, w życie téj szanownéj pary.
Jest to ranek jesienny. Marszałek weryfikuje rejestra gorzelniane, Marszałkowa z kluczykami przy spiżarni, żwawy spór wiedzie z kucharzem o ilość masła, którą chce użyć do obiadu. Nie poznałbyś Marszałkowéj, tak się zamaskowała, brudnym szlafrokiem, czarnym fartuszkiem i zmiętym nocnym czépkiem. Taż to sama, co dwa dni temu, w tyftyku prawdziwym (za co Marszałek ręczy) — przyjmowała dostojnych sąsiadów hrabiów, robiąc dla nich herbatę, w ogromnym srébrnym samowarze? Zaledwie poznać ją można. O kobiéto, zmienna istoto, prawdziwy motylu, co wyrastasz z poczwarki — oto są dzieła twoje! Nawet w lokach, nierównie młodszą się wydaje. A teraz patrzcie, jeźli byście jéj nie wzięli za klucznicę!
I Marszałek téż, nie myślałbyś że to plenipotent, a nie pan tego wspaniałego pałacu i przepysznego angielskiego ogrodu? — W téj chwili rozmawia z pisarzem i rządzcą; posłuchajcie, jak z napoleońską przytomnością umysłu, on co tyle ma na głowie (nielicząc łysiny) zapytuje o każdy korzec zboża, o każdą ćwierć pośladów. Niepospolity człowiek! niepospolity człowiek! Sam to nawet nie raz o sobie powiada.
Zaturkotało przed oknami, już wyjrzał, już poznał czy kłaść wice-mundurowy frak z krzyżami, czy zostać w szlafroku — Zostać w szlafroku, powiedział sobie i został w szlafroku. —
Lecz coż to zaturkotało w dziedzińcu? Pokorny to wózek zaprzężony trzema chłopskiemi konikami, na koźle chłopak w świtce z kapturem, siedzenie okryte kilimkiem. Poznał Marszałek swego brata, po skromnym ekwipażu; posprzątał rejestra, otulił się szlafrokiem i nieukontentowany potarł się dłonią po brodzie.
— Oj ci krewni, ci krewni! Że człowiek zrobił w pocie czoła fortunę (o pocie sumienia nie wspomina) — to już ciśnie się do niego każdy, każdy się do niego przyznaje, każdy u niego czegoś prosi, ciągle żebrzą, naprzykrzają się ustawicznie — Hm! odprawić ich niemożna, żadnéj delikatności. Ah!
Drzwi się otworzyły, wszedł przybyły pan brat; średniego wieku mężczyzna w kapocie, dość czysto, ale ubogo ubrany; z twarzą spokojną, bladą a smutną. Marszałek kiwnął głową siedząc na kanapie.
— A pana Alojzego!
Pan Alojzy podszedł ku bratu i pocałował go w ramie.
— Cóż tam słychać i co tam słychać, panie Alojzy?
— At, zachciał, Marszałek, po staremu, źle ta i źle, niedostatek —
— Zawsze jedna piosenka panie Alojzy.
— Zawsze jeden los Marszałku.
— Czemuż bo nie starasz się, nie pracujesz —
— Alboż nie pracuję —
— No — ale czemu skutku nie widać, jak powiada Hrabia, który u mnie wczoraj był na herbacie — skutku! hę! skutku! Ot, widzisz u mnie —
Pan Alojzy smutnie kiwnął głową.
— Jak tam u pana Alojzego urodzaj? hę? U mnie pszenicy huk, pójdzie do Gdańska kilka tysięcy korcy!
— Użąłem sześćdziesiąt kóp, Marszałku, ale połowę wróble wypiły, nie będzie omłótna — A tu podatek —
Marszałek nie słyszał, lub niechciał o podatku słyszéć.
— No, a co tam nowego —
— Nowy podatek, rzekł uśmiéchając się pan Alojzy.
— A! wiém, wiém!!
W tém weszła w stroju porannym Marszałkowa i mocno się zmięszała zastawszy obcego, który ją ujrzał tak niestósownie do stanu swego ubraną — W niedostatku jednak tyftyku, pełen powagi i surowości wyraz przybrała na się, podała końce palców Panu Alojzemu do ucałowania i zamruczawszy coś na ucho mężowi, pośpieszyła uciec drugiemi drzwiami. —
— Oto Panie gospodynia — rzekł Marszałek — gospodynia! Dobry ja gospodarz, ale i ona! A! widziałeś Panie Alojzy tę poduszkę, to nowa robota mojéj córki — Hę? prawda, że prześliczna? prawda?
— Jak kupna — odpowiedział Pan Alojzy.
O tak! moja Adelaida inaczéj nie robi, wszystko jak zagraniczne, jak kupne. To cudo talentów ta dziewczyna! A widziałeś nową karetę wiedeńską Panie Alojzy, za którą zapłaciłem trzystu czerwonych złotych, extra sprowadzenia?
— Niewidziałem i nieciekawym. —
— No? a toż czemu?
— Ja się na tém nieznam.
Marszałek coś zamruczał — spójrzał w okno.
— Będziesz na obiedzie?
Brat nie wiedział co odpowiedziéć —
U mnie obiad o trzeciéj po południu — każ koniom odejść —
Skłonił się Pan Alojzy i wyszedł.
Ledwie się drzwi zamknęły za nim, nowy turkot na dziedzińcu, drugi wózek zajechał. Marszałek z widoczném ujrzał go nieukontentowaniem.
A to nasłanie jakieś! czy co! A toż kto znowu? kobiéta! dzieci! Hm! hm!
Zadzwonił na służącego.
— Pójdź dowiédz się kto to taki —
— Pan Alojzy —
— Ale drugi wózek —
To Pani Felixowa —
Marszałek się potężnie zmarszczył i gębę skrzywił.
Choć uciekaj! Już tylko nie widać, jak się tu zjedzie cała familja, rzekł do siebie. My Panowie, nigdy od tego ubóstwa opędzić się nie możemy. Cóż że brat, że siostra, że oni ubodzy, a ja bogaty! Bogaty, to sobie — każdy sobie! każdy sobie. Zaraz chcą żeby im pomagać, pomagać — każdy ma swoje interessa, obowiązki.
Tu razem z Panem Alojzym, weszła do pokoju, Pani Felixowa, niemłoda już kobiéta okryta perkalikowym szlafrokiem i czerwoną ogromną chustką, w czépku z żółtemi kokardami, z woreczkiem paciorkowym na ręku. Za nią wtoczyło się dwoje dzieci, dziewczynka w szlafroczku i czépeczku i chłopiec w mundurowym studenckim surduciku. Wszyscy począwszy od matki, ucałowali pokornie ręce Pana Marszałka, który ich jakiémś mruczeniem niezrozumiałém pozdrowił.
A! a! Pani Felixowéj — jakże tam! — proszę siadać — Siadaj Panie Alojzy —
— Przyjechałam z dziatkami do brata odpowiedziała Pani Felixowa — podziękować. —
— A! a! niéma za co — to jest? ale za coż —
— Za obietnicę Pana brata —
— Mów siostro Marszałka, poszepnął Alojzy.
— Obietnicę? spytał Marszałek. Jaką?
— A co byłeś łaskaw kilka tygodni temu małego Felisia, obiecać oddać do szkół. — U mnie Panie Marszałku, nędza, wdowi chléb, łzawy chléb, a dzieci pięcioro — Tego roku nie urodziło, a siedzi nas dwie na jednym chłopie. Bóg widzi niéma z czego wyżyć, i okryć niebożęta, a tu już Felisiowi dziesiąty rok, czas do szkół — Siostra Marjanna, biéduje, ale niechajże, to ona przynajmniéj ma same córki, a u mnie trzech synów —
Marszałek słuchał patrząc w okno. —
— Dzięki tobie, będzie jednym mniéj na głowie, jak go oddasz do szkół; pomyślisz o nim. Ucałuj Felusiu wuja w nogi, w nogi, dodała matka podprowadzając go. To twój dobrodziéj, z jego łaski będziesz miał kawałek chleba.
— No no — dość, rzekł odsuwając się Marszałek, kwaśno — już jak się słowo dało — oddam Felisia do szkół — Ale pani siostra także nie zapominaj o nim, bo to ja, bo to wam się zdaje, że ja jestem miljonowy, a ja, ja mam interessa, ja muszę żyć z ludźmi, dom otwarty — Ja co mam, to expensuję i zmagam się dla was.
Siostra i brat spójrzeli po sobie —
— A mnie myślicie mało życie kosztuje? Raz wraz Hrabiowie, Xiążęta, człowiek z niémi żyje i musi się pokazać — A edukacja Adelaidy, co saméj guwernantce płacę dwieście pięćdziesiąt dukatów! — To to wam się tak zdaje, a wy bogatsi odemnie. I westchnął.
— Ach! bracie, pomienialibyśmy się jednakże, szepnęła Pani Felixowa. A twoje dobre serce dla nas. Bóg ci nagrodzi.
— Nie bardzo się téż dla nas zmoże — pomyślał Pan Alojzy.
W tém miejscu rozmowy, piękny wiedeński koczyk Augusta, zatoczył się przed ganek.
Marszałek spójrzał, porwał dzwonek i zaczął krzyczéć.
— Héj! Fedor! Fedor! kozak! héj! A no! Ubiérać sie, fraka, fraka! A drugi niechaj leci do Pani, obiad przerobić! Jéjmość niech włoży mantylkę, com jéj przywiózł z Żytomiérza. Prosić gości na górę — Zdjąć cératę ze stolika, kapę z fortepiana! A no prędzéj prędzéj że — Marudy, — Frak z krzyżykiem — Legumina z konfiturami — Kapki z krzeseł pozdéjmować! —
Pan Alojzy i Pani Felixowa, będzie na obiedzie, dodał — będziecie na obiedzie. Ja wam każę tu nakryć osobno na dole, tu wam będzie wygodniéj. Oznajmić Pannie Adelajdzie żeby wnieśli nieznacznie nową poduszkę i położyli na kanapie, — tę co wczoraj skończono — Aha! kapki z poduszek pozdéjmować! Do obiadu srébrne półmiski, niechaj Pani wyda i rądel, i rądel wielki! Jan pójdzie do lochu, dwie butelki węgierskiego, jedna szampana, jedna reńskiego, jedna tego czerwonego co w kącie — No — dawaj frak — z krzyżykiem.
Posłać do kuchni, a tym czasém śniadanie , co pozostało od czwartkowego, sér i konfitury — A! to biéda, że wszystko na mojéj głowie.
J Marszałek wytoczył się pośpiesznie do salonu, na spotkanie gości.