Latarnia czarnoxięzka/II/Tom II/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Latarnia czarnoxięzka
Podtytuł Obrazy naszych czasów
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1844
Druk M. Chmielewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały Oddział II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.
MALARZ.

ROZDZIAŁ I.



NAZAJUTRZ obudzili się nasi podróżni, wśród warkotu powozów i dźwięku rozkołysanych dzwonów, i chwilę milcząc przysłuchiwali się temu gwarowi, co jest oddechem miasta, głosem jego powszednim. Brzmiał ón im w uszach jakoś dziwnie, po długim na wsi pobycie, wydawał się oznajmieniem czegoś ważnego. Potrzeba się wdrożyć, aby nie słyszéć go i nie uważać nań, a to dla każdego w parę dni dopiéro następuje; kiedy piersi do powietrza, oczy do migania i ruchu, uszy do wrzawy przywykną.
Otwarły się drzwi dyskretnie, powolnie, i z uśmiéchem pełnym łagodności, poufałości, nadziei, z ręką na jarmułce, z sygnetem na ręku, laską pod pachą, w palonych butach, cynamonowym surducie, z bródką wyczesaną, wytrefionemi pejsami, — wszedł faktor hotelu. Jak wszyscy obcować przywykli z coraz nowemi ludźmi, faktor posłał naprzód wzrok badający, aby wiedziéć z jakiego tonu zacząć. Dla niego dość tylko spojrzenia, do wymiaru ukłonu, intonacij głosu i uśmiéchu, nawet do oznaczenia przedmiotu konwersacij. Na wszelki tylko przypadek, we drzwiach przybrał jak najpokorniejszą minę; a po wymienionych kilku słowach, już stanął na pewnym stopniu, pewien siebie, wiedząc przynajmniéj, jak i jakiemi słowy przyjezdnych badać. Piérwsza taka rozmowa, jest zawsze z obu stron badaniem.
— Czego oni potrzebują? na czém zarobić? po co przyjechali? myśli faktor.
Przyjezdni radzi by się tylko co najwięcéj nowin dowiedziéć.
— Kto tu wczoraj do hotelu wieczorem zajechał? spytał Staś.
— Z Wołynia jakieś panie.
— Pójdź że się dowiédz jak się zowią.
Żyd popędził się jak strzała, rad że został użyty, bo to go już kreowało i stanowiło na przyszłość, faktorem Jasnych Panów.
Po chwilce powrócił.
— Pani Prezesowa N...
— A! nasza prezesowa! zawołał August.
— I synowa.
— I Natalja! dodał Staś.
— Co za szczęśliwe spotkanie! I stanęły w tym samym co my hotelu!
— Otóż mamy i znajomych — a kto w mieście ma jednego znajomego, może już powiedziéć, że ma znajomych — Chwała Bogu!
— Znajdziemy ich tu bez liku, a co nam zabraknie, o to się postaramy łatwo.
Rozprawiając o Prezesowéj i Natalij, nasi podróżni poczęli się ubiérać, by pośpieszyć za tysiącem pokupek i potrzeb piérwszych na miasto, do znajomych dawnych, z odwiedzinami, z ciekawością. Staś który w piérwszéj chwili przyjął oznajmienie o przybyciu Nalalij z jakąś radością, teraz nagle sępiéć począł i zamyślać się. Nie wiémy czego, a może i ón sam nie wiedział.
Czyż wié kiedy człowiek dokładnie, dla czego się smuci, czemu się weseli? Nasze smutki i rozpacze najczęściéj przychodzą nie wiedziéć jak i dla czego. Małe rzeczy dręczą nieznośnie, wielkie przechodzą niepostrzeżone — pospolicie usposobienie wewnętrzne więcéj niż okoliczności czynią człowieka szczęśliwym lub nieszczęśliwym. Wszystko jest podobno w nas, ale tém co jest w nas najmniéj rządzim.
Wychodząc w miasto, spojrzeli po sobie August ze Stasiem, mówiąc oczyma:
— Zajdziem do Prezesowéj?
— Naturalnie.
W sąsiednim paradnym numerze stała Prezesowa. Zastali już obie panie ubrane i wybiérające się na miasto, jeszcze pośpieszniéj od nich; bo kobiéty naprzód muszą się ubrać, nim cokolwiek bądź poczną w mieście; a ze wsi nigdy się nie przyjéżdża ubraną. Trzeba się do mody lokalnéj zastosować koniecznie. Najobojętniéjsza na strój kobiéta, choć trochę się musi nastroić, do miejsca, do którego przyjedzie.
— A! jakżeśmy się dawno nie widzieli? i gdzież się spotykamy! na czużynie jak to po prostu powiadają! Zawołała śmiéjąc się Prezesowa i pośpieszając naprzeciw gości. Prawda że dawno panie Stanisławie!
— Wieki.
Natalja z daleka się ukłoniła, nie bez trochy poruszenia, potém odwróciła się do okna i nareszcie do przybyłych dopiéro; jak gdyby jakieś piérwsze wrażenie ukryć i przezwyciężać musiała.
— Dla czegóż? jak? po co? jesteście panowie w Warszawie? spytała Prezesowa.
— Na to trudno odpowiedziéć, rzekł August, musiałem pojechać dla Stasia, który się trochę za miastem zatęsknił; przyjechałem w charakterze Mentora.
Staś spojrzał wielkiemi oczyma.
— Piérwszy raz o tém słyszę! byłem pewny, że ja jadę dla twego towarzystwa wuju.
Obydwa się rozśmieli.
— A to doskonałe! zasmiała się Prezesowa, więc panowie zupełnie jesteście w położeniu mojém i Natalij — Natalja utrzymuje że przyjechała dla mnie, a ja po cichu myślę, żem się tu przyciągnęła dla niéj.
Wszyscy się śmieli, prócz Natalij.
— Zresztą tém lepiéj że niémamy celu podróży i sami nie wiémy po co tu jesteśmy, najprzyjemniejsze podróże są — bez celu, tak jak najmilsze nam rzeczy, są rzeczy nieużyteczne, a tylko miłe; nieprawdaż?
— Największa w świecie i tak dalece prawda, dodał August, że najmilsze rzeczy są to często rzeczy najszkodliwsze nawet.
— O! to znowu co innego!
— Wszystko to z jednego wypływa.
— Może, ale tak głęboko nie chcę się zapuszczać. Więc rzecz dowiedziona, dodała Prezesowa, że się musiemy bawić, doskonale bawić. Ja myślę zamieszkać czas jakiś, szukam mieszkania — chciałabym je miéć na Nowym Świecie, albo na Krakowskiém, choćby na Miodowéj, a w ostatku, tu gdzieś niedaleko Ratusza. Muszę biegać za mieszkaniem.
— Ale my przecie możemy pani usłużyć i dopomódz rzekł August. Dla nas to będzie rozrywką, dla pani ulgą, bo pewnie pilniejsze odwiedziny u pani Zejdel.
— O! jak pan znasz nas i nasze nieszczęsne modniarstwo! śmiejąc się szczérze dodała Prezesowa. Dobrze, dobrze — panowie mi wynajdziecie mieszkanie, a my z Natalką pójdziemy tym czasem za gałgankami po magazynach. Tylko proszę was bardzo nie drogie mieszkanie, nie wielkie, osiém do dziesięciu pokoi wszystkiego — koniecznie i naturalnie od frontu, koniecznie i naturalnie au premier.
— Ale to się samo rozumié.
— Nie zabiéramy więc czasu, paniom.
— Ani my panom — bo podobno, takżeście nie dawno przybyli.
— Wczoraj.
— Słyszysz Natalko! To traf szczególny! O! o! kiedy tak zaręczam że i panowie pobiegniecie naprzód do krawców, dorzuciła grożąc, choć pod sekretem — ale to się wyda, poznam zaraz nowe sukienki.
Odchodząc wszyscy się śmieli, prócz Natalij, która przez cały czas odwiedzin, była ponura, przymuszona i milcząca. Oczy jéj kilka razy spotkały wejrzenie Stasia i zwróciły się gdzie indziéj. Niecierpliwie mięła wstążki kapelusza i zamyślała się ciągle.
Staś miał czas przypatrzéć się jéj i podziwić wielkiéj, jaką w niéj dostrzegł odmianie. Nie była to wcale Natalja jaką widział piérwszy raz na kontraktach, wesoła, śmiała aż do exageracij, swobodna i z góry na świat i ludzi patrząca, bo silna sobą kobiéta. O nie — na czole młodém siadła jakaś troska czarna i przemarszczyła je na dwoje. Długo musiała ryć w sercu, póki przeszła na czoło i ślady na nim zostawiła. Oczy płonęły ogniem jeszcze, ale płomień ich, był niespokojności gorączkowéj, a nad niémi brwi nauczyły się marszczyć. Usta pobladły, głowa się nieco pochyliła na ramiona, sama kibić jakby pod ciężarem jakim, na lewo się przegięła — co nie było bez wdzięku pewnego. Znać było w téj kobiécie, i jakieś ukryte żądze tajone w głębi, i jakąś walkę; i znużenie jakieś, znużenie na sercu, na umyśle, znużenie bezczynności, przetrawienia, znużenie, które często podobne jest i towarzyszy prozaicznemu znudzeniu.
Staś westchnął wychodząc nad Natalją, ona powiodła za nim oczyma, ale obojętnie i prawie pogardliwie. Ona mu jeszcze nie przebaczyła, on ją już całkiem zapomniał.
— Czémże teraz żyje, ta ognista kobiéta, rzekł półgłosem — wątpię, żeby jéj spokojne małżeńskie szczęście i kolébka dziécięcia wystarczyć mogła?
— Wiész przecie zapewne, odpowiedział August, że stała się literatką, i całe życie swych piersi przelała — na papiér.
— To smutne, odrzekł Stanisław — nie znam fenomenu nadnaturalniejszego nad kobiétę — pisarza. Kobiéta powinna kochać, żyć, ciérpiéć, trzpiotać się nawet — ale nigdy pisać. Wystaw sobie kochankę autora.
— Nie mogę, bo bym się w podobnéj nie zakochał nigdy! odrzekł August.
— Ani ja!
— Ostróżnie! A pamiętasz Natalją?
— W ówczas jéj się nie śniło o autorstwie.
— Myślisz? Ona i w ówczas już, musiała marzyć o sławie Korynny!
— Biédna! najbiédniéjsza z kobiét! Co by miała żyć, ona chce obserwować życie, opisywać życie, malować je; co by miała kochać, ona myśli, jak wystawić miłość.
Ale to los najnędzniéjszy w świecie, jak wszystkich piszących; jest to przedawanie życia za —
— Ja niewiém za co.
— Ani ja.
— Myślę że za trochę sławy.
— Sławy! Tak, może, bo sława otacza kobiéty gronem wielbicieli, ciekawych.
— I one im wierzą, one wierzą temu zebraniu ciekawych, co tak się w koło nich gromadzą, jak koło Dioramy, lub skoczka na linie; mój Boże! mój Boże!
— To smutne — Bo cóż kobiécie do jéj życia królowéj dodać może ta nędzna, ta mizerna, chłodna cześć gapiów! to współczucie zowiące się niém, a będące tylko zimną ciekawością głupców, co wielkiémi nazwiskami, zowią rzecz nikczemną. Cześć ludu, to albo szał bez rozumu i wyrozumowania, rozpalający się od niewidzialnéj iskry jakiéjś; albo udanie chłodne — albo — ale dajmy pokój. Dokąd idziesz?
— Do krawca.
— I ja.
— Idziemy więc razem.
— Naturalnie.
Poszli. Nikt podobno fizjonomij ulic Warszawskich, w różnych dnia porach i różnych stolicy miejscach, nie odmalował lepiéj od Piwarskiego, którego Album wiele braknie jako dziełu sztuki, ale za to na charakterze nie zbywa. Owe postacie żydów, przekupek, przekupniów, rzemieślników, może jedynie miejscowości cechę noszące; doskonale są pochwycone u Piwarskiego; nawet przybysz chłopek jak wyśmienicie się prezentuje z oryginalnémi prowincij piętnami. A służącaż, a kucharka warszawska, te typy (wyraz uświęcony) miejscowe, jak wyśmiénicie narysowane. W godzinie rannéj jeszcze, wszystko to żyło, kręciło się i snuło. Z rynków wracały przypóźnione kucharki odliczając resztę pieniędzy, z kościołów śpieszyły służące, oglądając się po za siebie i przed siebie, żydzi czarnémi chmurami suwali się patrzając w okna kamienic, a bióraliści pędzili do stolików, wysuwając się z kawiarni.
Chłopczyk nosił mokrego, małego, starego poczciwego Kurjerka. — Naturalnie podróżni nasi pochwycili go skwapliwie. Możnaż się bez niego obejść w Warszawie? Któś tam powiedział i bardzo słusznie, że pojąć Warszawy bez Kurjerka nie podobna. Jest to cóś jéj tak właściwego, jak stary Zygmunt, co tam nieruchomy stoi na wysokim kolosie, z krzyżem i mieczem, godłami przeszłości — (któż niewié że godłem naszych czasów, jest machina parowa i pióro gęsie?). Wróćmy do Kurjerka! Czego w nim niéma! Oto ogłoszenia o transportach świéżych nut i xiążek, oto opisanie świéżo odbytego uroczystego obrzędu religijnego, nekrolog potém, zdanie sprawy z koncertu, i polityka króciutko i anegdoty, a wreście ta czwarta stronnica tak wielką grająca rolę w dziennikach francuzkich i tu na małą skałę. Tylko zamiast ogłoszeń xięgarskich, farmaceutycznych, szarletańskich, zamiast Pâte de Regnaut, Pommade du Lion, Compagnie d’assurance l’Europeene, le Phenix etc. Eeau antiophtalmique, Mariages, Objets d’art (Susse) etc. etc. w Kurjerku domowe sprawy. Ten sprzedaje barany, ten kocz, ów konia, temu zginął piesek, pierścionek, pulares, w tym ogródku grać będzie muzyka, w drugim któś zaśpiéwa. Ale najszérzéj i najczęściéj zajmują tu miejsce ogłoszenia, jakich w żadnéj francuzkiéj reklamie nie znajdziesz; są to — zgadnijcie?
Są to prosto liczne cetle małych i większych restauracij i traktjerów. Rzekłbyś spójrzawszy na nie, że poczciwa Warszawa, jest najgastromiczniéjszém miastem w świecie! Dowiadujesz się bowiem codziennie, gdzie gotują flaki, gdzie pieką kurczęta, gdzie znajdziesz raki i szparagi, gdzie szczupaka i stokfisz. A do tego jakże tanio! Żadne podobno miasto nie poszczyci się tak porządną, smaczną i wykwintną nawet kuchnią, jak warszawska. Co to za obiady począwszy od kosztownych specjałów olbrzymiéj sławy aristokratycznego Mary i Poirier aż do dwuzłotówkowych, składających się z barszczu, huzarskiéj pieczeni, flaków, pieczystego i leguminy! A co za piwa!!
Dajmy pokój temu przedmiotowi, moglibyśmy się w nim utopić, a przynajmniéj nim rozpić; bo ileż to rodzajów doskonałego piwa ma Warszawa — A i o jadle i o zabawie i o napoju i o wszelkiéj rzeczy tyczącéj się wewnętrznego życia Warszawy dowiész się najlepiéj z Kurjerka, który jest kronikarzem miasta, każdodziennym, każdochwilowym, liczy pulsacje stolicy, że tak powiém i zapisuje najmniéj znaczące symptomata. Cała Warszawa, aż do jéj literatury (bez przymówiska) jest w Kurjerku; i bez kwestij, ze wszystkich gazet jakie tu wychodzą, najoryginalniéj miejscowości piętno, nosi to pisemko.
Nasi podróżni weszli do krawca, który ich naprzód zmierzył oczyma, potém miarą i pocieszonych nadzieją surdutów i fraków, z ukłonami za drzwi wyprawił. Tu jeszcze po staroświecku nie wzdrygają się krawcy, szyć z danego im materjału i nie narzucają jak gdzieindziéj, droższych towarów, jako warunku swojéj usługi. Rzemieślnik warszawski, choć się wycywilizował, ma cóś zawsze staroświeckiego w sobie. Niemówię o przybylcach, którzy wszędzie są jednemi — przybylcami, gonigroszami. Przypomniawszy sobie, że mieli szukać mieszkania dla Prezesowéj, wzięli doróżkę nasi panowie i pojechali naprzód Krakowskiem, wyglądając karteczek z napisem: Do najęcia. Doróżkarz, który ich wiózł, stary szpakowaty wyga, amator zapewne wybornego piwa, na jakiém nie zbywa Warszawie, z czkawką i czerwonym nosem, spójrzał po podróżnych, kiwnął głową jakby mówił — Znam już was i zatrzasnąwszy drzwiczki, odwrócił się spytać:
— A dokąd?
— Wprost, przed siebie — powoli.
Zaciął szkapy i ruszyli.
Niedaleko odjechawszy, zastanowili się dla kartki wywieszonéj, która wskazywała mieszkanie na piérwszém piętrze. Na dole tego domu, był szynczek ubrany gęsto ustawionémi flaszkami, beczułkami, i cały woniejący spirytusowémi wyziéwy. Z niego wyskoczył ociérając usta, po kielichu kminkówki, stary niby to szwajcar, wielce uprzéjmie, wiodąc panów naszych po wschodach, ani bardzo wytwornych, ani znakomicie czystych.
— Ale tu mój kochanku, rzekł August, cóś koło was brudno!
— Jak? jakto? spytał zdumiony odwracając się przewodnik — to brudno?
— Mnie się zdaje —
— Pan w całéj Warszawie czyściéj nie znajdziesz! To brudno! to brudno! A jużciż nie może być życia bez śmiécia Dobrodzieju!
— Prawda, ale mogłoby przecie, być gdzie indziéj, nie pod nosem i na wschodach.
— I co to za śmiécie, rzekł mrucząc i ruszając ramiony sługa — co to za śmiécie! to sama czystość jeszcze! niech no pan zajrzy do sąsiada, oto pan dopiéro powié mi, jak mu się podoba! A to! cóż to! troszki łupinek, trochę siana, trochę trzasek, wszystko rzeczy czyste i naturalne. Tam ja panu nie powiém co się dzieje na wschodach! Dość że psów bez miary! Na pierwszém piętrze psy, na drugim koty, na trzecim koty i psy, na poddaszu jeden ale dobry — A co jest i co żyje, to wszystko chodzi na spacer na wschody! Hm! mądréj głowie dość na słowie, a pan mówi, że tu nieczysto! To szkło panie! Gdzie pan znajdzie czyściéj.
To jest mieszkanie do najęcia.
Zapukał.
— Mieszka tu kto?
— Nie, Panie.
— Ale któś jest?
— To tak tylko, pozwoliłem malarzowi z drugiego piętra do czasu rozlokować się tutaj. Widzi Pan staremu lokatorowi czasem nie można odmówić, zwłaszcza gdy mieszkanie wakuje. A to dobre człeczysko — o! — dodał z expressją — dobre człeczysko — a maluje! To dopiéro panowie zobaczycie malowanie, jakiego mówią i za granicą trudno! Ón panie maluje do kościołów i wielkie do sufitu obrazy. Samego Pana Boga widziałem u niego namalowanego, a jak! ot zobaczycie.
Zapukał i spójrzał dziurką od klucza.
— Jest panie, ale maluje, a jak maluje to dobrze pukać potrzeba, żeby posłyszał. Niedawno zupełnie go okradli, w biały dzień, a ón panie tak się zatokował, że ani o tém wiedział — Bo już panie kiedy maluje, to gdyby drugi najtężéj spał, i to — z przeproszeniem — upiwszy się.
Zapukał znowu.
— Kto tam!
— Ja, panie Leonardzie, Grześ, do usług, dla mieszkania — panie.
— Zaraz, zaraz.
Otworzyły się drzwi nareście, i w nich pokazał się naprzód młody, przystojny, blady mężczyzna, dość wysokiego wzrostu, w bluzie zielonéj, bez sukni, z paletą i malsztokiem w ręku, któren nieruchomie jakby wyrwany ze snu, wlepił oczy w przybywających.
Grzesio zdjął czapeczkę i zęby na znak powitania pokazał.
— To proszę pana — dla mieszkania.
— Wolno obejrzéć? spytał August.
— Bardzo proszę.
Młody malarz wprowadziwszy przybyłych, obojętnie ukłoniwszy się, pobiegł do stojącego na trójnogu poczętego obrazu wielkiego i stanął do malowania nie tracąc czasu.
Przybyli, wpadli niespodzianie w łapkę — potrzeba było oglądać mieszkanie, które Grzesio nadzwyczaj uprzejmie, nieszczędząc słów natchnionych kminkówką pokazywał; a tu wabiły mimowolnie porozwieszane obrazy, pozaczynane szkice i sam malarz, co już znowu stał u trojnogu i cały w swéj pracy, cały w sobie, malował.
Staś i August oba lubili sztukę, oba na nią, że tak powiém wygłodnieli, rzucili się więc na oglądanie malowideł, żywiéj daleko, niż do widzenia mieszkania. Próżno Grześ reflektował, nic nie pomogło. Stali patrzając po ścianach, latając oczyma to na malarza, to na jego dzieła. W tém improwizaném mieszkaniu, bo widać było, że malarz tu nie żył, tylko czasami przychodził, czuć już i znać, te pełne uroku, nędzy i poezyi, uniesień i niedostatków, wzruszeń i zawodów, życie artysty. Meble gospodarskie ustąpiły do salonu, a wielki jadalny pokój, służył za malarnią, jedno tylko w pół od dołu zasłonione okno, oświecało go. Małe chłopię tarło żółty ugier na ogromnéj płycie, drugi towarzysz, nabijał płótno do gruntowania, na szranki (chassis). Na kilku krzesełkach rozrzucone były rysunki ołówkiem, krédą czarną i czerwoną, próby, szkice, studja. Na ziemi, osłoniona chustą mokrą, wyglądała gliniana makietka nieskończona; kilka sztuk gipsów walały się po kątach. Na oknie leżał flet, cały pobryzgany farbami. Obrazy rozpoczęte, wyobrażały różne przedmioty; znać nie wszystkie artysta sam pojął i z dobréj woli, z serca wysnuł, niektóre widocznie na zakaz robione, pośpiesznie, dość zimne tylko formy przedstawiały. Naszkicowane były śmiało, pośpiesznie, a jakby dla prędkiego pozbycia się ich, ale i w tych nawet dostrzegłeś trochę życia i uczucia; choć łatwo je było odróżnić od ulubionych utworów, con amore wykończonych, i tchnących namiętném przejęciem się przedmiotem. W téj dziwacznéj galerij — pokończonych, w pół skończonych, naszkicowanych ledwie, podmalowanych tylko i zapylonych a zapomnianych obrazów i obrazków, mało było portretów. — Kilka głów smutnych patrzyły z szranków, za pyłem jak za mgłą zasute. Reszta, były to sceny z historji świętéj i z pospolitego życia naszego kraju. Zdziwiło przybyłych, że tak nie wiele ujrzeli tu portretów, gdy zwykle u naszych malarzy to wyłączne prawie zatrudnienie i jedyna robota. Stali szepcząc, oglądali się i nie postępowali daléj. Młody malarz spostrzegł zapewne ich wejrzenia, nie począł jednak rozmowy i nie dał im widziéć nawet, że o tém wiedział; oni napróżno krążyli pół słówkami go zaczépiając, milczał i malował. Była to skromność czy duma? Ja myślę że ostatnie uczucie, naturalne w artyście, na którym zwykle się nie poznają. Uznane jeniusze są łatwe i poufałe, niepoznani ludzie, osłaniają się dumą swoją, bo bez niéj rozbili by się, o zwątpienie. Niepostradana wiara w siebie czyni ich dumnemi i utrzymuje przy życiu. Po długiém oglądaniu obrazów, na które gospodarz wcale się zdawał nie zważać, poszli wreszcie obejrzéć resztę mieszkania, które pośpiesznie przebiegli, nie zastanawiając się mimo nie ustannych obserwacij Grzesia, który wszystko admirował i admirować im kazał.
Nazad potrzeba było powracać przez pokój w którym pracował artysta.
— Musisz się z nim poznać, rzekł August do Stasia.
— I jabym bardzo tego sobie życzył.
— A więc sprobujemy tego dziczka zaczépić.
— Sprobujemy.
Weszli znowu do jadalni; a gdy Grześ nie spracowany, wiéść ich chciał na dół oglądać składy i stajnie, August przystąpił do malarza.
— Bardzo przepraszamy pana, żeśmy mu drogą chwilę zabrali, przeszkodzili do pracy może, byli powodem roztargnienia — my bardzośmy szczęśliwi z tego trafu co nas tu sprowadził, bośmy z prawdziwą przyjemnością, oglądali utwory tak znakomitego artysty.
Młody człowiek odwrócił się poważnie, a z uśmiéchem łagodnym, skłonił głowę i milczał, ale gdy August skończył, dodał:
— Pan żartuje — nie jestem wcale znakomitym artystą. Jest ich kilku w Warszawie, ale ja się do nich nie liczę. Moje roboty nie warte widzenia, są to próby człowieka, co ucząc się walczy ze sztuką jeszcze, są to kilka robót dla mnie, a kilka dla ubogich kościołków wiejskich.
— Jakto, zapytał Staś niecierpliwie — pan się dobrowolnie poniżasz!
— Ja! panie! nie wcale! Znam siebie i położenie swoje.
— Ale to jako próby — są prześliczne próby, szkice pełne śmiałości i łatwości, wykończone zaś obrazki, rzadkiego wdzięku!
— Panowie nadtoście na biédnego artystę łaskawi! z gorzkim uśmiéchem dodał malarz.
— Jeśli to nie są zamówione roboty — dodał Staś, możebyś pan zgodził się odstąpić mi którą z nich.
Malarz się zapłonił, nie wiém z radości, niepokoju czy niewiary.
— Które, jakie? zawołał żywo.
Staś wskazał portret, na który poglądał ciekawie od początku. Był to fantazyjny obrazek, którego główną figurą postać kobiéca.
W białéj sukience, z wiankiem bławatków na głowie i ogromną wiązką różnego kwiecia w ręku, siedziała pod drzewem młoda, miła dziewczynka z czarnémi śmiejącémi się oczkami, czarnémi gładko uczesanemi włosami i uśmiéchem na ustach, przez który przeglądały białe ząbki. Było cóś w wyrazie téj twarzy sympatycznie porywającego.
— To portret mojéj siostry, za nic go oddać nie mogę.
— Szkoda, rzekł Staś, wielce mi się podobał —
Artysta westchnął i spuścił oczy na paletę.
Poprawując wybór Staś wskazał pejzaż, wystawujący dzikie jakieś miéjsce, między skałami, nad rzéką. Na piérwszym planie ogromnych drzew kilka — w głębi biało ubrane mnichy szli długim szeregiem niosąc trumnę jednego z braci — Chmurnego nieba kawałek z za podrapanych skał wyglądał. Cała kompozycja tchnęła poważnym, ciężkim smutkiem.
— To jest do wzięcia, było kilkakrotnie na naszéj wystawie, ale nie znalazło amatora. — Cena? szepnął Staś.
— Prawdziwie, nie wiém, odparł malarz — dla mnie, może się zdawać małą, dla pana wielką — Sam pan bądź sędzią.
— A ja, przerwał August, proszę jeśli można, o tę scenę naszą obradową, dawną.
Artysta zgodził się za bardzo umiarkowaną cenę, którą mu z największa ochotą, złożyli przybyli amatorowie. Zdawał się nawet zdziwiony szczęśliwym trafem i począł powoli rozchmurzać się.
— Wiécie panowie, rzekł z pewną exaltacją właściwą nieprzywykłym do szczęśliwych trafów — to piérwsze roboty moje, tak wspaniale nagrodzone! Gdyby mi więcéj takiego szczęścia! nie byłbym zmuszony po dwieście złotych malować obrazów do kościołków i po sto złotych mazać portretów, możebym wreście kiedy, choć pieszo, choć o kiju zawędrował do ojczyzny artystów — do Włoch!
I zakrył twarz ręką, odwrócił się, otrząsł, potém ścisnął Augusta i zawołał.
— Obrazy oczyszczę, odwernixuję i odeszlę — dajcie mi panowie swój adress.
— Gdybyś pan pozwolił rzekł Staś, to byśmy sami po nie dowiedzieli się, a może téż moglibyśmy mu być jeszcze użyteczni w czém, dla mnie zaś w szczególności, byłoby bardzo miło, nazywać się pańskim przyjacielem. Ja tak szacuję zapał i zamiłowanie sztuki.
— A! panie, zawołał artysta — nie mów mi tego jeźli nie chcesz, bym ze szczęścia oszalał! Być że to może? Jam przywykły do boju, do wzgardy, do popychania i prześladowania, ja niémam nikogo, niémiałem w życiu co by mnie pojął i zachęcił.
I dwie poczciwe łzy puściły się po jego twarzy.
— A! dodał, to jakiś dzień szczęśliwy, który obchodzić będę w mojém życiu. Może głos panów zjedna mi choć odrobinę wziętości, któréj drudzy tak wiele, a ja mam tak mało, bo nie dla siebie jéj pragnę. Dla mnie! trochę powietrza, wody, chleba, farb i płótna, trochę światła i kawał dachu — to dosyć. Sztuka się sama nagradza, niebieską słodyczą tworzenia, któréj kto nie uczuł — ten nie żył, i że żył konając powiedziéć nie może. Ale ten pęzel biédny — utrzymuje moją matkę, moją siostrę — wszystko co mam najdroższego na ziemi; i pracując od rana do zmroku, ledwie je wyżywić mogę, ledwie im wypracować nędzny, bardzo nędzny chleba kawałek! Często wszystkiemi naszemi łzami oblany.
Wieleż to razy — dodał, zwątpiłem o sobie i chciałem szukać innego chleba, innego sposobu zapracowania na życie! — Ale nad siły moje, było zrzeczenie się sztuki.
— Wiész pan zapewne, przerwał mu August, że nic się nie dostępuje bez pracy i boju, a nadewszystko wytrwałości. Wszystko potrzeba zdobywać, Alexander Macedoński kraje, artysta wziętość, sławę — bojem musi zagarnąć. Męztwo, jenjusz, szczęście i wytrwałość, wszystkiego dojdą.
— Jeśli śmierć nie zajdzie im drogi! odrzekł artysta smutnie, a śmierć łatwo pochwyci tego, co na jeden dzień, traci walkę z sobą samym, zapasy żywotne całych lat. O! gdybyście poznać, gdyby policzyć mogli ciérpienia niepoznanych i skazanych na wątpienie o sobie; łzy ich —
Na te słowa otwarły się drzwi z wielkim trzaskiem, i, z piosenką na ustach, z hałasem, wpadła kobiéta. Wszyscy się zwrócili ku niéj, ona widać nie spodziéwała się zastać nikogo i wchodziła swobodnie śpiéwając, a na progu malarni, zawołała:
— Leonardzie! Leonardzie! gdziéżeś odszedł od trójnoga! gdzieś się podział?
W tém obéjrzała się, obaczyła gości i chciała cofnąć.
Staś wlepił w nią oczy ciekawe, przeczuł że to była siostra malarza i z portretu poznał do razu. Wiele ognia było na płótnie, ale w niéj! o ileż więcéj jeszcze. Tamten obrazek tak ożywiony, przy niéj się wydał bladym, umarłym, zimnym nic nie znaczącym. Też same oczy, śmiéjące się usta, ta sama nawet trafem biała sukienka, ale co za różnica natury od sztuki! Tamto było snem, cieniem, echem tylko, przy wzorze.
Dziewczynka zastanowiła się, zmieszała, postała chwilkę na progu, bo była ciekawa, potém zawróciła się i uciekła na górę. Słychać było tupotanie nóżek po wschodach wiodących na drugie piętro. Goście nasi upewniwszy się, że Leonard przyjmie ich odwiédziny, pożegnali go ściśnieniem dłoni i przyjacielskiém wéjrzeniem. On porzucił paletę, bo był nadto poruszony i zamknąwszy drzwi na klucz, ruszył także na górę, zapewne matce się pochlubić swojém niespodzianém szczęściem.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.