Legendy (Niemojewski)/W ostatniej chwili

<<< Dane tekstu >>>
Autor Andrzej Niemojewski
Tytuł Legendy
Wydawca Księgarnia H. Altenberg
Data wyd. 1902
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło skany na commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron





W OSTATNIEJ CHWILI.



O

Około bramy Gnojnej stał mały, nędzny domek. Mieszkał tam stary Eliakim, od dwudziestu lat ślepy. Dwaj jego synowie trudnili się sprzedażą gołębi w przedsionkach świątyni; ale nie powodziło im się świetnie. Córkę wydał za ogrodnika jednego z zamożniejszych mieszkańców Betleem; ale i tam nie było błogosławieństwa Bożego. Po kilku latach zięć wręczył córce list rozwodny, co przyprawiło o chorobę i śmierć matkę Ruchlę, żonę Eliakimową. Córka zrazu zamieszkała przy ojcu, a potem — przepadła gdzieś w świecie. Synowie również nie bardzo troskali się o ojca. Odstręczało ich niepomierne skąpstwo starca. Z początku usiłowali różnymi sposobami wyłudzić bodaj coś od niego, ale gdy się to nie udało, zaniechali go. Eliakim żył sam. Jedynym jego przyjacielem, towarzyszem i przewodnikiem był duży kij. Towarzysz ten wiódł go co rano przez uliczki do źródła, gdzie Eliakim obmywał końce palców, możliwie małą część twarzy, a następnie z dłoni pił ożywczy trunek. Potem kupował na mieście parę daktylów i fig, które spożywał w domu. Nieodzownym pokarmem jego był także czosnek, który przygłuszał głód, a po którym pamiętało się długo, ze się jadło. Eliakim odbył, niby ostatni żebrak, wiele pielgrzymek do głośniejszych źródeł uzdrawiających, o których mówiono, ze przywracają światło dzienne. Lecz każda pielgrzymka kończyła się nowym zawodem. Eliakim udawał się również do słynniejszych cudotwórców. Ci jednak za uzdrowienie żądali zapłaty z góry i to zapłaty tak wysokiej, że Eliakim aż się za głowę złapał. Próbował targować się z nimi, ale to się na nic nie zdało. Z każdej takiej wycieczki wracał Eliakim oburzony do najwyższego stopnia, trzęsąc się z gniewu na samo wspomnienie rozmów, toczonych z tymi cudownymi uzdrawiaczami. Zdawało mu się, że najchciwszy mieniacz jerozolimski jest bardziej ludzki i uczciwy, że mniej bezczelnym jest celnik z przed bramy Gnojnej. Zapłata z góry! Niech najpierw uzdrowią, niech najpierw dadzą oku ten słodki promień! Wezmą pieniądze, nie pomogą, gdzie ich potem szukać i to jeszcze staremu ślepcowi, o którym synowie zapomnieli, o którym córka zapomniała, od którego stara Ruchla odeszła do grobu i od którego chyba sam Adaszem odwrócił twarz...
Pomiędzy jedną pielgrzymką do cudotwórcy a drugą, upływało zazwyczaj kilka lat namysłów, zwątpień, skarg, budzącej się nadziei, zbierania wieści o nowym lekarzu, obliczań i wreszcie gotowania się do drogi. Niekiedy opanowywała Eliakima niepohamowana żądza odzyskania wzroku. Buntowała się w nim dusza, że inni widzą, że poruszają się swobodnie po świecie, dążąc ku majętnościom i dostatkom. Ślepota była nietylko kalectwem, ale i przeszkodą w zbieraniu miłych staterów, których z rokiem każdym w worku Eliakima ubywało. Wygrzewając się na dachu swego nędznego domostwa, obliczał, ile lat żyć może za swoje statery, wydając tyle, ile wydaje, oraz jak długo wogóle żyć może. Rachunek wykazywał dowodnie, że przy zachowaniu dotychczasowej oszczędności mógłby żyć lat pięćset. Ale figi są coraz droższe, nawet daktyle, czosnek także — i będą jeszcze droższe! Jakiemuś sprawiedliwszemu cudotwórcy trzeba będzie także kiedyś zapłacić za uleczenie dużo, dużo! Eliakim wstrząsnął się — a może kiedyś ukaże się dno worka? Za cudowne uzdrowienie trzeba będzie również jakąś ofiarę złożyć w świątyni. Kapłani mogliby się o uzdrowieniu nie dowiedzieć; ale przekupnie, dbający o zbyt swego towaru, dowiedzą się na pewno i doniosą władzy. Właśni synowie zdradzą go! To są chciwi i nieużyci ludzie! Powinien był ich właściwie przekląć, ale się bał. Przekleństwo to straszna rzecz. Nie, tego nie uczyni... Czuł na dnie duszy, że nie miał prawa tego uczynić. Myśl tę przygłuszał w sobie. On nie chce ich przekląć, bo jest dobry, bo jest nieszczęśliwy, sterany, zdeptany przez los. Niech im jednak Bóg jego krzywdy nie pamięta! Inni synowie nie odstępowaliby ślepego ojca, sami wodziliby go do cudownych źródeł, umówiliby się z jakim uzdrawiaczem, zapłacili... A oni!?
W tym czasie począł się na nowo wywiadywać o czarowników i posłyszał, ze krąży właśnie między Betanją a Jeruszalaim jakiś nowy cudotwórca, który leczy przez wkładanie rąk. Eliakim nie ufał nazbyt tej metodzie; ale jednak zastanowiło go to. Wypytywał, ile ów cudotwórca za każde uzdrowienie bierze? i zdziwił się niepomału, gdy się dowiedział, że mąż ów nie żąda żadnego wynagrodzenia. Eliakim uśmiechnął się. Nie wierzył. Albo wieść kłamie, że uzdrawiacz leczy skutecznie, albo też kłamie, że czyni to za darmo.
Wrócił do domu i długo nad tem myślał. Do Betanji niedaleko. Drogę pamięta jeszcze, choć nie odbywał jej tyle lat! Zresztą możnaby tego uzdrawiacza przydybać kiedy w samem mieście. A gdyby spróbować? Nie żąda wynagrodzenia, nie żąda nic, czemu nie spróbować?
Ale nie, to niemożliwe! On musi czegoś żądać.

I mąż ów istotnie żądał czegoś. Eliakim dowiedział się przy źródle od jakiegoś żebraka, że żąda — aby weń uwierzono. Starzec nie mógł tego zrozumieć. Uwierzyć weń? Niech tylko uzdrowi, Eliakim będzie wtedy w niego wierzył, ach, jak będzie wierzył! Będzie wszystkim rozpowiadał o nim, będzie go sławił...
Nazajutrz dowiedział się z niepomiernem zdumieniem, że mąż ten nie jest jakimś pokątnym uzdrawiaczem, albo kryjącym się przed okiem władzy cudotwórcą, ale rabbim. Rabbim? To zaiste coś niezwykłego. Rabbim? Nauczycielem? Wykładaczem Pisma? I zarazem cudownym lekarzem?
Zastanowił się raz jeszcze nad metodą „wkładania rąk“. Podobno używać tego mieli egipscy lekarze. Lecz jakież było zdumienie Eliakima, gdy się dowiedział, że ów niezwykły rabbi niekiedy nie dotknie nawet cierpiącego, jeno błękitne oczy wzniesie ku niebu i porusza wargami.
Co to jest? Co to być może?
Myśl o tym dziwnym człowieku nie opuszczała go teraz. W nocy nie mógł zasnąć. To też był jednym z pierwszych, którzy wtedy posłyszeli w okolicy bramy Gnojnej niezwyczajny gwar i hałas.
Począł nasłuchiwać. Rozeznał odrazu, że straż kapłańska kogoś prowadzi. Skrzywił się niechętnie i znowu próbował zasnąć. Ale wrzawa wzmagała się i doszła w końcu do niebywałych rozmiarów. Starzec siadł na łożu, a wprawne jego ucho rozróżniało wszystko, co się w uliczkach działo. Zbliżają się do jego domku. Ale kto się zbliża? Jeszcze nie straż. To tłum, tłum bardzo liczny, zbiegowisko. Kogo oni tam prowadzą, ie tłum tak hałaśliwie się zachowuje?
Śród ważkiej uliczki usłyszał następujące okrzyki, którym wtórowały wybuchy śmiechu:
— Patrzcie, wielki mówca idzie!
— Pogromca uczonych i kapłanów!
— Ten, który spojrzeniami rozpędza łudził
— Rebe, to ty jesteś? A poświećcie pochodniami, bo go poznać nie można!
— Co tobie, rebe? Skąd te sińce? Tyś chory? Czemu nie uzdrowisz siebie samego?
Eliakim drgnął. Dzika wrzawa między ścianami domów rosła ustawicznie.
— Uważajcie, idzie najmędrszy człowiek w całym kraju!
— Trzymajcie go mocno, bo gdy spojrzy na sznury, to pękną!
— Rebe, uzdrów mnie, mam kolkę w boku! Przodem zaś rozlegało się:
— Uważajcie! Wiodą kogoś na rozprawę z Synhedrionem!
— Proroka wiodą!
— Proroka z Galilei!
— Pierwszego proroka z Galilei!
— Nie udają się w Galilei prorocy! Eliakim począł gorączkowo szukać kija, a znalazłszy go, dźwignął się z łoża i ruszył do przedsionka. Nogi pod nim drżały. Sunął jak duch, dotykając ściany lewą ręką, a prawą wyciągając kij przed siebie. Stanął wreszcie u drzwi, odsunął zaporę i przestąpił próg. Wrzawa ogłuszyła go. Zadławił się chmurą kurzu, począł kaszleć i spluwać, a tymczasem tłum się oddalił.
Eliakim próbował krzyknąć za odchodzącymi, ale nikt wołania jego nie słyszał. Po chwili wszystko dokoła ucichło, a wrzawa rozlegała się w głębi miasta.
Eliakim siadł w progu i nasłuchiwał. Ręce i nogi drżały mu jak w zimnicy. Po głowie latały różne myśli. Teraz dopiero jął sobie przypominać, o czem poprzednich dni słyszał, ale na co najmniejszej uwagi nie zwrócił, jak wogóle na wszystko, co nie wiązało się bezpośrednio z jego kalectwem. W świątyni jakiś młody rabbi toczył spory z kapłanami. Rabbi? Ależ on cudowny lekarz miał być także rabbim? A może to ten?
Nagle Eliakim zerwał się na równe nogi. To na pewno on! Leczy biednych, uzdrawia nieszczęśliwych i nic w zamian nie żąda, prócz wiary. Czemu oni takiego człowieka więżą? Czemu prowadzą na rozprawę z Synhedrionem? I to teraz właśnie, kiedy Eliakim zamierzał wybrać się do niego. To jest ostatnie głupstwo!
Eliakim utopił drżącą rękę w siwej, rozwianej brodzie i począł szybko kombinować. Po chwili wstał, drzwi od wewnątrz zasunął na rygiel i przez ogród wydostał się na uliczkę. Nagle jednak zawrócił do domu, dowlókł się do łoża, sięgnął z ukrycia worek skórzany i schował go w bezpieczniejszem miejscu. Dopiero teraz podążył w głąb miasta.
Gdzieś w dali huczała odległa wrzawa, a wprawne ucho Eliakima rozpoznało, że to na górnem mieście i prawdopodobnie przed domem arcykapłana. Niewyspany i znużony starzec ruszył w tamtą stronę. Niebawem pot wystąpił mu na czoło. Dyszał ciężko, tchu poczynało mu w piersi brakować, ale nie ustawał.
W uliczkach było pusto. Tylko tu i owdzie ludzie wychodzili na dachy i coś między sobą mówili. Kilka razy Eliakim zamierzał ich zagabnąć, ale nie uczynił tego. Jedni nie będą chcieli z nim gadać, inni nie będą umieli go objaśnić. Szkoda czasu.
Zbliżał się coraz bardziej do onego gwaru. Jakaś moc wstąpiła w niego i począł iść szybciej. Pot lał się ciurkiem z jego czoła, spływał na policzki i kapał z brody. Eliakim drżał na całem ciele.
Wtem na skręcie uliczki buchnął w niego gwar, wrzawa. Aha, to tu. Ale wtem zbladł, przystanął i z ogromnym lękiem cofnął się ku ścianie. Posłyszał świst kamieni. Nakrył głowę szatą. Kamienują go, pomyślał. Pospólstwo z dalszych szeregów rzuca kamieniami tak nieostrożnie, może Eliakima trafić... Ale wnet uspokoił się, gdyż przekonał się ostatecznie, że nie rzucano kamieniami, tylko błotem i że obecnie słychać tylko niepomierną wrzawę.
Widocznie uwięziony znów musiał znajdować się w tłumie, bo zbiegowisko ryczało:
Uważajcie, już nawrócił Annasza!
— Rebe, mów, czy Annasz pokłonił się tobie?
— Czy teraz idziesz nawracać Kajafasa?
— Kajafas ustąpi ci miejsca, a czapkę rogatą zdjąwszy, włoży na twoją głowę!
— Syn cieśli będzie najwyższym kapłanem!
— Ustępujcie mu z drogi! Kroczy mędrszy od Salomona, na którym nie poznaliśmy się!
Ciżba ruszyła, Eliakim gonił ją, ale nie mógł nadążyć. Na nowem skrzyżowaniu się ulic tłumy stanęły, a natomiast rozległy się nowe wrzaski:
— Fałszywego proroka prowadzą!
— Sądźcie fałszywego proroka!
— Który się wynosi nad proroki i Pismo!
— Który lud podburza!
Eliakima ogarnęła wściekłość. Wiedział doskonale, kto i kiedy ludność Jeruszalaim podburzyć może. Wszak on sam był niegdyś używany do takich robót i dobrze mu za nie płacono. Kiedy Synhedrion popadł w zatarg z tetrarchą, jak się Eliakim uwijał! Hej, hej! Motłoch jest jak lampka olejna, która pochyla płomień w stronę dmuchnięcia możnych i uczonych. Ale jeśli dmuchnie kto inny, płomyk ani drgnie. Wszędzie, wszędzie, tylko nie w Jeruszalaim! Może jeszcze podczas świąt, gdy napływają tłumy z odległych okolic, ale nie w warunkach zwyczajnych, gdzie od Synhedrionu przez wszystkich mieszkańców przeciągnięty sznurek zależności, i gdy ktokolwiek z Rady siedmdziesięciu pociągnie, wszyscy mieszkańcy chylą się jak jeden mąż... Ci, co tam krzyczą, są głupi! Jego pytać, Eliakima! Ileż on zebrał staterów za ono przewlekanie sznurka przez obywateli...
W tej chwili ogarnęła starego skąpca trwoga, czy aby istotnie dobrze ukrył w domu worek. Była chwila, że chciał znowu zawrócić, ale uspokoił się. Wrzawa to przycichała, to rosła. Eliakim wmieszał się w tłum, począł się rozpytywać i niebawem dowiedział się, że istotnie na rozkaz kapłanów pojmano owego rebego, że w domu Kajafasa odbywa się nadzwyczajne posiedzenie członków Synhedrionu i że prawdopodobnie wywiodą podsądnego na górę Trupich Czaszek.
Tymczasem na niebie poczynało świtać. Blask wschodzącego dnia zgromadził w ulicach nowe tłumy, w które wmieszały się niebawem różne wybitne osobistości. Otoczyły ich natychmiast gromady ciekawych.
Głoszono o niesłychanem zuchwalstwie rebego, o jego bluźnierstwach i wywyższaniu się. Pospólstwo rzadko kiedy miało sposobność zetknięcia się z takiemi znakomitościami. Wytworzyło to specyalny nastrój, a mówcy zyskiwali w tej chwili największą popularność. Tłum przejmował się ich wywodami i gotów był uczynić wszystko, czegoby od niego zażądano.
— Cały Synhedrion ciągnie dziś za sznur, po myślał Eliakim. Co ten rabbi sobie narobił!
Starzec był rozgorączkowany. Niestety, nikt nie chciał mu udzielić wyczerpujących objaśnień, bo wszyscy garnęli się dokoła mówców. A gdy starzec począł być natarczywym, krzyknął ktoś:
— Widzicie ślepca! Rebe go uzdrowi!
Powstał śmiech. Inni poczęli wołać:
— Poprowadźcie go do przedsionka, niech rebe spróbuje na nim swej siły!
— Własnemi oczami ujrzymy cud!
— A nuże, ślepcze! Staniesz się sławnym jak ten, którego plecy w tej chwili krwią ociekają!
Eliakim uląkł się ogromnie. Tłum począł go popychać i dawać mu szturchańce. Wtem ciżba jakby na dany znak umilkła i rozległ się poważny głos:
— Dajcie spokój biednemu kalece. Dość mamy do roboty z niepoczciwcami, którzy nam spokój nocny zakłócili.
Eliakim odetchnął, zwrócił się w stronę, skąd płynął ów głos poważny, wzniósł ręce i począł drżącym a podniesionym głosem wymawiać błogosławieństwo.
Wtem u progu pałacu zawrzało. Tłum jął wrzeszczeć przeraźliwie. Eliakim wysunął się czemprędzej ze zbiegowiska w pustą boczną uliczkę.
Przystanął i nasłuchiwał. W uliczce panowała cisza. Posłyszał za sobą cichy męzki płacz. Uderzyło go to.
Płacz pochodził z piersi jakiegoś starca, który leżał czy klęczał u muru i łkał. A w łkaniu jego było tyle żalu, bólu, rozpaczy, ze Eliakim jeszcze się bardziej zaciekawił.
Zbliżył się tedy do łkającego i przemówił do niego. Ale ten długo nie mógł słowa wydobyć z siebie. Wtedy Eliakim szepnął:
— Ty może jesteś jego uczniem?
Zapytany łkał wciąż. Eliakim jął wzdychać.
— Czy ten rebe był doprawdy tak miłosierny, jak powiadają?
I pytał znowu po chwili:
— Czy on przez wkładanie rąk uzdrawiał naprawdę?
— Czy uzdrawiał! — jęknął łkający.
Eliakim pochylił się nad nim i szeptał coraz natarczywiej:
— Więc uzdrawiał?... Chrome i kalekie uzdrawiał?... Ślepe uzdrawiał także?... Na pewno?... I takich, którzy od wielu, wielu lat utracili światło dnia?... Czy i takie?
— On uzdrawiał dusze, nietylko ciała — krzyknął z rozpaczą ów człowiek.
— Ja się ciebie nie pytam, czy dusze uzdrawiał, tylko czy niewidome uzdrawiał. Ty mi odpowiadaj na to, o co się ciebie pytam... Bo widzisz, ja niewidomy... ślepy... od wielu lat ślepy... Ja uwierzę w niego... niech mi tylko zdejmie bielma z oczu... I żadnej nagrody nie żąda?... Na pewno żadnej?
Wtem wrzawa poczęła się zbliżać do miejsca, w którem się znajdowali. Ów łkający mąż jął się szybko oddalać i jakby ze strachem.
Eliakim stanął przy murze. Zbiegowisko ruszyło w stronę pałacu namiestnika.
Słońce tymczasem wypłynęło nad dachy domów i poczęło przygrzewać. Z wszystkich stron napływały tłumy, dążąc w stronę, w którą prawdopodobnie poprowadzono rebego. Eliakim skręcał z uliczki w uliczkę, podchodził do zbiegowiska z różnych stron i cofał się w obawie, aby go ruchliwy i nieuważny motłoch nie porwał, nie przewrócił i nie stratował.
Przed pałacem namiestnikowskim rozlegała się taka wrzawa, że Eliakim nie był w stanie nic wyrozumieć. Doskwierał mu głód, paliło go pragnienie. Lecz uczuł, że losy jego splotły się teraz z losami pojmanego. Oni go nie mogą stracić, muszą go wypuścić! A jeżeli to niemożliwe, to musi być możliwem co innego. Eliakim winien w jakiś sposób dotrzeć do więźnia. Ale w jaki sposób? To inna rzecz. Przecież rebego odrazu nie wyprowadzą za miasto i nie zamęczą. Odstawią go najpierw do więzienia, potem rozpocznie się sąd namiestnikowski. Możnaby przekupić straże. To nie powinno kosztować wiele... Lecz prawdopodobnie strzec go będą legioniści, a to niedobrzy, nieużyci ludzie. Przekupić ich trudno. Ale ostatecznie przekupić trzeba.
Łamał sobie głowę ślepiec, a tymczasem zbiegowisko rosło, wrzało, jak gdyby burza zawisła nad miastem i wszystkie swoje grzmoty w jeden nieustający huk złączyła.



*

Delegacya Synhedrionu zbliżała się do ratusza. Na dużym placu przed gmachem municypalnym zaroiło się od pospólstwa. Żołnierze stojący na straży dali hasło, a wnet z przedsionka wybiegł oddział z włóczniami i mieczami. Delegacya chciała wstąpić na schody, ale żołnierze zatarasowali przejście włóczniami.
Oburzeni starcy jęli gwałtownie domagać się wpuszczenia, a tłum wył i przyjmował groźną postawę. Żołnierze jednak z flegmą starych legionistów stali w rzędzie, nie zważając na miotanie się starców i na wrzaski pospólstwa.
Niebawem zjawił się dziesiętnik, oznajmiając, iż namiestnik kazał delegacyi czekać.
Traktował ich pogardliwie; czuli to, ale zbyt byli roznamiętnieni, aby teraz myśleć o swej godności. Stali tedy przed schodami, dając oznaki najwyższego zniecierpliwienia.
Nareszcie pojawił się setnik, kazał żołnierzom nieco się rozstąpić i przepuścić delegacyę wraz z pojmanym. Zaledwie jednak przeszli, szereg znowu się zamknął, odpędzając pachołków, którzy rebego wiedli. Delegatom kazano wejść do izby w głębi, a rebego usadowiono na kamiennej ławie przy ścianie.
Posłuchanie u namiestnika nie trwało długo. Niebawem bowiem on sam ukazał się w otwartych drzwiach, sunąc na czele delegacyi.
Była to typowa rzymska postać o twarzy wygolonej, krótkiej, o nosie pięknie w łuk zarysowanym. Przybrany w togę perłową i wieniec z liści pomarańczowych, odbijał wyniosłą postawą od schylonych i pokurczonych starców. Na twarzy jego igrał uśmiech dumy, ironii i lekkiego traktowania. Stawiono przed nim rebego. Obrzucił go bystrem spojrzeniem, a spostrzegłszy ślady uderzeń i znękanie na obliczu, skrzywił się i szepnął:
— Barbari...
Następnie popatrzył gniewnie po tłumach i rzekł do setnika:
— Cóź ta hołota tu robi?
Lecz w tej chwili pospólstwo podniosło niesłychany wrzask:
— Rebego ukarać, rebego ukarać, ukarać!
Namiestnik był niekontent. Zwrócił się do więźnia i rzekł łagodnym głosem:
— Coś uczynił, iż lud twój tak występuje przeciw tobie?
Rebe milczał.
Zastanowiło to wytrawnego patrycyusza. Więc baczniej mu się przyjrzał i rzekł jeszcze łagodniej:
— Nie chcesz się bronić?
Ale i tym razem rebe nie odparł ani słowa. Namiestnik uśmiechnął się. W oku błysnęła mu złośliwość.
— Podobno podajesz się za króla żydowskiego? — zapytał ironicznie.
Wtedy rebe przechylił nieco głowę w tył i odrzekł:
— Tyś powiedział!
Wysunęli się natychmiast delegaci, trzęsąc wskazującymi palcami i wołając:
— On tak ciągle odpowiada! To wykręty, to dwuznaczność! Żali nie wierzysz, panie, członkom Synhedrionu? On podburzał lud, podawał się za króla, obraził cesarza, którego namiestnikiem jesteś!
Wielkorządca zmarszczył brwi, spojrzał na nich groźnie i postąpił krok naprzód. Cofnęli się tedy ku ścianie, on zaś obrócił się znowu do rebego i przemówił niezmiernie łagodnie:
— Wyjaśnij. Niech wiem, czy mam wierzyć tym brodaczom, czy nie?
Wtedy rebe jął mówić głosem suchym, urywanym:
— Gdybym podburzał lud, to tłumy tamte, które w tej chwili na mnie powstają, wznosiłyby okrzyki na cześć moją... Gdybym był królem, to straż moja rozcięłaby te więzy i na ciebie z orężem ruszyła... Królestwo moje nie jest z tej ziemi... Wyszedłem z prawdy i do prawdy dążę...
Gdy to mówił, twarz namiestnika uśmiechała się ironicznie, potem oczy zaszły mgłą, wreszcie niesmak zarysował się na obliczu. Pomilczał chwilę, ruszył ramionami i obrócił się do delegatów:
— Ja w nim żadnej winy nie znajduję.
Powstała wrzawa. Delegaci poczęli mówić jeden przez drugiego. Pospólstwo wydawało nieludzkie ryki, wznosząc ramiona i potrząsając rękami.
— Ukarać rebego, ukarać rebego! — domagano się ze wszystkich stron.
Wtedy namiestnik podniósł głowę, a gdy się nieco uciszono, zawołał:
— Ja go tedy ukarzę!
Skinął na żołnierzy. Ci powiedli rebego do izbicy po lewej, skąd niebawem zaczęły dobiegać uderzenia chłosty. Namiestnik kazał delegatom odejść a sam ruszył w głąb gmachu. Ale delegaci pobiegli za nim, żądając wyraźniejszej decyzyi. To rozgniewało namiestnika. Skinął na straż i kazał ich strącić ze schodów. Następnie ruszył wolnym krokiem i zniknął za drzwiami.
Tłum patrząc na strącanie starców ze schodów, przyjął tak groźną postawę, że oddział musiał pochylić włócznie. Starcy znalazłszy się śród tłumu, wytrząsali rękami, grożąc skargą do Rzymu. Pospólstwo miotało urągliwe słowa na oddział legionistów.
Tymczasem pojawił się namiestnik znowu, wiodąc za rękę rebego. Tego zaś trudno było poznać. Na głowie miał wieniec uwity z cierni, z pod których sączyła się krew. Przyodziano go w szatę szkarłatną a w związane ręce wetknięto pręt palmowy.
Zdumiony tłum umilkł na chwilę, a namiestnik wskazując na rebego, rzekł z dziwnym uśmiechem:
— Oto istota ludzka!
W głosie i w uśmiechu tkwiła cała pogarda dla tego ludu brodaczy, którego zaciekłości nie mógł zrozumieć.
Zaledwie jednak wymówił te słowa, kiedy zerwała się dzika wrzawa, podobna do ryku szalejącej burzy. Delegaci w dole wymachiwali rękami, wołając:
— Kara główna, kara główna! Namiestnik nie zważając na te wrzaski, kazał żołnierzom rozwiązać rebego. Ale wtedy wrzask doszedł do granic ostatecznych. Delegaci krzyczeli:
— Wypuszczasz tego, który się mienił królem żydowskim!
— Tego, który dopuścił się obrazy majestatu!
— Tego, który uczynił zamach na władzę cesarską!
— Jeżeli cesarz się dowie, będzie ci wdzięczny!
— Strzeż się, bo cesarz ma takich, którzy mu doniosą, jak go bronisz!
Tłum począł nacierać na gmach. Straż nie mogła tylcami włóczni powstrzymać naporu ludu. Namiestnik kazał tedy rebego związać na nowo. Skinął ręką, aby się uciszono i zawołał donośnie:
— Na każde święta udzielam amnestyi dla jednego skazańca. W więzieniu czeka zasądzony na krzyż Barabasz. Którego wam wypuścić? Mężobójce Barabasza, czy tego człowieka?
I wskazał ręką na zalanego krwią rebego. Ale burza wrzawy ludzkiej zahuczała:
— Wypuść mężobójcę Barabasza, a tego — ukrzyżuj!
— On gorszy od mężobójcy!
— Podburza lud przeciw głowom narodu!
— Śmierć mu, śmierć! Ukrzyżuj go!
Dla rebego nie było ratunku.
Dano znak. Przed gmach ratuszowy przymaszerowała rota żołnierzy. Krzyk tryumfalny odbił się o ściany domów. Pospólstwo wyło z radości, wybuchało szałem, wytrząsając rękami.
Tymczasem słońce minęło szczyt południowy i poczęło odbywać drugą część swej dziennej drogi. Żołnierze sprowadzili rebego na plac, zwlekli z niego suknię szkarłatną i przyodziali w jego własne szaty. Następnie rozwiązali mu ręce, a na barki włożyli słup z nabitą poprzecznicą.
Rebe pochylił się pod brzemieniem, minął dwie ulice i padł na kolana.
Wtedy wyskoczyła z tłumu jakaś niewiasta i otarła mu chustą twarz. On spojrzał na nią wielkiemi, żałosnemi oczami. Żołnierze podnieśli go i prowadzili dalej. Postępował w ten sposób w pośrodku roty, wodzony, bity i popychany. Niebawem upadł pod brzemieniem krzyża po raz drugi. Wtedy żołnierze wzięli Z tłumu rosłego mężczyznę i kazali mu nieść słup, rebemu zaś na nowo ręce związali. W tej chwili dogonił ich inny oddział, który wiódł dwóch złoczyńców na stracenie. Obaj krzepcy i niepoturbowani, dźwigali lekko słupy, na których mieli niebawem zawisnąć. Tłum nie zwracał na nich uwagi, kupiąc się w pobliżu rebego i miotając na niego błotem, obelgami i klątwami.
— Idzie król żydowski i niosą za nim tron jego!
— Pójdźcie popatrzeć, jak na tym tronie zasiądzie!
— Rebe, zmądrzałeś już trochę?
— A jakże ci jest teraz, co?
— Rebe, garbus idzie, ulecz go!
— O, ten, ten! podprowadzić go do rebego!
— Ulecz go, rebe!
W pobliżu bramy stała gromadka niewiast, które rzuciły się z płaczem ku rebemu. Straż powstrzymała je włóczniami. Rebe powiódł dokoła znękanemi oczami, opuścił głowę na piersi i postępował dalej.
Gdy wydostali się za bramę, zaświeciło im oślepiające słońce prosto w oczy. W dali po lewej ręce złociła się w blaskach słonecznych ławica piaskowa. Pochód skierował się w tamtą stronę.
Zbiegowisko ludu było ogromne. Dzieci, starcy, mężowie, kobiety — prawie całe miasto wyległo za mury, aby patrzeć na widowisko, które podsycało ich dzikie instynkty.
Pochód zatrzymał się. Żołnierze utworzyli dokoła skazanych czworobok. Złożono krzyże na piasku. Tłum otoczył oddział, patrząc przez plecy żołnierzy na każdy szczegół tracenia.
Podano skazańcom odurzający napój. Rebe dotknął czary ustami, ale natychmiast ze wstrętem twarz odwrócił. Rozwiązano mu ręce i zwleczono z niego szaty.
Następnie rozciągnięto go na belce. Żołnierze, przeznaczeni do wykonania wyroku, przyłożyli ręce jego do poprzecznicy, obracając dłońmi na wierzch. Wysypano z chusty wielkie gwoździe a równocześnie trzech przysiadło z młotkami poglądając, czy nogi i ręce dotykają środka drzewa.
I rozpoczęła się nieludzka egzekucya. Za pierwszem uderzeniem trysnęły strugi krwi. Młotki biły po gwoździach a żelazne ostrza grzęzły w ciele, przedostając się do belki. Na chwilę zapanowała cisza, śród której słychać było wyrzucanie ziemi z trzech dołów.
Twarz rebego wyrażała ogromne cierpienie, ale i niepospolitą siłę woli. Z zaciętych ust nie wydobył się ani jeden jęk. Leżąc na belce w męczarni, topił gdzieś w błękitach oczy na pół z bólu przytomne.
Żołnierze chwycili krzyż i podciągnęli go do dołu. Potem podsadziwszy barki, jęli go stawiać. Ciało rebego owisło, ramiona się wyprężyły a nogi skrzywiły się nieco w kolanach. Osunięto słup do dołu. Uderzenie o dno było tak silne, ze całe ciało wstrząsnęło się a kurcz skrzywił usta ukrzyżowanego.
W tej chwili powstała w tłumie niesłychana wrzawa. Rozległy się okrzyki, wycia, śmiechy. Żołnierze nie mogli powstrzymać natłoku gawiedzi.
Kopacze zasypywali tymczasem dół i tratowali ziemię nogami, aby się krzyż nie pochylił. Równocześnie po obu stronach zawiśli skrępowani powrozami złoczyńcy, których ramiona, przełożone przez poprzecznice, naprężały się i wyginały.
Wtedy czworobok żołnierzy odemknął się. Egzekucya była skończona. Tłum przypadł do środkowego krzyża. I o dziwo! Na czele motłochu miejskiego, na czele ciemnego pospólstwa, na czele zbiegowiska złożonego z najbardziej podejrzanych włóczęgów widać było członków Synhedrionu, najsławniejszych uczonych, siwowłosych kapłanów, najwybitniejszych magnatów, którzy ze zwierzęcą radością i okropnem szyderstwem cisnęli się pod krzyż rebego i wykrzywiając się po szatańsku, podnosili ku niemu twarze, potrząsali pogardliwie brodami, wołając zaciekle:
— Dostaliśmy cię i oto wisisz!
— Ruszże się teraz!
— Urągaj nam!
— Rozważaj teraz naukę swoją!
— Rozważaj każde słowo, które na nas miotnąłeś.
I plwając mu w twarz, wołali:
— Tfy, dumny prochu wywiany z pospólstwa!
— Przeciw komu podnosiłeś głos w świątyni?
— Jawnogrzesznicy broniłeś?
— Cuda czyniłeś, oszuście ludu?
— Kruki i sępy będą dziobały ciało twoje!
— Będziesz wył jak pies!
— Cierpisz? Wywracasz w niebo oczy?
— Będziesz się męczył do wieczora!
— Przez całą noc!
— Przez następny dzień!
— Będziesz konał siedm razy!
— Tfy, zuchwała żmijo, któraś wpełzła w nasz dom i jadem zatruwałaś lud!
Krótki okrzyk wydarł się z piersi męczonego. Powitano go wybuchem wrzawy.
— Meszjach, Meszjach!
— Wygłoś naukę z krzyża!
— Słuchamy cię! Patrz, ilu nas jest!
— Ty, królu żydowski!
— Ty, Synu Boży!
— Zstąp teraz z krzyża! Stoimy, czekamy!
— Twoi słuchacze z świątyni zebrali się a żadnego nie brak!
— Widzisz, jak to słodko być prorokiem!
— Kłaniamy się tobie, rzeczniku maluczkich, przyjmij nasz hołd!
Nagle męczony uniósł głowę i wielkiemi oczami rozejrzał się po przestworach niebieskich.
— Patrzcie, szuka miejsca w niebie!
— Adeszem ustąpi mu tronu!
— Widzisz, prawda twoja nie przychodzi, by wyciągnąć gwoździe i odczepić ci ręce!
— Giń, lekarzu cudowny!
— Męcz się, uzdrawiaczu!
— Patrz, co się stało z wiarą w ciebie!
— Wiś teraz, któryś się nad nas wywyższał!
Czas mijał. Oni zaś napawali się zemstą. Gdy nieco głowę ku ziemi pochylił, zabiegali, aby ich widział, aby oprócz męczarń ciała był jeszcze dręczony szyderstwem, drwinami i urąganiem. Pospólstwo wtórowało ich okrzykom. On zaś unosił głowę w górę, wcisnął ją między belkę a lewe ramię, nie chcąc patrzeć ku ziemi.
Tłum rozsypał się po całem wzgórzu. Nagle powstał w południowej stronie hałas. Przez zbiegowisko przeciskał się jakiś starzec. Ustępowano mu z drogi. Sunął ze wzniesionemi rękami, z przechyloną w tył głową i rozwianą brodą.
Magnaci i duchowni, uderzeni niezwykłym widokiem, cofnęli się od krzyża. Starzec zaś pomacał drzewo, nogi męczonego i wznosząc ręce, wołał jak dziecko:
— On może jeszcze żyje... może żyje!
— Żyje! — zawrzały dokoła śmiechy i wycia.
Wtedy starzec począł drzeć i wołać błagalnie:
— Rebe... Ja ślepy... Ty mnie uzdrowisz... Ty jeszcze zdążysz mnie uzdrowić... Ja chcę przejrzeć!... Ty możesz to uczynić!...
Nagle nastała cisza. Starzec mówił coraz błagalniej:
— Rebe... Raz na mnie spojrzyj!... Powiadają, że to wystarczy... Ja tyle lat nie widziałem światła... Rebe, miłosierny rebe!...
Wtem twarz umęczonego powlokła się sinością, oczy stały się szkliste a zlana krwią głowa opadła bezwładnie na piersi.
Legenda mówi, że było to jedyne błaganie, którego miłosierny rebe nie wysłuchał.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Andrzej Niemojewski.