<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lublana |
Podtytuł | Baśń |
Wydawca | Michał Glücksberg |
Data wyd. | 1879 |
Druk | Drukiem S. Orgelbranda Synów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Uciekając z chaty, aby się w ręce starego Leszka nie dostać, nie myślała dziewczyna o tem, jak w lesie wyżyje. Dobrze jej było w domu, u ojca; ptasiego mleka brakło tylko: ale to życie proste było, i głodu ani chłodu nie lękała się Lublana; nieraz, dla igraszki, gdy się z rowieśnicami puściła w las, dwa i trzy dni błąkały się, pijąc wodę i jedząc jagody lub grzyby, śpiąc na mokrej ziemi. Niewygody jej nie straszyły, ale dręczyła ją tęsknota. Co tam z ojcem się dzieje? myślała — co w mojej chacie? co w komorze? jak tam krosna moje stoją, w których iglica z czerwoną nicią tkwi porzucona, co myśli moja kądziałka, sparta w kątku, i gładkie wrzeciono, cienką oprzędzone nicią? Kwitnie-li w sadzie, co w pączkach było? Kto tam chodzi po ścieżynkach, kto na mojej ławie siada? Kto rozkazuje czeladzi? Opłakali już — zapomnieli — czy myślą jeszcze o Lublanie?....
O! tęsknica, tęsknica, gdy za serce pochwyci, nie pozbyć się jej, nie przepędzić, nie zagłuszyć, nie zaspać, nie prześpiewać.
Cóż tęsknica w pustyni, w lesie, gdy słowa niéma przemówić do kogo; puszcza mowy nie rozumie, a gdy ona zagada, człowiek jej nie pojmie.
Ze starą Rusą prędko się przegadało wszystko; wolała baba milczeć lub sama mruczeć do siebie; potem jej częściej u dębu nie było niż koło niego się kręciła. Pogospodarowała rano; puściła Lublanę na wolność, sama szła, to po zioła, to po wodę, to do ludzi, to niewiadomo gdzie i dokąd, może na te zgliszcza, na których szczęście się jej spaliło przed laty. Przed wieczorem wróciła czasem, lub nocą; przychodziła łania do niej, przylatywał kruk, zleciały się ptaki — Lublana jej za tyle stała co i inne stworzenia. Choć się litowała nad nią, dobre słowo dała, nie pieściła jej jak dziecko. Lublana też niewolnicą-by być nie chciała i nie mogła. Gdy stara szła gdzie w swoją stronę, ona, niebardzo się oddalając od dębu, siadała na polance, Łyska mając przy sobie, i jak półmartwa, godzinami nieruchoma siedziała, powtarzając tylko: — Dolo ty moja, dolo!
Palce do roboty tęskniły.
Drugiego czy trzeciego dnia od Rusej zażądała kądzieli, bo przy przędzeniu myśli smutne w nić się wplatają i wraz z nią idą precz.
— Przynieś ty mi przęślnicę! rączkę lnu, wrzeciono — odezwała się cicho, przymilając się do niej.
Stara kądziel pod płachtą przyniosła. Miała więc towarzyszkę Lublana, a jak siadła nić cieniuchną wyciągać, i zapatrzyła się na nią i na biały len, nie tak jej tęskno było. Z kądzielą pieśń przyszła; nuciła pół głosem, a łzy jej na przędzę padały.
Z wielkiego żalu, z wielkiej tęsknoty w sercu, i gniew się rodził, a gniew jest w człowieku jak kwas w dzieży: niech go będzie aby odrobinę, wszystkie ciasto poruszy i zburzy i rosnąć musi od niego.
W dumnej dziewczynie tak wzmagał się ból razem i gniew.
Wszystko poszło z Leszka, ze starego, z opilca i żarłoka; gdyby jego jednego nie stało, wszystkoby się odwróciło inaczej.
Inni kneziowie padali na wojnie; pożywała ich zdrada, wypędzali bracia, kmieciowie się pozbywali: a ten siedział bezkarnie, dokazując co mu miodowe opary do głowy przynosiły.... Nie byłoż nań sposobu?
Kmieci tylu, a on jeden — myślała, a co ma dla nich na obronę wodzić ludzi zbrojnych, on ich na nich obraca.... Dawniej ci kneziów wybierali na wiecach i na nich zrzucali, czemu-by i Leszka gnuśnego nie mieli precz spędzić, który się spasł i ociężał do zbytku? Tak myślała Lublana i łajała ludziom wszystkim, a babami ich zwała i zajęczego serca.
Gdy się w zdroju przejrzała, pochyliwszy, widziała, że krasa jej szła ze łzami, że tak dłużej wtym lesie chyba jak dęby mchem porośnie. Płakała i wypłakiwała oczy.
Stara, przyszedłszy wieczorem, poznawała po czerwonych powiekach, co się zadnia działo, głową trzęsła, nie mówiła nic. Wszystko można odczynić, lecz łez nigdy. Zechcesz je wstrzymać? — poleją dwoiste; a niewidzieć ich — czasem najlepszy sposób, by oschły. Rusa więc nie pytała o powieki czerwone.
Jednego wieczora, gdy siedziały u gasnącego ognia, a słowik zawodził daleko, Rusa sparła się na dłoniach, Lublana twarzą położyła się na murawie; jedna spoglądała na drugą, przemówić do siebie nieśmiejąc.
— Matuś ty moja — poczęła wkońcu Lublana — mnie tu nie żyć, lecz chyba umierać! Nie widać końca, nie słychać wybawienia.... Ty, co wszystko znasz, spytaj kruka, wody, wosku, a powiedz długo mnie żyć w tej niewoli?
Rusa poczęła miłosiernie patrzeć na nią.
— Innym-bym wróżyła — rzekła — tobie nie mogę, bo ja w tobie nie widzę jasno. W inną duszę gdy zapuszczę wzrok, to jak w zdroju widzę na dnie piasek i kamienie; w ciebie gdy spojrzeć chcę, wiruje woda, pieni się a szumi i w oczach mi się ćmi.
Siedzisz dzień kamieniem — powiedziałby kto „kamienna“ a jutro porwiesz się jak piasek, co go wiatr weźmie w pląsy — i niéma Lublany! Gdy nie możesz biedz i skakać nogami, skaczesz dumami i zrywasz się gniewem. Pierwszych dni myślałam: las cichy ją ukołysze i uśpi, martwota ją odrętwi, niewola ją opęta; lecz od tych dni w tobie wre gorzej, i któż wie: kiedy się kipiątek wyleje!
— O! odgadłaś ty, mądra matuniu, odgadłaś — poczęła mówić głosem boleściwym Lublana, bo co się ze mną dzieje, żaden język nie wypowie! A co dzień dalej, to gorzej, a sen, coby pomógł przyspać i zasypał jak piasek, porywa od ziemi wichrem.
Wstała, mówiąc Lublana:
— Siedzieć w puszczy i umierać, albo się ważyć na wszystko i ginąć — to już jedno.
Trzymajcież mnie, matuchno, trzymajcie, abym wam na zgubne imię nie pierzchnęła.
— Choćbyś chciała, nie możesz! — rozśmiała się Rusa — rwać się darmo: tylko siły tracić... Samaś chciała puszczy: masz ją teraz, i do zbytku.
Co w głowie swej marzyła Lublana, tego nawet Rusa wszystkowiedna odgadnąć nie mogła; postrzegła tylko, że jej oczy coraz świeciły jaśniej, i chodziła tak, jakby na ramionach nosiła co ciężkiego.
Dnia tego, gdy Rusa do zdroiska poszła i od niego wracać miała do dębu swego, a Dryja, za nią ukradkiem się przesuwając, kroki jej śledził, poszła najpierw do chaty, w której choremu dziecku żywiącej wody zaniosła: Dryja widział ją wchodzącą, a choć znużony był, nie oddalił się, czekając i wypatrując, dokąd pójdzie dalej. Był pewny, że tu mieszkać nie mogła.
Nad wieczór już Rusa wyszła, ostrożnie kołując, nim na dróżynę do dębu się dostała, i obejrzawszy się dokoła, poczęła szybkim krokiem wracać do domu, niespokojna o Lublanę, której od dnia przeszłego nie widziała.
Dryja opodal, z boków przedzierał się lasem, nietracąc baby z oczów, tak zręcznie, po myśliwemu, że ani go dostrzedz, ni posłyszeć nie było można. Gdy musiał gałęzie powikłane poruszyć, podsłuchiwał wiatru i z nim razem szeleściał tak, iż rozpoznać szmeru nie było podobna. Rusa kilka razy miała jakby przeczucie jakieś czy podejrzenie; stawała i nasłuchiwała; nachylała się, rozglądając: naówczas Dryja na ziemię padał i leżał, dech wciągał; a gdy Rusa poczynała znowu dalej iść, czołgał się za nią.
Z kierunku jej drogi miarkował, że musiała gdzieś do kryjówki swej dążyć, bo zapuszczała się głębiej coraz w głuchą puszczę. Mrok już był wielki, gdy Rusa, zmęczona dosyć, do dębu się dowlokła. Czekała na nią dziewczyna, ognia nanieciwszy, z Łyskiem u nóg, podparta na rękach, z kądzielą siedząc, ale prząść niemogąc.
Po chodzie Rusę poznała, podniosła głowę i popatrzały na się pytającemi oczyma: — Co ty przynosisz? — Coś ty tu naprzędła nici i smutków?
Łysek, który Rusę znać się nauczył, przyszedł łasić się do niej.
Siadła na kłodzie, kij rzucając, a Lubiana dorzuciła suszy, aby ogień rozpalić nanowo.
Dryja, który aż tu za babą się zwlókł, gdy płomię jaśniejsze błysło i twarz Lublany oświeciło, omało nie krzyknął z radości. Ale razem stanął jak wryty, tak mu się dziwnie piękną wydała.
Stał i stał, napatrzeć się niemogąc — pytając sam siebie:
— Czemu ona taka piękna? co w niej takim urokiem?
Sam mówił do siebie: — Nie dziw, że szaleją za nią — hożych po świecie pełno; krasne ma każde sioło: takiej drugiej nie zobaczyć. Stworzona ona dla knezia, ale nie dla takiego jak nasz. A szkoda-by jej mu dać!
Zapatrzył się Dryja, i zapomniał; zachciało mu się dziewczynę widzieć bliżej i ostrożnie krzakami przysuwać się począł. Nie zobaczył ani się domyślił Łyska, który już, wietrząc obcego, uszy nastawił, szerść najeżył i, jak miał obyczaj, gdy nie na zwierza, ale na człowieka polował, padł na ziemię, pełznął.... Lublana, zobaczywszy to, a znając psa swego, przelękła się strasznie, zrozumiała to, że człowiek jakiś w pobliżu być musiał; lecz, z męztwem wielkiem, chwyciła tylko za nóż u pasa, dobyła go drżącą ręką i czekała. Rusa też odgadła niebezpieczeństwo i, gotując się do obrony, chwyciła nieznacznie kij, który przy niej leżał. Nie poruszyły się prawie obie. Łysek tymczasem wsunął się w krzaki i zniknął im z oczu.
Dryja był o kilkanaście kroków od siedzących kobiet i oczy miał zwrócone na nie, gdy ogromne psisko nagle skoczyło mu na kark, chwyciło go za szyję i głowę przygniotło do ziemi. Krzyk wyrwał się z piersi jego i, nim się mógł podnieść, aby się od napaści obronić, już Rusa i Lublana stały nad nim. Stara w mgnieniu oka pas swój rozplatała i, schyliwszy się, zadzierzgnęła go za jedną, potem za drugą rękę Dryi. Lublana, już z nożem stojąca nad nim, chwyciła go w zęby i razem z Rusą sznur porwawszy, wiązała niewolnika, którego pies, gryząc, trzymał głową przy ziemi.
Próżne było miotanie się nieszczęśliwego: z pomocą Łyska, Rusa pasem i sznurem oplatała mu ręce i nogi. Dopiero gdy pewne były, że ujść im nie może, Lublana psa odwołała, który, z krwawą paszczęką, rozjadły, ledwie się dał oderwać od swej ofiary; a odszedłszy krok ledwie, siadł na straży, naszczekując i pokazując zęby. Dryja leżał pokąsany, zbolały, niemogąc się opamiętać jeszcze, jak go nieszczęście to spotkało.
Rusa wyśmiewała się. Lublana stała, nóż znowu wziąwszy do ręki, z brwiami namarszczonemi. Dryja twarz krył, zasromany. Niczem dlań były rany i ból, ale przez niewiasty wziętym być tak w niewolę — gorszem się od śmierci wydawało. Oczu podnieść, głosu nie śmiał wydać: chciał umrzeć z tego wstydu. Probował stargać swe więzy; lecz Rusa z całej siły sznur zaciągnęła — i wpił mu się prawie do kości. Rzucał się napróżno. Niepodobna odmalować wyrazu, jaki twarz Rusy przybrała: było w niej pragnienie zemsty, okrucieństwo, wściekłość niemal; Lublana wrzała gniewem.
Milczały długo, gdy Rusa wreszcie przystąpiła do Dryi i nogą chciała mu głowę podnieść, aby twarz zobaczyć. Pies skoczył znowu; strzymała go Lublana.
Przychyliwszy się Rusa, oburącz podjęła głowę Dryi; spojrzała na twarz i rzuciła ją z pogardą. Lublana poznała też w nim tego, którego niegdyś parobkiem kneziowskim przezwała.
— Leszków rab! — zawołała.
— Zabić go! — dodała Rusa — daj mi nóż, gardło mu poderżnę. Trupa zwlec w dolinę, do jutra wilcy kości tylko zostawią.
Rusa, najmniejszej nieokazując litości, wyciągała już rękę po nóż i byłaby zrobiła jak chciała, gdyby Lublana nie cofnęła noża.
— Niech powie wprzódy, zbój niegodziwy: kto go posłał, gdzie ich więcej? Pewno nie sam!
Uderzenie nogą ocuciło Dryję i budząc w nim złość bezsilną, razem życie obudziło.
— Bij, a prędzej, wiedźmo przeklęta, począł głosem ochrypłym — bij — nie powiem nic. Szkoda, że mnie pies nie zagryzł, wolałbym od niego ginąć, niż z babskiej ręki!
Podniósł głowę, mówiąc, i wpatrzył się w Lublanę.
— Zabij ty — mruknął — zabij ty — przez litość!
— Przez litość! — zawołała dziewczyna — a za co ja mam mieć litość dla ciebie, coś mnie chciał dać w ręce tego obrzydłego dziada!
Dryja milcząco skrwawionemi oczyma popatrzał na nią.
— Niech-że ginę jak licho moje i dola dadzą! a prędzej!
Głos, którym to mówił, poruszył nareszcie dziewczynę; odstąpiła kroków parę.
Rusa stała nad nim.
— Juści go żywić ani wolno puścić nie można — odezwała się — jutro zbójów naprowadzi przez zemstę.... Albo mu ziela dam pić, aby na wieki zasnął, albo nożem po gardle.
Głosowi starej, groźnemu, ile razy się odzywała, towarzyszyło psa warczenie. Lublana z jakąś ciekawością dziką wpatrywała się w leżącego, który oczyma, czy groził jej czy błagał, poznać nie było można, lecz ich nie spuszczał z dziewczyny.
Ustępowała coraz dalej, jakby widok ten był jej wstrętliwym.
Dryja, choć mu rana dolegała, choć śmierć zdawała się nieuchronną, z męztwem barbarzyńskiem milczał, niewydając jęku. Przygryzł wargi, przez które się krew dobywała.
Rusa wahać się zdawała: co czynić; tymczasem nóż swój Lublana za pas wetknęła, jakby go dawać na zabójstwo nie chciała.
Rusa zmiarkowała to i krok zrobiła ku dębowi, myśląc pewnie o zielu dla Dryi; lecz zatrzymała się w pochodzie.
— Szkoda i noża i ziela na niego — odezwała się mrukliwie — niechaj zdycha tak powoli. Sznura nie rozerwie, ani go przegryzie.
Dziewczyna nie mówiła nic.
Większem jeszcze okrucieństwem wydała się Dryi ta przedłużona męczarnia — i jęknął. Litości ani chciał prosić, ani-by się to na co zdało.
Rusa, z pogardą przeszedłszy około leżącego, poszła ku kłodzie i siadła na niej na przeciwko niego; Lublana ustąpiła też, psa za sobą wołając. — Milczenie trwało chwilę. Przy świetle dogorywającego ognia widać było szeroką ranę na karku Dryi z której krew płynęła i sączyła się w ziemię.
Pies z oczów go nie spuszczał: ile razy drgnął, poskakiwał ku niemu, jakby się znowu chciał rzucić, ale go Lublana wstrzymywała. Rusa siedziała zamyślona i jeszcze gniewna; drżały jej wargi, jakby niedosłyszanym głosem coś do siebie mówiła. Pokilkakroć łajanie i przekleństwo wyrywało z jej ust, ale Dryja nie poruszył się już. Leżał twarzą do ziemi. Po licu Lublany w krótkiej tej chwili przeszło tyle chmur różnych, jak gdy po burzy niebo się mieni. Wkońcu brwi namarszczone rozsunęły się, wargi przybrały wyraz smutny, na oczach jakby łzy się zaszkliły.
Po obu niewiastach widać było, że, choć wyrok wydały, ciążył on im; nie wiedziały co począć. Rusa chciała odciągnąć Lublanę i obawiała się, aby więzień cudem się jakim nie rozwiązał: dziewczynie żal się go robiło. Widok krwi, który mężczyznę pobudza, ją osłabił. Odwracała oczy.
— Chodźmy! — rzekła niewyraźnie do Rusy.
Rusa głową potrząsała.
Słysząc głos dziewczyny, Dryja się podniósł trochę — jęknął znowu.
— A nu! krasa Lublano, począł mężnie — choć wy się ulitujecie nademną. Noża macie — co wam potem, że mnie wilcy szarpać będą!
— A ją gorzej niż wilkowi dać chciałeś, ty zbóju — odezwała się Rusa gniewnie. Coś ty za to wart! Co? Co ci ona uczyniła?
— Nazwała mnie parobkiem Leszkowym — rzekł Dryja.
— Boś więcej nie wart! — odparła Rusa. Poszedłeś, nie wojować, jak na męża przystało, lecz baby tropić i ludzi sprzedawać.
— No, to zabijcież! — zawołał Dryja — zabijcie!
— Umrzesz i tak sam! — rzekła nielitościwa Rusa ze wzgardą.
Dryja twarzą przypadł do ziemi: nie chciał już mówić więcej.
Noc była czarna; zdala wywodziły słowiki i żaby na błotach skrzeczały chórem, odpowiadając sobie; ogień przygasał, — Lublana poszła go rozniecić. Siedziała opodal zamyślona; milczenie trwało długo, — aż wstała znowu i zbliżyła się do leżącego.
— Słuchaj ty — odezwała się głośno, aż Rusa zdziwiona głowę podźwignęła — co ci Leszek obiecał za to, żebyś mu topielicę wyśledził i dostał? Dobry pan! Kochasz go? Mów, po coś się podjął mu być oprawcą? Gdybyś stary był, dziwu-bym nie miała, a nie było już na świecie nic lepszego do roboty, tylko się puścić na zbója. Na wojnie zabić, ty wiesz, to nic, to chwała — lecz dziewkę zamordować!....
Dryja podniósł głowę — słuchał i pojękiwał.
— Com zrobił, tom zrobił — jęknął ku niej — zabij, a nie męcz!
— Zabiegałeś do mnie, jak i drudzy, — mówiła Lublana — swatać mi się chciałeś, a teraz gotów-eś był mnie obrowi dać na pożarcie!
Plunęła z pogardą.
— Co ty chcesz z niego dobyć? — przerwała Rusa. — Z duszy takiego zbója nic wyjść nie może, tylko trucizna i woń obrzydliwa.
Dziewczyna pochyliła się starej do ucha i żywo jej coś szeptać zaczęła. Rusa, zdziwiona, cofnęła się, to ją chwytając za ręce, to gniewnie się czemuś opierając; trwało to długo, a Dryja ukradkiem na nie spoglądał, domyślając się może, iż los się jego rozstrzygał; o krok od siebie czuł nieporuszonego psa, który, głowę na łapach położywszy, oczyma iskrzącemi pilnował swej ofiary.
Po sporze, z którego słowa jednego nie mógł dosłyszeć związany, Lublana znowu przystąpiła do niego.
— Chcesz ty żyć? — zapytała Dryję.
Dryja głowę podźwignął ku niej, zdumiony tak, że odpowiedzieć nie umiał.
— Żyć! — rzekł wkońcu — a gdzie? w kreciej jamie? niemogąc oczu pokazać na słońce? Żeby mnie palcami wytykali, żem ten, co go psi jedli i niewiasty wiązały? A mnie na co to życie?
I głowę schował.
— Psy nie gadają, a baby też milczeć umieją — poczęła Lublana. Miałeś to na coś zasłużył — chcesz-li żyć? będziesz mi jako niewolnik spełniał co każę?
Dryja milczał.
— Srom! srom! — zamruczał.
— A nie srom ci było iść za tem, z czem cię posłano?
— Kneź a pan — jam sługa.
— Teraz ty nie sługa, lecz jeniec i niewolnik mój — zawołała Lublana. — Wybieraj: albo żyć i na czarne bogi przysiądz posłuszeństwo, albo zdychać, ot, tak marnie.
— Zdychać! — zamruczał Dryja — zdychać. A jakbym to ja mógł patrzeć na ciebie, Lublano, co-byś mnie równo ze swym psem miała, albo gorzej od niego? Co-bym spojrzał, srom-by mnie jadł — nie warto takie życie ziarna grochu. Zdychać! — powtórzył.
Nie byłybyście wy mnie wzięły — dodał po chwili — niedoczekanie wasze, gdybym ja popijanemu Didka nie drażnił, a licha nie wywoływał! Nie wy to, i nie pies wasz, ale licha zemsta mnie tu wpędziła.
Rusa plunęła i skrzywiła się.
— Myślicie, że wam co z tego przyjdzie, gdy mnie wilkom zjeść dacie? Nie powrócę ja, innych naśle Leszek, bo wie, że Lublana żyje, a póki żyw, on nie wyrzecze się, taki urok na niego rzuciła!
— Chcesz mi sługą być? — powtórzyła niecierpliwie Lublana.
— Nie gadać-bo z nim — przerwała Rusa — za nogi go do mrowiska zaciągnąć; prędzej koniec temu będzie. Pod sosnami na pół staja mrówki górę usypały: tylko go do nich dać, — jutro białe kości zostaną.
Na wspomnienie tej męczarni straszliwej, powolnej, która go spotkać mogła, Dryja drgnął cały.
— Chcesz ty mi sługą być? — zawołała Lublana — jeśli przysiężesz, będę ci panią dobrą, jeśli zdradzisz, znajdę sposób na ciebie.
— Do mrowiska z nim! — powtarzała, jakby niesłuchąjąc, Rusa.
— Będę sługą, przysięgnę — jęknął Dryja — ale wy przysiężcie mi, że mego sromu nie wydacie przed nikim.
Lublana zbliżyła sio, chwytając ziemi garść. — Gdy ja przysięgnę, to nie zdradzę — rzekła szybko.
— Ja i bez przysięgi służyć tobie gotów — odparł Dryja, podnosząc oczy — a co wam po służbie mojej?
Rusa, którą ta umowa w niepokój wprawiła, wstała z kłody, chcąc od niej Lublanę odciągnąć, ale dziewczyna się nie dała.
— Matuś! wiem co czynię, — krzyknęła — niech przysięże!
Pomiędzy Rusą a Lublaną powstał jeszcze spór wielki, któremu leżący Dryja przysłuchiwał się zdala, czasem głowę podnosząc, to przyciskając ją do ziemi. Zwyciężyła wreszcie dziewczyna.
Dniało już, gdy rozwiązany, pokaleczony Dryja, powtórzył za Lublaną straszną klątwę, której słuchała Rusa. Dziewczyna mu przyniosła sama kubek wody i obie odeszły w bok, dając zranionemu spocząć — obwiązawszy mu szyję.
Oczy Lublany świeciły jasno i pałały; Rusa, mrucząc, siadła pod swym dębem na spoczynek. Łysek, choć odwołany, siedział z mordą do nieprzyjaciela zwróconą.