<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lublana |
Podtytuł | Baśń |
Wydawca | Michał Glücksberg |
Data wyd. | 1879 |
Druk | Drukiem S. Orgelbranda Synów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Leszkowy gródek nad bystrą rzeką i błotami siedział w lasach. Warowny był tak, że gdy mu już niejeden raz zajeżdżano ziemie wszystkie, on się w nim trzymał, wycieczki z niego robił, i nieprzyjaciołom się nie dawał. Tysiąc ludzi mógł w jego wałach zamknąć i kilka miesięcy ich żywić z zapasu, który miał zawsze. Znaczną bardzo przestrzeń pagórka na wyniosłym brzegu obejmowały wały wysokie, niedostępne, zewsząd wodą oblane, która i zimą nigdy dobrze, dla ciepłych źródlisk, nie zamarzała. Wązka hać prowadziła na gród po moście, który łatwo było rozrzucić i postawić.
Ciągle wojując to z braćmi, to z sąsiadami, Leszek gródka swojego pilno strzegł, bo to było legowisko jego, w którem się czuł najbezpieczniejszym.
Latem i zimą ludzi nie rozpuszczał nigdy, a wrota nie stały otworem, choć ze wszystkiemi w pokoju był; podejrzywał każdego, nie wierzył nikomu. Podstarzały już, choć żon miał wiele i córek z nich dosyć, syna się nie doczekał żadnego, a choć baby różne na to wymyślały leki, nie pomagało nic.
Na gródku życie szło, jako to za owych czasów zwykłem było. Jeżeli nie wojował Leszek, to ucztował, od rana do wieczora, czasem wesoło, czasem krwawo. Miał dzikie chętki, i gdy niedźwiedzia mu przywiedli żywego, parobkowi się z nim kazał borykać. Czasem tak kilku meszka pozrywał z głowy włosy ze skórą i pozamęczał ich na śmierć, póki nareszcie zręczniejszy za gardło go nie ścisnął tak, że ziepnął.
Gdy mu się to sprzykrzyło, siadywał Leszek u swych bab i dokazywał aż się rozlegało, ale tam męzkiej stopie ani oku dostać się nie było wolno. Rzadko bardzo kto go odwiedzał, bo z mnogą dalszą i bliższą rodziną źle był Leszek, a z obcych niełatwo się kto ważył. Trafiło się, że na gody przybyłych i więził i ścinał. Niejeden mu się wykupywać musiał, w gościnę przyjechawszy. Taki tylko którego się on bał, wychodził cało.
Trafiali się Pomorcy i Prusacy, kiedy na jaką napaść się zabierało, był bowiem Leszek, choć ciężki, panowania i ziemi chciwy.
Nie miał komu po sobie zostawić dziedzictwa, ale żądny był jaknajwięcej zagarnąć. W najgorsze dni, gdy nie było co robić, a kneź za stół siadł i podochocił sobie, stawał mu do boku Berzda, a Leszek rozpowiadał co mu się marzyło, jak będzie zawojowywał, zabierał, ścinał, wieszał, ziemię pustoszył, jeńców osadzał. Bajki takie prawił sobie do woli, patrząc na posłusznego zausznika, potakującego mu i ręce podnoszącego do góry. Świat tak cały we dwu zawojowywali, gdy tymczasem często Leszkowe ziemie kto inny plądrował bezkarnie. Zrywano się od uczty do pogoni, gdy nieprzyjaciel już z jeńcami i zdobyczą daleko był i zgliszcza tylko po sobie zostawiał.
Raz na konia siadłszy, choć jak kłoda ciężki, kneź bił się i wojował mężnie, a życie ważył jak drudzy; ale do domu i za stół tęsknił, bo wolał mówić niż machać.
Na gródku dawniej postanowione obyczaje utrzymywały się i teraz, niezmieniając się w niczem. Wojewoda Ryj pilnował tego; byli i inni urzędnicy, którzy nad ludem stali i porządku patrzyli. Leszek się w te mniejsze sprawy nie wdawał, chyba do niego skarga zaszła. Naówczas, niepatrząc czy obwiniony winien był czy nie, karał okrutnie i bez litości.
Po spotkaniu z Ryjem i dobrych wieściach, które niespodzianie odebrał, jechał Leszek raźno do domu, gotując się, jak zapowiedział, iść na Przemkowe ziemie i zajeżdżać bezpańskie. Wojewoda miał w drugą stronę ruszyć, zajmować dzielnicę Ryżego. Zrazu gorąco się do tego kneź brał; ale ludzi potrzeba było pościągać, więc naprzód na gródek jechać. Tu przybywszy, Leszek już był głodny, siadł za stół najeść się i napić. Zdało mu się, gdy nieco spoczął, że w zajeżdżaniu bezpańskiego kraju, nic tak bardzo pilnego nie było. Berzda stał u drzwi jak zawsze.
Zwrócił się ku niemu.
— Didko ich pobrał obu! — zaśmiał się, niéma Ryżego, niéma Przemka, ja tu teraz pan! Trzeba iść i zabierać; a no, po co ja sam mam się włóczyć! Czy to Ryj nie starczy? Mało jego? — niechaj Zerwę, sobie dobierze i jemu da połowę roboty. Jak drogi pouprzątają, pójdę i ja. Albo mi to nie czas spocząć! Spojrzał na Berzdę, który ręce do góry podnosił.
— Wołaj Ryja.
Wszedł, sapiąc, Wojewoda.
— Słuchaj, stary! Ja miałem iść sam na Przemkowa dzielnicę, ale po co ja tam! po co! Wojować niéma z kim, została gawiedź licha, — poślij Zerwę. Młody jest, niech pokaże co umie. Jak mu się uda, dam mu starszą córkę za żonę i wyposażę. Później pociągnę i ja.
Wojewoda głowę skłonił.
— Jak wola wasza — rzekł. — Prawda, że tam już Przemka niéma, który był wój wściekły, ale syn po nim został, młody i bójki.
— Niech się z nim Zerwa sprobuje — dodał kneź — mnie się należy spoczynek.
Berzda mocno potwierdzał, Ryj nie przeczył.
Leszko pasa, na którym miał mieczyk, popuścił, rozpiął go i rozzbroił się. Tchnął lżej i uśmiechnął się do kubka.
— Hej — Berzda — odezwał się — gdy Wojewoda wyszedł. — O ziemie ja spokojny jestem. Gdzie Ryj pójdzie, wszędzie szczęście za nim, a Zerwa gołowąs — zechce mu się popisać i Dońkę wziąć! musi na nią zapracować. Dziewce za mąż czas, bo bardzo coś przez wrota do chłopców wygląda.... hę! hę!
Rozśmiał się, ręką rzucając.
— Chodź tu Berzda!
Zbliżył się zausznik.
— Nam trzeba o tem myśleć, jakbym ja tę Ryżcową dziewczynę pochwycić mógł, bo że się ona nie utopiła — to pewna. Ryj ją widział, nie inną, z tą Rusą.
Trzeba dojść gdzie one nocują — rozumiesz?
Berzda głową kiwał.
— Daj mi takiego, coby umiał jak pies ślady i tropy wąchać, i choć zpod ziemi ją wykopać, tę Lublanę. Daj mi takiego, coby ją przyprowadził, a co obiecałem — dotrzymam! Znajdź mi człeka z nosem!
Zamyślił się mocno Berzda.
— Miłościwy panie — rzekł — pij i jedz zdrów, odpoczywaj sobie, ja poszukam takiego, jak chcesz człowieka. Ale z palca ja go nie wyłamę.
— Wyłam go z czego chcesz — przerwał kneź — musi mi być! — rozumiesz.
Skłonił się pański ulubieniec, poskrobał się w głowę, kneź mu kubek miodu dał jeszcze ze stołu, i dodał:
— Idź — ta dziewka mi nie daje pokoju. Jeśli żywa jest, muszę ją mieć!
Rozstali się tak po krótkiej naradzie; Berzda, zasępiony, wyszedł na przedsień, ale co miał śpieszyć ze spełnieniem pańskiego rozkazu, na ławie siadł, głowę spuścił i ręce splotłszy, grube palce jeden około drugiego okręcać zaczął. Znaczyło to zawsze u niego, że miał dużo na głowie.
Ile razy się Berzda tak pokazał sam przed dworem pańskim, gawiedź wszelka miała zwyczaj zaraz go kołem otaczać. Przez niego można było zawsze coś sobie u Leszka wyprosić, a Berzda, gdy nie był zły bardzo, bywał miękki i dobry, zwłaszcza po miodzie.
Zaledwie na ławie siadł i palcami obracać zaczął, które już same z przyzwyczajenia chodziły około siebie — z podwórców czeladź się ściągać zaczęła powoli, i kołem go obstępować.
Berzda był tak zajęty palcami i sobą, że nawet głowy ku nim nie podniósł. Jak muchy do miodu, tak dwornia coraz gromadniej się ku niemu ściągała.
Najśmielszy, co się naprzód wysunął, był Dryja, chłopek czerwony, spasły, zdrów, silny, a w oczach mający taki rozum, że gdy patrzał, zdawało się, że człowieka na wylot prześwidrowywał. Spuszczali przed nim wzrok najśmielsi. Dryja był tym swoim rozumem taki rozzuchwalony, że mało kogo szanował. Bywało, że z Berzdy nawet szydzić sobie pozwalał, ale tak, że choć wszyscy to czuli, stary się nigdy na tem nie poznał. Stojąc przed Berzdą, ciągle bardzo pilno obracającym palcami wielkiemi, Dryja z nogi na nogę się przechylał i zdał się zabawiać dobrze tą pilną robotą starego dworaka.
Obecni już z samej miny Dryi mieli ochotę do śmiechu.
Berzda, dość długo tak mieląc rękami, wreszcie podniósł głowę i pierwszy, którego zobaczył przed sobą, nastręczył mu się wesoły chłopak. Ten pozdrowił go, czapkę zdejmując.
— Zdrowi bywajcie, ojcze Berzdo — rzekł — a co? droga dobrze poszła?
— Licha dobrze — odparł stary. — Ruszył ramionami i począł się wpatrywać w chłopca, który mu się uśmiechał. Nagle myśl mu jakaś przyszła: palce rozplątał, wstał prędko, porwał Dryję za kark i szybko bardzo poprowadził go z sobą do dworu, do komory osobnej.
Wszyscy patrzący na to, nie wiedzieli co myśleć; śmieli się jedni, postraszyli drudzy; postali trochę i rozpierzchli się zwolna, nieoddalając się bardzo, bo ciekawi byli powrotu Dryi.
Tymczasem Berzda, komorę opatrzywszy, aby ich nie podsłuchał nikt, Dryję postawił przed sobą, sam w kącie na ławie siadł i, namyśliwszy się mówić począł.
— Chcesz ty mieć łaskę u Leszka?
— Pewnie!
— Masz ty rozum?
— Drobinkę.
— Otóż ja tobie powiem, trutniu jakiś, że ci się szczęście trafia!
Pomilczał trochę, bo wymowny nie był, i przychodziło mu ciężko dłuższą sprawę w słowa ująć tak, aby ogon nie był na przedzie, a głowa z tyłu.
— Ty wiesz, albo nie wiesz, gdzie my z panem jeździliśmy — ciągnął dalej. — Kneziowi się chce za żonę dziewczyny od Ryżca.
— E! Lublany! — rozśmiał się Dryja — a ktoby jej nie chciał!
— A ty ją zkąd znasz? — spytał zdumiony Berzda.
— Podpatrzyłem raz, gdy ze swemi dziewczętami płótno kładła na łące — rzekł Dryja — krasawica! Językiem klasnął; Berzda głową poruszył.
— Pojechaliśmy do Ryżca — mówił — poszła, powiadają, na koło, na Babie Pole. Czekamy. Co-to długo prawić? Wieczorem przynieśli odzież jej ze stawiska, powiadając, że się utopiła!
— A! — zakrzyknął Dryja — żal-że jej, żal!
— Inni powiadają, nie prawda, nie utopiła się, uciekła z Rusą w las. Knezia okłamali, Ryj ją widział — słyszę. Kneź obiecuje ziemi szmat temu i łaski wielkie, kto mu Lublanę wyszuka i odda. Rozumiesz ty to, trutniu!
Dryja z nogi na nogę począł poskakiwać — kiwał głową.
— Weź sobie ludzi i jedź, a szukaj.
— Ludzi ja nie potrzebuję — rzekł Dryja.
— A jakże ją weźmiesz?
— Niech-no wyszukam naprzód — odparł Dryja — potem się siatka zarzuci i dziewkę weźmie jak w saku.
— Podejmiesz się tego? — spytał Berzda.
Pomyślawszy nieco, Dryja odezwał się: Tylko mi dajcie najlepszego konia, łuk najtęższy, oszczep dobry i toporek ostry.... sprobujemy.
— Na cóż tobie łuk, oszczep i topór do szukania dziewczyny! — spytał Berzda.
— Bo dziewczyny szukając, mogę znaleźć zbója, — odparł Dryja, a marnie ginąć nie chcę.
Niezmiernie zdawał się być rad ulubieniec Leszka, że tak prędko los mu sam nastręczył człowieka, jakiego potrzebował. Począł znowu obiecywać mu złote góry i głaskać go pod brodę, nieprzestając żartobliwie trutniem go nazywać.
— Jedź-że ty mi dziś — dodał — aby, gdy się Leszek spyta, można mu odpowiedzieć, że już sprawa ubita.
Rozstali się, i Dryja z komory wyszedł trochę zadumany, ciągnąc zaraz ku stajni, aby sobie szkapę wybrać. Zobaczywszy go gawiedź, ciekawa się dowiedzieć o naradzie, pociągnęła za nim, ale z rozumnego Dryi nikt nic nie dobył, kiedy on sam powiedzieć nie chciał.
Tak i teraz się stało. Każdemu pytającemu dał odpowiedź inną, ze wszystkich drwił. Poselstwo, które mu Berzda zlecił, było dlań na rękę bardzo, bo — do czego się nie przyznał staremu, Dryja nie jeden raz lecz kilka, jeżdżąc na łowy, podkradał się pod chatę Ryżca i starał się Lublanę pochwycić na rozmowę, to u studni, to u płócien, to gdy wracała do chaty z ogrodów. Zuchwałego chłopca, choć hoży był i rozumny, dziewczyna cierpieć nie mogła. Dała mu odprawę pogardliwą, a raz go kneziowskim parobkiem przezwała. Nie mógł jej tego przebaczyć i rad był się pomścić Dryja; a oto mu się właśnie nastręczała zręczność potemu.
— Nie chciała mnie ta sroczka, będzie miała dziada z brodą rozczochraną — dobrze jej tak! Gdybym rok miał wietrzyć — znajdę ją, gdziekolwiek jest!
Nad wieczorem, gdy Ryj już wyciągał z ludźmi na zabory tych ziem, które bezpańskie być miały, drugiemi wrotkami, cichaczem, wysuwał się Dryja na koniku dropiatym, niepoczesnym, ale takim, co i głód i chłód i chód niepomierny mógł wytrzymać. Znali się z sobą dobrze, bo Dryja na nim kilka razy sam jeden długie odprawiał podróże, i niejeden raz sypiali w zimie razem, tak, że koń pana, a pan konia zagrzewał.
Siedzenie na gródku już było Dryi dojadło bardzo. Z innymi równo gdy knezia doma nie było, zabawiał się wprawdzie podkradając pod parkany kobiecego dworu, a śmiechy strojąc z pańskiemi babami i dziewczętami; przecie mu nudno było w tem zamknięciu. Teraz mu się naraz uśmiechnęła swoboda — kraj szeroko otwarty, na dworze wiosna, pod nim dropiaty, oręż dobry, sakwy pełne. Czego miał więcej chcieć!
Ruszył sobie, nieśpiesząc, drogą ku zagrodzie Ryżcowej, myśli w głowie rojąc. Już było późno, ale jeszcze nie noc, gdy się znalazł u debry, w której Znosek mieszkał. Małego Ludka znał cały świat, wszyscy się do niego radzić chodzili: pomyślał sobie Dryja, że i jemu nie zawadzi nawiedzić wróżbita.
Ledwie podjechawszy w parów, zobaczył go siedzącego na progu lepianki, a przy nim na straży kozę czarną. Zsiadł więc z dropiatego i, dobywszy z sakwy białego kołacza, których kilka wziął na drogę, niosąc go w ręku z uszanowaniem, zbliżył się do człeczka i pokłonił.
Niewiadomo, koza czy jej pan lubił kołacze, lecz ofiarę chętnie przyjęto.
— Ojcze miłościwy — odezwał się Dryja, kołacz oddawszy — jadę za jedną wielką sprawą, która dla mnie szczęśliwą albo złą się stać może. Powróżcie mi, miłościwie — cot, czy licho będzie z tego?
Długo bardzo Znosek nie dawał odpowiedzi żadnej. Podniósł głowę, popatrzał na chłopca, na konia, przyglądał się najdrobniejszej rzeczy, od skórzni począwszy do czapki, a koza tymczasem nogami tupała.
— E! e! — począł chrypliwie, ale coraz głos podnosząc, jakby mu on rósł w piersi. — Chłopak z ciebie nie głupi, sam wiesz, że kto lezie na drzewo po gruszkę, kark skręcić może, a gdyby nie lazł, gruszki-by nie dostał. Miarkuj, czy ulęgałka warta karku!
— Nie ulęgałka! — przerwał Dryja.
— No, to na drzewo leź, byłeś na wierzbę nie drapał się po gruszkę — dodał Znosek zagadkowo.
Popatrzeli na siebie.
— A wiesz ty — mówił dalej — gdzie gruszka siedzi, i widziałeś ją, że jest? a może spadła i wieprze ją dzikie zjadły?
— E! tatuś — zawołał, ośmielając się, Dryja — powiedzcie-bo co wiecie lepiej odemnie — wrócę ja z gruszką czy z guzem?
Znosek brodę swą ogromną począł palcami długiemi czesać i zęby białe zpod warg mu się śmiały.
— A jak z gruszką i z guzem? — spytał — to co?
Dryja się zaczynał niecierpliwić, że go tak droczył wróżbit.
— No, to powiedzcie przynajmniej — zawołał — większy ma być guz czy gruszka?
Znosek odwrócił się od niego do kozy, która mu łeb nastawiła, a ten ją poczesał między rogami.
Uzuchwalona widać tą pieszczotą, koza, widząc zanadto blizko stojącego obcego człeka, zamierzyła się rogami w niego uderzyć, ale Dryja wczas uskoczył, a nim czarna drugi raz powtórzyła napaść, Znosek na nią krzyknął — i poszła na stronę. Zwrócił się potem do Dryi.
— No, ruszaj w swoją drogę — rzekł — koza ci powiedziała, żeś za swego kołacza miał dosyć!
— Nie powiecie mi więcej?
— Tyle tylko, byś karku pilnował, abyś go nie skręcił.
Z tą przepowiednią niezrozumiałą, a niebardzo pomyślną, Dryja na dropiatego siadł i, rachując czy kołacza darmo nie stracił, pociągnął ku Ryżcowej zagrodzie.
Pokazało się stawisko naprzód, a że wieczór był nad brzegami, ludzie się gdzieniegdzie przesuwali. Na haci baby płótno moczyły; było ich kilka.
Stanął, wesoło je pozdrawiając, Dryja: popatrzały nań trwożnie, jako na zbrojnego, ale nie odpowiedziały słowa. Jedna tylko, która po namiotce na głowie poznał, że zamężną być musiała, hoża baba z zakasanemi po ramiona rękami silnemi, wziąwszy się w boki, śmielej mu się przyglądała. Dryja stanął.
— Czy nie topielicy waszej Lublany szukacie? — zapytał.
Hoża baba z uśmiechem głowa potrząsła.
— Albo-to nie wiecie, że ją Wodnice do siebie wzięły! — odparła.
— A u nas tam dalej — począł Dryja — mówią inaczej, ze knezia okłamano, i Lublana schowana — schowana i żywa.
Baby po sobie spojrzały.
— Albo-to ze śmiercią i topielą żarty stroić można? — zawołała pierwsza z nich — albo-to się od takiego knezia wykłamie kto i schowa! I zpod ziemi on dobędzie co chce!
— U nas prawią — mówił Dryja — że tamtego wieczora, gdy się to stało, Rusa była, a gdzie ona jest, — ho! ho! — tam siła się stać może.
Znowu baby po sobie spojrzały i, jakby im tej rozmowy dosyć już było, do wyciągania płótna z wody się zabrały. Ciemno też już się zrobiło, i łuna tylko zachodnia, po wiosennemu, przesuwająca się ku wschodowi, trochę jeszcze przyświecała.
Nie otrzymawszy odpowiedzi, Dryja postał krótko i pojechał dalej. Myślał: czy do Ryżca wstąpić czy nie; dumał nad tem długo, potem z drogi w las nawrócił i na polance na nocleg stanął. Jak później swą drogę obrócił, sam tylko wiedział. Zdawało się, że naumyślnie błądzi po okolicy, że sam nie wie gdzie jest, bo czasem dwa razy w jedno miejsce powracał. Spotykał w lesie ludzi; nikogo nie pytał o radę, — rozgadywał się z nimi niewiedzieć o czem.
Kilka dni tak się błąkał po lesie, niewiele od Ryżcowej zagrody oddalając się, Czasu stracił dosyć. Nakrążywszy tak po różnych kątach, uroczyskach, polach, ścieżynach, jednego dnia wreszcie ruszył naprost i do Ryżcowej zagrody się dostał.
Stary na przyźbie siedział; było to już po widzeniu się z Mirkiem; czekał wieści od niego. W początku się nawet omylił i Dryję wziął za tamtego, ale prędko się opamiętał, bo go widywał we dworze Leszka.
Myślał, że go wysłano na jakieś zwiady, gdy chłopak się zbliżył, pokłonił i o gościnę poprosił.
— Bo to mi się trafiło nieszczęście wielkie — odezwał się. — Kneź Leszek — bodaj go choroba męczyła! — pogniewał się na mnie i chciał karać; musiałem ze dworu iść precz!
Ryżec, choć niebardzo domyślny, jednak się strwożył o zdradę.
— Stawcie konia, pożywcie się — odparł — nikomu drzwi nie zamknięte, ale nie popasajcie długo, bo Leszek i na mnie gniewny. Na mnie też ludzi nasadza; tu was znaleźć mogą.
— Leszek teraz wojną zajęty — rzekł Dryja, konia dając parobczakowi. Wrócił od was wielce gniewny, że córki waszej nie dostał, a na naszych karkach gniew chciał spędzać.
Ryżec popatrzał, posłuchał i odezwał się:
— Zły on na mnie — a jakże ja na niego powinienem być, co mnie córki pozbawił?
— Pogrzeb jej sprawiliście? — spytał podstępnie Dryja.
— Sprawiły jej pochorony Wodnice — rzekł głosem stłumionym Ryżec — albo — kto wie? Kto wie co się z nią stało? A wy, nie prawcie o tem, abyście mi serca nie psowali. Idźcie, jedźcie i w drogę dalej.
Z odprawy niebardzo rad był Dryja, nie chciał okazać, że mu szło o co innego, nie o gościnę; wstąpił do izby na strawę. Starszy parobek kazał mu podać misę, a Ryżec pozostał na przyźbie.
Po posiłku wrócił Dryja do starego, ale, znalazłszy go zasmuconym i milczącym, wpredce musiał o konia zawołać i jechać. Szło mu dotąd ciężko bardzo, śladu ani wieści żadnej nie złapał. Na szczęście puścił się w lasy.
Czy z umysłu czy przypadkiem, jadąc tak drożynami różnemi, dostał się jednego wieczora znowu do zdroiska pod Mirkową chałupą leśną. Tego dnia tu już nie tak było pusto, i na ścieżce prowadzącej do świętego zdroju, i w drożynie, która wiodła pod dąb na górę, ludu, szczególniej bab, mnóztwo się snuło.
Dryja, z konia zsiadłszy, począł się w przechodzących rozpatrywać: czy kogo ze znajomych nie znajdzie.
Chorych, bladych niewiast i dzieci na zimnicę cierpiących było najwięcej. Nieśli płachty stare, aby je z chorobą razem u źródła zostawić. Długo nadaremnie tak rozglądał się w nich, gdy starą babę żebraczkę, którą na zamku widywał, dopatrzył wreszcie.
— Hej, Dobrycha — zawołał na nią, widząc, że się wlecze pod górę — a ty tu co robisz?
Zdziwiła się Dobrycha.
— Zkądże wy wiecie o mnie?
— Na gródku u Leszka widziałem ciebie nieraz.
Baba stanęła, głową trzęsąc.
— Toćby was spytać co wy tu robicie? — rzekła.
— Ja wam powiem — odezwał się Dryja. — Mnie też chorobsko męczy, co jej nikt nie zamówi, chyba jedna Rusa. Tej szukam, pytam, ot i znaleźć nie mogę.
Rozśmiała się Dobrycha, czyniąc minę pogardliwą, bo zazdrosną była, że się tamtej lepiej wiodło.
— Rusa, Rusa, poczęła — ona gdzie jej nie posiać wyrośnie, a kiedy kto jej szuka, to się pod ziemię chowa!
Zbliżyła się o krok do siedzącego na ziemi Dryi i mówiła dalej:
— Rusa w lesie, ot tam, wskazała ręką stronę, kędyś legowisko ma, a gdzie? didko wie tylko, co z nią trzyma. Niejeden za nią chodził. Widać ją, jak lasem idzie, idzie, na raz — ziemia się pod nią rozstąpiła — niéma!
— A jakże ją ludzie wołają? — pytał Dryja.
— Wołać jej darmo — mówiła Dobrycha — radzi się u niej, kto ją spotka; albo nadedrogą wyczeka. A wy darmo będziecie szukać wiatru w polu, i jak znajdziecie nie pomoże wam; rychlej jeszcze urok rzuci.... Komu ona kiedy pomogła!
— Kędyż na nią czekać? — spytał Dryja.
— Wszędzie dobrze, a i tu też — dodała baba. Ona po wodę często przychodzi, a psowa ją i po niej ze źródła czerpać źle.
A no — jak wola wasza, chcecie licha napytać? co komu do tego?
Rozgadała się stara dużo, język ją świerzbiał. — Posiedźcie tu dzień, dwa, to ją zobaczycie. A zechcecie przenocować, ot — o staje w gaju stoi Mirkowa chata leśna, pewno pusta. Tam noclegować możecie.
Tak rozmówiwszy się z żebraczką, choć nie wiele skorzystał na tem Dryja, postanowił do pustej chaty na noc ciągnąć. Nikt w takich miejscach gospody nie bronił: stały zwykle otworem. Gdy ściemniało, Dryja, konia prowadząc w ręku, poszedł zwolna ku gajowi.
Lecz chata leśna, która pustą być miała, stała otworem; zdala już zobaczył w niej ogień Dryja i drzwi otwarte. Tem-ci mu raźniej było wstąpić.
W chacie właśnie, sposobiący się na wyprawę do gródka Leszkowego, nocował Mirek.
Musiał on się dobrze namyślać nad tem, jak się dostać bezkarnie na dwór Sroki, i nie chciał ani jechać, ni iść tam z domu, aby nikt o nim nie wiedział. W chacie miał się nazajutrz przebrać i puścić w dalszą drogę. Gdy ujrzał nadjeżdżającego Dryję, którego mało znał, albo nic, nie na rękę mu to było. Odepchnąć nie mógł.
We drzwiach się pozdrowili.
— Wyście tu obcy czy domowi? — spytał Dryja — prosić mam was o nocleg, czy nie?
Mirek sądził, że rozumniej zrobi, niewydając się kto był.
— Ja-m tu gość, jako wy — rzekł — a no, chata pusta, tylko, że kawał dachu nad głową.
— Żłób dla konia — dodał Dryja. — Zawsze lepiej niż na rosie spać i zimnicy napytać.
Gdy Dryja konia postawił i do chaty wszedł, dwaj młodzi ludzie poczęli się sobie przypatrywać bacznie.
Mirek sobie przypominał, że kędyś, bodaj w Leszka orszaku, widział twarz tę; Dryja wiedział, że tego człowieka kędyś spotykał, ale gdzie i jąk — nie mógł w głowie znaleźć.
— Wy zkąd? — spytał Mirek.
— Uciekłem od Leszka z gródka, od Sroki — odezwał się Dryja ostrożnie. — Byłem u niego na dworze. Srogi człek, pogniewał się, musiałem biedz.
— Co myślicie?
— Nie wiem sam. Może kto go zwojuje, albo obrzydły zwierz zdechnie.
Mirkowi się to podejrzanem zdawało; nie mówił nie, chciał tylko skorzystać, gdy było można, ze zręczności, i zbiega wybadać.
— Dawnoście-to odeszli od niego? — spytał.
— Gdy wrócił od Ryżca, gdzie mu się o dziewczynę nie powiodło — rzekł Dryja.
— A u nas tu inaczej o tem prawią — odezwał się Mirek. — Nikt tu nie wierzy w to utopienie się Lublany; powiadają, że ją ludzie Leszkowi porwali, z jego rozkazu, aby jej za żonę nie potrzebował brać — a wziął jak niewolnicę.
Dryja począł się śmiać, tym razem tak szczerze i otwarcie, iż Mirek zdumiał się i mocno zaciekawił.
— Bałamucą ludzie! — zawołał — byłem na gródku, gdy wracał: dziewczyny żadnej nikt nie przyprowadził. Gdyby ją mieli, kneź, co lubi godować, już-by ucztę sprawił i cieszył się. Chodzi jak mruk zły. Rozmiłował się w niej jak stary. Żadna mu nie miła, a ma ich dostatkiem.
U was — dodał Dryja, rozgadując się — u was plotą, że kneź ją wziął, a na gródku mówią, że ją ojciec schował....
Mirkowi się chciało już powiedzieć nawzajem, iż najlepiej wie, że u ojca jej niéma, szczęściem się powstrzymał.
Znowu tedy popatrzyli na się — i Dryja dodał:
— A wy, tutejsi?
— Ja — rzekł Mirek — a no, nie zdaleka, tylko mi w chacie mojej naprzykrzyło się. — Dziwna sprawa jakeśmy się tu zeszli. Wy uciekacie od Leszka: ja chciałem do niego, aby się zaciągnąć czy do dworu, czy do wojów.
Pokłonił mu się Dryja.
— Zdrowiż bądźcie — rzekł — a weźcie na się nie jedną, ale dwie lub trzy skóry, abyście wytrzymali te rozkosze, jakie tam mieć będziecie!
— Niewinnego przecie nie drą ze skóry — odezwał się Mirek.
— U nas tam nie patrzą winy — śmiejąc się mówił Dryja — gdy pan zły, to się nie rozdobrucha, aż pisk ludzki posłyszy. — Kto z brzega.....
Tak się dłuższa pomiędzy nimi rozpoczęła rozmowa. Mirkowi szło wiele o to, aby się wywiedział na pewno, że na gródku Lublany próżno szukać było; zajął się więc tym zbiegiem mocno, a że po miodzie prawda łacniej wychodzi na wierzch, dostał zapasu z kąta, począł Dryję częstować. Nie był od tego Dryja, i choć roztropny, choć nieufny, języka rozwiązał a pleść zaczął.
Poił go tak Mirek, ciągnąc z niego co mógł, a wreszcie dobrem słowem i miodem tak go udobruchał, że ten niemal wszystko mu wyśpiewał co z sobą wiózł. Nie powiedział tylko, że za Lublaną go wysłano, ale się wydał z tem, iż nie darmo po świecie się włóczy, zbiega tylko udając.
Tego ostatniego słowa, którego Mirek chciał dostać, nie udało mu się wyciągnąć z upojonego, który wkrótce legł i zasnął.
Tyle z rozmowy z nim skorzystał, iż wpadł na myśl, że go trzeba było mieć zdala na oku. Choć się nie przyznawał, że za Lublaną jechał, że jej szukał, nadto jakoś wiele o niej wiedział i mówił, aby to podejrzenia nie obudziło.
Mirek, który pił mniej, gdy go chrapiącego posłyszał, podumawszy trochę, postanowił nazajutrz dodnia, nieczekając aż wstanie, ruszyć z chaty, zasadzie się kędyś i zdala śledzić, co pocznie.
Gdy nazajutrz po ciężkim śnie miodowym zbudził się Dryja i obejrzał a nie zobaczył towarzysza, skoczył naprzód do stajni, zląkłszy się o dropiatego, o którego stał bardzo. Dropiaty u żłobu na miejsca był i tymczasem, niemając co, żłób gryzł, bo miał taką brzydką naturę.
Uspokojony o konia, niebardzo się już dziwił potem, że go miły towarzysz dodnia bez pożegnania opuścił. Wstał i począł dumać: co dalej pocznie. Musiał iść za radą Dobrychy. Konia zabrawszy, poszedł do zdroiska, u którego ludzie się znowu roili.
Tu cały dzień na darmo przesiedział i, choć pytał o Rusę, nikt mu o niej nie umiał powiedzieć więcej nie nad to, że czasem u źródła bywała.
Gdy Dryja tak na swej straży do nocy stał, zdala Mirek nad nim czatował. Podejrzanym mu się zdał, iż darmo u zdroju siedział a na noc do chaty wrócił znowu. Mirek się tu już nie pokazał i gdy Dryja usnął, do szopy się wykradł spocząć, a dodnia wrócił do lasu na stanowisko. Od ludzi się dowiedział, że Dryja kilku o Rusę się dopytywał. Musiał go tembardziej pilnować.
Drugiego dnia zdala zobaczył babę idącą i naprzeciw niej pośpieszył.
Ta, poznawszy go, spojrzała zukosa, stając chętnie do rozmowy.
— Słuchaj matuś — odezwał się, zbliżając do niej Mirek, — drugi już czy trzeci dzień siedzi u zdroju chłopiec ze dworu Leszka jakiś i na was bodaj czeka!
— A wy tu nie czekaliście na ranie? — odparła Rusa.
— Dawniej-em ja na was czekać był gotów, rzekł Mirek, boście mi czasem dobre słowo o Lublanie przynieśli, — teraz, gdy jej nie stało...
— Baba na nic — odezwała się Rusa. Alboż-to drugiej Lublany ona-by znaleźć nie mogła, gdyby chciała?
— O! nie! zawołał Mirek — ani ty, ani żadna takiej drugiej nie pokaże. Krasną znajdziecie, piękniejszą może — ale takiej?!
Rusa się rozśmiała trochę.
— Jeszcze wy kiedyś mnie zapotrzebujecie — i podziękujecie, rzekła. Nie plujcie w wodę, aby jej potem nie przyszło się napić.
Podeszła kilka kroków i, odwróciwszy się do Mirka, rzekła, kij do góry podnosząc:
— A kto wam powiedział, że Lubiana umarła? jak wy wiecie, że jej na świecie niéma? I kto może dojść co się w lesie dzieje, jeśli nie Rusa!
Prędko rzuciwszy te słowa, baba zaczęła iść ku źródłu, zostawiając Mirka z tem, co mu na pociechę powiedziała.
Stał długo jak wryty; Rusa powolniejszym krokiem poczęła się zbliżać ku drodze, nad którą Dryja siedział.
Spostrzegłszy ją, chłopak, zręczny, nie dał poznać po sobie, że mu jej potrzeba było. Nie zbliżył się, słowa nie rzekł, puścił ją po wodę i dopiero, gdy wracała, wstał, zastępując jej drogę.
— Możebyście mi co powiedzieli — rzekł — po kościach mnie łamie strasznie. Spać nie mogę.
Dajcie mi ziele jakie.
Gdy to mówił, baba mu się bardzo pilno przypatrywała, po odzieży i z twarzy przypomniała sobie, że Leszków był.
— Musieli was na Leszkowym dworze nie rózgami lecz kijmi bić, gdyście się do kneziownej Donki pod parkan podkradali. Jak niéma łamać po kościach, kiedy kości połamane?
— A wy zkąd wiecie, żem ja u Leszka był? — za pytał Dryja.
— Toć mi o tem wróble na drodze powiedziały, że na mnie trzy dni tu czekacie — rzekła baba.
Dryja się uląkł i krok odstąpił.
Spojrzał na nią wzrokiem nieufnym.
— Sadła weźcie niedźwiedziego i smarujcie się niem — dodała Rusa niby poważnie, węża za pazuchą noście, a nie jeść wam, ino szpaki: będziecie zdrowi.
Śmiech jej się przesunął po ustach.
— Do kneziownej Doni nie chodźcie — dodała cicho — ona nie dla was, już ją innemu narajono.
Nim Dryja miał czas coś opowiedzieć, Rusa mu się wymknęła i poszła.
— Mądraś ty, mruknął pocichu, patrząc za nią — a no i ja nie tak głupi, jak ci się zda!
I wyczekawszy chwilę, Dryja zaroślami, bokiem puścił się, żywo przedzierając, za babą, która powoli wracała do domu.