Martin Eden/XLVI
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Martin Eden | |
Wydawca | Rój | |
Data wyd. | 1937 | |
Druk | Zakł. Graf. „Feniks” | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | anonimowy | |
Tytuł orygin. | „Martin Eden“ | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
— Słuchaj-no, Joe — przywitał Martin nazajutrz rano dawnego towarzysza pracy. — Znam
pewnego Francuza, co mieszka na Dwudziestej
ósmej. Napełnił kiesę i wybiera się zpowrotem do
Francji. Ma pralnię wielką, parową, elegancką, dobrze postawioną. Zajdź tam i zobacz, czy warto ją
kupić. Dawaj-no łapę, bierz to, kup sobie porządny przyodziewek i przyjdź do biura tego oto jegomościa. Oglądał dla mnie pralnię, więc cię tam zaprowadzi i wszystko pokaże. Jeśli ci się spodoba i będziesz uważał, że warto dać tę cenę — dwanaście
tysięcy — to mi daj znać, i pralnia twoja. No, a teraz idź. Zajęty jestem. Zobaczymy się później.
— Słuchaj-no, Mart — odparł Joe powoli, głosem, w którym wzbierał gniew. — Przyszłem dziś,
z samego rana, żeby cię zobaczyć, aż tu — widzita
go, wielki pan. Nie przyszedłem po żadną pralnię!
Przyszłem na pogawędkę, żeby po dawnemu, po
przyjacielsku, a ten mi z pralnią wyjeżdża. Powiem
ci, co myślę: zabieraj swoją pralnię i idź do cholery!
Odwrócił się i chciał wyjść, lecz Martin złapał
go za ramię i przyciągnął zpowrotem.
— Słuchaj-no, Joe — powiedział. — Jeśli będziesz taki, rozbiję ci głowę. A po starej przyjaźni
rozbiję dokumentnie. No co, chcesz?
Joe uderzył pierwszy i próbował przewrócić Martina, lecz w tejże chwili wić się począł i szarpać
w kleszczach ramion przeciwnika. Sunęli po pokoju,
zczepieni ramionami, aż zwalili się razem, druzgocząc hałaśliwie wielki fotel trzcinowy. Joe znalazł
się pod spodem, z rozpostartemi ramionami, z piersią zduszoną kolanem Martina. Pochrapywał już
i łapał powietrze jak ryba, kiedy zwycięzca puścił
go wreszcie.
— No, teraz się dogadamy — uśmiechnął się
Martin. — Nie będziesz mi wymyślał, mój stary.
Najpierw chciałbym skończyć ten interes z pralnią.
Potem przyjdź, i wtedy dopiero będzie czas na pogawędkę, po dawnej przyjaźni. Mówiłem ci, że
w tej chwili jestem zajęty. Sam widzisz.
Służący wniósł właśnie pocztę poranną, wielki
pakiet listów i gazet.
— Czyż mógłbym przejrzeć to wszystko, rozmawiając z tobą? Idź-no teraz i umów się o pralnię. Spotkamy się później.
— No, dobra, — aprobował Joe, wahający się
i zmieszany. — Myślałem, że chcesz się mnie pozbyć, ale widzę, żem się pomylił. Tylko na stojąco,
tobyś mnie bratku nie pobił, żebyś wiedział. Siąg
mam dłuższy.
— Dobrze, dobrze, włożymy kiedy rękawice
i spróbujemy — uśmiechnął się Martin.
— Jak tylko puścimy pralnię w ruch, co? — Joe
wyciągnął ramię. — Widzisz, jaki byczy siąg? Jeszcze mi potańcujesz, bratku!
Martin odetchnął z ulgą, kiedy drzwi zamknęły
się za Joe. Nie znosił teraz towarzystwa. Całodzienny gwar był mu prawdziwą męką, obecność
ludzka dokuczała, gniewał wysiłek rozmowy, w jakiemkolwiek znalazł się gronie, ogarniał go niepokój i natychmiast szukał pretekstu do ucieczki.
Nie odrazu zabrał się Martin do przeglądania
poczty. Dobre pół godziny siedział rozparty w fotelu, nic nie robiąc, nie myśląc o niczem. Od czasu
do czasu jakieś niejasne strzępki myśli majaczyły
mu w świadomości, albo raczej stanowiły właśnie
poszarpaną i przerywaną przez pustkę świadomość.
Wstał wreszcie i zaczął przerzucać listy. Było
tam z tuzin próśb o autografy — rozpoznawał je
zdaleka; były zawodowe listy żebracze; były epistoły warjatów i manjaków, począwszy od wynalazcy perpetuum mobile i uczonego, który zademonstrować pragnął, iż powierzchnia ziemi jest wnętrzem jakiejś pustej sfery — aż do społecznika, proszącego o zasiłek pieniężny na ufundowanie kolonji komunistycznej na półwyspie Kalifornijskim. Nie brakło liścików kobiecych. Wszystkie wyrażały pragnienie zawarcia znajomości ze sławnym autorem. Jedna z petentek, ku uciesze Martina, załączyła nawet kwit na własną ławkę w kościele, jako
dowód swej moralności i dobrych obyczajów.
Redaktorzy i wydawcy przyczyniali się znakomi-
cie do zwiększenia codziennego stosu korespondencyj, błagając na kolanach o rękopisy — o te biedne,
pogardzane rękopisy, z których powodu zapożyczać
się musiał u lichwiarza przez długi szereg straszliwych miesięcy. Znalazł też jakiś niespodziewany
czek za angielskie wydanie nowel i zadatki na parę
przekładów. Reprezentant Martina na Europę donosił o zakupieniu prawa przekładu trzech książek
na niemiecki, oraz zawiadamiał, iż szwedzkie tłumaczenia pojawiły się na rynku, zaco jednak nie
można było oczekiwać zapłaty, ponieważ Szwecja
nie należała do Konwencji Berneńskiej. Z Rosji
nadesłano także prośbę o autoryzację, lecz było
to raczej żądanie sankcji moralnej, Rosja bowiem
nie podpisała również układu w Bernie.
Martin wziął do ręki pakiet wycinków, nadesłany
przez biuro prasowe, i czytał o samym sobie, o bajecznem powodzeniu własnem, które coraz zyskiwało na efekcie. Przyczyniło się do tego zapewne
nagłe a tak szczodre rzucenie przed oczy publiczności całego dorobku odrazu, niby wylewu wspaniale
wezbranej rzeki. Poruszył masy, tak jak swego czasu uczynił to Kipling. Kipling, który zresztą bliski
był śmierci, kiedy nagle tłum zaczął go czytać, gnany jakimś ślepym instynktem. Martin przypomniał
sobie, jak gawiedź czytała, sławiła, a przedewszystkiem nie rozumiała Kiplinga, i jak nagle, w kilka
miesięcy później, rzuciła się nań i rwała na strzępy.
Roześmiał się gorzko. Kimże był on, Eden, aby
spodziewać się innego losu? Za chwilę rzucą się
i na niego. Otóż nie, zakpi sobie z motłochu! Będzie żył daleko, daleko, pośród Mórz Południowych.
Będzie stawiał chaty z trzciny, będzie handlował
perłami i koprą, śmigając w kruchych łupinach poprzez rafy, polując na rekiny i bonity, płosząc dzikie kozy po szczytach, co wznoszą się ponad doliną
Taiohae.
W chwili, gdy to pomyślał, zdławiło go raptownie
poczucie rozpaczliwości położenia. W nagłem jasnowidzeniu pojął, że przynależy już Dolinie Mroku.
Wszystkie siły życia więdły, mierzchły, chyliły się
ku śmierci. Tak wiele sypia teraz i tak bardzo jest
senny. Dawniej nienawidził snu. Sen rabował bezcenne godziny życia. Cztery godziny spoczynku, to
były cztery godziny codziennie wydarte życiu. Jakże
żal mu było zasypiać! Obecnie żal mu się budzić.
Życie nie jest już dobre; smak jego gorzki jest
ustom. Tu właśnie czyha zguba. Życie, które nie
pragnie życia, zwolna chyli się ku śmierci. Jakiś
mglisty instynkt samozachowawczy błąka się jeszcze i każe szukać ratunku, wyjeżdżać, uciekać.
Martin ogarnął wzrokiem pokój. Myśl o pakowaniu
rzeczy była odrażająca. — Może lepiej zostawić to
na sam koniec? Tymczasem należałoby zająć się
ekwipunkiem.
Włożył kapelusz i wyszedł. W magazynie broni
pozostawił cały dochód dnia dzisiejszego, kupując
strzelby automatyczne, amunicję i ulepszone przyrządy do łowienia ryb. W trakcie tego doszedł do
wniosku, że towary dla handlu wymiennego prak-
tyczniej sprowadzać już po przybyciu na Tahiti,
i zbadaniu, co mianowicie ma tam popyt w danej
chwili. Zresztą, może lepiej nabywać wszystko
w Australji? Takie uwolnienie się od kłopotu sprawiło Martinowi prawdziwą przyjemność. Jak dobrze, że czegoś można nie czynić! Każdy krok tak
jest męczący. Wracał więc do hotelu z satysfakcją,
rad, że zastanie tam olbrzymi, wygodny fotel. Gdy jednak wszedł do pokoju, o mało się nie rozpłakał:
w jego ulubionym fotelu spoczywał Joe.
Joe zachwycony był pralnią. Wszystko zostało
załatwione, od jutra można wejść w posiadanie.
Martin rozciągnął się na łóżku i przymknął oczy.
Joe perorował zawzięcie. Myśli Martina odbiegły
daleko, tak daleko, że nawet nie był pewien, czy
myśli jeszcze. Od czasu do czasu największym wysiłkiem zmuszał się do odpowiedzi. A przecież, oto
siedział Joe, tak bardzo miły mu niegdyś. Dzisiaj
jednak zbyt był promieniejący życiem. Brutalny
atak tej bujnej żywotności ranił chory mózg Martina, zbyt dotkliwie napinał jego zmęczoną wrażliwość. Kiedy Joe przypomniał, że któregoś dnia
muszą włożyć rękawice i zmierzyć się w boksie —
Martin z trudnością powstrzymał krzyk bólu.
— Pamiętaj tylko, Joe, że pralnię prowadzić powinieneś w myśl zasad, wyznawanych ongiś przy
Gorących Źródłach — odezwał się wreszcie. — Praca w miarę. Nigdy pracy nocnej. Broń Boże dzieci
przy maglach. Wogóle dzieci — broń Boże. No,
i dobrze płacić.
Joe skinął głową i wydobył notes.
— Patrz-no, wypisałem tu sobie kilka prawideł
jeszcze przed śniadaniem. Jakże ci się podobają?
Odczytywał je głośno, Martin potwierdzał, myśląc równocześnie, kiedy wreszcie Joe go opuści.
Obudził się wczesnym wieczorem. Fakt życia
zwolna dotarł do świadomości. Martin rozejrzał się
po pokoju. Widocznie gość wyśliznął się pocichu,
podczas jego snu. Bardzo to miło ze strony Joe —
pomyślał. Poczem zamknął oczy i zasnął znowu.
Przez kilka dni następnych, Joe zbyt był zajęty
obejmowaniem i prowadzeniem pralni, żeby zbytnio
zakłócać spokój Martina. O tem zaś, że sławny autor odpływa na Mariposie, gazety doniosły dopiero
w przeddzień odjazdu.
W pewnej chwili, kiedy instynkty samozachowawcze silniej przemówiły w Martinie — poszedł
do lekarza i poddał się gruntownemu badaniu.
Doktór nic nie mógł zarzucić. Serce i płuca działały znakomicie. Każdy organ — jak dalece zbadać go było można — pracował normalnie.
— Nic panu nie jest, panie Eden — oświadczył
lekarz. — Stanowczo nic. Jesteś pan w rozkwicie
sił. Szczerze powiedziawszy, zazdroszczę panu zdrowia — wspaniałe! Spójrz pan na tę pierś! Doskonałe płuca i znakomity żołądek — oto tajemnica
pańskiego nieporównanego zdrowia. Fizycznie jest
pan jednym na tysiąc, jednym na dziesięć tysięcy.
Jeśli nie brać pod uwagę nieszczęśliwych wypadków — możesz pan żyć do stu lat.
Martin wiedział teraz, że diagnoza Lizzie była
słuszna. Zdrów był fizycznie. Popsuła się tylko „maszynka do myślenia“. Jedyną radą nato stać się
mogła ucieczka w świat Mórz Południowych. Niestety jednak, teraz, przed samym odjazdem. Martin nie miał ochoty jechać. Ocean nęcił go nie więcej niż cywilizacja burżuazyjna. Myśl o wyprawie
nie niosła radosnego podniecenia, sama zaś technika
odjazdu wymagała tylu męczących wysiłków! Wolałby być już na pokładzie — daleko od brzegu.
Ostatni dzień był istną torturą. Dowiedziawszy
się z dzienników porannych o odjeździe Martina, zjawili się z pożegnaniem imć Bernard Higginbotham von Szmidt i Marian. Pozatem trzeba było uregulować ostatecznie interesy, popłacić rachunki, odczepić się od dokuczliwych reporterów. Z Lizzie
Connolly pożegnał się Martin pośpiesznie przy wejściu do szkoły wieczornej. W hotelu czekał go Joe,
tak zajęty swoją pralnią przez dzień cały, że na odwiedziny zdobyć się wcześniej nie mógł. Była to
ciężka, lecz zato ostatnia próba; Martin kurczowo
uchwycił poręcze krzesła i słuchał i rozmawiał przez
całe pół godziny.
— Joe! — powiedział do towarzysza. — Nie
myśl, że jesteś na zawsze związany z tą pralnią.
Nie robię ci żadnych zastrzeżeń. Możesz w każdej
chwili sprzedać interes i puścić pieniądze. Jak ci
się sprzykrzy i zatęsknisz za włóczęgą — ruszaj
w drogę! Rób tak, byś czuł się najszczęśliwszy.
Joe zaprzeczył ruchem głowy.
— O, niema głupich, dość mam włóczęgi, dziękuję uprzejmie. Włóczęga jest dobra rzecz, ale
względem jednego jest zła: względem dziewcząt.
Nic nie poradzę, lubię kobietki! Nie mogę bez nich
długo, a jak idziesz na włóczęgę, to już musisz zapomnieć dziewczyny. Jakem czasem przechodził koło domów, gdzie bawiono się i tańczono, jakem zobaczył przez okno białe sukienki, posłyszał śmiech — ech, piekło, istne piekło, powiadam ci, Mart! Zanadto lubię tańce, majówki, spacerki przy księżycu
i całą tę resztę! Dla mnie teraz niema, jak moja
pralnia, dobre imię i dobre dolarki, brzęczące w kieszeni. Wiesz, poznałem, właśnie dziewczątko, akurat wczoraj i, uważasz, nie będę miał spokoju, dopóki się z nią nie ożenię. Cały dzień o tem myślę
i pogwizduję z radości. Ślicznotka, mówię ci. Najmilsze ślipki, najsłodszy głosik na ziemi. Para z nas
będzie wcale niczego, możesz mi wierzyć. Słuchajno, a dlaczego ty się nie żenisz? Z całą tą furą pieniędzy mógłbyś dostać najpiękniejszą dziewczynę
w kraju.
Martin z uśmiechem pokiwał głową, w głębi serca
jednak nie mógł się nadziwić, że ktoś wogóle chce
się żenić. Było to dziwaczne i wręcz niezrozumiałe.
Z pokładu Mariposy, w godzinę odjazdu dostrzegł Lizzie Connolly, chowającą się wśród tłumu
na przystani.
— Weź ją ze sobą — przyszło mu na myśl. — Tak łatwo być dobrym! Będzie szczęśliwa!
Myśl ta uśmiechnęła mu się na krótką chwilę,
lecz już w następnem mgnieniu stała się wprost
przerażająca. Poczuł paniczny strach, że mógłby
uczynić coś podobnego. Zmęczona dusza protestowała. Z jękiem odwrócił się od przystani i wyszeptał: „Człowieku, zbyt jesteś chory, zbyt ciężko chory!“
Uciekł do kabiny i krył się tam, dopóki okręt nie
wypłynął na pełne morze. W sali jadalnej, podczas
lunchu, znalazł swoje nakrycie na honorowem miejscu, po prawej ręce kapitana. Bez trudu zauważył,
że jest persona grata na statku, a zarazem stanowi
atrakcję dla publiczności. Nigdy jednak zapewne
nie widziano nudniejszego wielkiego człowieka.
Popołudnie spędził na pokładzie, na leżaku. Wieczorem wcześnie poszedł spać.
Trzeciego dnia podróży pasażerowie, uporawszy
się z morską chorobą, tłumnie wylegli do salonów
i na pokład, Martin zaś, im dłużej na nich patrzał,
tem bardziej ich nie znosił. Wiedział zresztą dobrze, że popełnia nieuzasadnioną niesprawiedliwość.
Zmuszał się do przyznania, że byli to ludzie dobrzy
i mili — w tym samym jednak momencie dodawał
mimowoli: dobrzy i mili, jak wszyscy bourgeois,
z całym balastem duchowym i nędzą umysłową swojej sfery. Najgorsze były rozmowy. O, te maleńkie,
mizerne móżdżki! Jakże bez reszty zapełnione próżnią. Hałaśliwa egzaltacja i nadmierna energja
młodzieży raziła i rozdrażniała Martina. Zdawało
mu się, że ani chwili nie potrafią zachować spokoju, nieznośnie długo grają w serso, w krokieta, spacerują bez powodu, całym wysiłkiem pędzą na rufę,
żeby się przyjrzeć żółwiom morskim, rybom latającym!
Martin sypiał bardzo dużo. Po śniadaniu rozkładał się na leżaku, zasłaniając tygodnikiem, którego nie czytał nigdy. Drukowane stronice nużyły go. Kiedy dźwięczał gong, wzywający na lunch, Martin zżymał się, że go budzą. Obudzenie nie jest
przecie rzeczą miłą!
Pewnego dnia próbował ocknąć się z letargu i poszedł na dziób, do marynarzy. Ale marynarze byli
jacyś nieskończenie inni, niż za czasów, kiedy Martin Eden sam mieszkał w kasztelu na przodzie. Nie
mógł odnaleźć nic, coby go łączyło z temi pół-zwierzęcemi stworzeniami, o tępych twarzach i bydlęcym mózgu. Był w rozpaczy. Tam, na pokładzie,
nikt nie pragnie Martina Edena dla niego samego,
on zaś nie umie wrócić do tych tu na dole, z którymi żył ongiś, i którzy kochali go dawnemi czasy.
Tym razem on ich nie pragnie. Nie był w stanie polubić ich więcej, niż idjotyczną publiczność pierwszej klasy, albo jej niefrasobliwą młodzież.
Życie stało się niby ostre, białe światło dla oczu
chorego. W każdym, momencie świadomości życie
oślepiało jaskrawym blaskiem, sprawiając ból, ból
nieznośny. Po raz pierwszy w życiu podróżował
Martin pierwszą klasą. Na okrętach bywał zawsze
tylko w kasztelu dla majtków, u steru, albo w czarnej otchłani składu węgla przy pracy. Zdarzało się
w owych czasach, że biegnąc po stromej drabince
żelaznej z gorącego jak piekło wnętrza statku —
dojrzał zdaleka publiczność, otuloną w lekkie białe szaty, próżnującą, bawiącą się, beztroską; rozpostarte baldachimy chroniły ją od słońca i wiatru,
usłużni lokaje zgadywali każdą zachciankę i kaprys.
Martinowi zdawało się wówczas, że świat, w którym
poruszają się tamci ludzie, jest rajem na ziemi.
Dziś przebywał w samym środku tego raju, jako
poniekąd osobistość wyróżniana — i oto dzisiaj
właśnie napróżno powraca do kasztelu majtków,
w poszukiwaniu raju, który był porzucił. Nie znalazł nowego, — utracił dawny.
Próbował ocucić się i czemś zainteresować. Zaszedł kiedyś do pokoju oficerów, rad jednak uciekł
stamtąd jak najprędzej. Wszczął rozmowę z pewnym zluzowanym dowódcą wachty, człowiekiem inteligentnym, który natychmiast rozpoczął propagandę socjalistyczną i wręczył wielkiemu pisarzowi
spory pakiet odezw i broszur. Martin słuchał, jak
jego rozmówca wykładał niewolniczą koncepcję
świata, i w myśli porównywał ją ze swoją ulubioną
filozofją nietzscheanizmu. I cóż to wszystko warte,
koniec końców? Przypomniał sobie jeden z gorzkich aforyzmów Nietzsche’go, w którym szaleniec
ten wątpił w istnienie prawdy. A przecież — kto
wie? Może miał rację?
Może prawdy niema nigdzie? Może niemasz jej
nawet w prawdzie? Może niema tego, co nazwaliśmy prawdą? Lecz Martina zmęczyło już myślenie.
Rad był rozciągnąć się na leżaku i drzemać.
Po kilku dniach podróży przybyła nowa udręka.
Co będzie, kiedy okręt przybije do Tahiti? Trzeba
wysiąść na brzeg. Trzeba zająć się rzeczami, wyszukać skuner, idący na wyspy Marąuesas, przedsięwziąć tysiąc i jeden wysiłków, o których niesposób myśleć bez zgrozy. Ilekroć zdołał Martin zmusić
się do świadomego rozważania — nie mógł nie dostrzec rozpaczliwego stanu, w który zapadał, a który wiódł do zguby coraz głębiej. Wedle oczywistej
prawdy znajdował się już w Dolinie Mroku. Co gorsze, nie bał się zupełnie. Gdyby się był przeraził —
zdołałby jeszcze zawrócić ku życiu. Obojętny —
wsiąkał w otchłań coraz głębiej. Nie znajdował już
pociechy w zwykłych a miłych człowiekowi szczegółach istnienia. Mariposa weszła teraz w sferę passatu północno-wschodniego, ale nawet ten najwonniejszy z wiatrów — wiatr jak wino — gniewał
tylko i nużył Martina. Odsunął leżak, żeby uciec
przed uściskami najmilszego towarzysza młodości.
W dniu, w którym Mariposa weszła pod zwrotniki, stan Martina był bardziej pożałowania godny,
niż kiedykolwiek. Utracił sen. Zmęczenie morzyło
go, a czuwać musiał. Musiał patrzeć w oślepiający,
brutalny blask życia. Niespokojnie chodził z kąta
w kąt. Powietrze parne było i wilgotne, rzęsiste
ulewy nie odświeżały wcale. Życie sprawiało ból.
Martin chodził po pokładzie, aż cierpienie rosło do granic nieznośnych, potem rzucał się na fotel i siedział, dopóki zdenerwowanie nie kazało znowu
wstawać i chodzić. Zmusił się wreszcie do przeczytania zaczętego „magazine“. Wziął kilka tomów
poezyj z bibljoteki okrętowej. Nie nęciły go jednak.
I znowu uparcie, monotonnie, bezsennie kroczyć
począł wzdłuż pokładu.
Wieczorem pozostał na powietrzu możliwie jak
najdłużej, ale to nie pomogło również; zeszedłszy
do kajuty — nie mógł zasnąć. Jedyne schronienie
przed życiem — zawodziło. Tego już było za wiele.
Zapalił elektryczność i spróbował czytać. Jeden tom
zawierał poezje Swinburna. Martin leżał w łóżku
i obojętnie przewracał stronice. Nagle zorjentował
się, że czyta z zaciekawieniem. Skończył jedną stanzę, spróbował czytać dalej — ale powrócił do niej
znowu. Rozwartą książkę położył na piersiach i zamyślił się nieoczekiwanie. Oto jest! Jest to, o co
chodzi! Dziwnie, że nie domyślił się wcześniej! Oto
jest treść wszystkiego, co się działo. Szedł ku temu
oddawna, lecz dopiero w tej chwili Swinburne ukazał mu, że jest właśnie szczęśliwa droga do wyjścia. Pragnął odpoczynku — a oto odpoczynek czekał go oddawna. Spojrzał na luk otwarty. Tak, dość
szeroki. Po raz pierwszy od kilku tygodni Martin
poczuł się szczęśliwy. Nareszcie wynalazł lek na
I porzuciwszy gniew, nadzieję, pychę,
Wolni od pragnień i wolni od burz,
Dziękczynnych westchnień ślemy modły ciche,
Ktokolwiek jest tam, pośród gwiezdnych głusz, —
Zato, że minąć dniom żywota dano,
Zato, że nigdy raz zmarli nie wstaną,
I rzek powolnych nurt zmącony pianą
Zawinie kiedyś w głąb wieczystą mórz.
Spojrzał znowu na luk otwarty. Swinburne dostarczał klucza. Życie było złem, a raczej stało się
złem — złem nie do naprawienia. „Zato, że nigdy
raz zmarli nie wstaną!“ Słowa te napełniły go uczuciem głębokiej wdzięczności. Oto jedyne dobrodziejstwo we wszechświecie. Kiedy życie staje się
bolesną męką, śmierć gotowa jest ukołysać je na
wieczny sen. Czemuż czeka? Pora iść.
Wstał i wysunął głowę przez luk, spoglądając
w pienistą toń. Mariposa zanurzona była głęboko.
Jeśli zawisnąć na rękach, nogi dotkną wody. Wyśliznąć się można bez szelestu. Nie usłyszy nikt.
Nagły podskok piany bryznął w twarz. Martin poczuł sól na wargach. Smak był dobry. Pomyślał jeszcze przez mgnienie oka, czy warto napisać pieśń
łabędzią? Natychmiast ze śmiechem odegnał tę
myśl. Nie miał czasu. Zbyt pilno było mu odejść.
Zgasiwszy w kajucie światło, żeby go nie zdradziło, wysunął się przez luk nogami naprzód. Ramiona ugrzęzły jednak pomiędzy ramami. Musiał
powrócić i przeciskać się z jedną ręką u boku. Pochylenie okrętu pomogło mu. Zwisł nazewnątrz,
uwieszony rękami. Kiedy nogi dotknęły wody —
rozwarł dłonie. Był cały w pienistym nurcie. Bok
Mariposy przemknął, jak czarna ściana, podziurawiona światłami okien. Statek miał niewątpliwie
dobrą szybkość. Zanim Martin opamiętać się zdołał, płynął już daleko poza sterem, kołysany łagodnie na mlecznej powierzchni fal.
Bonita uderzyła zębami o jego białe ciało — roześmiał się głośno. Wyrwała drobny strzęp. Ból
przypomniał Martinowi, poco się tu znalazł. Podczas akcji zapomniał był o jej celu. Światła Mariposy mierzchną w oddali — a oto on, Martin, na
przestrzeni wód, płynie spokojnie, jak gdyby w zamiarze dosięgnięcia brzegu najbliższego kraju —
gdzieś o mil tysiące.
Mimowoli działał instynkt życia. Martin przestał
płynąć, lecz jak tylko fala dosięgła ust, ręce uderzyły gwałtownie i wyniosły ciało na powierzchnię.
„Wola życia“ — pomyślał z cierpkim uśmiechem. —
Więc tak? Dobrze. Ma również wolę, dość silną,
żeby przeciwstawić ją woli życia, ostatnim wysiłkiem
zdruzgotać siebie i wreszcie przestać istnieć.
Zmienił położenie ciała na pionowe. Spojrzał
wzwyż ku cichym gwiazdom i wytchnął powietrze
z płuc. Szybkim, gwałtownym podrzutem rąk i nóg
wzniósł ramiona i piersi ponad fale. Chciał zyskać
impent na rzucenie się w głąb. Rozluźnił mięśnie
i pogrążał się w morze nieruchomo, jak biały słup.
Wdychał wodę głęboko, umyślnie, niby narkotyk.
Lecz skoro tylko zaczął się dusić, ręce i nogi mi-
mowoli uderzyły i wyniosły go znowu na powierzchnię, pod jasne spojrzenie gwiazd.
„Wola życia“ — pomyślał pogardliwie, napróżno
zmuszając się, żeby nie chwytać powietrza w krwią
rozsadzane płuca. — Dobrze. Spróbujemy się jeszcze raz — inaczej. Napełnił płuca powietrzem —
napełnił całe. Z tym zapasem dopłynie głęboko. Zanurkował i popłynął w głąb, głową na dół, prąc
całą wolą, wszystkiemi siłami! Głębiej, wciąż głębiej! Oczy miał otwarte i patrzał na kręty, fosforyzujący szlak bonity, co śmignęła opodal. Płynąc, zapragnął mocno, żeby go nie zaczepiła i nie przerwała napięcia woli. Nie napadały jednak, i Martin zdołał jeszcze odczuć wdzięczność za to ostatnie dobrodziejstwo życia.
Głębiej, głębiej, wciąż głębiej, aż zmęczyły się
i osłabły ręce i nogi. Wiedział, że jest nisko. Ciśnienie wody w uszach stało się aż bolesne, w głowie zaszumiało głucho. Wytrwałość słabła zwolna. Zmusił
jednak ciało do zanurzania się wciąż głębiej, niżej,
aż wola opadła wreszcie i powietrze buchnęło z płuc
nie powstrzymaną falą. W locie na powierzchnię
bańki perliły się, bulgotały i osiadały na twarzy.
Potem nadszedł ból duszenia. Ból nie jest jeszcze
śmiercią — przemknęło przez gasnącą świadomość
człowieka. Śmierć nie boli. To straszliwe dławienie — to życie, męka życia, ostatni cios, jaki zadać
zdoła.
Ręce i nogi, wciąż jeszcze pełne woli, bić poczęły
wodę i przeć na powierzchnię słabo, lecz spazma-
tycznie. Oszukał je. Nie zdołają nigdy wydobyć
go na powierzchnię. Zanurzył się już zbyt głęboko.
Zadrwił z woli życia, co uderzać kazała. Kołysał się
łagodnie w toni sennych wizyj. Barwy i promienie
otaczały go, kąpały, chłonęły. Cóż to? Niby latarnia morska... Nie — to w głębi mózgu. Oślepiające białe światło. Płonie jaśniej i jaśniej z każdą
chwilą. Nagle grzmot potoczył się rozległy, potężny,
głuchy. Człowiek zsuwać się zaczął z bezmiernej
pochyłości. I kędyś, u krańca, runął w mrok. To
wiedział jeszcze. Runął w mrok. I w chwili, gdy
pojął, pojmować przestał.