Marysieńka Sobieska/Rokosze i rozkosze

<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł Marysieńka Sobieska
Wydawca Książnica-Atlas
Data wyd. 1937
Druk Zakłady graficzne Książnica-Atlas
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX. Rokosze i rozkosze

Kiedy wiosną r. 1662 pani Zamoyska wyjeżdżała do Paryża z myślą aby tam pociągnąć i zatrzymać wielkiego chorążego koronnego, krajowi coraz bliżej zaglądała w twarz wojna domowa. Z jednej strony armia cudzoziemska, z której wezwaniem ociąga się jeszcze, królowa przez resztkę rozwagi, z drugiej — masa szlachecka, sfanatyzowana przeciw rzekomym gwałcicielom konstytucji i wydziercom „złotej wolności“. Sejm r. 1662 jeszcze raz odrzuca wszelkie zakusy elekcji vivente rege, marszałek konfederacji zwołuje pospolite ruszenie przeciw wiszącej nad krajem obcej inwazji, zajmuje Kalisz, Wieluń, Sieradz, grozi Warszawie.
W momencie tym, arbitrem losów kraju był jeden człowiek: Jerzy Lubomirski. Nie tylko dzięki buławie polnej i urzędowi wielkiego marszałka koronnego, ale bardziej jeszcze dzięki olbrzymiej popularności, jaką posiadał wśród szlachty, magnat ten, czyniący się trybunem ludu szlacheckiego, trzymał w ręku klucz sytuacji.
W krętej linii postępowania Lubomirskiego trudno się dopatrzyć myśli politycznej. Raczej prowadzi — jak większość ówczesnych magnatów — politykę osobistą; ale i ta jest niezdecydowana. Chciałby niejako i sprzedać swój wpływ i zachować go. Pochlebia temu pysznemu człowiekowi, że on jeden mógłby — gdyby zechciał — przeprowadzić elekcję Francuza, dając Polsce nową dynastię, ale ma zapewne świadomość, że wyjątkowa rola jego skończyłaby się wraz z dokonanym tej elekcji faktem. Równocześnie czuje, iż, wspierając swoją popularnością tak niepopularną sprawę, łatwo może tę popularność wraz z załamaniem się sprawy utracić. Stąd może wynika jego dwulicowość, jego ciągłe wahanie się. Targuje się i układa z królową, a równocześnie podsyca przeciw niej opozycję; puszcza na licytację swoje wpływy między Austrię a Francję. Już, już, zdawało się, kupiono go dla Kondeusza ogromną ceną — wielka buława po sędziwym Potockim i ręka siostry przyszłej królowej polskiej dla jego syna — kiedy nagle, na sejmie, wobec projektu elekcji, wznowionego przez tryumfującą zbyt wcześnie królowę, pada szorstkie: „Nie ma zgody“ — właśnie z grupy adherentów Lubomirskiego. Sprawa upada — i nazajutrz Lubomirski jeszcze raz daje do zrozumienia, że gotów jest traktować z dworem... Ten nieuchwytny marszałek jak Penelopa pruje w nocy co uprządł w dzień. Doprowadzi w końcu Marię Ludwikę do takiego stanu, że nerwowa i zawzięta kobieta wszystko postawi na kartę, byle się pozbyć tego człowieka.
Przez chwilę — jeżeli wierzyć urzędowej relacji nadzwyczajnego posła francuskiego Cailleta — królowa zamyślała rozciąć węzeł modą włoską, sposobem Borgiów. Wydała wodzom konfederacji glejty, aby pod pozorem rokowań zwabić ich w pułapkę we Lwowie. Lubomirski miał dać głowę! Maria Ludwika zasięgnęła zdania teologów, czy można bez grzechu kazać zgładzić człowieka, grożącego niebezpieczeństwem państwu. Orzekli dobrodusznie, że można; po czym zarządzono przygotowania. Miano Lubomirskiego pojmać, dać mu spowiednika i ściąć bezzwłocznie. Ale Lubomirski zwąchał pismo nosem i nie zjawił się. Może go ostrzegł który z teologów? Duchowy mistrz Marii Ludwiki, Richelieu, miał nad nią tę wyższość, że będąc kardynałem, mógł rozstrzygać takie wątpliwości sam.
Lubomirski nie dał tedy głowy; dał ją za to kto inny: hetman polny litewski Gosiewski, człowiek bardzo wpływowy, od pewnego czasu oddany stronnik królowej. Zamordowali go bez sądu (wraz z marszałkiem Żyromskim) konfederaci, prawi skądinąd i zasłużeni żołnierze. Przypłacili to gardłem. Zapachniało w Polsce krwią.
Można zrozumieć, że wobec tak naprężonej sytuacji, nie była to chwila, w której królowa miałaby ochotę wysyłać Sobieskiego do Paryża, dokąd na próżno wabi go Marysieńka. Coraz bardziej młody chorąży rysuje się królowej jako człowiek przyszłości. Oboje królestwo bawią u niego dłuższy czas w Jawrorowie, co było z pewnością nie lada wyróżnieniem. Kiedy Sobieski bije się później dzielnie — w r. 1663 — na czołowym posterunku przeciw Moskwie i Kozakom, naraz — zapewne wezwany rozkazem dworu — opuszcza plac boju, aby wracać na teren rozgrywki politycznej do Warszawy. Wszystko to dzieje się w czasie paryskiego pobytu pani Zamoyskiej, która bardzo nie lubi aby się coś działo bez niej i poza nią.
Wraca tedy, jak już widzieliśmy, a moment jej powrotu — jesień r. 1663 — schodzi się ze wznowieniem sprawy następstwa. Dwór francuski decyduje się na stanowcze posunięcia. Książę d’Enghien żeni się z siostrzenicą królowej, księżniczką Anną, która otrzymuje tytuł „jedynej córki I. K. M. Królestwa polskich“. Senat polski jednomyślnie zawetował tę uchwałę; sypiąc francuskim złotem, zdołała Maria Ludwika jeszcze raz sklecić nowe stronnictwo francuskie, przy czym grupa panów polskich i litewskich występuje z wnioskiem, aby nie syn Kondeusza, ale sam Kondeusz był kandydatem do tronu. Korespondencja między Warszawą a Chantilly ożywia się: biegną tam i z powrotem listy, kreślone umownym językiem, w którym książę ma tytuł Zazdrośnika, ścigającego kochankę (koronę), podczas gdy myszy (szlachta) chcą tylko gryźć francuskie talary, wobec czego trzeba się będzie uciec do srogiego, tzn. do konfederacji zbrojnej, itd. Jak widzimy, styl konfitur Marysieńki rozciągał się na politykę, a może raczej z niej wziął początek.
Przez chwilę zdawało się, że kandydatura wielkiego wodza francuskiego zyska szanse powodzenia. Sława wojenna Kondeusza głaszcze dumę Polaków. Nawet sam Lubomirski zdaje się skłonny do porozumienia. Ale gdy jeszcze raz, korzystając z wojny moskiewskiej i oddalenia króla, podjął swoje wichrzenia w porozumieniu z Austrią i z elektorem brandenburskim, Maria Ludwika postanowiła ostatecznie skończyć z Lubomirskim. Przeciągnął strunę.
W listopadzie r. 1664 pozwano Lubomirskiego przed sejm zmieniony w trybunał, pod zarzutem zdrady stanu. Zaocznie skazany — pod presją dworu — na śmierć i infamię, magnat nie czekał wyroku, schronił się na Śląsk, aby wrócić zbrojno w granice Polski. Była to wojna domowa, w której jako przeciwnik dworu miał stanąć najtęższy wódz i najpopularniejszy człowiek w Polsce, w nowej glorii męczennika, cierpiącego za prawo i wolność.
Sprawa Lubomirskiego była przez historyków rozmaicie oświetlana; Szajnocha, Odyniec, Szujski, pisali o nim dramaty, heroizując jego smutną rolę. Po której stronie była legalność; czy był rokoszaninem, czy przeciwnie, obrońcą prawa, które dwór łamał? Pytanie w takich wypadkach dość czcze; ten ma w takich wypadkach w rezultacie prawo, kto zwycięży. Lubomirski nie był człowiekiem idei; raczej zbyt ambitnym — i nie dość ambitnym zarazem, bo nie zdolnym sięgnąć po władzę — graczem politycznym. Ale były wówczas w Polsce pewne kontrasty zbyt jaskrawe. Radziejowski, łotr i zdrajca, w splendorze i w łasce; Bogusław Radziwiłł w honorach, a Lubomirski, niedawny „ojciec ojczyzny“ — banitą! Współczesny kronikarz szlachecki notuje, iż kiedy w Warszawie sądzono Lubomirskiego, „obraz w Studzianach zaczął cuda okazywać“, w Busku „krew spływała z obrazu Chrystusa“, w Dzierzkowie „łzy jak perły hojne wylewał obraz Matki Boskiej“... Jak walczyć z takim, którego popularność sięga aż do nieba? Oto na jakie imponderabilia natknęła się w swoich rachubach Maria Ludwika, co jeszcze raz świadczy o jej niedostatecznym zrozumieniu kraju, którym przypadło jej rządzić.
Na razie, zawakowały po Lubomirskim wielkie urzędy: marszałkostwo koronne i buława polna. Fakt złożenia dygnitarza z urzędów, które w Polsce były dożywotnie, był czymś wyjątkowym; nie łatwo było znaleźć kogoś znacznego, kto by je podjął po popularnym marszałku i hetmanie. Komu je oddać? Był Stefan Czarniecki, wielki żołnierz i oddany stronnik królowej, ale człowiek już stary, sterany, małego rodu, niezamożny, bez blasku. Na innego obróciła oczy królowa; na tego, którego tak długo trzymała w pogotowiu pod ręką: Sobieskiego. Dla trzydziestoparoletniego chorążego koronnego kariera zawrotna, nieoczekiwana!
Ale Sobieski odmawia. Może by go kusiły owe godności — kogoż by nie kusiły! — ale nie w tych okolicznościach. Jerzy Lubomirski, pod którego rozkazami się bił, który był mu przykładem patriotyzmu i wierności! Przy tym Sobieski, jako nieodrodny szlachcic, nie mógł podzielać oburzenia dworu na Lubomirskiego; kto wie, w duchu raczej może był po jego stronie. Wszak Lubomirski przemawiał językiem szlacheckiej masy, a zarazem wcielał ideał polskiego wielmoży; bronił rzekomo prawa przeciw bezprawiu, bronił złotej wolności przeciw osławionemu absolutum dominium. Największy głowacz Rzeczypospolitej a zarazem druh Sobieskiego, Andrzej Maksymilian Fredro, dorabiał bardzo poważne teorie do chronicznego bezrządu polskiego. Widzimy z pamiętników Paska, jak nawet ci, którzy bili się później przy królu przeciw Lubomirskiemu, więcej niż pobłażliwie patrzyli na jego rokosz, przekonani że krzywda się dzieje cnotliwemu, podczas gdy tylu niecnotliwych opływa w honory. Skomplikowana była sprawa dla naszego „Kmicica“. Nie chce marszałkostwa i buławy po Lubomirskim. Nie śmiałby szlachcie spojrzeć w oczy! Raczej rzuciłby chętnie wszystko i wyniósł się daleko od tego bigosu. Wciąż mu chodzi po głowie Paryż z Marysieńką.
Bo równocześnie z ówczesnych listów Sobieskiego widzimy, że istotnym arbitrem jego losów — a pośrednio i losów Polski — była ona. Pisze do niej z końcem grudnia r. 1664 Sobieski, że le renard (Lubomirski) jest całkiem zgubiony; że nie ma sposobu go ocalić; że jemu samemu hamaleon (kameleon, królowa) robi najświetniejsze propozycje, ale Orondat (Sobieski) nie chce się na nic zdecydować, nie rozmówiwszy się pierwej z bouquetem (panią Zamoyską). Królowej powiedział, że się „od wszystkiego chce uwolnić, o co płakał kilka razy Hamaleon“. Robiono mu propozycje, których on „mając inne, stosujące się z bouquetowymi intencjami pierwszymi“, cale przyjąć nie chciał, „przez co przyszedł do wielkiej niełaski“; nie może pojąć, czemu by się tak często bouquetowe intencje odmieniać miały?
My pojmujemy łatwo: jasne jest, że królowa wywarła stanowczy nacisk na panią Zamoyską, która znowuż odpowiednio orientuje — a raczej dezorientuje Sobieskiego, nie umiejącego sobie wytłumaczyć, czemu w przeszłych konfiturach parła go Marysieńka ku palais enchanté (Wersal), a tu nagle teraz kieruje go ku jeu de paume (Warszawa, dwór).
Tak, królowa Maria Ludwika liczy niezawodnie na swoją pupilkę, że skłoni Sobieskiego do objęcia niebezpiecznego spadku po strąconym hetmanie. Jeszcze w lutym r. 1665, Sobieski w liście do p. Zamoyskiej broni się przed tym brzemieniem. Ale czego by nie przyjął wielki chorąży, to przyjąłby — Celadon za cenę Astrei. „Jedna tylko intelligence (rozwód) — pisze — mogłaby mnie do tego przywieźdź, do czego żadnego nie widzę podobieństwa, a dla czego jednego nicby mi nie było ciężko. Ale jakoby do tego nie przyszło, toby to było gorzej, niżeli swoją zabić się ręką“. Niech tedy ma pewność touchant l’intelligence, to dopiero na ten czas na wszystko odważyć się może.
W tej sytuacji, Maria Ludwika uznała za właściwsze ściągnąć panią Zamoyską do Warszawy. Takie perswazje skuteczniejsze są z bliska. Mignięto Sobieskiemu nadzieją ręki Marysieńki. Zamoyski — gdy królowa zażąda — zgodzi się na rozwód! Pod tym naciskiem Sobieski już nie odmawia stanowczo, żąda jedynie czasu do namysłu. W końcu godzi się przyjąć (ale jeszcze nie przyjmuje) jedynie marszałkostwo koronne, co już wywołało naganę opinii. Buławy polnej nie chce, może nie mając czoła brać naraz — w spadku po żywym — tylu godności, może czując wstręt do piastowania tej buławy w nieuchronnej wojnie domowej. Buława przypadła Czarnieckiemu, ale jak wiadomo, zastała go na łożu śmierci. Znów nacisk na Sobieskiego, aby ją brał po Czarnieckim.Tymczasem Zamoyski, oswojony przez chwilę z myślą o rozwodzie, chce się nagle godzić z żoną; zawiedziony w nadziejach Sobieski znów jest gotów wszystko rzucić. Wtem — zachodzi w sytuacji ważna zmiana: fujara oddaje ducha dn. 7 kwietnia r. 1665.
W pruskim tajnym archiwum państwowym znaleziono (Czermak) bez mała przed półwiekiem list podkomorzego kijowskiego, Stefana Niemirycza, do Elektora. List ów, pod datą 3 czerwca 1665 r., podaje w post scriptum następującą wiadomość:

Przyszła tu nowina o małżeństwie p. chorążego w. kor. Sobieskiego z p. wojewodziną sandomirską Zamoyską d’Arquien, gdzie piszą te formalia:
Pani Zamoyska, zjechawszy do Warszawy na rozkaz królowej, miała w pałacu królewskim na przedmieściu schadzkę arcymiłosną z rzeczonym p. Sobieskim w nocy o 11 godzinie. Królowa, zaskoczywszy ich na uczynku, oświadczyła p. Sobieskiemu, że jeśli nie zechce niezwłocznie poślubić Zamoyskiej, musi zginąć; trzeba więc zdecydować się na ślub albo na śmierć. Przyszedł potem ksiądz i dał im o północy ślub w pałacu.

Relacja ta, gdyby nie istniały inne potwierdzające ją świadectwa, brzmiałaby wręcz fantastycznie. Wiadomo, że ślub Sobieskiego odbył się z wielką pompą publicznie dn. 6 lipca t. r., a dawał mu go sam nuncjusz papieski; jakże więc mógł się odbyć wcześniej drugi ślub kościelny? Alternatywa ślubu albo śmierci zanadto wydaje się niedorzeczna; jeszcze w Polsce za takie rzeczy — ani za inne — śmiercią takich ludzi jak Sobieski nie karano. Przy tym po co aż śmiercią zmuszać do tego, do czego on się ciągle rwie? A jednak, jeżeli nie wszystkie okoliczności, to sam fakt jest niewątpliwą prawdą. Potwierdza go relacja posła francuskiego w archiwum spraw zagranicznych we Francji: „Wezwano mnie — pisze poseł — abym był świadkiem tajnego małżeństwa“. Trzęsła się zresztą od tego nocnego ślubu cała Polska, i — jak ujrzymy — zgotuje on wiele przykrości nowożeńcom. I znowuż pan Andrzej Morsztyn uczcił ten fakt niedyskretnym poemacikiem pt. Serenada północna, na ślub niezwyczajny wielkiego stadła, intonowana w Warszawie, przy skończonej sprawie, z której to serenady wyjmujemy kilka wierszy:

Moda nastała poprzedzać wesele,
Umie to Wenus i jest tego wiele.
Kto umie, wszystkiego dokazywać może,
A komuż wadzi skryte nasze łoże?

My się z sobą cieszmy,
Nie bawiąc pospieszmy,
A ksiądz trafi prawie
Po małżeńskiej sprawie.

I tak małżeństwo dawno już zawzięte,
Ślub poprzedziło i obrzędy święte...

W kontrowersji, jąka wynikła między historykami co do faktu owego tajnego ślubu z maja r. 1665, naturalne było zajrzeć, co mówią w tej mierze listy Sobieskiego. I w istocie: „Żoneczko moja najśliczniejsza, największa duszy i serca mego pociecho!“ — pisze Sobieski do Marysieńki dn. 9 czerwca, a więc na miesiąc blisko przed urzędowym ślubem. I cały list — Celadon bywał tak ostrożny w „konfiturach“! — wybucha tutaj miłością pełną, jawną, do której jako małżonek wyraźnie czuje się już w prawie. I kiedy później wielokrotnie w listach tkliwie wspomina datę swego szczęścia, zawsze rachuba ta odnosi się do owego tajnego ślubu, a nie do oficjalnego, który nastąpił w dwa miesiące po tamtym. Tak 31 dn. października t. r. pisze do żony: „Pisałaś W-ć duszo moja do mnie, że pół roku już jakośmy się pożenili, a pięć tylko niedziel mieszkaliśmy z sobą“... Zapewne, później, na większą odległość czasu zdarzają się w tych wspominkach mniej ścisłe chronologie, ale tu obliczenie wydaje się nazbyt bliskie, aby można było przypuszczać omyłkę. Pół roku, to nie kwartał.
Mimo to, jak wspomniałem, prawdziwość tajnego ślubu Sobieskiego, poprzedzającego jego ślub oficjalny, była bardzo energicznie atakowana przez historyków. Wziął zwłaszcza w obronę Sobieskiego przed takim posądzeniem Korzon; a co osobliwsze, Czerniak, który pierwszy (1893) ogłosił list Niemirycza i pierwszy ten dubeltowy ślub obwieścił i objaśnił, wycofał się (1899) ze swego stanowiska i przyłączył się — przeciw Waliszewskiemu (który oparł się m. in. i na jego pracy) — do Korzona.
Nie będę tu odtwarzał całej tej zawiłej dyskusji, w której bogobojni historycy dokazywali cudów, aby wziąć w obronę Sobieskiego przeciw niemu samemu. Pisze do Marysieńki „żoneczko“? — et, to takie sobie wyrażenie, oznaczające może, że ślub był już postanowiony. Pisze w październiku, że pół roku temu się pobrali? — ech, „kalendarz zakochanych!“ Istnieje autentyczny list ojca pani Zamoyskiej, z dn. 12 czerwca 1665 r., w którym p. d’Arquien oburza się na fakt dokonanego bez jego wiedzy ślubu? — głupstwo, nieporozumienie! Zdaje się, że tu wzięła górę pasja moralności nad pasją historyczną i że zbyt gorliwa chęć oczyszczania Sobieskiego z błędu, który zdawał się w oczach pp. historyków uwłaczać jego pamięci, kierowała ich piórem. Ta pasja bywała im właściwa z dawna. Już Kubala w swoich Szkicach historycznych, przystępując do opowiadania procesu Radziejowskiego, pisze: „Szajnocha starał się obmyć z wszystkich zarzutów piękną podkanclerzynę i czynił to z taką dobrą wiarą i przekonaniem, że czytelnik jest w kłopocie, kto więcej wiedział o niej, czy Szajnocha czy jej mąż?“. Podobne pytanie — z większą jeszcze słusznością — budzą pewne interpretacje listów Sobieskiego. Kto lepiej wiedział, kiedy się pobrali, Korzon czy Sobieski?
Z Czerniakiem, to znowuż inna sprawa. Ogłaszając, jako młody uczony, w r. 1893 swoje Potrójne śluby Jana Sobieskiego, sumiennie spożytkował materiały, które mu wpadły w ręce; w kilka lat później w obszernej, do rozmiarów książki rozrosłej polemice z Waliszewskim pt. Maria Kazimiera Sobieska, wyraża skruchę, że się wprzód lekkomyślnie dał uwieść nieopatrznym wnioskom... Sama forma tej skruchy historyka jest tu dość osobliwa, a jeżeli zważymy, że ta praca była drukowana w Przeglądzie Polskim, organie Stanisława Tarnowskiego, trzęsącego wówczas krakowskim uniwersytetem i Akademią, w każdym kto zna dawny Kraków ta Czermakowa „canossa“ może obudzić szczególne refleksje.
O ile skruszony Czermak w drugiej swojej publikacji wycofuje się z faktu podwójnego małżeństwa, pisząc się całkowicie na kulawe argumenty Korzona, o tyle nie rozgrzesza on Sobieskiego w zupełności. „Grzech był popełniony — pisze; — osądzić winę i wyznaczyć karę, w ręku to Boga“. Myślałby kto, że chodzi o przystanie do Szwedów, czy o udział w wojnie domowej, czy wreszcie o późniejsze knowania przeciw królowi Michałowi? Nie; to mowa o tym, że najprawdopodobniej — zdaniem naszego historyka — Sobieski uszczknął nieco cnoty młodej wdowy przed ślubem! Osobliwa doprawdy jest ta „pirożyńskość“ naszych dawniejszych historyków; wszystko ci wujaszkowie łatwiej darują swemu pupilowi, ale wszelki cień erotyzmu budzi ich niespokojną czujność, posuwającą się czasami aż do tuszowania i retuszowania tekstów.
Dziś patrzy się z uśmiechem na te niepoważne igraszki poważnych ludzi, bo od czasu ogłoszenia korespondencji Kondeusza i jego syna z Marią Ludwiką, sprawa tajnego ślubu Sobieskiego jest ponad wszelką wątpliwość rozstrzygnięta. Ogłosił tę korespondencję, jak już wspomniałem, p. Emile Magne w r. 1920, z archiwów w Chantilly. Praca jego nie jest wolna od zabawnych omyłek, świadczących o słabej orientacji wydawcy w stosunkach polskich, gdy np. p. Magne w przypisach swoich czyni panią Zamoyską żoną „Jakuba Radziwiłła, księcia Zamoyskiego“, ale to nie zmienia autentyczności samych listów i ich wymowy. Otóż, dn. 12 czerwca 1665 r. — na miesiąc blisko przed ślubem oficjalnym — książę d’Enghien pisze dosłownie do królowej Marii Ludwiki: „Byłem bardzo zdziwiony ślubem p. Sobieskiego z p. Zamoyską... cieszę się, że to jest już sprawa załatwiona, co na zawsze już przywiąże p. Sobieskiego do Waszej Królewskiej Mości...“
Nie tylko tedy wie książę — z pierwszej ręki — o fakcie tajnego ślubu, ale rozumie jego ważność dla planów królowej i jego z tymi planami związek. Traktuje ów ślub jako wiadomość na wskroś polityczną. Książę d’Enghien — jak równocześnie donosi — podejmuje się ułagodzić starego pana d’Arquien, „oburzonego głównie sposobem, w jaki małżeństwo się odbyło“. P. d’Arąuien uważa poza tym, że małżeństwa w Polsce są niekorzystne dla kobiet, że Zamoyski zrobił wszystko co mógł na rzecz swojej żony, a i tak nic z tego nie wyniosła; że on sam miał zamiar postanowić o losie córki we Francji; ale książę d’Enghien spodziewa się, że stary da sobie to wyperswadować i zrozumie, iż córka nie mogła zrobić lepszego interesu (une meilleure affaire que celle-là).
Zdaje się, że wobec wszystkich tych świadectw trudno wątpić; trzeba się pogodzić z faktem, że był w Polsce człowiek, który wziął dwa razy ślub kościelny z tą samą osobą, i że człowiekiem tym był Jan Sobieski; co więcej, że ten nie praktykowany w istocie duplikat ślubu dawał sam nuncjusz papieski Pignatelli, później papież Inocenty XII. Tym samym Korzon — typowy w tym Polak — chciał być bardziej katolicki od papieża. Potrzeba owego drugiego ślubu jest zrozumiała: nowożeńcy byli zbyt znacznymi osobami i sytuacja ich była zbyt drażliwa aby można było na owym nagłym ślubie poprzestać. No i dać popić też trzeba było; inaczej rozgoryczenie w kraju byłoby zbyt wielkie.
A jeżeli dodamy do tych dwóch ślubów trzeci, prywatny — ów u Karmelitów z r. 1661 — musimy przyznać, że mało kto był tak gruntownie zaślubiony i ożeniony jak Sobieski.
A teraz, jeżeli przyjąć tezę tajnego ślubu — a nie podobna, jak widzieliśmy, postąpić inaczej — jak i czym go wytłumaczyć? Po co ten gwałt i pośpiech? Znamy już sytuację. Sobieski, jedyny możliwy kandydat do urzędów po Lubomirskim, uzależniał swoją zgodę od widoków na rękę Marysieńki. Wśród tego umiera Zamoyski. Zdawałoby się, że ta śmierć rozwiązuje wszystkie trudności. Tymczasem, wbrew spodziewaniu, Sobieski nie daje w pierwszej chwili znaku życia, siedzi u siebie w Żółkwi. Może poruszyła go śmierć dawnego przyjaciela, wobec którego nie czuł się bez winy? Może powodują nim względy przystojności, nakazujące mu się trzymać na jakiś czas zdała od wdowcy, z którą od kilku lat łączono jego nazwisko? Względy dość naturalne; niemniej królowa zaniepokojona jest jego abstynencją; sytuacja nie zostawia jej czasu na takie ceremonie. Trwa to zresztą niezbyt długo, skoro Sobieski zjawia się w stolicy po trzech tygodniach; zważywszy oddalenie, to jest i tak dosyć prędko. Przybywa, ulega na nowo czarowi Marysieńki, prosi aby napisała do rodziców z prośbą o błogosławieństwa, pozwala się ogłosić wielkim marszałkiem, daje do zrozumienia że z czasem i buławy nie odrzuci.
Wśród tego sprawy się mącą. Zaognienie w Polsce skłoniło Francję do wysłania nowego przedstawiciela. Był nim Pierre de Bonzy, biskup Béziers, który w styczniu czy w lutym przybył do Warszawy. Bonzy, młody, przystojny, żywy, bardziej świecki człowiek niż książę kościoła, miał odegrać dużą rolę zarówno na dworze jak w życiu przyszłych państwa Sobieskich. Zrazu nie trafił mu Sobieski do gustu, a Caillet, agent Kondeusza, potwierdził ujemne wrażenia nowego posła. Sobieski wydał mu się człowiekiem „niedbałym, więcej troszczącym się o swoje przyjemności niż ambitnym i chciwym wywyższenia“ — w czym ocenił psychikę ówczesnego Sobieskiego dość trafnie. Des Noyers, sekretarz królowej, dodawał do tej charakterystyki: „Niezdecydowany, z odcieniem republikanizmu, dbający o sympatie szlachty i przypodobanie się jej“. Też niegłupio. Nie był to, zdaniem francuskich dyplomatów, człowiek nadający się do przeciwstawienia Lubomirskiemu. Co do zdolności wojskowych, opinia p. des Noyers w liście do Kondeusza brzmi: „Odważny, ale bez żadnej nauki wojskowej. Wiedza żadna, sługiwał tylko w Polsce“. Toteż nowy ambasador sprzeciwił się użyciu Sobieskiego do tak wysokich zadań. Nie wierzył też w bezwzględność jego oddania. Miał inny plan: oznajmiał, że sam Kondeusz na czele czterech tysięcy Szwedów pociągnie przez Gdańsk do Polski. Królowa, zachwiana, pyta się swoim zwyczajem astrologów; nie radzą tego roku wszczynać kroków przeciw Lubomirskiemu... Maria Ludwika zamierza wdać się w układy z Lubomirskim, którego skazanie niedawno wymusiła na trybunale sejmowym; gotowa jest zwrócić mu godności, które dopiero co narzuciła Sobieskiemu. Można zrozumieć, że im bardziej Sobieski ociągał się z przyjęciem szarż, tym bardziej krew w nim zagrała na tak lekkie traktowanie jego osoby. Czy chcą go wydać na pośmiewisko kraju! Przyszło do gwałtownej sceny między nim a biskupem-ambasadorem; Sobieski tupał nogami na biskupa w obecności królowej. Widzę tę scenę!
W rezultacie, postarano się, aby wyroki gwiazd wypadły korzystniej, i rzeczy się ułożyły. Stupany ambasador nabrał widać lepszego pojęcia o energii i ambicji Sobieskiego. Ale obrażony Celadon trzymał się w rezerwie: w Chantilly przebąkiwano, że ma jakieś widoki na księżniczkę kurlandzką... Kto wie, może w tej chwili znów zawahał się co do pani Zamoyskiej, przeciw której wrzała cała Polska, którą pomawiano o otrucie męża, nazywając ją Klitemnestrą, Kleopatrą... Może uląkł się opinii: uchodził przecież za jej jawnego kochanka, którego posądzano, że chce rzucić kraj i lecieć za nią do Francji. Przyzwoitość nie pozwalała żenić się wreszcie przed upływem roku. Toż ciało Zamoyskiego było jeszcze nie pochowane!
W końcu królowa miała tego dość; znów zamierzyła przeciąć węzeł gordyjski. Dawny plan zasadzki na Lubomirskiego posłużył jej tutaj, z tą odmianą, że tam chodziło o głowę. Rzecz jasna, że pani Zamoyska musiała być w zmowie; był zapewne wtajemniczony i biskup de Bonzy. Astrea unikała przez tydzień Celadona, potem dała mu schadzkę w letnim pałacu królewskim, gdzie mieszkała — było to w połowie maja — i tam pozwoliła się zaskoczyć na gorącym uczynku. Maria Ludwika weszła znienacka i ujrzała — cóż za operetka, tym komiczniejsza, jeżeli zachować należne tytuły — biskup — królowa — hetman... Skandal — zgorszenie — grzech — niewinność zawstydzona — uwodziciel bardziej jeszcze! Sobieski, niezdolny podejrzewać ukochanej o takie rachuby, po sarmacku naiwny („a, zrobiłem wstyd niewieście!“ fredrowskiego Cześnika) — dał z sobą zrobić wszystko. Sprowadzono księdza („pleban czka już w kaplicy“ — znów przychodzi na myśl Fredro), i nad ranem bohater nasz był już po ślubie. I człowiek tego typu, gdy raz było „po harapie“, już oddał się całą duszą. Tym bardziej że skoro zdecydowano za niego, czuł się już szczęśliwy; z poślubnych jego listów bucha po prostu szczęście.
Ten wybuch szczęścia jest tak silny, że budzi we mnie chętkę wzięcia w obronę Sobieskiego, a raczej cnoty pani Zamoyskiej. Może w istocie do tej pory Celadon dostąpił tylko „pół-zbawienia“, mówiąc słowami poety; może Marysieńka do samego ślubu odegrała w tym stosunku rolę niedostępnej Astrei? Tak by można wnosić z poślubnych listów Sobieskiego; nowy akcent zmysłowego szczęścia daje w nich wrażenie istotnego przełomu. Ale nie chcę tego rozstrzygać — i nie czuję potrzeby.
W kilka dni potem, Sobieski ruszył do wojska aby szykować smutną kampanię przeciw Lubomirskiemu, podczas gdy pani Sobieska — jeżeli wolno ją tak nazwać — wybrała się do Zamościa, aby pochować męża...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Boy-Żeleński.