Matka (Szaniawska, 1904)
Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Matka |
Podtytuł | Nowella |
Pochodzenie | Bluszcz, 1904, nr 1-2 |
Redaktor | Maryan Gawalewicz |
Wydawca | Piotr Laskauer |
Data wyd. | 1904 |
Druk | Piotr Laskauer |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
MATKA.
NOWELLA.
|
Jakie marzenia roiłam dla niego, jakie sny cudne!...
Gdy mały aniołek różowy na pościółce swojej rozkosznie się wyciągał, lub drobne piąstki zacisnąwszy spał uśmiechnięty, siedziałam przy kołysce i śniłam.
Sny to były z promieni utkane i blasków, z zórz słonecznych, z majów i wiosen, z brylantowych drgań poranka, z woni najprzedniejszych, z harmonii najwspanialszych — sny tęczowe, najpiękniejszemi barwami się mieniące.
Pod stopki dziecka, te stopki, które nie umiały jeszcze sobą władać, rzucałam wszystkie skarby świata, w dłonie kładłam berło, lub zapalałam w mózgu pochodnię wiedzy, do ramion przypinałam skrzydła, gwiazdę do czoła i pragnęłam, żeby o władzę ziemską, skarby i zaszczyty nie dbał, lecz w górę wysoko się wzbijał, po tę władzę najmożniejszą, co panuje nad duchami.
Bajki o zaklętych królewiczach, smokach i potworach mniej cudowności w sobie mieszczą, niż ich wysnuła moja wyobraźnia.
Czyż ja jedna przemarzyłam tyle?...
Niech się śmieją ze mnie matki, co przy kolebkach synów swych stoją pokorne, zrezygnowane na wszystko: „co Bóg da,“ niczego nie żądając i nie pragnąc. One są rozsądniejsze, a nawet szczęśliwsze, bo nie spotka ich przykry zawód — cóżem jednak winna, że taką być nie mogłam!
Nie mogłam, oczywiście.
Dziecię stanowi dla matki skarb bezmierny, a cóż dopiero, gdy ono jest jedyne i gdy ten, co mu ojcem był, poszedł w drogę, z której się nie wraca; wówczas to już całe ukochanie, jakie serce objąć może.
Ludzie mówili, żem ja biedna, bo zostałam samotna z małem dzieckiem. Samotna — ja? przy synu moim? towarzysz taki i samotność!...
Litowali się, że ciężar dźwigam — on ciężarem?... Józio!... To był drogowskaz mój i siła — to był mój dobrodziej.
Gdy mi zabrakło ramienia męża, jego dobrego słowa i uśmiechu, gdziebym ja była poszła sama jedna — dokąd? w którą stronę?... Z Józiem u boku sieroctwa nie uczułam, celu szukać nie było mi trzeba; droga wytknięta szła prosto przede mną, cel u jej kresu mienił się brylantami marzeń.
Podążyłam tą drogą na pozór obciążona a lekka, z sercem pełnem otuchy, z wiarą w przyszłość. Nie widziałam ani wybojów, ani cierni; nie czułam, że przedzieram się przez gąszcza, że dłonie mi się krwawią i stopy, że krokiem bardzo wolnym idę naprzód, gdy inni mnie mijają — ten i ów potrąci. Tyle sił duchowych miałam w sobie, że nie czułam chłodu poranka, żaru południa, ani lękałam się ciemności nocnej. Od chłodu, żaru, lęku ochroną był mi Józio i moje sny złote.
Roiłam, że dopóki wzroku mego mgła śmierci nie zasłoni, zawsze nim w oczach syna, niby w księdze otwartej czytać będę, że zostaną zawsze dla mnie jasne i przejrzyste, niby kryniczny zdrój. Roiłam, że co wieczór syn u nóg mych siądzie i głosem przyciszonym, ufnie, słodko myśl każdą wyspowiada, że przeleje w duszę matki najlżejsze drgnienie duszy własnej.
Roiłam, że gdy urośnie duży, a stanie się wielki, rozwojem swego ducha ze mną się podzieli, na wyżyny myśli poprowadzi, w górę uniesie — nie zostawi samotną. Roiłam, że będziemy zawsze razem...
∗
∗ ∗ |
Gdy chłopca powiodłam do szkoły, serce moje rozsadzała pycha: Taki rozumny, silny, piękny! wszyscy podziwiają i zazdroszczą...
A gdy wybuchnął płaczem i zawołał: „Mamo! weź mnie ztąd, weź natychmiast!“ — ledwie się powstrzymałam, by tego nie spełnić. Wróciłam do domu bardzo smutna, na siebie samą rozżalona.
Żal mój zamiast ustąpić, wzmógł się jeszcze, gdy w kilka godzin później, przyszedłszy po dziecko, znalazłam je wesołem, zaprzyjaźnionem z kollegami i tak pewnem siebie, że wołało:
— Nie trzeba mnie prowadzić, mamo — ja mężczyzna. Sam pójdę i sam wrócę!
...Patrzałam przerażona i bezradna, gdy wyszedł uśmiechnięty, zdawało mi się, że pękła nić serdeczna, łącząca nasze dusze.
Potem bywały chwile, w których czułam, że klucz od duszy Józia gdzieś mi przepadł, żem go zgubiła i nie wiem, czy odnajdę kiedykolwiek. Chwile te powtarzały się coraz częściej, a trwały coraz dłużej, w miarę, gdy syn mój rósł i mężniał. Czytałam w oczach jego łaskawą pobłażliwość; zamiast ufności, powątpiewanie młodzieniaszka, a czasem bunt szorstki przeciw wierzeniom moim.
Świat zabierał mi dziecię, z brutalstwem siły żywiołowej gwałtownie wydzierał mi Józia. Dawał mu naukę, zbroił do walki o byt, więc niby uposażał, lecz pozbawiał zarazem skarbów wiary naiwnej, prostej wiary, co droższa nad naukę, silniejsza, wszechpotężna.
Józio stał się szyderczy i nieufny; wielbił siłę, uczucie zwał słabością. Na wyżyny piął się mozolnie, aby coś posiąść, co nie było ani szczęściem, ani sławą, ani nawet władzą, a zwało się — użyciem. Dążenia obce stanęły między nami i rozdzieliły nas. Szliśmy obok siebie, lecz nie razem, nie jak dotąd — ręka w rękę.
Patrzałam w oczy mego syna, ale w tych oczach nie umiałam teraz czytać; płonął w nich ogień, ale nie ten, co ogrzewa i podtrzymuje życie, lecz jak łuna pożaru straszny. Słuchałam, gdy mówił, nie dużo jednak pojąć mogłam; w wyrazie każdym drgał sceptycyzm i szyderstwo — dźwięki dla mnie puste.
Wreszcie spojrzenie Józia utraciło zupełnie drogą mi przejrzystość; mąciły je jakieś błędne fale, czasem chwilowo, a czasem na czas dłuższy.
Chłopiec zamyślał się i bladł, unikając mego wzroku, jak winowajca, któremu wzrok sędziego cięży. Pytania sprawiły mu przykrość — uciekał zaraz, a powróciwszy, milczał. Że pracował bardzo i uczył się nad miarę, policzyłam tę wrażliwość na karb znużenia umysłu. Siłą woli stłumiłam niepokój, gnębiący mnie przewidywaniem Bóg wie jakich nieszczęść i katastrof.
∗
∗ ∗ |
Nagle chłopiec mój zakwitł — dwudziestą pierwszą wiosną życia zajaśniał, niby Maj. Stał się znów dzieckiem wesołem po dawnemu, dzieckiem wierzącem, dobrem, a tak szczęśliwem, że lada drobnostka go cieszyła. Spiewał i śmiał się, ukradkiem kartki drobne zarywał, w objęcia mi padał i całował, do ucha najsłodsze słowa szeptał, lub ręce oblewał mi łzami wśród wybuchów śmiechu. Taki przecudny był w tem wszystkiem!...
Z wakacyi letnich właśnie wrócił, od kollegi, gdzie dano mu przez miesięcy parę gościnność i zarobek i odmieniono w czarodziejski iście sposób. Pojechał, niby gałązka nadwiędnięta, a wrócił dębczak zielony, w pełni sił. Jakże im byłam wdzięczna za tę odmianę!... Nasłuchać się nie mogłam o dobroci tej rodziny, o tradycyach pięknych, przodkach sławnych, o poważaniu, jakiem wśród sąsiadów-ziemian państwo Krzemińscy cieszą się oddawna. Józio opowiadał całemi godzinami; nigdy też nie było dosyć jemu opowiadać, a mnie słuchać.
Mieszkają tam w domu, który wyhodował kilka pokoleń, gdzie każdy kamień jest pamiątką, każde drzewo drga wspomnieniem miłem albo smutnem. A portrety, a zbroje, a suknie tkane złotem, pasy lite, karabele drogiemi kamieniami zdobne, kosztowne rzędy, siodła!... Wszystko jest historyą rodu, kroniką wielkości jego i chlubą.
Nie każdy wszakże kto się w domu zjawi, skarby te ogląda, on jednak, Józio, miał dozwolone rozpatrzyć najdrobniejszy szczegół — i w bibliotece szperać, i w foliałach starych, i w aktach. Moc bogactwa tam się kryje, zamkniętego przed światem.
Gdy zauważyłam, iż przez zamknięcie takie, skarby na wartości tracą, bo nie przynoszą pożytku, Józio z żalem na mnie spojrzał i przędzę wspomnień wakacyjnych snuć zaprzestał. Po chwili jednak mówić zaczął, objaśniać mnie, dowodzić, że skarby są przecież nie na to, byśmy je rozrzucali, czas bowiem ich pożytku wcześniej czy później przyjdzie kiedyś.
Umilkłam — wstyd mi było. Jakież mam prawo stawiać zarzut samolubstwa ludziom, którzy dali dziecku memu tyle chwil dobrych, odrodzili mi je niemal — natchnęli wiarą w życie, wesołością i energią!... Józio słusznie mówi: oni tych skarbów nie marnują, lecz zamiast marnotrawić, chronią.
∗
∗ ∗ |
Z opowieści Józia wyłoniła się postać cudnemi urokami zdobna, jedyna córka rodziny Krzemińskich — Zosia. Cała w promieniach zeszła do mnie, cała w blaskach, owiana aureolą zachwytów młodej duszy syna mego.
Opiekunka starców i chorych we wsi, założycielka ochrony dla dzieci, gdzieindziej bez dozoru zostawianych, Zosia miała głos słodki i „oczy, w których serce można zgubić.“
Zamiast ręce łamać nad słowem tak namiętnem, spojrzałam uważnie w oczy Józia i — nie wątpiłam już... On serce zgubił — lecz Zosia zgubiła też swoje w słonecznej głębi jego źrenic. Kochał i był kochany.
Ale pierwiosnek kwiatów ginie zazwyczaj od mrozu — chłodny powiew życia zabija tak samo pierwiosnki uczuć. Ledwie niekiedy, raz na lat dziesiątek wyrosnąć pozwoli jednemu i w pełni się rozwinąć.
Chłopiec mój pobladł i posmutniał — a miał od najmłodszego wieku taką zaciętość w bólu, że nigdy się nie skarżył. I teraz milczał. Chwilami się ożywiał, lecz o nauce tylko mówił, o tej sławie, władzy, sile, jakie ja wymarzyłam dlań w godzinach samotności.
Środkami temi miał szczęście swe zdobywać — pozyskać Zosię. Na te podboje wszakże lat mu było trzeba trzech, czterech do pięciu; chętnieby je oddał, gdyby rodzina panienki się zgodziła. O przyzwoleniu tem niekiedy wątpił, chwilami znowu liczył na nie, otuchy pełen.
— Tacy ludzie zacni! ludzie wielkiego ducha!
Brat Zosi unikał wprawdzie rozmowy o siostrze; nie lubił poruszać kwestyi, której rozstrzygnięcie od ojca zależało — zrobił się nawet chłodniejszy, rzadko odwiedzał Józia, albo wpadał na chwilę. On byłby pewno inny, gdyby otwarcie powiedzieć mu można, co Zosia szepnęła Józiowi:
— Przeciwko woli ojca postawię moją miłość i będę czekała. Mama wie o wszystkiem.
Józio panu Andrzejowi słów tych nie powtórzył, więc też przyjaźń się rozluźniła, coraz widoczniejsze powstawały w nich wyłomy — widoczne jednak tylko dla mnie z początku.
Rok minął, drugiego dobiegła połowa, gdy myśli Józia jasne dotąd, zbladły. Pracował bez zapału, poddał się zwątpieniu i smutkowi, opuściła go wiara w przyszłość. Rozmowy nasze były krótkie, krążące około przedmiotów obojętnych, urywane czasem w połowie zdania, nienaturalne, jak gdyby obmyślane naprzód z wysiłkiem.
Raz, wieczorem, Józio wpadł do swego pokoiku — późno już, bo zdążyłam się przespać, i jęk mnie obudził. Usłyszałam jeden wyraz, wciąż powtarzany z akcentem rozpaczy:
— Zosia! Zosia!
Serce mi zamarło. Po ciemku, by nie zdradzić, że coś wiem, że słyszę, z łóżka się zerwałam i padłam na kolana w modlitwie gorącej.
Prosiłam Boga, by odwrócił miecz płomienisty, który zawisł nad mojem dzieckiem, by strzaskał czarę, jadem goryczy napełnioną. Przeciw pokornemu „stań się wola Twoja“ — otwarty bunt podniosłam.
— Nie chcę! nie chcę! — wołałam wszelkiemi siłami udręczonego ducha.
Wstawszy, ledwie dzień zaświtał, spotkałam się we drzwiach przedpokoju oko w oko z Józiem. Ubrany był do wyjścia i jakby moją obecnością wylękły. Obie ręce podniósł w górę, ruch ten odchylił mu połę płaszcza: z kieszeni kurtki lufa rewolweru błysnęła stalową źrenicą...
Nie mogłam stłumić krzyku.
— Przestań, matko! — rzekł głosem bezdźwięcznym. — Straciłem wszystko, com posiadał, opuściła mnie chęć do życia. Nie mam siły iść bez celu.
— Bez celu! — powtórzyłam głucho.
— Tak!
Doręczył mi kartkę zmiętą, od łez wilgotną, małą kartkę, na której mieściły się wyrazy:
„Nie wolno mi dla szczęścia własnego rzucić rodziców na pastwę losu. Mam obowiązek ratować ich, gdy mogę. Czuję to i zwracam panu słowo, przyjęte w chwili, gdy warunki rodziny mojej były pomyślniejsze. Dziś wszystko się zmieniło.
„Wychodzę za stryjecznego brata matki, za dobrodzieja, który Olszówkę od sprzedaży uchronił. Polecam pana Opiece Bozkiej.
Łzy popłynęły mi po twarzy gradem, list wypadł z ręki. Podniósł go Józio, przycisnął do ust i skierował się ku drzwiom.
Wstrzymałam go spojrzeniem, bo mówić nie mogłam, ani postąpić kroku. Zęby szczękały mi, jak w febrze, przed oczyma snuły się purpurowe plamy... Ale w spojrzeniu mojem była widocznie moc, której syn uległ bez wahania. Stanął, jak wryty i patrzał w ziemię.
Mierzyliśmy nasze siły, niby przed bitwą. On czoło chylił coraz niżej, ja głowę w górę podniosłam i nie spuszczałam wzroku z jego twarzy bladej, oczu zapadniętych, postaci złamanej przez huragan życia.
Wysiłkiem nadludzkim rzuciłam pytanie:
— Dokąd idziesz? co zamierzasz czynić?
— Umrzeć!...
Opuściłam ręce. Józio przypadł do nich, ukląkł, do kolan głowę mi przycisnął, a gdy jej nie przygarnęłam, zerwał się.
— Nie broń mi, matko! — wykrztusił po chwili. — Nie mam pieniędzy, bym mógł Olszówkę wykupić, handel wstrętny unieważnić, wyrwać ją!...
Załamał ręce, aż zatrzeszczały w stawach, i głosem podobnym do wycia, jęknął parę razy.
Po chwili wybuchnął:
— Czemu wydałaś na świat nędzarza? czemu zamiast po twardej ścieżce go prowadzić, usuwałaś przed nim każdy kamień!... Trzeba go było utopić od razu, jak topią szczenięta, lub też puścić na mróz boso, poznajomić z głodem, gnębić pracą... Jak paniątko mnie chowałaś, a jam pies bezdomny!...
Chwycił się za głowę, łkając głośno:
— Zanim zdobędę to, co innym od urodzenia się dostaje, kobietę, którą kocham sprzedadzą starcowi, a mnie potarga ból i rozpacz...
Otworzyłam usta, by mu rzec słowo pociechy. Przerwał mi w połowie zdania:
— Wszystko to wiem, matko. Umiem na pamięć wykrzykniki i frazesy, jakiemi ludzie jedni drugich głaszczą. Przestań na Boga!... Nie mów nic!... Bo ty jedna masz prawo rozkazać, masz prawo żądać, abym żył... Ale bądź miłosierna! nie każ!...
Ogarnęło mnie uczucie, z którego dotąd sprawy zdać sobie nie mogę. Doznałam wrażenia, że zostaję znów sama, jak przed laty — ufna, silna, a nawet silniejsza mocą olbrzymią przebytych doświadczeń, gotowa iść naprzód z odwagą wędrowca, świadomego kresu drogi...
Ujęłam rewolwer, nie po to jednak, żeby ukryć przed zrozpaczonym synem narzędzie śmierci, lecz by mu je oddać własną ręką.
— Wyrzekam się tych praw — odparłam chłodno, jak gdybym nie stawiała na kartę wszystkiego, co mi było najdroższe i najświętsze. — Uwalniam cię od obowiązków względem matki... Niech ci się zdaje, że lufą rewolweru zdmuchnąłeś je, jak świecę. Lecz z długów, przez ciebie samego zaciągniętych, uwolnić cię nie mogę.
— Z długów moich?!
— Tak, synu. Czemże są nasze drobne, osobiste bóle wobec potrzeb i nędz ogółu! Im więcej komu dano, tem większe ma obowiązki do spełnienia!
— Mnie nic nie dano! — wołał w rozdrażnieniu Józef. — Jestem wyrzutek! paryas!!..
— Okłamujesz sam siebie, tak mówiąc. Nie paryasem jesteś, lecz wybrańcem!
— Matko! matko!...
— Wpuszczono cię do gmachu wiedzy, na który cegiełka po cegiełce składały się stulecia, pozwolono ci korzystać z badań, pomysłów i przyrządów, których wykonaniu ludzie genialni poświęcali nieraz całe życie. Ubogi, niezasobny — czerpałeś z tych skarbów pełną dłonią, nie znalazł się nikt, ktoby powiedział: dosyć masz. Jeszcze ci ułatwiano stypendyami...
— Bogaci dają biednym, to ich obowiązek. Ja nie czuję się dłużnikiem.
Pociemniało mi w oczach, płatki czerwone przeszły w czarność — ledwie trzymałam się na nogach.
— Jeżeli tak — odparłam drżąca — jesteś wolny... Masz, weź to, idź!... Żegnam cię, synu!
...Gdy powróciłam do przytomności, Józio klęczał u mych nóg, zalany łzami.
— Żyć będę, matko — szeptał. — Żyć muszę, powinienem. Daruj mi!...
∗
∗ ∗ |
Zwolna syn mój pojmować zaczął, że promienie ideału, bijące od dzieweczki, która umiała się poświęcić, rozjaśniają i jemu drogę życia. Zrozumiał, że skoro przez taką jest kochany, upaść mu nie wolno.
Posłyszałam teraz w rozmowach z Józiem dźwięki, od których serce nabrzmiewało mi uciechą, dostrzegłam dążenia, o jakich przedtem ani myślał — zawiązki planów ku dobru ogólnemu skierowanych, a tak szerokich, że przerastały o wiele moje marzenia najśmielsze. Józio ukochał ludzkość całą, a dla społeczeństwa własnego krew-by chętnie oddał. Takim mieć go pragnęłam i takim miałam — dzięki Zosi.
Stał się bożyszczem kollegów: uwielbiali go po prostu; godził zwaśnionych, słabych dźwigał, pysznych karał; stał się cementem, który spaja na moc niepożytą. Całe światy dobroci, współczucia, miłosierdzia otwierały się w jego sercu dla maluczkich i cierpiących.
Gdy Józio pierwszy raz przemówił publicznie w jednem z pism codziennych, wywołał polemikę dość gwałtowną. Obrazili się niektórzy na zuchwały wyrok, burzący gmachy filantropii dla dzieł humanizmu natury tak odmiennej, że brakowało im niemal wzorów. Jedni się obrazili, inni szydzili z majaków utopisty. Drugie odezwanie dowiodło jednak, że budowniczy jest nie tylko poetą, lecz i matematykiem, gdyż rozmiary i wysokość gmachu mierzy wytrzymałością podstaw, dowiodło, że psychologiem jest, że puls nędzy badał i wsłuchiwał się w jego tętno, gorączką głodu przyspieszone.
Słowa życzliwości z początku nieśmiałe, później gorętsze, wreszcie natarczywe, wywiodły z ukrycia nazwisko ani znane, ani głośne. Ludzie dobrej woli wyciągnęli ręce do autora, pragnąc porozumieć się, fundusze zgromadzić i myśli nadać formę.
W czasie stosunkowo krótkim powstała instytucya, nie będąca ani przytułkiem, ani kassą pomocy, ani rozdawnictwem, lecz stowarzyszeniem spożywczem, które uposażać miało ludzi z procentu od funduszu na chleb codzienny wydanego.
Odsetki te składały się na rentę dożywotnią, mniejszą lub większą w miarę lat udziału. Że rozwój instytucyi mógł iść w nieskończoność, wzrost kapitałów obiecywał w przyszłości szkoły, fabryki, szpitale, resursy, nie licząc tysięcy własnych sklepów, młynów, folwarków i domów.
Stanął gmach krzepki a dziwaczny nieco, bo składały się nań style współczesne wszystkich niemal krajów Europy, a nawet Ameryki; stanął gmach i prawidłowo rozwijać się zaczął. Dziwiono się teraz, że myśli tak prostej, na rachunku dokładnym opartej, nikt dotąd nie podjął i nie zastosował. Nie wiem, czy Józio o niej zkąd zasłyszał, czy w duszy własnej, niby perłę w muszli, znalazł — z serca swego ją wydobył. Gotowa jestem wierzyć, że tak było.
Cztery piękne lata spędził oddany całkowicie myśli owocnej, zdolnej zagoić rany najkrwawsze. A jednak nie oddała mu ona tej przysługi — pospieszyli z nią ludzie, którzy sądzą, że pragnienie ugasić można zarówno wodą z kałuży, jak z krynicy, a ból uczucia serdecznego ukoić brudnemi miłostkami.
Józio został wciągnięty w świat użycia, deprawujący, ohydny.
Posiadał już wówczas sławę i dostatek, otoczył mnie wygodą, lecz ja, matka, nie czułam dostatku, ani wygód — czułam ból.
Widywaliśmy się raz na dzień, przy obiedzie; obecność paru, czasem kilku panów, którzy się zwali serdecznymi przyjaciółmi Józia, nie dopuszczała rozmowy poufnej. Odgrodził się nimi, jak murem, z po za ich rubasznego śmiechu, min rozbawionych lub też znużonych długą hulanką nocną, ledwie mogłam dostrzedz dziecko moje, doprowadzone do upadku.
Raz z pokoju sąsiedniego doleciały mnie słowa:
— Niema innych, niema! Wierzaj mi. Ogółem biorąc, to stworzenia słabe, albo podłe. Jedna pozwala się sprzedać, druga to robi sama. Niewolnice!...
Doznałam wrażenia policzka... Syn mój wysłuchał obojętnie słów hańbiących ogół niewiast!... A kochał przecież Zosię i miał matkę...
Stłumiłam w sobie żal do chwili, w której Józio sam wybuchnął skargą:
— Matko, matko! W nic nie wierzę i nie mam nic świętego! Ach, gdybyś wiedziała!...
— Widzę. Jesteś bardzo nieszczęśliwy.
— Kazałaś mi szanować! nauczyłaś ufać, wierzyć! Okłamywałaś mnie!...
— Nigdy, Józiu, nie kłamałam!
— Zawsze, żyłem w złudzeniach dobra, piękna, a tu wszędzie brud i podłość!
— Nie wszędzie, synu.
— Wszędzie!.. Słuchaj, matko. — Żona przyjaciela, kobieta, którą szanowałem, chce dla mnie porzucić rodzinę, żąda, bym z nią uciekł.
Biegał po pokoju i krzyczał, zaciskając dłonie:
— Podła! podła!
— Za dużo myślicie o kobietach — rzekłam, gdy uspokoił się cokolwiek — za wiele poświęcacie dla nich dążeń i celów wyższych. Wam się zdaje, że kobieta jest sfinksem niepojętym, aniołem lub szatanem, a ona jest tylko tem, czem wy sami. Gdyby społeczeństwo przyjęło za zasadę, że i mężczyzna powinien również moralnie się prowadzić, że niewierność męża plami tak samo ognisko rodzinne, jak niewierność żony, zniknęłyby zagadkowości i zbrodnie, a pozostałby wzajemny szacunek.
Wzrok Józia płonął. Wpatrzony we mnie przez długą chwilę, mienił się błyskawicami gniewu. Myśli jakieś okropne w nim czytałam.
Sam je odsłonił wreszcie.
— Matko! — zapytał głosem przyciszonym i jak stal chłodnym, — wszak znasz Leona Poziemskiego?
— Znam go od lat dziecięcych, Józiu.
— Wiesz, że cię kochał?
— Wiem.
— A ty? — krzyknął niemal i za ręce mnie pochwycił. — Ty, nigdy, matko?...
— Ja kochałam twego ojca.
Do kolan rzucił mi się z płaczem.
— Daruj, mamo, daruj!...
Jakże upadł!... Widzi tylko błoto.
∗
∗ ∗ |
List z obwódką żałobną oczyścił atmosferę domu naszego w jednej chwili.
Wypędził fałszywych przyjaciół, rozjaśnił twarze, zdziałał cuda.
Lakoniczny był, a bogaty treścią:
„Panie Józefie. Od roku jestem wolna i kocham pana do śmierci.
Mam teraz dwoje dzieci tak szczęśliwych, że patrząc na nie, trudno mi będzie rozstać się z życiem. Samolubami porobią się w końcu, bo oprócz siebie, nie widzą nic na świecie całym. Drogie moje samoluby!....
Wyjechali na kilka miesięcy i powrócili później, jak słoneczny promień, od którego jasność bije. Zosia jest wesoła, dobra, piękna, Józio trochę się odmienił. Spoważniał w szczęściu, a gdy zacznie snuć plany, zdaje mi się, że to moje sny złote zmartwychwstają, że nie on, lecz ja marzę głośno. W takich samych nawet zdaniach, w obrazach podobnych i słowach. Widzę znów młodość własną — czuję się nieśmiertelna.
Wreszcie dnia pewnego, po kilku przebytych w trwodze, Józio złożył mi na kolanach węzełek z puchu, kryjący stworzenie malutkie o piąstkach zaciśniętych. Złożył je i klęknął u kolan moich, sam, jak dziecię: łkał spazmatycznie, powtarzając:
— Mamo droga, mamo!
Serce jego, ostygłe trochę dla mnie wobec miłości dla kobiety, do której długo tęsknił i którą wreszcie posiadł, płonęło teraz czułością bezmierną.
— O matko! — wołał, — ile wycierpiałaś! Dźwigałaś ciężki mozół życia z uśmiechem na twarzy, a gdy już mogłaś ulżyć sobie, tom ja ciężaru dokładał!... O Boże, czem jest matka, dziś dopiero widzę: Życie za życie daje, a potem je niesie na ofiarę co dnia!... Tyś nie kolebką, mamo! ty jesteś świątynią!...
Za łzy, za przebyte bóle, syn płacił mi słowami najczulszemi. Nie słowami tylko, lecz dobrocią; dobrocią też serdeczną płaci mi je Zosia.
Na dwóch ramionkach drobnych, na dwóch piąsteczkach małych, niby na ołtarzu, stanęłam dostojna...