Matka Boleściwa/Rozdział 4

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Matka Boleściwa
Podtytuł Przygody w podróży.
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia Polska Warszawa
Miejsce wyd. Częstochowa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Mater dolorosa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Rozdział 4.
Es Salib.

Widziałem już we dnie owo jasne miejsce na lesistej górze i wieczorem palące się na niej ognie, znałem więc przynajmniej kierunek, w którym iść należało. Trzeba było, pomijając niebezpieczeństwo śmierci, przedzierać się przez gęsty las kurdyjski, wdrapywać się na stromy skalisty brzeg rzeki, i to jak najpośpieszniej i jak najciszej.
Szliśmy dobre pół godziny, zanim dostaliśmy się na miejsce. Stanęliśmy przy ogrodzeniu, po za którem znajdowało się koczowisko Mahmallów. Ale jak przebyć to gęste ogrodzenie?
— Czy musimy koniecznie je przebyć, Sihdi? — zapytał mnie Halef, który mnie od dawna nazywał sihdim (panem).
— Musimy wdrapać się na nie, — odrzekłem, — a jak będziemy już u góry, to zobaczymy, co dalej robić.
Staliśmy przy drzewie klonowem, które nie było zbyt grube, ale zawsze tak wysokie, że można było z niego mieć pogląd na cały plac ogrodzony. Zdjąłem z ramienia karabin i wdrapaliśmy się na drzewo. Stanąwszy u szczytu jego, mogliśmy dobrze sobie obejrzeć całe obozowisko, które było daleko większe od obozowiska Mir Yussufów, ale miało ten sam kształt. Na prawo od nas leżały wzdłuż jednej strony trzody; tam więc była brama z cierni. Przed nami, wzdłuż zwróconej ku nam strony, stały domy i chaty, tak samo i po lewej stronie. Czwarta, leżąca naprzeciw nas strona była wolna, z wyjątkiem wysmukłego o wysokim pniu drzewa, zwanego po łacinie Pistacia vera, które stało tuż przy ogrodzeniu. W środku obszernego placu widzieliśmy także domki letnie i chaty. Miejsce przy Pistacyi służyło do zebrań ludowych. Tam też stali Mir Mahmallowie, mężczyźni, niewiasty i dzieci, około trzysta głów i robili wrzask, który dochodził do moich uszu. Kogo to szkaradne widowisko dotyczyło, o tem prędko dowiedzieliśmy się; do pnia drzewa przywiązany był nasz biedny Hussein Iza.
— Tam go trzymają, — rzekł Halef. — Ale jakżeż tam się dostaniemy, jakżeż go stamtąd wydobędziemy, sihdi, przy tylu ludziach?
— Nasamprzód musimy się tam dostać, ale ostrożnie, — odpowiedziałem.
Spuściliśmy się więc z naszego klonu i chyłkiem skradaliśmy się ku ogrodzeniu około pierwszego kąta, potem drugiego i tak dalej, aż doszliśmy do miejsca, w którem wewnątrz wznosiła pistacya swój wierzchołek.
Słyszeliśmy z tamtej strony ogrodzenia hałasujących Kurdów, nie mogliśmy ich jednak widzieć, gdyż i tu zewnątrz obozu jasne miejsce, w którem stały także drzewa tak nizkie i o cienkich pniach, że chociażbyśmy mogli i chcieli wnijść na nie, nicby one nam nie pomogły. Była tylko jedna droga, i to przez ogrodzenie, które w tym celu musieliśmy przebyć.
Pnie były tak samo położone wraz z gałęziami, jak i Mir Yussufów. Ponieważ nie mogliśmy przejść przez nie, więc musieliśmy szukać gęstego wierzchołka. Szczęście sprzyjało nam. Właśnie pomiędzy nami a pistacyą leżała bardzo gęsta korona topoli, a więc drzewo, które z powodu jego miękości mogliśmy rżnąć dobrze naszemi nożami. Odłożyłem znów karabin; potem uklękliśmy, wydobyliśmy nasze noże i poczęliśmy odcinać konary i gałęzie tak, że zrobiliśmy sobie wejście dwa łokcie szerokie i przeszło łokieć wysokie.
W kwadrans byliśmy tak daleko, że nie chcąc być widzianymi przez tych, co byli wewnątrz, musieliśmy pozostawić resztę gałęzi. Musieliśmy, jak się samo przez się rozumie, usunąć nietylko odnośną koronę topoli, ale i wszelkie zielsko, które tu bujnie rosło. Mogliśmy teraz, dzięki naszej robocie, nietylko słyszeć, ale i widzieć, co się wewnątrz działo. Co do mnie, to nie mogłem dobrze widzieć, bo okład mój znów usechł, ból w oku był do niewytrzymania, i obejmował zdrowe oko tak, że ledwo na połowę mogłem je otwierać.
Pistacya stała może o dwanaście metrów od nas. Z tamtej strony drzewa odbywało się zebranie ludu, z tej naradzał się naczelnik z czterema Kurdami, którzy stanowili jego radę przyboczną. Lud był teraz spokojny, za to tem głośniej mówili radcy. Ustąpili na bok, ażeby rozstrzygnąć o losie jeńca. Skorośmy zajęli miejsce w ukryciu, usłyszeliśmy tak mówiącego naczelnika:
— Jest on dumnym z tego, że jest ochrzczonym i wyznaje Salib Izę (krzyż Chrystusa). Przyznał on się, że zna tego obcego effendiego, który zastrzelił nasze psy i konie. Jeniec jest oprócz tego zatwardziałym szyitą i synem szczepu Mir Yussufi, których krew pić musimy. Nadto zowie on niewiastę, która tyle nieszczęść na nas sprowadziła, matką swoją. Musi umrzeć, a że tak wysoko ceni i czci Salib Izę, to niechaj skosztuje jego słodkości na krzyżu. Kto ma coś przeciwko temu, niech się zgłosi.
Zgłosili się, ale nie na to, ażeby mieć coś przeciw zdaniu naczelnika, ale żeby przyklasnąć radośnie tej nieludzkiej myśli.
— Na krzyż z nim, zróbcie krzyż, musi być ukrzyżowany, — tak odzywały się całe setki głosów.
— Nie potrzeba krzyża robić! — zagrzmiał głos naczelnika. — Jeden silny pal w poprzek pnia drzewa, przy którym stoi, a krzyż jest gotów.
Wzniósł się nowy okrzyk radości i tryumfu, podczas którego zapytał mnie Halef:
— Czy to nie jest po dyabelsku, sihdi? Przynieś jeno swój karabin, musimy natychmiast wejść do wnętrza, natychmiast!
— Nie, — odpowiedziałem, — byłoby to naszą zgubą. Jest ich za wielu przeciw nam dwóm. Nie moglibyśmy go ocalić, a postradalibyśmy jeszcze życie z nim razem.
— Ależ co zrobimy?
— Pobiegnę do Mir Yussufów, którzy muszą nam pomódz. Spodziewam się, że przybędziemy w czas. Ty pozostaniesz tu, ażeby w razie potrzeby opowiedzieć nam, co w tym czasie zaszło; wdrapiesz się na klon, na którym poprzednio siedzieliśmy i będziesz tam tak długo, aż ja powrócę.
Pobiegliśmy do wspomnianego drzewa, na które wszedł Halef. Podałem mu swój karabin, gdyż bez niego mogłem łatwiej i prędzej biedz.
Jak mogłem w pięciu minutach dotrzeć do rzeki, do dziś jeszcze jest dla mnie zagadką. Nasamprzód zanurzyłem głowę w wodzie, ażeby oczy ochłodzić, potem biegłem, co sił starczyło. Po upływie pięciu minut byłem już przy wejściu; było ono zamknięte; zawołałem głośno; otworzono mi; stał tam Yussuf Ali ze swą żoną.
— A gdzież jest mój syn? — zapytała — czy nie wraca on także?
— Dotąd nie. Potrzebuję pomocy waszych wojowników.
— O Boże, Boże! Źle stoi jego sprawa! Modliłam się ustawicznie, żegnałam się Krzyżem św. i wzywałam pomocy Matki Boleściwej, jak on mnie tego nauczył. Nic nie pomogło, nic zgoła nie pomogło.
— Módl się tylko dalej, bezustannie, już pomoże.
Popędziłem dalej, rodzice szli za mną. Podczas biegu jęczał Yussuf, i mówił:
— Modlę się także do Boga i chcę zrobić znak krzyża, jak to mi pokazywała żona, zanim tu przyszedłeś. Jestem wszystkiemu winien. O Boże, jakże mocno cierpię za to!
Mir Yussufowie siedzieli dotąd przy ogniskach. Przywołałem ich i odezwałem się do nich:
— Słuchajcie, wojownicy. Jeżeli odważnymi jesteście mężami i nie mam wami pogardzać, to musicie teraz iść za mną, inaczej pełna mąk śmierć brata waszego przyjdzie na dusze wasze. Chcą oni go ukrzyżować. Czy słyszycie? Na krzyżu ma on umrzeć. Jest to najokrutniejsza ze wszystkich rodzajów śmierci i...
Przerwał mi mowę krzyk Yussufa. On sam pobiegł naprzód, za nim popędziła i Fatima. Nie mogłem im w tem przeszkodzić, gdyż chociażbym pobiegł za nimi, ażeby ich powstrzymać, to straciłbym wiele drogiego czasu, któregobym już nie mógł powetować. Mówiłem dalej wszystko, co mi obawa o Husseina Izę nasuwała na myśl, ale nie zmiękczyłem twardych serc słuchaczów. W końcu doprowadziłem przynajmniej do tego, że zwołano naradę, której wynik tak mi naczelnik oznajmił:
— Panie, jesteś naszym gościem i wszyscy gotowiśmy okazać ci przyjaźń i grzeczność naszą, ale ten Hussein Iza przeszedł do Salib Izy, i jeżeli go teraz ukrzyżują, to widzieć będziemy w tem słuszną karę Mahometa, który stoi przy tronie Ałłaha. Dopuścilibyśmy się największego grzechu, gdybyśmy dopomódz mieli odstępcy. Ty nie jesteś naszej wiary, jeżeli chcesz go ocalić, to uczyń to, ale oszczędzaj nas twemi prośbami.
Nie było więc żadnej nadziei i znikąd pomocy. Skazany byłem na własną pomoc i Halefa, i popędziłem napowrót. Przybycie moje nie było bezskuteczne, ale pogorszyło tylko położenie, gdyż przypuszczać musiałem, że Yussuf i żona nie tak, jak my, ostrożnymi będą. Nie troszczyłem się o to, że wyjście stało otworem, kiedym z niego wypadł; pędziłem jak mogłem, natężając myśli i rozważając gorączkowo, w jaki sposób można Husseina Izę ocalić. Nie zważałem na to, że po kilkakroć upadłem na ziemię i podarłem sobie ubiór i skórę na ciele. Przybywszy do rzeki, zanurzyłem znów głowę w wodzie, gdyż oczy paliły mnie, jak ogień... Ogień, ogień, to było słowo ocalenia! Tak jest, tylko ogniem można było Husseina Izę ocalić, a ja zabrałem z sobą zapałki z Rewandis i miałem je przy sobie w kieszeni.
Gdy przechodziłem przez wodę, zabrzmiał u Mir Mahmallów okrzyk radości.
— Czy czasem nie pochwycili rodziców Husseina? — rzekłem do siebie i popędziłem dalej naprzód, nagle usłyszałem mocne szczekanie psów. Teraz mogło być łatwo wszystko stracone, usiłowania nasze nadaremne. Ponieważ Mahmallowie odkryli Yussufa Aliego i Marryhę, sądzili, że w pobliżu znajdują się także Mir Yussufowie i puścili na nich swe ogary. A gdyby te odkryły Halefa? Musiałem się więc śpieszyć, a miałem tylko przy sobie nóż. Chodziło teraz o to, ile jest psów; z jednym lub z dwoma byłbym mógł dać sobie radę i bez ołowiu i kuli. Naturalnie nie było można nawet strzelać, gdyż to byłoby zdradziło naszą obecność przed czasem.
— Halefie, siedzisz tam jeszcze? — zapytałem.
— Tak jest, mów ciszej, i wejdź prędko z powodu psów.
W kilku sekundach byłem już na drzewie obok niego.
— Wszystko stracone, sihdi, — rzekł. — Spojrzyj jeno w tamtą stronę.
Przejął mnie strach, jakiego dotąd nigdy nie czułem. Hussein Iza wisiał na krzyżu, a rodzice jego byli u dołu przywiązani do pnia.
— Czy on długo w tem położeniu żyć może? — zapytał Halef. — Wisi on już od kwadransa. Przed chwilą prosili rodzice jego o wstęp do ogrodzenia.
— O nierozważni! — W jaki sposób przymocowano go do krzyża?
Rzemieniami.
— Czy go wprzód bito?
— Nie.
— To może on żyć jeszcze dzień cały. Mnie Yussufowie odmówili pomocy; ale my obaj oswobodzimy go i rodziców jego. Jak tam z psami? Ile ich jest i gdzie są teraz?
— Jest ich trzy. Puszczono je po przybyciu rodziców Husseina Izy. Zaszczekały mocno, potem zamilkły, biegnąc około ogrodzenia, ale nie wpadły na mój trop. Mają zły węch.
— Słuchaj teraz mego planu! — rzekłem dalej. — Przedewszystkiem musimy uwinąć się z psami. Zejdziemy na dół, strzelać nie możemy. Staniesz za mną, pochwycę każdego, który nadbiegnie, przytrzymam go mocno, a ty przeszyjesz mu serce.
— Nie, effendi! Wyrwą ci gardziel z szyi!
— Nie bój się o mnie. Psy te mi nic nie zrobią. Gdybym tylko mógł patrzeć obydwoma oczami! Skoro usuniemy psy, wtedy przystąpimy do dzieła i to przy pomocy ognia. Zapalimy suche ogrodzenie i to w tem tu miejscu, ażeby odwrócić uwagę Mahmallów z tej strony, gdzie wisi Hussein Iza.
— Kiedy będziesz w tem miejscu?
— Wejdę do dziury, którą wycięliśmy. Ażeby nam się wszystko dobrze powiodło, muszę pójść tam do tej dziury, a ty tu zostaniesz. Uzbierasz suchego drzewa i zapalisz je, gdy ja jak szakal po trzykroć zaszczekam, i starać się będziesz, ażeby jak najszerzej rozpalił się ogień i przyjdziesz prędko ku mnie do tej dziury.
 Rozpalę kilka ognisk, trzy, cztery, pięć!
— Masz tu zapałki. A teraz schodź!
Zeszliśmy. Zdjąłem surdut, zawinąłem rękawy i owiązałem je mocno około szyi. Halef wydobył nóż. Wkrótce usłyszeliśmy po lewej stronie mocne sapanie.
— Baczność! biegnie jeden! — przestrzegłem Halefa, który trzęsąc się z obawy o mnie, stanął za memi plecami.
Palące się ognie w obozie rzucały słaby blask ku nam, tak, że było można poznać zwierzę tej wielkości, co kurdyjskie wyżły. Sapanie coraz bardziej się zbliżało, pies pędził galopem, ujrzał mnie, stanął na chwilę, skoczył, nie wydając głosu jednym potężnym susem ku mej szyi. W tej samej chwili rozszerzyłem ramiona, pochyliłem się ku przodowi, ażeby mnie nie obalił w tył na ziemię i gdy otwartą, paszczę kierował ku mej szyi, objąłem ramionami jego szyję. Zęby psa uwikłały się w pęku zwiniętego żakietu i nie mogły mnie ugryźć; głowę i szyję jego tak silnie przyciągnąłem ściśniętemi ramionami ku mej piersi, że pies nie mógł tchu dostać i spuścił głowę na dół.
— Pchnij go nożem w serce, Halefie!
Halef utopił w piersiach bestyi nóż po cztery kroć; odrzuciłem ją od siebie, nie ruszała się już.
— Powiodło się, — odetchnął Halef, jakby mu kamień spadł z piersi. — Nie byłbym tego uważał za możliwe, sihdi! Ale te drugie bestye...
— Cicho! — przerwałem mu mowę. — Drugi nadbiega, ale z prawej strony.
Obróciliśmy się ku tej stronie. Nadskoczył drugi pies i uprzątnęliśmy go w ten sam sposób, z tą tylko różnicą, że kiedym mu kark ściskał, podrapał mi w trwodze śmiertelnej pazurami tylnych łap mocno uda. Po dłuższym czasie nadbiegi i trzeci, ostatni pies, którego tak samo sprzątnęliśmy bez poniesienia szkody. Teraz począłem dopomagać Halefowi w zbieraniu suchego materjału palnego, ażeby mógł kilka rozniecić ognisk i pożar jak najbardziej rozszerzyć; pobiegłem następnie co tchu starczyło z mym karabinem ku przeciwległej stronie obozu Kurdów. Tam przybywszy, wczołgałem się do znanej dziury; miałem teraz przed oczyma scenę ukrzyżowania.
Iza, który miał się stać światłem islamu, wisiał za swą katolicką wiarę na prędko sporządzonym krzyżu, ale nie tak, jak Zbawiciel świata, przybity gwoździami do krzyża, jeno przywiązany do niego rzemieniami. Mimo to na jego obliczu widzieć było można wielką boleść, rysy twarzy były wykrzywione, muszkuły ciała drgały od kurczu. Rodzice jego byli z rozmysłem tak przywiązani do pnia pistacyi, że mieli ku synowi twarze zwrócone. Zostawiono im wolne ręce, tak, że mogli niemi dotykać jego ciała, ale nic mu pomódz.
Wielu Kurdów, nasyciwszy się tym straszliwym widokiem, poodchodziło, inni stanąwszy w półkole z tamtej strony drzewa, cieszyli się z męczarni tych nieszczęśliwych istot, które boleści swych ukryć nie mogły.
— Wytrzymaj boleści! — mówiła matka do syna. — Przyjdzie on z pewnością, przyobiecał nam ocalić ciebie. Znasz Pana, co przyobiecuje, tego dotrzymuje.
Potem płakała, modliła się i robiła znaki Krzyża świętego. To samo czynił i Yussuf Ali. Przerwał on modlitwę, ażeby odezwać się do syna:
— Na mnie spada wina, na mnie samego. Chciałem pozostać wiernym Ałłahowi, który cię przecież nie ocali. Boleści moje są większe, aniżeli twoje: ale Pan przyjdzie z pomocą. Jeżeli to zrobi, wtedy wyryję sobie na piersiach imię Salib Iza na pamiątkę niewypowiedzianych męczarni.
— Nie płacz matko, — prosił Hussein Iza. — Bogarodzicielka znosiła tysiąckroć większe boleści, aniżeli ty znosisz. Nie płacz ojcze, gdyż można mi zazdrościć; śmierć za wiarę otwiera mi drogę do raju. Nie żal mi siebie, ale was. Przybyliście, ażeby mnie ocalić i sami popadliście w objęcia śmierci. Ale nadejdzie może Pan, który was przynajmniej ocali.
Podniósł głowę do góry, głośno modlił się do Boga i ustawicznie i pełen zaufania wzywał pomocy Matki boleściwej. Mir Mahmallowie szydercze w tym czasie robili uwagi. Nie mogłem i nie powinienem dłużej jeszcze zwlekać, chociaż nie wiedziałem, jak będę mógł z Halefem, albo nawet sam z potrzebną szybkością trzy osoby oswobodzić. Przyłożyłem rękę do ust i zaszczekałem bardzo głośno po trzykroć, jak szakal. Skierowawszy oko ku przeciwnej stronie, ujrzałem natychmiast płomyczek, po którym wzbiły zaraz w górę dwa, trzy, cztery i dalsze i zajęły niebawem ogrodzenie. Pół minuty później stanęła przestrzeń około dwudziestu łokci szeroka w jasnych płomieniach, które coraz dalej a dalej szerzyły się z niezwykłą szybkością.
Mahmallowie spostrzegli natychmiast pożar, który sprawił na nich straszne wrażenie. Wszyscy poczęli krzyczeć, wyć, ryczeć i biedz ku wodzie. Leżące na ziemi zwierzęta przestraszyły się także i powstawszy, pędziły jakby szalone pomiędzy chaty i ludzi. Kurdowie biegli w przestrachu do mieszkań, ażeby z nich ratować dobytek. Nikt nie uważał na pistacyę; ja byłem już przy niej, gdyż mogłem szybko poucinać te kilka gałązek topoli, które mi tamowały drogę do środka.
— Jestem przy was! — temi słowy pocieszyłem te trzy nieszczęśliwe osoby. — Nasamprzód was dwoje oswobodzę, a potem syna waszego zdejmiemy z krzyża.
— O święta Marryah, Matko boleści, jakżeż dziękuję Tobie! — zawołała Kurdyjka, kiedy spadły z niej pęta pod ostrym mym nożem. — Matką Boleściwą nazwał Cię syn mój; oddaję Ci go w służbę!
— O Salib Iza! — zawołał mąż jej. — Jesteś większym od Mahometa! Niewiasto, nie znam twej Matki Boleściwej tak, jak ty, ale od dzisiaj cześć Jej będę oddawał.
Oboje byli wolni. Jedno cięcie ku górze, a nogi syna były oswobodzone. Wziąwszy nóż w zęby, wdrapałem się tyłem pnia pistacyi ku górze i wskoczyłem na lewe ramię poprzecznej belki. W tej chwili nadbiegł Halef, przebywszy otwór dziury.
— Szybko do góry wskocz na prawe ramię krzyża! — zawołałem na Halefa. — Musimy razem odciąć Husseina Izę, gdyż inaczej złamie sobie z pewnością ramię. Ojciec jego jest dość silny, ażeby go spadającego na dół uchwycić w ramiona.
Mały, dzielny Hadżi jak wiewiórka wskoczył do góry. Yussuf z rozpostartemi ramionami stał na dole. Dwa daliśmy cięcia — a Hussein padł w ramiona ojca, który go przycisnął do piersi i podniósł okrzyk radości. Matka objęła ich obydwóch ramionami, wespół z nami radując się. Kilku Mahmallow porzuciło wszystko i nadbiegło, inni szli za nimi. Zeskoczyłem z drzewa, tak samo Halef; podniosłem karabin, który pozostawiłem ziemi.
— Uciekajcie wszyscy w ciemny bór, a potem do waszego obozu! — tak brzmiał mój rozkaz. Nie troszczcie się o mnie, zasłonię wam odwrót. Mnie nic się nie stanie!
Usłuchali. Hussein Iza iść nie mógł, musiał go ojciec wziąć na plecy. Nie mogłem patrzeć, jak przechodzili przez otwór, gdyż Kurdowie byli już blizko. Na szczęście nie mieli przy sobie broni. Zmierzyłem do nich i gromkim zawołałem głosem, ażeby stanęli. Gdy jednak biegli dalej, dałem trzy strzały, mierząc w nogi. Zastrzelić nie chciałem żadnego. Trafieni runęli na ziemię, wszyscy zaryczeli z wściekłości. Że stanęli, cieszyłem się mocno, gdyż nie widząc na prawe oko, strzelałem z lewej ręki, do czego nie byłem przyzwyczajony. Począłem się cofać ku dziurze; przebyłem ją, przez nikogo nie ścigany.
Teraz paliły się dwie całe strony ogrodzenia. Jak daleko blask ognia padał, bór i znaczna przestrzeń ziemi były oświecone, jak w dzień. Ponieważ nie potrzebowałem obawiać się Kurdów, nie szedłem manowcami, tylko prostą drogą, zmierzając ku rzece. Przybyłem właśnie w chwili, w której Halef i troje ocalonych wchodziło do obozu.
Mir Yussufowie stali jakby osłupieli, przypatrując się pożarowi, nie mogąc go zrozumieć. Yussuf Ali, niosąc na rękach syna, przeszedł pomiędzy nimi, nie mówiąc ani słowa. Halef opowiedział mu, że nie chcieli wziąć udziału w ich ocaleniu. Ja szedłem za nim z żoną jego: Hadżi Halef nie mógł się jednak powstrzymać i opowiedział Mir Yussufom, co się stało.
Poszliśmy do chaty Aliego, gdzie natychmiast zapalono dwie lampy olejne, ażebym mógł dobrze zbadać stan zdrowia Husseina Izy. Nie wisiał on na szczęście długo na krzyżu, a muszkuły i żyły jego były mocne. Miał boleści i był jakby rozbity, ale uszkodzenia na ciele nie było widać.
Co się mnie tyczy, to przestraszyłem się siebie samego, gdy spojrzałem w naczynie z wodą, które mi służyło za zwierciadło. Oczy i nos tworzyły jedną czerwono­‑niebieską wypukłość na mej twarzy, ale nie wątpiłem, że zimne okłady i spokój usuną nabrzmienie i gorączkę, i wnet znów wyzdrowieję. Yussuf Ali dotąd jeszcze nie prosił o darowanie mu winy; uczynił on to teraz i to w ten sposób, że podwójnie przebaczyłem mu to uderzenie. Rodzice nie mogli słów dobrać, ażeby okazać mi swą wdzięczność, tak samo i syn, ale już spokojniej, bo był tak słaby, że ledwo mógł mówić.
Gdy Halef nadszedł, wyszła Fatima Marryah, ażeby rozniecić ognień i dopiec do reszty barana. Przerwana wieczerza stać się teraz miała prawdziwą ucztą, którą odbyliśmy sami w domu Yussufa — na Mir Yussufów byliśmy zagniewani i żadnego z nich nie wpuściliśmy.
Po wieczerzy musiał iść spać Hussein Iza, my nie położyliśmy się, ażeby przypomnieć sobie wszystkie zdarzenia. Gdyśmy każdą przygodę dobrze roztrząsnęli, musiałem im opowiadać o Przenajświętszej Rodzinie, o cieśli Józefie, o Błogosławionej Dziewicy Maryi i o Izie (Jezusie), Synu Bożym. Opowiedziałem historyę aż do Jego śmierci na krzyżu w sposób, jak się to dzieciom ją wykłada, gdyż sposób ten odpowiadał ich zdolnościom umysłowym.
Takie godziny są świętemi, opisywać je trudno. Moi słuchacze z taką pobożnością i z takiem przejęciem słuchali mnie, że mogłem się tylko cieszyć; sądzę też, że żaden misyonarz nie mógł nigdy piękniejszych zebrać owoców, jak ja wówczas. Yussuf uważał się podobnym do cieśli Józefa i był formalnie dumny, że był ojcem tak pobożnego i ukrzyżowanego chrześcijanina. Oświadczył stanowczo gotowość pójścia z synem do Mossulu. W końcu wyrzekł w natchnieniu:
— Panie, dzień dzisiejszy położył na zawsze nieprzyjaźń między mną a Mahometem. Zostanę chrześcijaninem i uważam to za największe szczęście, że syn mój będzie kapłanem. Amen.
Fatima Marryah, płacząc, rzuciła mu się na szyję i całowała go wobec mnie i Halefa. Syn opowiadał jej już dawniej o Matce Boleściwej i to utkwiło jej wiernie w pamięci. Ze wszystkich osób świętych, o których jej opowiadałem, najgłębiej obok Jezusa, zamknęła ona w sercu swem obraz Matki Boleściwej. Płacząc, ściskała mi ręce i mówiła:
— Dziś czuję, co wycierpieć musiała ta Boleściwa Matka; Najświętsza Panna odwróciła odemnie boleść, do Niej ma syn nasz jedynie należeć, i ja nie będę niczem innem, jak tylko Jej służebnicą. To ślubuję i ślub ten spełnię.
Ponieważ nie mogliśmy w dalszą, puścić się podróż, musieliśmy zawrzeć raczej ugodę z Mir Yussufami. Halef pozostał z walecznym Kasemem w gościnie u naczelnika, ja u Yussufa Aliego. Nasi Kurdowie byli z nas nieskończenie dumni, gdyż nie posiadali się z radości, że tak wielkie ich wrogom zadaliśmy straty; bór ich palił się przez dni kilka, postradali wiele bydła, zboże całe zgorzało od pożaru, a ponieważ musieli szukać sobie innych mieszkań, stąd Mir Mahmallowie nie mogli już napadać na sąsiadów. Mieli więc Mir Yussufowie dla nas wielką wdzięczność i okazywali nam ją, jak tylko mogli. Mnie, jak mówili, nie zapomną nigdy Mir Mahmallowie.
Przychodziłem szybciej do zdrowia, niż Hussein Iza. Kiedy oko moje prawie całkiem wyzdrowiało i nos pierwotny kształt swój odzyskał, Hussein Iza był jeszcze bardzo słaby. Musiał dłużej od nas w domu pozostać. Stanęło na tem, że weźmie on do siebie rodziców, a ja prosiłem go, ażeby do Kerkuk zabrał z sobą odważnego Kasema. Cieszył się on wielce z tego, bo stracił zupełnie ochotę do dalszej podróży.
W końcu odjechałem pewnego poranku z Halefem. Wszyscy Mir Yussufowie odprowadzili mnie gromadnie dość daleko. Gdyśmy się żegnali, Marryah płacząc, całowała mnie w ręce, i mówiła:
— Pamiętaj, panie, o mnie, jak ja pamiętać będę całe życie o tobie. Na masz żony, ale masz matkę. Pozdrów ją odemnie; będę się zawsze modliła za nią i za ciebie.
Yussuf Ali wydobył z zanadrza z worka rzemiennego nóż, wyrznął dwie w poprzek linie na piersiach i rzekł:
— Ślubowałem to; to jest mój znak: Es Salib, krzyż Chrystusa, z nim chcę żyć, z nim umierać. Dziękuję ci, jedź z Bogiem i bądź tak szczęśliwy, jak ja nim jestem.
Hussein Iza pożegnał się ze mną, jak kochany, drogi brat. Przyrzekł mi przesłać o sobie wiadomość i dotrzymał słowa. Gdy po pożegnaniu jechałem sam na sam z Halefem, rzekł tenże do mnie:
— Sihdi, kiedyś chciałem zrobić z ciebie mahometanina, stało się przeciwnie. I ja wierzę, że krzyż mocniejszy od półksiężyca. Pomówię o tem z moją Hanneh (Anna). Chociaż nie zostanę kapłanem, ale będę innej, jak dzisiaj wiary.

KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.