Moja oficjalna żona/Rozdział IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Richard Henry Savage
Tytuł Moja oficjalna żona
Podtytuł Rozdział IX
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. My Official Wife
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IX.

Nareszcie wraca! Pewnie prosto od swego nieznośnego adwokata! — wykrzyknęła Helena, gdym wszedł do naszego saloniku. Ton jej głosu był wesoły, a spojrzenie uspoka­jające.
— Tak jest! — odparłem. — I miło mi powiedzieć ci, że wszystko idzie gładko.
— Pozwól, że cię przedstawię pani Weleckiej, która czeka już od pół godziny na ciebie i dużo mi naopowiadała o naszej drogiej Małgosi. Olgo, oto mąż mój.
Arystokratyczna dama o białych włosach i dostojnych, a pociągających ruchach powitała mnie z uśmiechem uściśnieniem ręki, podając do pocałunku policzek.
— Konstanty pragnął wraz ze mną przybyć do was, ale przeszkodziło mu, niestety, posiedzenie Rady Państwa! — powiedziała. — Polecił mi jednak nastawać na to, byście się do nas przenieśli. Pokoje nasze czekają.
Nowy kłopot. Pod żadnym warunkiem nie mogłem ścierpieć, by Helena zamieszkała pod dachem Weleckich. Tym razem sama przyszła mi z pomocą.
— Powiedziałam już Oldze — rzekła używając z całą swobodą imienia krewnej mojej — że pobyt nasz tutaj będzie bardzo krótki.
— Bardzo krótki? — przerwała gościnna Olga. — Jestem pewna, że mąż mój na to nie zezwoli! — jęła wywodzić, jakiem by to było rozczarowaniem dla całej rodziny.
— Nie możemy, niestety, zostać dłużej tym razem! — odparłem. — Gdy tylko, wraz z Konstantym i adwokatem poczynię wstępne kroki dla uregulowania wiadomych spraw majątkowych, muszę wracać w pilnych interesach do Paryża. Ale za miesiąc wrócę.
— Jakże długo zostajecie teraz?
— Trzy dni może tylko, a w tych okolicznościach...
— Przenieście się tedy do nas bodaj na dwa dni! — nalegała Olga.
— Jakto? — wykrzyknęła Helena. — W tak krótkim czasie dwa razy pakować rzeczy? Poza tem mam bardzo dużo zajęcia, jeśli mi wypadnie uczestniczyć w balu hrabiny Ignacjew. Nowa suknia, a brak garderobiany, bowiem nie wzięłam jej, wiedząc, że bardzo rychło wrócimy do Paryża.
— To nic! Pożyczę ci jednej z moich! — proponowała gościnna dama.
Na szczęście rozmowa została w tej chwili przerwaną skutkiem wejścia księżnych Palicyn, które przybyły zapytać, czyśmy otrzy­mali zaproszenie na bal, nalegając, byśmy wzięli w nim udział.
— Moim to jest obowiązkiem i przyjemnością wprowadzić naszych przyjaciół amerykańskich w towarzystwo! — zawołała Welecka i zaczął się spór przyjacielski o to, kto mojej „oficjalnej żonie“ będzie robił honory stolicy. Dosia, zakochana w niej formalnie, popierała wywody księżny pocałunkami i pieszczotami wszelkiego rodzaju.
Nie wiem jak długoby to trwało, gdyby nie wszedł Sasza, piękniejszy jeszcze i bardziej, niż zawsze lekkomyślny.
— Nakoniec jestem, droga Lauro! — wykrzyknął, składając na policzku Heleny pocałunek, zgoła nie kuzynowski.
Potem zmieszał się trochę i zagryzł usta na widok narzeczonej, która powiedziała dość nieopatrznie:
— Drogi Saszo! Wszakże mówiłeś, że przez cały dzień dzisiejszy pełnisz służbę.
— To prawda, moja Dosiu! — odparł niedbale. — Wyrwałem się na pół godziny, by wpaść do naszych amerykańskich krewnych.
Porozmawiawszy chwilę, wziął narzeczoną nabok, widocznie, by z nią zawrzeć zgodę. Usłyszałem przynajmniej w przechodzie, jak mówił:
— Ależ ona jest przecież babką... babką, droga Dosiu.
— To prawda, jednak tak uroczą... — szepnęła dziewczyna.
Tymczasem przynoszono raz po raz karty wizytowe licznych krewnych Weleckich i wielu znajomych ks. Palicyn, przedstawionych na dworcu, tak że niebawem salonik nasz napełniły piękne damy i wytworni panowie, a wśród nich Helena poruszała się z urokiem i wdziękiem pozyskującym serca wszystkich. Przybył także sekretarz naszego poselstwa, posłyszawszy o sukcesach rodaczki. Sasza przysiadał się najczęściej do mojej „oficjalnej żony“, zwracając się do niej i wyrażając nie­ustannie uwielbienie w słowach i spojrzeniach, niebaczny na smutne oczy narzeczonej, która zaniedbana siedziała w kątku.
Ja sam trzymałem się Weleckiej i księżny, obmyślając z niemi plan najbardziej celowego wykorzystania naszego krótkiego pobytu w stolicy, i zauważyłem, że Olga nie oponuje już przeciw rychłemu odjazdowi, na widok nadskakiwania żonie mej przez pięknego bratańca.
Ułożyliśmy, że wieczór tegoż dnia będziemy u Weleckich na kolacji, w ścisłem kółku rodzinnem, zaś w dniu balu udamy się wraz z księżną do hrabiny Ignacjew. Nagle sko­czyłem na równe nogi.
W salonie stał piękny fortepian, do którego zwabiła Helenę Dosia, znużona patrzeniem na zaloty narzeczonego. Usłyszałem jak Helena mówi uprzejmie:
— Chcecie państwo posłyszeć głos mój? Chętnie zaśpiewam, chociaż wyszłam z wprawy potrosze... Nie, dziękuję, śpiewam bez nut, to też nie potrzeba mi kawalera dla obracania kartek! — dodała pod adresem usłużnego Saszy.
Za chwilę rozbrzmiała pieśń The Savannae River, przepojona tkliwym urokiem, jaki słynna Nilson wkładać zwykła w tę starą melodję murzyńską. Zaczęliśmy się domagać dalszego ciągu, a utalentowana uwodzicielka zaśpiewała Home sweet home tak naturalnie, tak wzruszająco, tak bosko pięknie, że wydało nam się słyszeć Patti i długo siedzieliśmy w milczeniu, gdy przebrzmiał ton ostatni.
Po długotrwałych oklaskach pełnych zapału, będących podzięką za tak bosko od­śpiewane pieśni amerykańskie, oddalili się goście, zasypując nas zaproszeniami. Odszedł także Sasza. Nastała pora posiłku, tedy uznał to za obowiązek grzeczności. Zaraz po nim odprowadziła Helena do drzwi ostatnią z dam i usłyszałem te słowa:
— Proszę nie zapominać o mnie, gdy pani tej zimy będzie w Paryżu. Oto mój adres paryski.
Dobyła piękny, monogramem zdobny, mały portfelik i wręczyła damie kartę wizytową.
Dama znikła, ja zaś stałem osłupiały tem wydarzeniem. Gdyśmy zostali sami, szepnąłem Helenie:
— Teraz zdradziłaś się pani na dobre.
— Jakto? — spytała obojętnie.
— Oczywiście, przez wręczenie tej Rosjance karty wizytowej... gdy tylko przeczyta, wszystko zostanie odkryte.
— Sądzisz pan, że jest to rzeczywiście tak niebezpieczne? — rzekła ze śmiechem. — Obejrzyj pan to lepiej.
Podała mi portfelik z monogramem prawdziwej żony mojej L. M. L., zawierający bi­lety wizytowe najzupełniej takie, jakich używała żona moja w Paryżu.


Mrs. Arthur B. Lenox

Nr 37, Boulevard Malesherbes

— Widzi pan tedy, że dałam je wydrukować w Paryżu jeszcze dla celów mojej wycieczki rosyjskiej. Przykładam pewną wagę do takich drobnostek, drogi Arturze! — rzekła śpiewnie piękna spiskowczyni, ja zaś stałem osłupiały tą chytrością i przewidywaniem.
Zaraz potem wykrzyknęła:
— Jakże się panu podobały moje pieśni amerykańskie?
— Śpiewa pani, jak primadonna! — przyznałem z zachwytem. — Skądże jednak znane są jej pieśni ojczyzny mojej?
— Wyuczyłam się ich dla odgrywania roli Mrs. Arthur B. Lenox, la belle Americaine! — oświadczyła zagadkowa istota. — O, umiem z tuzin jeszcze innych pieśni murzyńskich, a także Star Spangled Banner. Czy chcesz pan posłuchać?
Rzekłszy to, jęła śpiewać ten nasz hymn patrjotyczny, ja zaś jęczałem w duszy na myśl, jak chętnie znalazłbym się pod tym opiekuńczym sztandarem, zdala od dwugłowego orła flagi rosyjskiej.
— A teraz muszę zamienić z panią ważkich słów kilka w sprawach prywatnych! — oświadczyłem.
— Mianowicie?
— Przedewszystkiem Sasza...
— Nie teraz! — rzekła, spoglądając na zegarek. — Mam tyle zaledwo czasu, by się ubrać na przyjęcie! — podbiegłszy pod drzwi sypialni, obróciła się do mnie, mówiąc: — Bądź spokojny, wszystko dzisiaj poszło doskonale. Teraz właź co prędzej we frak, jak przystało dobremu, kochanemu małżonkowi.
— Zakochanemu, raczej! — odparłem.
Zamknęła drzwi, ja zaś idąc za jej radą, ubrałem się także.
W godzinę potem wysiedliśmy na Wybrzeżu Angielskiem. Za nami lśniła piękna Newa, przed sobą zaś mieliśmy gościnny pałac Weleckich, którego próg przekroczyłem, czując na twarzy rumieniec wstydu, bowiem dopuściłem, by towarzysząca mi kobieta, miast prawowitej małżonki, przyjmowała honory i miłość krewnych moich.
Ale za chwilę, opanowany już, omal nie wybuchnąłem śmiechem, słysząc jak lokaj anonsuje państwa pułkownikowstwa Lenox, wprowadzając nas do salonu.
Zastaliśmy tu całą rodzinę. Był Konstanty, Olga, Sasza, Borys, dalej dwaj synowie Konstantego, jeden paź u dworu, drugi kadet cesarski, oraz przemiła, dziewięcioletnia córeczka jego.
Dziewczynce, imieniem Zosia, towarzyszyła guwernantka, młoda, piękna, smukła Francuzka, w sukni dość dekoltowanej, którą nam pani domu przedstawiła jako Mlle Eugenie de Launay.
Gwarząc z panem domu, widziałem jak Helena potrafiła niepostrzeżenie pozyskać serca wszystkich, zwłaszcza młodych. Paź był przez cały wieczór jej własnym paziem, kadet ku jej czci popisywał się najświetniejszemi for­mami wojskowemi, a mała Zosia cisnęła się do niej, zowiąc, niestety, babcią.
— Nie jest to przecież twoja babcia! — rzekła Olga ze śmiechem.
— Jest babcią mego małego kuzynka, przeto musi być także moją! — wykrzyknęła Zosia. — To moja babcia. Wróżka! Tak zwie ją Sasza... on powiada...
Pocałunkami ją zasypała Helena, która w ten sposób chciała ukryć rumieniec i lekkie zakło­potanie.
Ta dziecięca niedyskrecja zepsuła potrosze nastrój towarzystwa. Ale Sasza śmiał się wesoło, ja zaś podchwyciłem groźne spojrzenie Francuzki, skierowane ku żonie mojej. Olga powiedziała:
— Cicho bądź, moje dziecko, języczek masz zbyt długi na swój wiek.
— To jest prawda! — zawołała dziewczynka. — Wygląda zupełnie jak wróżka.
Wtopiła pełne podziwu oczy w Helenę, która w lekkiej falistej sukni, będącej arcydziełem Wortha, była podobną do wieszczki, a nawet piękniejszą może jeszcze.
— Uważaj, by nie popsuć sukni wróżki! — rzekła Olga ze śmiechem, gdy dziecko przytuliło się Heleny, nie zważając na przepyszną szatę. — Lepiej byłoby, gdybyś odeszła do swego pokoju.
— Może aż po kolacji? A czy mogę wrócić na deser? — prosiła mała, wyprowadzana przez guwernantkę.
Francuzka obróciła się od progu, a podchwyciwszy namiętne, iście tatarskie spojrzenie, jakiem Sasza obrzucił Helenę, pochylając się nad nią, zadrżała, przyczem twarz jej nabrała wyrazu strachu i rozpaczy.
— Acha! — pomyślałem. — Pan Sasza uprawia swój proceder na wielką skalę!
Rozmowa stała się znowu ogólną.
Chodziłem po dużej, wygodnie urządzonej komnacie, a Borys objaśniał mi portrety rodzinne na ścianach. Stanęliśmy przy frontowem oknie wychodzącem na Newę. Rzekę zalegały liczne statki, rysujące się wyraźnie w świetle księżyca.
— Niedługo się to skończy! — rzekł Borys. — Nadchodzi zima, a miast statków będą się po Newie uwijały sanki.
Oczy moje wybiegły poza srebrne nurty, ku brzegowi przeciwległemu, gdzie widniał gmach olbrzymi, z granitu zbudowany. Drgną­łem, bowiem przestudjowawszy należycie przewodnik, wiedziałem, że mam przed sobą straszliwe więzienie, w którego mokrych, głęboko pod dno rzeki sięgających kazamatach zginęło marnie tylu ludzi.
— Cytadela Petropawłowska! — objaśnił Borys.
— Więzienie skazańców politycznych, nieprawdaż?
— Tak! — powiedział, ja zaś uczułem w tej chwili na karku lekki oddech, oraz westchnienie. Była to Helena.
— Zdaje mi się, Arturze, iż wszyscy czekają, byś poprowadził panią Welecką do stołu.
— Kuzynka jest dziś łupem naczelnika rodu, ale ja siedzę po drugiej stronie! — szepnął Sasza, przystępując do niej w tej chwili.
Nawet pełne uroku oblicze i pogodne zachowanie Olgi, podczas gdyśmy wkraczali do jadalni, nie mogło mi przywrócić zwyczajnego, radosnego nastroju. Przygnębiał mnie obraz ogromnej fortecy, w której tajnych celach zginęła taka masa zbrodniarzy, gdzie zapewne i ja także dokonam żywota. Ale niedługo, siedząc w jasno oświetlonej sali, przy pięknie zastawionym i rozrzutnie wprost kwiatami ubranym stole, świat wydał mi się bardziej różowy.
Nie żałowaliśmy sobie obowiązkowych w Rosji zakąsek, solonych ryb, kawioru i innych, których celem jest podniecenie apetytu. Ale dopiero po dwóch daniach kolacji istotnej, podczas których krążyły gęsto puhary, odzyskałem panowanie nad sobą.
Konstanty, siedzący u góry stołu, był wcieleniem gościnności, a Helena, mająca po drugiej stronie Saszę, była w doskonałym humorze. Niebawem zawiązała się lekka, wesoła rozmowa, a pod koniec uczty, opowie­działem kilka dobrze ułożonych anegdot z mego życia żołnierskiego, które wywołały wielką wesołość. Najgłośniej śmiała się Helena, nie mogąc przestać.
— Hm... — zauważył Sasza — kuzynka śmieje się z opowiadań męża, które musiała już chyba sto razy słyszeć.
— Tysiąc razy, drogi kuzynie! — szepnęła wzruszając ramionami.
— O tak! — ozwała się Olga. — Małgosia opowiedziała mi ostatnią z tych dykteryjek dodając, że masz, Lauro, bardzo ponurą minę, ile razy Artur z tem wyjeżdża.
— Tak jest, ale tylko w domu! — odparła Helena z dąsem. — W towarzystwie zachowuję się bardzo uprzejmie wobec anegdot męża. Prawda, drogi Arturze?
Uśmiechnęła się tak szelmowsko, że sam parsknąłem zcicha.
Pani Welecka wstała, damy opuściły jadalnię, a mężczyźni gwarzyli dalej przy winie i cygarach. Niebawem Sasza i Borys przyłączyli się do kobiet, ja zaś mogłem teraz omówić sam na sam z głową rodziny sprawę, dla której przybyłem do Rosji, to jest kwestję spuścizny wdowiej, pozostawionej córce mej przez męża. W krótkim czasie przekonałem się, że Weleccy nie mają zamiaru zaczepiać testamentu, przyznają wszystko, a nawet skłonni są dać więcej. Wezwano mnie tu właściwie tylko dla formy, jako naturalnego przedsta­wiciela, by nie uległy kiedyś wątpliwości, lub opacznej interpretacji, przyznane córce mojej przez łaskawych krewnych rosyjskich, majątek, posiadłości, lub też stanowisko towarzyskie.
Powiedziałem mu, że zaraz po umowie wstępnej wyjadę do Paryża, z powodu pilnych interesów, ale pod koniec sezonu wrócę dla podpisania dokumentów. Ku memu zdumieniu, nie oponował Konstanty wcale, podkreślając tylko, że będziemy zawsze mile widziani w stolicy i dodał:
— Wiesz dobrze, drogi Lenox, zarówno dla dobra Małgosi, jak i waszego! — potem zaś ciągnął dalej: — Sądzę, nie weźmiesz mi za złe, jeśli jako mieszkaniec tego miasta, tobie Amerykaninowi nawykłemu, o ile wiem, z natury do swobody słowa, udzielę rady, byś był bardzo ostrożny w każdem wyrażeniu. Policja czuwa w tym właśnie czasie nader pilnie, nadzorując każdego, który ściągnie na siebie podejrzenie, że jest przeciwnikiem rządu.
— Co? Czy jest coś nowego w dziennikach?
— Drogi pułkowniku! — odparł gospodarz. — Nasze dzienniki nie wiedzą nic. Tajna policja dusi wszystko! Jestem pewny — do­dał cichym głosem — że nawet pośród służby mojej są szpiedzy.
— Kogóż szukają? — spytałem.
— Nihilistów! — szepnął. — Ciągle ten sam miecz wisi nad głowami naszemi!
Westchnąwszy, wstał od stołu.
W tej chwili rozbrzmiał hymn Star span­gled Banner z salonu, gdzie siedząc przy fortepianie, śpiewała Helena pieśń, napełniającą serce moje bezsilną rozpaczą.
— Nie śpiewaj tego! — powiedziałem, przystępując żywo. — Wiesz, jak mnie ten hymn rozdrażnia.
Pochylony nad ramieniem Heleny Sasza zauważył trochę złośliwie:
— Żołnierza amerykańskiego podnieca jego hymn narodowy do tego stopnia, że chciałby wkroczyć na ścieżkę wojenną i ruszyć przeciw Indjanom.
Rzuciłem mu, oczywiście, spojrzenie, świadczące, że najchętniej zaliczyłbym go do Indjan, gdyż w ciągu całego wieczoru zachowywał się względem kobiety, noszącej moje nazwisko, jak natrętny wprost wielbiciel. Zauważyła to także panna de Launay, wróciwszy do salonu z powabną Zosią, a spojrzenia jej świadczyły wymownie, że z tego samego powodu nienawidzi Saszę, żonę moją, i wściekła jest.
Także Olga i mąż jej byli wielce niezadowoleni z tak rażącego i niedwuznacznego zachowania się młodzieńca.
W tej chwili wpadł mi na myśl plan zemsty. Był to jeden ze wspaniałych pomysłów, jakie miewałem często ku uciesze przyjaciół, a przerażeniu wrogów.
Ponieważ znajdowaliśmy się w najściślejszem kole rodzinnem, mogłem sobie pozwolić na poufałość, niedopuszczalną w większem towarzystwie.
Przysiadłszy się do mej oficjalnej żony, nie odstępowałem jej, jako najczulszy, najbardziej zakochany małżonek, korzystając z każdej sposobności, by wycisnąć na jej ustach skromny pocałunek. Urządzałem to w ten sposób, że Sasza był zawsze świadkiem tych pieszczot. Wił się z wściekłości i bólu, ja zaś zauważyłem z żalem, urazą i zdumieniem, że także Helena starała się unikać tych objawów miłości małżeńskiej. Całe towarzystwo rozweselone bardzo, śmiało się z mej płomiennej namiętności dla żony.
— Komiczni jesteście wy, Amerykanie! Dumni z uczuć swoich, przejawiacie je tak chętnie.
— O tak! — wykrzyknął Sasza z pasją. — Prześladują miłością żony swoje!
Ale, jak wszystko w świecie i to piękne, małe zebranie zakończyło się.
Olga z Heleną wyszły do hallu. Rosjanka miała zamiar nazajutrz złożyć szereg wizyt, a moja zagadkowa istota przyrzekła towarzy­szyć jej w ciągu dnia, oświadczając, że wieczór przyrzekła już księżnej Palicyn.
Gdyśmy mieli odchodzić, usłyszałem jak pani Welecka mówi zcicha do Heleny:
— Droga Lauro! Mąż twój jest do dziś dnia istnym kochankiem.
— O tak! — odparła drwiąco moja oficjalna żona. — Prześladuje mnie, ile razy wypije sporo szampana.
Rozstrojony i wściekły, wsadziłem Helenę do powozu, ale zaledwo zająłem obok niej miejsce, nadbiegł Sasza.
— Pragnę raz jeszcze pożegnać cię, piękna kuzynko! — zawołał, potrząsając jej dłonią, co było niezwykłą, zaiste formą pozdrowienia wobec kobiety. W pasji najwyższej zauważyłem, że wsunął billet doux w dłoń, która się doń wyciągnęła żywo.
Zaledwo konie ruszyły, powiedziałem ostro:
— Proszę o liścik, szanowna pani!
— Jaki?
— Ten, który nikczemnik wsunął pani dopiero co w rękę.
— Odważasz się pan domagać listu do mnie pisanego? Jakiem prawem?
— Prawem obrażonego męża! — zawołałem. — Prawem, jakieś mi pani dała, zostając moją oficjalną żoną. Jak długo nosisz pani nazwisko moje, będę czuwał nad jego honorem, nad czcią oficjalnego małżonka! — dodałem strasznym tonem.
Gwałtowny mój występ onieśmielił ją.
— Weź go sobie tedy, obrońco mój! — i podała mi billet doux, słaba, jak jagniątko.
Za moment padła na poduszki powozu, śmiejąc się wprost krzykliwie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Richard Henry Savage i tłumacza: Franciszek Mirandola.