<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Na bruku
Podtytuł Powieść z życia miejskiego
Wydawca Księgarnia i skład nut Stanisława Sadowskiego
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia i Introligatornia P. Laskauera & W. Babickiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XI.

Pan Zygmunt wesoły, uśmiechnięty, szedł przez Hożą, zdążając wprost do domu, w którym mieściła się pracownia pani Zofii. Był w wyjątkowo dobrem usposobieniu, a dzień ten podkreślił w kalendarzu czerwonym ołówkiem. Rano, gdy przyszedł do biura, woźny ukłonił mu się niżej niż zwykle. Na razie nie zwróciło to jego uwagi, ale dostrzegł, że i koledzy patrzyli na niego nie tak jak codzień. Ci, z którymi był zdaleka i prawie nie znał się z nimi, pierwsi powitali go bardzo przyjaznym ukłonem, ci z którymi w bliższych zostawał stosunkach ściskali dłoń jego bardzo serdecznie i szeptali półgłosem.
— Winszuję.
— Czego? — pytał zdziwiony.
— Nie udawaj, bo wiesz doskonale.
Zygmunt istotnie nie wiedział o niczem, a dopytywać się było trudno, gdyż tego samego dnia pan dyrektor we własnej osobie zwiedzał biura, więc kto żył ten drżał i słowa wymówić nie śmiał. Wszyscy pochylili się nad papierami a pisali i rachowali całą siłą. Dygnitarz kolejowy przechodził z sali do sali, od biurka do biurka, zapytywał o to i owo, a w razie dostrzeżenia najmniejszej nieakuratności udzielał nagany i groził dymisyą. Za dyrektorem szli naczelnicy w przyzwoitej odległości, pochyleni, zgięci, łowiący w lot każde słowo, starający się zrozumieć każde spojrzenie swego zwierzchnika. Żaden z kancelistów tak nie nadskakuje posażnej pannie, jak oni dyrektorowi.
Wizyta trwała kilka godzin. Nareszcie około pierwszej dyrektor biuro opuścił. Wtenczas wszyscy odetchnęli swobodniej, zrobił się szmer taki jaki bywa w szkole po wyjściu surowego nauczyciela, ale wnet ucichł, gdyż bezpośredni zwierzchnik, pan naczelnik, odprowadziwszy dyrektora na schody, powrócił do biura. Nie miał już miny uniżonej i postawy nadskakującej, wprost przeciwnie, wszedł zachmurzony, z podniesioną głową, spojrzeniem rozkazującem, prawie groźnem.
— Panowie — rzekł — pan dyrektor był dość zadowolony, ale nie w takim stopniu, jakbym ja tego sobie życzył. Pokazuje się, że jestem mało wymagający, za łagodny i że zbyt często patrzę przez szpary na objawy zaniedbania czynności przez niektórych z panów. Od dziś dnia nie ma śniadań, ani interesów osobistych. «Sześć godzin będziesz w biurze siedział, przez osiemnaście odpoczywał,» tak powiada nawet, jeżeli mnie pamięć nie myli, biblia. Instytucya nasza jest na drodze do robienia oszczędności, panowie akcyonaryusze uskarżają się na małą dywidendę. Któż ją podniesie, jeżeli nie my, panowie? My — dodał, — uderzając się w piersi, — pamiętajcie panowie, że ptak łatwiej nie sfrunie z gałęzi, jak pracownik drogi żelaznej z posady. To mniej więcej miałem panom do powiedzenia, i zarazem dodaję, że z mojej strony uczynię co mogę, aby wam to ułatwić.
Skłonił się z powagą i odszedł do gabinetu. Po chwili przybiegł woźny do p. Zygmunta i wezwał go do naczelnika.
— Siadaj kochany panie — rzekł dygnitarz — szczęśliwy jesteś, w czepku na świat przyszedłeś, otrzymałeś awans i znaczne podwyższenie pensyi; winszuję ci z całego serca.
Zygmunt uścisnął delikatnie podaną sobie rękę i rzekł:
— Przedewszystkiem panu naczelnikowi mam to do zawdzięczenia.
— Mnie, a cóż ja w tem za rolę gram?
— Bez przedstawienia zwierzchności nikt nie bywa awansowany.
— No, zapewne, ale przedstawiając cię z najprzychylniejszą opinią, czyniłem to w poczuciu sprawiedliwości i prawdy... Zasługa i praca, znajomość rzeczy nie powinny być pozostawione bez nagrody.
— Nawet i w takim razie, muszę panu naczelnikowi przedewszystkiem podziękować.
— Sobie raczej niż mnie.
— A, za pozwoleniem, wszakże była mowa o znajomości służby; komuż to zawdzięczam, jeżeli nie panu naczelnikowi, który od samego początku był moim światłym kierownikiem i przewodnikiem.
— Zapewne, zapewne, to bezwątpienia, ale widzisz młodzieńcze, nasiona rzucone padają na grunt dobry, albo na skałę. W tym wypadku na grunt dobry padło — tem więc bardziej mi przykro, że cię tracę.
— Jakto panie naczelniku?
— Nie z mojej woli, lecz z woli samego dyrektora otrzymujesz stanowisko samoistne w innym wydziale, to ci zapowiada piękną przyszłość, młodzieńcze. Już teraz masz stanowisko wcale dobre, powinienbyś pomyśleć o towarzyszce życia, ożenić się — co?
— Dotychczas nie wolno mi było o tem marzyć.
— Co innego dotychczas, co innego teraz. Teraz żenić się możesz i powinieneś, ja cię zachęcam i ośmielam cię nawet. Skromność w młodzieńcu jest dobra, ale aby nie przesadzona. Na dzisiejszem twojem stanowisku możesz być śmiałym, możesz podnieść oczy na córkę człowieka nawet wysoko położonego.
— O panie naczelniku!
— Powtarzam ci mój młody przyjacielu, śmiałość jest ozdobą młodzieńca w pewnych razach, a w oczach kobiet znaczy niezmiernie dużo. Nie darmo mądrzy rzymianie wynaleźli przysłowie: «audaces fortuna juvat.» No kochany panie Zygmuncie, żart na stronę, winszuję ci nowej pozycyi i radzę pomyśleć o żonie.
— Pomyślę, panie naczelniku.
— Dobrze zrobisz, a przyjdźże do nas kiedy. Żona już mnie kilkakrotnie zapytywała, co się z tobą dzieje, Malcia również.
Dla ścisłości dodać należy, że pan naczelnik był szczęśliwym ojcem trzech córek, z których jeszcze ani jedna nie znalazła dozgonnego towarzysza. Zygmunt uszczęśliwiony wziął do serca życzliwe rady pana naczelnika i pobiegł wprost na Hożą. Trafił tak niefortunnie, że ani pani Zofii ani Wandy w domu nie zastał.
Trzeba też zdarzenia, aby tak przyjemną nowiną nie miał się z kim podzielić.
Niezadowolony poszedł machinalnie wprost przed siebie z Hożej na Marszałkowską, do alei Jerozolimskiej. Szedł zamyślony, potrącał przechodniów i sam był potrącany nawzajem. Naraz zdało mu się, że przed sobą słyszy głosy znajome.
— Obejrzał się — była to pani Zofia z córką.
— Dobry wieczór paniom — rzekł.
— Ah! pan Zygmunt.
— Właśnie idę wprost z Hożej, byłem, ale nie miałem szczęścia zastać.
— Gdybyśmy były uprzedzone, że nas ten honor spotka — rzekła Wanda. — Cóż pana do nas sprowadza?
— Wandziu — odezwała się matka — jak możesz mówić w ten sposób?
— Owszem, mamo, mogę. Pan Zygmunt tak dawno u nas nie był, że przypuszczam, iż jakaś nadzwyczajna okoliczność przypomniała mu o naszem istnieniu.
— Tydzień temu.
— Doprawdy? według mego rachunku dwa, a wiesz pan pewnie, że dwa tygodnie, to czas, w którym mogą zajść różne poważne zmiany...
— Nie widzę ich. Pani zawsze jednakowo ładnie wygląda.
— Zwłaszcza przy świetle latarni, ale powiedzże pan, co pana do nas sprowadza?
— Nie przekomarzajcie się moi kochani — rzekła pani Zofia — mam nadzieję, że pan nas odprowadzi i zostanie na herbacie.
— Z największą przyjemnością.
— To jeszcze zobaczymy... — szepnęła Wanda, uśmiechając się złośliwie.
— Co pani powiedziała: zobaczymy?
— Masz pan racyę, powiedziałam źle, należało powiedzieć — nie zobaczymy.
— Ja pani nic a nic nie rozumiem...
— Pociesz się pan w takim razie wzajemnością, bo ja pana nie rozumiem także.
— A zdawało się...
— I mnie zdawało się również; teraz widzę, że omyliłam się.
— Panno Wando przestań pani być złośliwą i racz posłuchać. Przyszedłem naumyślnie, żeby się pochwalić... to jest, źle się wyrażam, żeby paniom zakomunikować pewną wiadomość dla mnie pomyślną bardzo.
— A widzi mama, że jest interes, ale skoro to coś dla pana Zygmunta pomyślne, to słuchamy z ciekawością.
— Dziś otrzymałem awans.
— A winszujemy, z całego serca winszujemy.
— Dziękuję... Przyznam się, że była to dla mnie niespodzianka zupełna, awans, jak na nasze stosunki, dość znaczny.
— I nie starałeś się pan?
— Nie, nie starałem i nie wiem, komu mam zawdzięczać, żem otrzymał. Widocznie mam szczęście.
— To doskonale — rzekła pani Zofia — ucieszyłeś mnie pan niezmiernie.
Gawędząc doszli do domu, przez całą drogę Wanda ani razu nie wspomniała o Mani i tak manewrowała, żeby Zygmunt o nią nie mógł zapytać.
Przy herbacie młody człowiek nie mogąc się doczekać tej, dla której naumyślnie przyszedł, zwrócił się do Wandy z zapytaniem:
— Czy panna Marya chora?
— Nie wiem — odrzekła lakonicznie.
— Pani nie wie?
— Mówię przecież wyraźnie.
— Niechże pani nie żartuje.
— Ach Boże! zkądże mogę wiedzieć, czy zdrowa, czy chora, kiedy jej tu niema.
— Nie była dziś?
— Ani dziś, ani wczoraj, ani onegdaj. Od tygodnia jej nie widziałam.
— Więc już nie pracuje razem z paniami?
— Nie; powiedz mi pan co dziś grają w teatrze?
— Nie wiem, ale panna Marya...
— Bardzo źle, że pan nie wie; któż zaspokoi moją ciekawość?
— Zapóźno już dziś na teatr, niech pani ze mnie nie żartuje, bo mi to sprawia wielką przykrość.
— Takiemu dygnitarzowi? Co pan dobrodziej życzy sobie wiedzieć?
— Gdzie jest panna Marya? ale proszę powiedzieć prawdę, koniecznie!
— U nas już jej niema, gdzie się znajduje, powiedzieć nie umiem.
— Dajże pokój Wandziu — rzekła pani Zofia — nie dręcz go. Mania, z wielkim naszym żalem opuściła nas. Trafił jej się dość korzystny obowiązek, musiała przyjąć. Ojciec bez posady, fundusze wyczerpane — trudno, trzeba żyć.
— A, na miłość Boga, czemuż ja o tem nie wiedziałem.
— Przepraszam — wtrąciła Wanda — o tem, że pan Kwiatkowski posady niema, wiedziałeś pan, a nawet obiecywałeś, że dołożysz starań.
— Czyż mogłem przypuszczać, że tak u nich źle... a doprawdy, nie spodziewałem się tego. Radźcie panie co robić, przecież w obcym domu, choćby w najlepszych warunkach, nie podobna jej zostawić. Ja nie mogę na to pozwolić!
Pani Zofia uśmiechnęła się.
— Pan, panie Zygmuncie? a z jakiejże to racyi, pozwolenie pańskie, może mieć wpływ w tej sprawie?
— Z jakiej racyi? prawda, zupełnie słuszna uwaga, w tej chwili racya nie istnieje, ale istnieć będzie, istnieć musi — przekonacie się panie...
— Ślicznie, panie Zygmuncie — zawołała Wanda — doskonale! tak lubię! mówisz jak mężczyzna... to mnie godzi z panem; proszę mi podać rękę.
— Czyż dotychczas nie byliśmy w zgodzie?
— Nie, miałam żal do pana, ale teraz niema go ani cienia, ani śladu i jesteśmy przyjaciółmi jak dawniej.
— Jak zawsze panno Wando.
— Tylko bądź pan energiczniejszy, weź się pan do rzeczy zaraz, nie odkładając.
— Czyż mnie potrzeba do tego zachęcać?
Podczas gdy Zygmunt z Wandą rozmawiali o Mani, ona spełniała swój nader uciążliwy i nudny obowiązek w towarzystwie osoby chorej, której ani na krok odstępować nie było można, narażona na znoszenie wszelkiego rodzaju kaprysów złego humoru i przywidzeń, znosiła los z rezygnacyą, pocieszając się tem, że jej cierpienie zapewnia przynajmniej do pewnego stopnia byt rodzicom i rodzeństwu.
Od wczesnego rana musiała być na nogach, gdyż chora, nie mogąc sypiać, przed wschodem słońca wstawała. Wnet też rozlegał się dźwięk dzwonka, a za nim grad wymówek i pretensyi.
— Panno Maryo, dla czego nie podano mi jeszcze herbaty?
— W tej chwili będzie.
— Panna Marya stroi ze mnie niepotrzebne i zupełnie niewłaściwe żarciki.
— Co pani rozkaże?
— W tej chwili... w tej chwili, czy panna wie co to jest w tej chwili? to jest zaraz, natychmiast, bo za minutę już nie będzie ta chwila, ani w tej chwili, tylko tamta chwila i w tamtej chwili, rozumie pani?
— Rozumiem i natychmiast idę do kuchni.
— Ciekawam po co?
— Każę przyspieszyć.
— Racz pani zostać, tam są ludzie, których obowiązkiem jest o tem pamiętać.
Marya usiadła na krześle w przeciwnym kącie pokoju; jejmość skrzywiła się na to.
— Siadła pani tak daleko, że musiałabym zerwać płuca, chcąc z panią rozmawiać.
— Jestem też i słucham pani.
— Słucham? ironia... wszyscy mnie tu słuchają, a każdy i każda robi co chce. Czy wczorajsza gazeta przeczytana?
— Nie — pani była znużona i śpiąca.
— Chcesz pani we mnie wmówić, że ja sypiam! ha — cały świat wie, że od lat trzech oka zmrużyć nie mogę... drzemię tylko.
— Czy mam przynieść gazetę?
— Nie trzeba... albo... oni mi dziś tej herbaty nie dadzą... wreszcie przynieś pani, trzeba czemś czas zabić.
Po chwili Mania powróciła z gazetą, usiadła blizko chorej i czytać zaczęła.
— Proszę głośniej — rzekła jejmość — szeptem pani czytasz tak, że ledwie słyszę.
Mania podniosła głos.
— Pani mi czytasz politykę, której nie cierpię. Co mnie obchodzi angielska izba niższa, nie mam z nią nic wspólnego, proszę o co innego.
— Jest korespondencya z Paryża.
— Długa?
— Dość długa.
— To nie chce.
— Jest powieść w odcinku.
— A, powieść, zapewne romans, o miłości, kwiatkach, zielonych łąkach i niedorzecznej pannie, która nie mając nic lepszego do roboty, zakochała się po same uszy w jakimś gapiu. Daj panna pokój, naczytałam się dość tego za młodu.
— Są wiadomości z różnych miast.
— Niepotrzeba.
— Jest opis okropnego wypadku na kolei, most się zawalił, pociąg wpadł w rzekę, kilkadziesiąt ofiar.
— To już kiedyś było.
— Proszę pani to się stało wczoraj.
— W takim razie przedtem było coś podobnego, nie cierpię odgrzewanych nowin.
— Jest nekrologia.
— Aha... któż umarł?
— Pan X. — Pani Z.
— Nie znałam.
— Są ogłoszenia.
— A wiesz pani, że to najciekawsze, proszę czytać.
Po chwili chora przerwała.
— Istotnie — rzekła — to zdumiewające! oni ani myślą dać mi herbaty. Dojdzie do tego, że będę musiała sama nastawiać samowar. Ja się pani bardzo dziwię doprawdy, że osoba w wieku pani, osoba tak młoda, nie zada sobie trudu, żeby przekonać się jak to jest.
— Ależ ja chciałam pójść natychmiast i w tej chwili pójść mogę. Zastosowałam się tylko do wyraźnego rozkazu pani...
— Ach... rozkazu... rozkazu... niechże pani da pokój.
Mania wstała.
— Dokąd pani idzie?
— Przyniosę pani herbaty.
— Zbyteczny trud, masz pani zostać, nie mam chęci znajdować się w samotności zupełnej. Niech pani napisze bilecik do doktora, żeby mnie odwiedził i do mego kuzyna, pana Leona, aby koniecznie przyszedł.
— Natychmiast.
— Nie potrzeba natychmiast, ale prędko. Za godzinę proszę kazać odnieść.
Dyspozycya ta była jeszcze kilkakrotnie zmieniana, tak jak wszystkie rozkazy kapryśnej chorej. Zrzędziła ona od rana do nocy, a nawet w nocy nie dawała Mani spokoju, gdyż sypiać w nocy nie mogła. Ciężką dolę miała młoda dziewczyna, pełna życia, spragniona ruchu, rozmowy, wesołości, — ciężkie miała życie pod jednym dachem z osobą schorowaną, znudzoną i przykrą w obejściu. Była to dla niej przykra niewola, z której radaby się jak najprędzej wydobyć i gdyby nie względy na smutne położenie rodziców, nie zostałaby ani jednej chwili w tym domu. Ciągle myślała o matce i ojcu, który tak martwił się bardzo — i właśnie myśl, że jej cierpienie rodzinie ulgę przynosi, podtrzymywała jej siły i dodawała otuchy.
Kwiatkowskiemu nadzieja w serce wstępować zaczęła. Węglarz spotkał go raz na ulicy, był rozpromieniony i wesoły szczególnie.
— Dobra nasza — zawołał — uszy do góry!
— Cóż zaszło?
— Ciotka chałupę sprzedała.
— Dawno?
— W tych dniach, właśnie list mam dzisiaj — sprzedała dobrze, bo wszystko gotówką, na stół, żadnego czekania. Tak to rozumiem handel. — Ty za dworek, ja za worek i daj nam Boże zdrowie.
— Przyjedzie na mieszkanie do Warszawy?
— Jak w dym... a gdzieżby? Juściż co tu gadać, poczciwe ciotczysko, ale się owem za mąż pójściem zbajała fatalnie, tam kumoszki na języki ją wzięły, więc musi babina zmykać gdzie pieprz rośnie. Właśnie pisała, że cała nadzieja jej we mnie i w moich zdolnościach do handlu, bo niech tam kto chce mówi, ale te zdolności ja mam... przyznasz pan chyba, że mam?
— Zapewne.
— Nie zapewne, ale napewno. Dajcie mi tylko kapitalik, a ja wam pokażę, jak się interesa robią.
— Teraz znajdziesz pan sposobność.
— Ma się rozumieć, skład rozszerzę, urządzę dostawę do mieszkań, całkiem na nowy sposób, węgle wprost z kopalni kupować będę.
— Daj Boże, życzę, żeby się to wszystko spełniło.
— Spełni się, spełni, a pan nie przyjmuj żadnych obowiązków, trzymaj się mnie. Będzie dobrze. Jeszcze mam dwa interesa do załatwienia, zanim się do urządzenia nowego składu wezmę.
— Cóż to za interesa?
— Z Hermanem.
— Pogodziliście się.
— Akurat! z takim łotrem się godzić! Powiadam, że są dwa interesa. Pierwszy: muszę dług oddać.
— A drugi?
— Drugi, zbiję go na kwaśne jabłko.
— Po co się narażać, po co robić awantury? nie lepiej żyć spokojnie, cicho.
— Nie, kochany panie, nie lepiej. Jabym spać nie mógł, jabym żyć nie mógł, nie załatwiwszy z nim rachunków. Nie dziś to jutro, ale swoje zrobię.
— Kiedyż ciotka przyjedzie?
— Za tydzień już tu będzie, musi uregulować różne drobne interesa, trochę gratów sprzedać, rzeczy spakować, wysłać na kolej — więc tydzień czasu na to zejdzie.
Mieszkanie dla niej już mam, zapłaciłem za kwartał i kazałem odnowić.
— A gdzież to mieszkanie?
— Na Brackiej, ładne dwa pokoje i kuchnia, na co jej więcej.
— Sama jedna.
— Dajmy na to, że i ze sługą. Będzie kontenta, gdyż wybrałem jej locum dobre. Za tydzień, panie Kwiatkowski, inny ruch się zacznie będziemy mieli obydwaj dość roboty... A teraz zajrzyjmy tu naprzeciwko.
— Po co?
— Widzi pan, natura moja jest taka, że gdy zobaczę dobrego przyjaciela, to mi się zaraz gwałtownie pić chce i nie uspokoję się dotąd, dopóki pragnienia nie zaspokoję. Od dziecka mam tę skłonność.
— Wartoby jej się pozbyć.
— Ha, może i warto, ale tymczasem środka na to nie ma, a że nie ma, więc nie bałamucić, tylko iść. Jesteśmy przyjaciele, kuzynowie w złej czy dobrej doli razem. Ja głodny i pan głodny, ja naprzeciwko i pan naprzeciwko. Jak przyjaźń, to przyjaźń, bić to bić, pić to pić, ale zawsze razem, jeden za drugiego, choćby w piekło... alboś przyjaciel, albo wróg. No, chyba wrogiem moim, panie Kwiatkowski, nie jesteś?
— Zkąd panu podobne myśli mogą przychodzić. Ja pańskim wrogiem? przecież nie od dziś stosunki nas łączą.
— A skoro tak, chodźmy naprzeciwko.
— Pan wie, że ja nie pijam.
— Ale co tam: pijam, niepijam, to wszystko jedno, nie trunek stanowi tylko kompanii. No, a przecież ja jestem chyba porządna kompania.
— Któżby śmiał przeczyć.
— Niechby spróbował! Dość tego bałamucenia — chodźmy.
Weszli do knajpki, w której pomimo przedpołudniowej godziny, było już dość duszno i ciasno. Obłok dymu z cygar i papierosów unosił się nad stolikami, dziewczyny biegały między gośćmi, roznosząc jedzenie i piwo.
— Zjedzmy co — zaproponował węglarz.
— Głodny nie jestem — odrzekł Kwiatkowski.
— Zawracanie! Kto to nie jest głodny, a ponieważ pan udajesz zawsze sytego, więc pozwól ja wszystko zarządzę, prawdę mówiąc, należy wypić, choćby za zdrowie i pomyślność ciotki, która, no ostatecznie, żeby nie ciotka, nie byłoby nowego składu, ani rozwoju interesów, ani nic. Lizalibyśmy łapy, jak niedźwiedzie, a tak, można powiedzieć, że jesteśmy panowie.
— Dotychczas jeszcze nie.
— Ale napewno, jak dwa razy dwa cztery... No, panie kochany, za pomyślność ciotki. Ja zawsze powiadam, że człowiek z porządnej familii nigdy nie zginie, bo chociaż mu się noga poślizgnie, zawsze prędzej, albo później, znajdzie się jaki wuj, stryj, czy ciotka i poratuje w potrzebie, podźwignie. Za pomyślność ciotki, za jej zdrowie!
— Za zdrowie!
— Prawdę powiedziawszy zdrowa ona jest jak krzemień, ale cóż tam, niech będzie jeszcze zdrowsza, życzę jej jak sobie samemu.
Od tego toastu Kwiatkowski uchylić się nie mógł, ale wymawiał się od następnych, z węglarzem jednak trudna była sprawa: dobry ten człowiek miał skłonność do kieliszka, a jak mu trochę zaczmerało w głowie, to stawał się bardzo upartym i oporu nie znosił. Kwiatkowski udawał, że pije, aby go nie obrazić, jednak prawie wszystko wylewał na podłogę.
— Żebym ja miał to szczęście — powtarzał węglarz, — żebym choć raz w życiu miał to szczęście...
— Jakie?
— Żeby kochanego pana upoić... słowo daję.
— I cóżby panu z tego przyszło?
— Chciałbym choć raz w życiu widzieć pana wesołym i śmiejącym się.
— Nie mam z czego się cieszyć.
— To prawda, ale niema też racyi chodzić ze spuszczoną głową i truć się zmartwieniem. Zdrowia szkoda... dalibóg.
— Usposobienie takie mam.
— Do licha z taką naturą! Choćbyś pan jeszcze bardziej wzdychał, ani jeden grosz ci nie przybędzie. Ja zupełnie inaczej robię. Dobrze mi, to się śmieję, źle mi, także się śmieję, a jak mi się czasem smutno robi, jak melancholia mnie porwie — to idę tu, albo gdzieindziej, spotkam znajomego, stukniemy się kufelkiem i dobrze. Rób pan tak samo.
— Nie mogę.
— Nie mogę i nie mogę, zawsze jedno w kółko, istna katarynka... co pana u licha tak gniecie?
— Wiesz pan dobrze, bieda.
— A to ją za łeb.
Kwiatkowski westchnął tylko, węglarz się zamyślił, po chwili, nagle stuknął się w czoło.
— Powiedz mi pan — rzekł — tylko szczerze, czy wyście już wszystko przejedli?
— Co do grosza.
— I z czego żyjecie?
— Sprzedaje się po trochu rzeczy, ale i tych już niewiele.
— A do licha, nie szczery z pana człowiek. Nie spodziewałem się tego, nie. Czemuś mi pan nie powiedział?
— Nie byłem pytany, zresztą cóż miałem opowiadać? Każdy ma dość swoich smutków, na co mu cudze.
— Każdy, zapewne, ale przyjaciel... Wielka rzecz było powiedzieć tak i tak, ratuj!
— Nie śmiałem.
— Ciotka za tydzień przyjedzie, składy powiększamy, kasyerem pan będziesz, więc ja daję panu dziś pensyę za miesiąc z góry. Tak znów bez grosza nie jestem i szczerze mówiąc, różnicy mi to wielkiej nie zrobi. Panie Kwiatkowski, cóż u licha! Nie bądź-no taki dziwak. Przyjaciel twój jestem, kuzyn jestem, ciotkę mam, kapitał, tak jak mam, interes powiększam — bierz więc i trzymajmy się zawsze razem. Ja takiego uczciwego i godnego zaufania człowieka, jak pan jesteś — nie znajdę, pan znów z pewnością nie znajdziesz równie szczerego jak ja przyjaciela. Nie ma o czem mówić. Bierz pensyę za miesiąc z góry, a jak dobrze pójdzie, to się z gratyfikacyi potrąci, albo i wcale nie potrąci — jak wypadnie...
Kwiatkowski uścisnął serdecznie dłoń tego rubasznego, lecz uczciwego człowieka i pomoc przyjął.
Przyszła ona w porę, bardzo w porę, gdyż bieda coraz większa zaglądała do domu, a prawie wszystkie rzeczy, przedstawiające jakąś wartość, poszły do ludzi.
W mieszkaniu zostały tylko najniezbędniejsze sprzęty, takie, bez których obejść się nie można.
Węglarz był w doskonałym humorze, gawędził, opowiadał anegdotki, to znowuż rozwijał szerokie projekta rozmaitych przedsiębiorstw, jakie prowadzić zamierza.
W rozmowie Kwiatkowski wspomniał, że córka jego ma posadę.
— Panna Marya?... posadę? — zapytał węglarz ze zdziwieniem, — przecież pracowała w magazynie. Cóż to za posada?
Kwiatkowski opowiedział w krótkości jaki obowiązek przyjęła jego córka, węglarz zamyślił się przez chwilę, a potem zapytał:
— Powiedz mi pan jednak, jaką drogą doszliście do tego? Czy z ogłoszeń?
— Nie!
— Więc?
— Przez stosunek...
— Kuzynie, nie szczery jesteś... Ja domyślam sie, ale...
— Więc powiem panu, tę posadę nastręczył Herman.
— Herman?!... Ile też kazał sobie za to zapłacić?
— Nic nie żądał, owszem, obiecał jeszcze, że i dla mnie postara się, że już prawie ma.
— A łajdak! — zawołał węglarz uderzając kuflem w stół, — a łajdak, a łotr z pod ciemnej gwiazdy! Słuchaj, Kwiatkowski, przyjacielu, kuzynie! Dotychczas przyrzekałem sobie, że tego lisa zbiję na kwaśne jabłko, obecnie przysięgam, że to zrobię. Słyszysz? Ja na to przysięgam!
— Ależ panie Franciszku... za co? Cóż on złego zrobił?
— Poczciwy człowiek jesteś! zdaje ci się, że wszyscy są prawi i chodzą prostemi drogami. Pan to przysługą nazywasz, a ja, ja czuję w tem jakieś łajdactwo... i to na gruby kamień. On by zrobił co bezinteresownie? On by uczynił komu dobrze, ten łotr z pod ciemnej gwiazdy, ten lichwiarz, ten faktor! A chybaby prędzej słońce zmieniło swój obyczaj i wschodziło o zachodzie, a zachodziło o wschodzie, prędzejby Wisła, zamiast do Gdańska, popłynęła pod Kraków, aniżeli on zrobiłby komuś bezinteresowną przysługę.
— Przerażasz mnie, panie Franciszku...
— Prawdę tylko mówię i — słuchaj. Dziś to dopiero domysł, przeczucie, ale jutro, wszystko rzucę, wszystko opuszczę, cały dzień na to stracę, żeby wybadać jaki on miał w tem interes. Bo — że sprawka nieczysta w tem jest — głowę daję w zakład. Chciał nadużyć twojej dobroduszności, panie Kwiatkowski, chciał zastawić łotrowskie sidła na twoje ukochane dziecko, ale, na szczęście wasze, ja jestem i ja nie śpię. Nie uda mu się sztuka! Przygotuj się pan na to, żeby jutro, pojutrze córkę z tej świetnej posady odebrać. Nie martw się, nie zginiecie. U mnie robota dla pana będzie i dobra. Ciotka przyjeżdża, ruch się zacznie, a Hermana to już ja sam spłacę. Pan, jeżeli go kiedy spotkasz, udaj, że go nie widzisz i nie znasz, albo, co lepiej, odrazu pluń mu w oczy.
— Ale...
— Nie ma ale, kochany panie, jesteś jak małe dziecko, głos twój w tym razie nic nie znaczy. Słuchaj, co ci każę; rób co mówię i wierz, że tak będzie dobrze. No, mój drogi, mój kochany, jeszcze kufelek, a może kieliszek wina?
— Dziękuję.
— Nie dziękuj, tylko pij. Ach, już późna godzina, ten łotr śpi. Co ja dałbym za to, żebym go teraz pod ręką miał! Grubo zapłaciłbym za tę przyjemność. A wiesz kuzynie, co ja zrobiłbym z niego?
— Lepiej dać mu pokój...
— O za nic! przysiągłem — to święte. Zrobię z niego bigos, siekane zrazy, kotlety, zmiażdżę, potłukę, tak, że mnie do śmierci nie zapomni.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.