Na królewskim dworze/Tom I/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Na królewskim dworze
Podtytuł (Czasy Władysława IV)
Tom I
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1886
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.

Listy, które tak wielkie na zamku uczyniły wrażenie, iż w kilka dni potem jeszcze się ono zatrzeć nie mogło, pomimo wszelkich usiłowań ciekawych i interesowanych dworaków, pozostawały dotąd tajemnicą. Domyślano się najdziwniejszych rzeczy, zmyślano na rachunek ich historye osobliwe, nikt jednak właściwie nie wiedział nic, oprócz może Kazanowskiego i ks. Pstrokońskiego. Król chmurniejszy niż kiedy, niespokojny, chwilami niecierpliwiący się, leżał ciągle chory, prawie przez cały dzień nie ruszając się z łóżka, czasem tylko do syna i Amandy rozkazując się nieść z krzesłem przez pokoje. Ale i piękna ulubienica króla, która miała nad nim pewną władzę dawniej, teraz go rozweselić nie mogła.
Postrzeżono też, że o podróży królowej, o przyjęciu jej król teraz mówił niechętnie i zdawał się niepokoić więcej niż cieszyć zapowiedzianym przyjazdem, składając chorobą swą, która mu ruszyć się nie dozwalała. Mówił o tem nawet niechętnie.
Pac, który najmniejszą rzecz miał na uwadze i wnioski wyciągał z drobnostek, pocichu zawiadomił pannę Amandę, którą i pozyskać sobie starał się i zdradzał razem, że wizerunek przyszłej królowej, który zawsze stał na stoliku przy łóżku, odwrócony znalazł i odsunięty.
Ani na chwilę teraz nie widziano króla rozweselonego, choć wszyscy go znali, że rozrywki potrzebował i dawniej w najcięższych życia swego momentach jej szukał. Pac napróżno przynosił plotki i powtarzał koncepty dworaków, król ich nie słuchał.
Pogrążonym był w sobie i przybitym. Jedno tylko jeszcze ożywiało go chwilowo, to gdy z ceghauzu starszy, lub z nowozaciężnych wojsk cudzoziemiec jaki mu przychodził zdawać sprawę z postępu, jaki formowanie pułków czyniło. Niestety i ta pociecha goryczą była zaprawna, gdyż do ostatniego grosza niemal wyczerpały się króla zasoby osobiste, kredyt nawet na te kosztowne werbunki, a każdy prawie z dowódzców przybywał z żądaniem żołdu i pieniędzy na dalsze zaciągi.
Parę razy przypuszczony do króla poseł wenecki Tiepolo, włoch, bardzo giętki, zręczny, wymowny, umiejący się przypochlebić, obiecywał wprawdzie złote góry, prawił o potędze i bogactwie swej rzeczypospolitej, ale gdy szło o pieniądze inaczej ich nie obiecywał jak pewnych rękojmi żądając i formalności takich, iż wiele czasu na nie trzeba było wyszafować.
Tymczasem i narady z włochem i sprawy ceghauzu, pułków nowych, broni, prochów, niepokoiły już ludzi; z trwogą sobie szeptano:
— Król się sposobi do wojny.
Wśród tego niepokoju i zachmurzenia na dworze, niemające nic do czynienia niewiasty, poczynając od panny Amandy, a kończąc na pięknej, żwawej, śmiejącej się i roztrzpiotanej Bietce, wysilały się na rozwiązanie zagadki, co zawierały i od kogo były te listy, które na króla tak ogromne uczyniły wrażenie?
Do najciekawszych i najniespokojniejszych należała pani Bielecka, która niegdyś na dworze sama zajmowała miejsce faworyty, i choć je straciła, zawsze królem i jego serdecznemi sprawami żywo się bardzo zaprzątała.
Nie mogąc nic dojść sama, dawała skazówki Bietce, udzielała jej rad, a dziewczę bawiąc się tą tajemnicą, biegało nieustannie z zamku na Piwną ulicę i odwrotnie.
Płaza, który z oka dziewczęcia nie spuszczał, uroiwszy sobie, że ono jego zgubioną córką być musi, w czem go podobieństwo rysów, głosu, charakteru i owo znamię jak ziarnko pieprzu, utwierdzało, prawie się nie oddalał z domu, czatując każdym razem na Bietkę, niespokojny.
Wspomnieliśmy już, że to jego zajęcie się Bietką, pani Bielecka sobie tłumaczyła jako skutek wcale innego uczucia, którego się Płaza wstydził może lub je chciał do czasu ukryć.
Bietka zaś tak dobrze bawiła się Płazą, jak Pacem, Platenbergiem koniuszym króla, gładkim też chłopcem, który koło niej się kręcił, i wielu innymi dworzanami.
Rozrywało ją też szpiegowanie na współ i pod kierunkiem Bieleckiej. Po kilka razy na dzień przylatywało dziewczę z doniesieniami: Król to powiedział... Kazanowski się z tem dał słyszeć... Przygotowania do drogi do Gdańska zwolniały... Królewicz Karol ma się podobno wybrać przed królem i t. p.
Bielecka potem wszystkie te plotki i posłuchy ucierała razem w swej główce niespokojnej jak przyprawy w moździerzu i dalszych instrukcyj udzielała Bietce.
Ile razy dziewczę przybiegło na Piwną ulicę, nigdy Płaza nie chybił, żeby choć nie przywitać jej, nie zaczepić, nie zagadać. A że często do tego łączyły się małe podarki, to złotem szyte trzewiczki, to turecka lub perska chusteczka, to łańcuszek wenecki, to pudełko słodyczy, które Bietka lubiła, choć stary gach (jak go zwała) był jej obojętnym, nie uciekała od niego, drażniła, rozmawiała.
Tak teraz Płaza po kilka razy na dzień ją chwytał, nim Bielecka mogła z kuchni wyjść do niej, albo ją do siebie zaprosić.
Znajomość coraz się poufalszą stawała, bo Bietka miała naturę taką, ciekawą ludzi i niepłochliwą. Czuła w sobie siłę i nie obawiała się ich wcale.
Płazy w końcu żal się jej zaczynało robić. Zmagał się na podarki, stawał czulszym coraz, nie zrażało go nic. Bietka więc postanowiła przy pierwszej zręczności rozmówić się z nim otwarcie, aby sobie próżnych nie roił nadziei. Była pewną, że się z nią chce żenić, a choć Bielecka zapewniała, że bogaty być musiał i twierdziła, że stary a majętny mąż najlepszy, na tę jej wiarę nie dawała się nawrócić.
Dnia tego Bielecka się jeszcze malowała, gdy nadeszła Bietka; przy tem zaś wielkiem dziele nawet przyjaciółkom wstęp do niej był wzbroniony i Bietka czekać musiała. Natomiast wybiegł naprzeciw niej Płaza.
— A! że też wy! — rozśmiała się widząc go — czatujecie na mnie jak myśliwi na słomkę.
— Nie mylisz się, moja śliczna panienko — odparł Płaza — gdy jeden dzień was nie widzę, tęskno mi za wami.
— A no, mój poczciwy stary — odparło dziewczę swawolnie — przejrzyjże się też w lustrze i powiedz do czego to podobne, żebyś ty szalał za mną? Ja ci to dawno chciałam powiedzieć, że gdybyś nie wiem jakie krocie miał, nie pójdę za ciebie, tak jak nie pójdę za nikogo, jeśli go nie pokocham.
— Alboż ja kiedy mówiłem wam — przerwał Płaza — że się żenić chcę? W istocie szalonymbym był, gdybym myślał o tem.
— No, więc gorzej jeszcze — zaśmiała się Bietka — bo chcesz mnie chyba uwieść i kupić, a mnie ani nawet król ze swemi skarbami, ni w świecie nikt nie zbałamuci. Nie, nie!
— Ja też wcale o tem nie myślę — począł spokojnie Płaza — sto razy wam mówiłem, dlaczego się tak do was przywiązałem. Przysiągłbym niemal, że jesteś córką moją.
Bietka się tak śmiać poczęła, iż się za boki brała i padła na krzesło chichocząc.
— Chcesz, bym temu wierzyła! — wołała — a! stary bałamucie, niezręczna to sztuka.
— Posłuchajcież mnie choć raz spokojnie — odparł Płaza — a potem będziecie sobie myśleli co chcecie. Macie wiek mojej zagubionej córeczki, mówicie że wasza matka była z Krakowa, że mąż jej, popełniwszy jakąś straszną zbrodnię uszedł i gdzieś zginął; naostatek jesteś podobna do matki twej jak dwie krople wody i masz toż samo znamię co ona miała na szyi. Dlaczego mi nie chcesz prawdziwego swojego nazwiska powiedzieć?
— Bo sama go nie znam — rzekła Bietka — krewni Helmowie wzięli mnie na wychowanie, nie mieli dzieci, więc zwali mnie Helmówną, ale córką ich nie byłam. Potem gdy zmarli dostałam się na dwór do królowej Anny na służbę.
— Wszystko więc się zgadza — zawołał Płaza — musicie być córką moją...
— A! a! gdyby tak i było — poczęła żywo Bietka — cóż z tego?
Ja się dlatego ode dworu wziąć nie dam i zamknąć gdzieś albo na wsi, albo w jakiej ciemnej i smutnej dziurze. Nie! nie, ja potrzebuję powietrza, światła, życia...
Spojrzała na niego, Płaza miał oblicze posępne.
— Tak! tak! — dodał — jak ćma nocnica lecicie na światło, aby w niem popalić skrzydła.
— Nie bójcie się o nie — rozśmiała się Bietka — gdy dotąd są całe, a ja wyrostkiem głupiem będąc nie popaliłam ich, teraz już się niemasz co obawiać o nie.
Dziewczę na chwileczkę jakoś spoważniało, co mu się trafiało bardzo rzadko, i po zadumie podniosło główkę, patrząc na posępnie siedzącego naprzeciw Płazę, który poczynał mrucząc.
— Nie może to być, aby ci Helmowie, którzy was wychowywali, gdy uczciwemi ludźmi byli, nie zatrzymali dla was na pamiątkę coś po rodzicach, po matce. Miała ona klejnotów i fraszek dosyć, bom ja na to nie żałował a ona lubiła aż nadto; po takiej fraszce lada, gdyby się znalazła, jabym zaraz pewność miał, a wam ojca znaleźć...
Nie dokończył, gdyż Bietce oczki się zaświeciły. Uderzyła w ręce białe.
— A! prawda, mam trzy pierścionki — zawołała — Helmowa mi mówiła, że należały do matki. Jeden jest obrączką.
— Czekaj — przerwał Płaza powstając niespokojny — na obrączce stoi napis: Serce moje i twoje.
Bietka krzyknęła.
— A... złącz je Boże.
Płaza się rzucił ku niej.
— Rok stoi potem.
Bietka patrzyła jakby przestraszona, i zbladła.
— Ja wam powiem jakie mogą być pierścionki inne — dodał drżąc cały. — Jeden może z okiem czerwonem z rubinu, dokoła perełki.
Dziewczę milczało.
— Drugi z wężem co się kąsa za ogon, a oczy ma z brylancików, albo...
Bietka spuściła głowę... nastąpiło milczenie długie.
Nie chciała jeszcze przyznać, ale serce jej biło, gdyż się przekonywała, że w istocie ojca znalazła w tym nieznajomym, a dosyć dotąd wstrętliwym sobie człowieku.
Wiedziała jakie ojcowstwo daje prawa, lękała się, aby ten starzec nie zmusił ją opuścić dwór, jechać za sobą, porzucić wszystko do czego była nawykłą. Serce do niego nie ciągnęło jej wcale, a jednak coś powiadało, że wyrzec się rodzica było grzechem, że powinna się poddać losowi.
Płaza czekał na słowo od niej, a spostrzegł tylko, że się jej łzy z oczów polały.
— Dziecko moje — zawołał — czegóż ty płaczesz? Nie miałaś na całym świecie nikogo, byłaś sierotą, Pan Bóg ci daje cudem odzyskać ojca, bo to cud jest łaski Jego, a ty płaczesz? Byłaś na łasce ludzi, teraz możesz jej nie potrzebować. Ojciec twój ma tyle, że cię i wyposażyć może i przyszłość zapewnić.
Co się działo w duszy dziewczęcia, Bóg jeden wie; siedziała długo jak marmurowa, tylko łzy kroplami jej z oczów padały, potem powoli, z obawą jakąś wyciągnęła rączkę, pochwyciła namulaną dłoń Płazy i do ust ją przycisnęła, nie mówiąc nic.
Stary pochwycił ją za główkę i rozpłakał się też całując.
W tej chwili właśnie wpadła jeszcze włosy poprawując Bielecka, i zobaczywszy ich całujących się, aż krzyknęła bijąc w dłonie.
— Winszuję! winszuję!
Odwrócił się Płaza poważnie.
— Bóg zapłać — odparł cichym głosem — córkę odzyskałem.
— A! tak! tak! niema wątpliwości — zawołała rzucając się na szyję Bieleckiej Bietka — jest moim ojcem.
— Jakżeście wy doszli tego? — przerwała zdumiona jejmość — to znowu coś osobliwego.
Bietka szybko jej rozmowę swą z Płazą powtarzać zaczęła.
Przez czas jakiś ogarnęło takie zdumienie Bielecką, że nawet o zamkowej sprawie zapomniała; naostatek jednak, powinszowawszy obojgu, wróciła do tego co tu Bietkę sprowadziło.
— A na zamku co? — spytała.
— Głowę straciłam — zawołało dziewczę — nie pytaj mnie dzisiaj. Niema tak dalece nic, król troszynę lepiej, ale o podróży do Gdańska już ani myśli; mówią że wyśle Radziwiłła i księcia Karola, pojedzie Dönhoff, a on sam, kto wie czy dalej się wybierze jak do Falent.
Uśmiechnęła się dziwnie.
— Gotowo później skończyć się na Ujazdowie! — wtrąciła Bielecka z przekąsem.
Rozmowa dalsza nie szła; wypadek, który sierocie ojca dawał, zbyt był ważny i zmieniał tak położenie. Bielecka miała tyle teraz pytań do zadawania, tyle rzeczy, któremi się żywo zajęła, iż o królu trochę zapomniała.
Chciała wiedzieć czy Bietka pozostanie u dworu? co ojciec z nią uczynić zamierza? czego ona sobie życzyła? i t. p.
Tymczasem dziewczę wszystkie te natrętne badania odparło jednem.
— Dajcie się mi opamiętać. Ja jakbym się na świat nanowo narodziła. Patrzę, patrzę na tego ojca i strach mnie ogarnia. Sama nie wiem czego pragnąć. A! ja tak do tego życia od dzieciństwa nawykłam.
— Uspokój się — rzekł Płaza. — Pan Bóg który taki osobliwy cud uczynił, że nas z sobą połączył, nie dopuści, aby to na złe wyszło. Będziemy o tem mówili, radzili, rozważali...
Pocałował ją w głowę.
— Tymczasem nie szczebiocz może na zamku — dodał — rób jak chcesz, ale się rozmyśl co lepiej.
— A! mnie się także w głupiej głowie zawraca — odparła przychodząc zwolna do siebie Bietka. — Tymczasem ja na zamek, do służby powrócić muszę.
— No, to trudno, abyś tam przyszedłszy tajemnicę zachowała — dodała Bielecka. — Rozniesie się to natychmiast i po zamku i po mieście, a ręczę, że jutro na Skarzyszewie i w Ujazdowie o tem przekupki i pachołkowie opowiadać będą, bo tu u nas w Warszawie, aby kto piórko osmalił, pójdzie dym aż na przedmieścia.
Bietka zabrała się do wyjścia, a Płaza ją przeprowadził aż w ulicę, poczem coprędzej się przewdziawszy, najpilniej mu było biedz do przyjaciela ks. Stoczka.
Tym razem zastał go z pauprami zajętego nad abecadłem i katechizmem, od których się on niczem odrywać nie dał, poszedł więc do kościołka, bo go tknęło, iż Bogu powinien dziękować.
Tu go też zastał ks. Stoczek, gdy chłopców swych rozpuściwszy, wolnym był na chwilę.
— Cud się stał — rzekł poważnie Płaza, ściskając go z przejęciem — dziękowałem Bogu. Cud... odzyskałem dziecko zgubione, nie jestem już sierotą...
I łzy mu się polały znowu. Poszli razem do izdebki Stoczka, a tu Płaza opowiedział wszystko.
Stoczek o domysłach i przeczuciach wprzódy już wiedział, uradował się więc niezmiernie wypadkami.
— Tak — rzekł — Bogu za to dziękować, bo i dziewczę z tej Gomorrhy możesz wyrwać i ocalić i sam też przez to innym stać się człowiekiem. Nie powracać ci już teraz do kozaków.
Płaza głową zaczął potrząsać.
— Tak to ci powiedzieć łacno — westchnął — ale kto ich zna, kto z nimi żył, ten nie może zbyć ladaczem tej trudności, a to wielka, straszna trudność. Żyłem z nimi lat wiele, zwierzyli mi sprawę ważną, posłali z listami. Gdybym się im teraz pod ziemię skrył, dobędą mnie z pod niej. Chodzi tu za mną jeden jawnie krok w krok, a nie wiem ilu potajemnie. Mają swoich wszędzie, bodaj w kancelaryi króla. Umieją gdzie potrzeba stosunki zawiązać. Gruby naród, chłopstwo, mówicie, ale chytrzejszego na świecie narodu niema nad nich.
Gdybym chciał tak wszystko porzucić, żywotabym nie był pewien; gdyby mnie ino posądzali że mogę zdradzić, zabiją. A wyrzec się tak listów i wszelkiej z nimi drużby, to tyle znaczy u nich co zdradzić.
— Przecieżeście im się nie wpisali w poddaństwo — odparł ks. Stoczek — a opiekę tu, jako szlachcic polski, znajdziecie.
— Jako żywo — rzekł Płaza — bo mnie za morderstwo na banicyą sądzono, a banicya nie zdjęta i może mi łeb uciąć kto zechce, jeśli naprzód glejtu a potem nie dostanę od króla łaski.
Westchnął Płaza.
— Dalej — rzekł — co tu z tem dzieckiem robić, które, prawda, piękne jest, serce ku sobie pociąga, ale na dworze czego to się nauczyło, do czego nawykło? Wziąć ją gdzie na wieś, to z tęsknoty zamrze.
Możeście o tem słyszeli, com ja na sobie sam doświadczył. Gdy człowiek zmęczony wśród wrzawy i hałasu uśnie, uciszy się li hałas, to się przebudzi. Tak z tą dziewczyną, do wrzawy nawykłą: spokój jej dać i cichy żywot, nie wytrwa w nim.
Troska ojcowska już go ogarniała.
— Bóg z tobą — rzekł Stoczek, pocieszając. — Z tego coście mi mówili, wnoszę, że dziewczę roztrzpiotane, ale zepsute nie jest. Mogło już do tego czasu siła nabroić, gdy ją ze wszech stron kuszono, przecież mówisz to i ty i drudzy, że pozostała uczciwą... niema więc czego rozpaczać.
— Ale niepokoju będzie dosyć — dodał Płaza. — Teraz wam i do tego się już przyznać muszę, żem w podróż ruszając całego mojego mienia nie zabrał z sobą. Pozostało w pewnem miejscu zakopanych na Chortycy dosyć złota i klejnotów, które z łupów podziału na mnie przyszły. Nie wiem sam na ile to szacować, ale pewno nie mniej nad kilka złotych tysięcy. Muszę więc na Niż, choćby dlatego skarbu powracać, a jak się ztamtąd wydobędę? Ciągle mnie podejrzewali że chcę od nich odstać, nie spuszczą z oka.
A na czas, gdy mi na Niż jechać przyjdzie, komu dziecko powierzyć? Jednych Bieleckich znam, ale, prawdą a Bogiem, jejmość dawna królewska faworyta, płocha niewiasta, dziewczęcia jej powierzyć niemożna, bo cnoty nie ma za nic.
Płaza się ujął za włosy i począł je targać.
— Więc — dodał — jak z jednej strony jest za co dziękować Bogu, tak z drugiej troski niemało.
— Módl się no i Bogu ufaj tylko — dorzucił Stoczek. — Nic nie nagli, masz czas się rozmyśleć.
— Jednej rzeczy się lękam — rzekł Płaza. — Baby języka utrzymać nie umieją, a Bietka nie jest wyjątkiem, ta też paple rada. Pójdzie zaraz ta pogłoska że we mnie ojca znalazła, Parfen kozak, który za mną chodzi, będzie ją miał, bo co się mnie tyczy, na to on łasy i chwyta. Padnie na mnie podejrzenie, ruszyć się krokiem będzie trudno.
Stoczek posmutniał.
— Prawda — rzekł — że się składają te sprawy twoje niełatwo dla ciebie, ale od czegoż łaska Boża. Myślisz, że trudno Bogu ciebie wydźwignąć z tej toni, gdy już dał znak iż się opiekuje tobą?
Płaza trochę odwagi i otuchy zaczerpnął od Stoczka, który nigdy nie rozpaczał, ale wyszedł od Ś. Brunona pomimo to jak pijany i musiał wstąpić do pierwszego szynku na gorzałkę, do której był nawykłym, aby nią się otrzeźwić, wedle kozackiego obyczaju.
Zaraz mu też po dwu kubkach jaśniej się i weselej zrobiło, bo miał nałóg do wódki i bez niej teraz żyć nie mógł.
Wyszedł z szynku na ulicę, pasa poprawiając, patrząc na świat inaczej, wesół nawet był. Myślał tylko o tem, że dziecko miał, że nie sam był, że przestał sierotą być.
Kroczył tak z Nowego miasta na Stare, gdy zdala ujrzał idącego naprzeciwko siebie Parfena.
Kozak wiedział, iż on do Ś. Brunona codzień niemal chodził, a że Płaza go unikał i starał mu się wyślizgać, Parfen tem usilniej zabiegał, aby się z nim spotykać.
— No, batku — odezwał się zbliżając — wam dziś dobrze z oczów patrzy, jak już dawno nie bywało. Czyby się nareście rozmyślili na Niż was odpuścić z odpowiedzią?
— Nie słychać o tem — rzekł Płaza.
— Jam się też dziwował — dodał Parfen — bo ja też wącham kiedy temu czekaniu będzie koniec. Mnie się już tu strasznie skuczy — westchnął — a i wam pewnie. Co tu za życie. Mnie te mury same ogromne, na które patrzę, już duszą. Spać w izbie codzień, na koniu się nie módz wyhasać, głośno krzyknąć i za łby się wziąć, też nie lza... co to za życie, piesby nie wytrzymał!
— A cóż ciebie tu wiąże? — odparł Płaza. — Niechże ja, muszę na listy czekać, a oni pono na pieniądze czekają, bo próżne pisma, wiedzą, że nie poskutkują... a no wam tu niema czego się wędzić.
— Jakbyście wy nie znali — rozśmiał się kozak — że ja po prykazu tu siedzę? Gdyby mnie atamańska wola nie trzymała na uwiązi, he! he! dawnoby mnie tu nie było! hasałbym ja po stepie, albo się czółnem między ostrowy pławił.
A tam! — dodał ciężko wzdychając — a tam moje mołojcy może z czajkami poszli na morze, na szerokie sine morze, albo na carzyków tatarskich w dzikich polach łowy sprawiają, a mnie tam niema! A! Bóg jeden wie co to kosztuje taką pańszczyznę sprawiać.
Płaza się uśmiechnął.
— Twoja pańszczyzna w dodatku — rzekł — nadaremna, bo ty mnie pilnujesz, a ja dozoru nie potrzebuję. Juścić was nie zdradzę i z listy powrócę, wy to sami wiecie.
— Pewnie — mruknął kozak — a zawsze bezpieczniej gdzie dwu patrzy niż jeden. Kto wie co się wam może przygodzić. Broń Boże nieszczęścia, jam tu na to, aby choć huknąć do swoich. Ja waszym lachom nigdy nie wierzę... król nas potrzebuje, dlatego taki dobry i buławy złocone i chorągwie nam posyłać gotów i bębny; a no, król tu nie gospodarz tylko... ledwie włodarz. Co oniby się jego mieli bać, on się ich boi, co onby nimi miał rządzić, oni rządzą nim.
Śmiał się Parfen.
— Kogo on tu oszukuje — mówił dalej — tego ja nie wiem. Wszakci w biały boży dzień działa i prochy i saletry do młynów wożą, wołochów, węgrów, szlązaków ściągają, wszyscy na to patrzą i nikt nie spyta, za jakie to pieniądze? Poboru niema uchwalonego, wojny żadnej nie widać, z moskiewskim napewno traktaty zawrą, choćby mu Trubczesk oddać przyszło... to się wie, z turkiem niby pokój, nigdzie nic nie grozi oprócz tych rozbójników tatarów, na których dosyć kwarcianych, a tu na gwałt wszystko się zbroi. Szlachta patrzy, patrzy jak kozioł na wodę, a no się w końcu spyta, co to jest? Będzie król musiał jak niepyszny pan tłumaczyć się, a może rozbrajać.
Rzucił ramionami Parfen.
— Króla bo wy za nic nie macie — przerwał Płaza — rozumny to pan, i on sobie ze szlachtą radę da i z panami. Panów ma w kieszeni, a szlachta jak się wykrzyczy, rozjedzie się do domów i cicho będzie. Król zaciągów nie rozpuści.
— A! a! jać to wszystko wiem potroszę — dodał Parfen — ale wy tego nie słuchacie co ja po mieście. Szlachta mu wojny nie pozwoli.
— A jak mu ją wypowiedzą — wtrącił Płaza.
— Myślicie że turek głupi i też nic nie wie! — rzekł kozak. — Widzą i słyszą że tu poseł wenecki siedzi, że z carem na nich zmowa, i będą wojnę poczynać? Nielepiejże poczekać a siąść lachom na kark gdy sami będą?
Płaza nie miał ochoty dalej rozprawiać z Parfenem. Zbliżali się też ku jego kwaterze, pożegnał więc kozaka: Z Bogiem.
Ten okiem go nieufnem zmierzywszy, odszedł powoli.
W domu Bielecki na progu witał go już powinszowaniem, bo o córce się od żony dowiedział.
— Widzicie — rzekł — to wam mój ten dom tak szczęśliwie posłużył. Nigdybyście bez niego dziecka nie odzyskali.
— Ja też wam z duszy wdzięczen jestem — rzekł ściskając go Płaza.
Wtem i sama jejmość nadbiegła z twarzą jak zawsze ożywioną i wesołą.
— Poczekajcie! poczekajcie — wtrąciła — niżeli sobie winszować będziecie. Dziecko, prawda, bardzo miłe i ładne, ale będziecie z niem utrapienie mieli, bo samowolne i kapryśne. Niełatwo jej się będzie poddać władzy ojcowskiej, bo ona tam na dworze już nawykła była nie słuchać nikogo, a umiała się tak ludźmi posługiwać, że jeden ją zawsze bronił od drugich, ona zaś nikomu się zawojować nie dała.
Płaza się uśmiechnął.
— Nie obawiam się — rzekł — sprzeciwiać się jej nie będę, bo nie spodziewam się, ażeby złego chciała. Samiście to poświadczyli, że dziewczę stateczne.
Bielecka się rozśmiała.
— Stateczna! — zawołała — nikt nie przeczy, ale tak sobie poczyna czasami jakby za niestateczną uchodzić chciała. Z mężczyznami śmiała do zbytku i nic się ich nie obawia.
Zamilkła jejmość i po chwili dodała.
— Dla niej to szczęście wielkie że was znalazła, ale dla was frasunku będzie dosyć. Myślicie ją zostawić u dworu?
— Albo ja wiem — rzekł cicho zadumany Płaza — wszystko to jeszcze tak świeże, iż się człowiek nie opamiętał.
— Jabym ją ode dworu wzięła — mówiła dalej Bielecka. — Prędzej później zawsze tam wszystkie źle kończą. Począwszy od króla, mężczyźni na dziewczęta polują bezwstydnie i nie zważają na nic. Za Bietką biega ich mnóstwo, począwszy od Paca. Panna Amanda niebardzo ją lubi, bo jej świeżego buziaczka zazdrości, i choć sama od niej może piękniejsza, ale zna to dobrze, że młodość ma urok, którego i piękność nie daje.
— Gdybym ją ze dworu chciał zaraz wziąć — rzekł Płaza — dokądże z nią? Nie mam jeszcze ani domu ani łomu, albo się trzeba okupić tu w Warszawie, lub na wsi... tymczasem nim się dach znajdzie, nie mam się gdzie z nią podziać.
Wreście, ja wam to powiedzieć mogę, iż na stały pobyt teraz zostać nie wolno mi, muszę wprzód na kresy powracać, gdzie się jeszcze moich węzełków trochę zostało... i jam niewolny. Dziewczyny z sobą zabierać ani myśleć.
Potarł się po głowie.
— Rozmówię się z nią — dokończył trochę frasobliwie — bo tylko co jej nie widać, przyjdzie pewnie.
Po obiedzie nad wieczór nadbiegła w istocie Bietka, zarumieniona, roztrzepana, niespokojna. Przyniosła ze sobą pierścionki matki, nad któremi Płaza zapłakał. Usta się jej nie zamykały, była jak upojona i w gorączce. Na dworze wszyscy już o tem wiedzieli że znalazła ojca, ale niekażdy się temu radował. Sierotą była swobodniejszą, teraz się trzeba było na pana rodzica oglądać.
Jedna może panna Amanda uradowała się wiadomości, przewidując, że Bietkę ze dworu wezmą, bo jej pod bokiem mieć nie chciała. Obie się nie lubiły oddawna.
Bieleccy oboje ojca z córką pozostawili na swobodnej rozmowie, którą też stary niebawem rozpoczął od tego, że życzenie swe wyraził, aby ze dworu ją odebrać.
— Nie mam cię dokąd wziąć — dodał — ale obmyśleć muszę i znajdę uczciwą rodzinę, u której będziesz mogła przemieszkać dopóki ja nie powrócę, bo ja muszę jechać na kresy, aby ztamtąd się już nazawsze tu przesiedlić.
— A nie mogęż ja przez ten czas na dworze pozostać? — zapytała Bietka. — Mnie przecie nie grozi tam więcej nad to co dotąd? Poco szukać przytułku? Mnie nie wypędzi panna Amanda choćby chciała.
— A pocóż masz tam być, gdzie z nieprzyjaciółką codzień będziesz się musiała ucierać? — spytał Płaza. — Panna Amanda nie lubi cię, ty jej.
— Nienawidzę przewrotnej! — wtrąciła namiętnie Bietka — ale właśnie dlatego chcę obok niej pozostać... solą w oku. Oczekują nowej królowej... Chyba Bóg niełaskaw, abym się ja do jej dworu i służby nie wśliznęła. Nowa pani przywiezie z sobą same francuzice, które się tu nie będą umiały obrócić; potrzebują kogoś, ja się nastręczę, przypochlebię, a pannie Amandzie wywdzięczę.
Zapaliły się jej oczki. Płaza posmutniał.
— Naco ci się to wszystko zdało? — odezwał się. — Do królowej francuzki ty nie znajdziesz przystępu, bo do tego język potrzebny.
Rozśmiała się Bietka szczerząc ząbki i ukłoniła ojcu.
— Nie sądźcie, tatku, żeby dziecko wasze tak było głupiuchne i wszystkiego zawczasu nie obrachowało? — odezwała się. — Jak tylko posłyszałam, że królowa francuzka jedzie, poczęłam się języka uczyć u starego muzyka przy kapelli, francuza. Nie mówię ci ja ani ładnie ani bardzo doskonale, a no lepiej niż panna Amanda, która tylko po niemiecku szwargocze wdzięcznie. Taiłam się i taję z moją francuszczyzną, ale ją mam, a nim królowa przyjedzie, co pewno nie nastąpi aż w marcu lub kwietniu, ja jeszcze postąpię. Starego francuza od gęby sobie odejmując karmię, kradnę dla niego wino, ale musi codzień dobrze się ze mną wymęczyć!
Zatarła rączki zwycięzko i spojrzała na ojca, którego ta wiadomość niebardzo ucieszyła.
— Wszystko to dobrze — odezwał się — ale i mnie o sobie daj pomyśleć. Mnie dwór nowej królowej tak jest wstrętliwy jak teraźniejszy; francuzów ja się zamłodu napatrzyłem, płochy lud bardzo. A nuż mnie ztąd przyjdzie lada moment ruszyć, nim nawet królowej się doczekamy? Za nicbym cię u dworu zostawić nie chciał! Z jednej strony prześladowanie tej niemki, z drugiej zbyt wielkie łaski paniczów, oboje mi nie do smaku!
Począł głową potrząsać.
— A! nie! nie! Co innego trzeba obmyśleć.
Bietka przysiadła obok ojca i zamyśliła się także, a po chwili milczenia szepnęła mu do ucha.
— U Bieleckich mnie zostawić nie zechcesz?
Płaza milcząco dał znak głową przeczący.
— No, to jeszcze mam sposób jeden — zamruczała pocichu. — Jest u pani marszałkowej staruszka, litwinka, starsza nad jej fraucymerem, bo tam panien wiele trzymają dla haftu, który jejmość lubi, siebie nim okrywając i po kościołach rozdając. Stara się zowie Mingajłowa, a dają jej tytuł ciwunowej. Poważna i stateczna niewiasta. Ta mnie jak własne dziecko kocha, i mówi że jej córkę zmarłą przypominam. Bylem poprosiła, weźmie mnie na czas do pani marszałkowej, która nie patrzy na to ile panien chleb jej je. Jest go tam dosyć!
— Alećbym Mingajłową poznać musiał i z nią pomówić — rzekł Płaza — bo choć tobie rad wierzę, aleś ty młoda, trzpiot, a ja stare mam oczy.
Pocałowała go Bietka.
— Chcecie? jutro, pojutrze zaprowadzę was do Kazanowskich pałacu — odezwała się — przecież kiedy Bielecki wam zamek pokazywał królewski, to pałac marszałka pewno niemniej godzien widzenia. Zamek może większy jest i izby ma szersze, i tron w nim stoi, i teatr wart widzenia, ale u Kazanowskich przepych i wspaniałość królewskiej równa, a wymysłów więcej jeszcze. Zgoda?
Płaza głową dał znak przyzwolenia.
— Bądź co bądź — odezwał się — wolę już marszałka dwór z Mingajłową, niż królewski z panną Amandą, która ciebie nie lubiąc na zgubę czyhać może.
— Oddawna — potwierdziła Bietka spokojnie — ale ja się jej nie dam. Sama nie wiem, Pan Bóg musi dawać małym ptaszętom to przeczucie gdy nad niemi jastrząb krąży i nam głupim dzieweczkom gdy źli ludzie się zasadzają, ale ja się i nie dawałam i nie daję i nie dam! Na wylot tych młokosów znam.
Zajrzała wtem przeze drzwi Bielecka i chciała się cofnąć, ale Bietka naprzeciwko niej pobiegła.
— Nasza rozmowa skończona — zawołała — chodźcie. Trzeba mojego tatka rozweselić, bo mi się coś namarszczył, a ja nie chcę, aby dla mnie się frasował... wolałabym mu pociechę przynieść z sobą.
Gospodyni ściskać ją i całować zaczęła.
— A! któżby się nie cieszył takiem cackiem jak ty drogiem!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.